Róże dla Sirocco

Powiadają, że nie można uciec przed czarodziejem, ale Sirocco zdołała tego dokonać.

Wyszła z chaty o świcie, kiedy marmurowe kopuły Brionii ledwie jaśniały na ciemnym niebie, a pąki róż nie rozchyliły się jeszcze w ogrodzie. Poczekała, aż srebrne dzwoneczki u framugi znieruchomieją i umilkną. Później starannie zaparła drzwi, wyrównała na oknie donice z mirtem, barwinkiem, hyzopem, lawendą i ciemiernikiem, i z fletem w dłoni ruszyła ku miastu. Niewolnice, czerpiące u Porta d'Argento wodę z akweduktu, na widok Sirocco niżej pochyliły się pod ciężarem dzbanów. Kiedy przeszła pomiędzy dwoma skrzydlatymi lwami, które wyrzeźbiono w żółtym piaskowcu, aby strzegły miasta, wydało się jej, że słyszy, jak ich kamienne powieki rozwierają się z mozołem, a pazury zaczynają rwać granitowe bloki traktu.

Zaklęcie słabło i demony rychło ockną się z niewoli.

Na ulicach nie spotkała nikogo, prócz gromady wróbli trzepoczących się w gałęziach tamaryszków u sadzawki. Za to nad jej głową małe kamienne gargulce odrywały się od gzymsów i unosiły, świszcząc i wirując z radości jak frygi. Podtrzymujący portyki świątyń atlanci prostowali ramiona, akroterioni przykucnięci na skrajach dachów leniwie poruszali skrzydłami, roztańczone bachantki ze zdumieniem wychylały się z reliefów fryzów. Pośrodku placu, z twarzą ukrytą w dłoniach, klęczał mosiężny pastuszek, z którego dłoni jeszcze wczoraj biła miejska fontanna. Sirocco przystanęła i przez chwilę chciała płakać razem z nim. Zamiast tego przyłożyła flet do warg i zaczęła grać pawanę, powolny, żałobny lament nad miastem, które wkrótce roztopi się w promieniach słońca jak zamek ze śniegu. I nad ludźmi Brionii, którzy nie próbowali nawet uciekać przed armią, ciągnącą ku nim od strony Valle delle Lacrime, Doliny Łez, gdzie pokonano ich władcę.

A także nad sobą, ponieważ była córką maga, który panował nad tym miastem.

Nikt nie zatrzymał jej na dziedzińcu ani w westybulu i swobodnie weszła do wewnętrznych komnat księcia, do jego pracowni. Tam przestała grać i przytknęła czoło do chłodnej kamiennej framugi. Wspomnienie melodii kołysało ją jeszcze chwilę, zagłuszając głosy demonów, które krążyły ponad kopułami miasta.

Bez Alharda w pracowni było niezmiernie cicho i pusto, choć w klatkach, wolierach i na drążkach, zawieszonych wysoko pod sufitem, spały ptaki jej ojca. Wielobarwne i hałaśliwe pomiędzy zwojami map nieba, spisami zaklęć, kodeksami, retortami, alembikami i astrolabiami, przywodziły Sirocco na myśl niezliczone demony, które mag również pozamykał w klatkach z powietrza, wody, ziemi i ognia.

Giermek, który przywiózł wieść o bitwie, nie umiał powiedzieć, co naprawdę stało się z księciem. Lecz demony, przez dziewięćdziesiąt cztery lata jego rządów wplatane w kamienne wieże miasta, w kopuły świątyń, mury, akwedukty i triumfalne łuki Tratto Principesco, wyczuły śmierć Alharda di Brionia, zanim padło pierwsze słowo o rzezi w Valle delle Lacrime. Nawet Sirocco, która nie umiała odczytać żadnej z ksiąg, piętrzących się pod ścianami pracowni maga i zaścielających wielki pulpit przy wschodnim oknie, wiedziała, że najsilniejsze z demonów, sześcioskrzydli serafowie, kerubowie o lwich ciałach i trony uwolnią się i odlecą wysoko poza księżyc, zanim spęta je moc nowego władcy. Inne będą unosić się tuż ponad miastem, po latach niewoli zbyt otępiałe i senne, by odnaleźć dawne ścieżki pomiędzy gwiazdami. Najsłabsze zaś pozostaną, uwięzione w marmurze, metalu czy drewnie, i będą służyć nowemu panu z tą samą przyćmioną nienawiścią, z jaką wcześniej spełniały rozkazy jej ojca.

Jeśli tylko Duilio odnajdzie zaklęcia.

Właściwie niewiele wiedziała o magu, który zeszłej wiosny zszedł z gór na Pianura Leodiana z zastępem demonów potężniejszych od wszystkiego, co oglądano na Półwyspie, by podbić sześć miast płaskowyżu i wywiesić ciała zwyciężonych magów na krenelażach ich własnych wież. Podobno wychował się w głębi Monti Serpillini, w klasztorze brodatych, barbarzyńskich mnichów, co na jagnięcych skórach spisali wszystkie słowa świata i porównują je w poszukiwaniu tego, które zostało wypowiedziane na samym początku i stworzyło świat. Stamtąd właśnie miał przynieść mapy nieba, niepodobne do żadnych innych, starożytne torusy, lunety i astrolabia, a przede wszystkim – umiejętność tropienia demonów, które na Półwyspie dawno już zostały zapomniane lub zepchnięte w legendę.

Jednak wieśniacy, uprawiający pola u podnóża sześciu pokonanych miast Pianura Leodiana, wiedzieli swoje. Jego matka, powtarzali szeptem, była nierządnicą w jednym z portowych szynków. Własną krwią przywołała inkuba, aby objawił jej skarby w ziemi ukryte, lecz ten oszukał ją i, odurzoną winem, zapłodnił swym nasieniem. Było to równie pewne, jak wiosenny wylew wód i letnie susze. Przecież zwyczajny śmiertelnik nie zdołałby pokonać sześciu magów Pianura Leodiana i strzaskać ich zaklęć jak garści suchych patyków.

Sirocco nie kształcono w sprawach czarodziejów i nie umiała rozstrzygnąć, co nosi większe pozory prawdy. W istocie ojca też nie znała zbyt dobrze. Alhardo di Brionia był człowiekiem srogim i oschłym, i nie wybaczył jej matce, że powiła dziewczynkę. Ponieważ niewiasty magów rzadko rodziły synów, nie zabił nałożnicy, tylko wygnał ją z pałacu. Sirocco dorastała w maleńkiej pustelni za murem miejskim, wśród róż, co pięły się po wapiennych skałkach, białych gołębi oraz koźląt o szorstkiej sierści i niepokojących pionowych źrenicach. Szczepiła winorośl, zbierała zioła pod księżycem w pełni, kiedy mają największą moc, pływała w ciepłych wodach zatoki. Wieczorami zaś grała na lutni, wioli, pasterskiej syrindze i poprzecznym flecie, który lubiła najbardziej – o zmierzchu jego głos przypominał granie świerszczy i wywabiał z głębin wielkie, połyskliwe ryby, które wyskakiwały ponad powierzchnię jak wrzeciona z żywego srebra.

Tylko do Brionii matka nigdy nie zabierała jej ze sobą, nawet w targowy dzień, kiedy z całej okolicy ściągały wieśniaczki z koszami fig, oliwek, sera i cebuli, a w przystani było gęsto od rybackich łodzi. Dlatego Sirocco długo nie poznała żadnej z nałożnic, które zastąpiły jej matkę w komnatach maga, ani nie widziała pałacu, strzeżonego przez kamiennych wartowników o twarzach jej ojca. Dopiero po śmierci matki mnich z Monastero delle Zodiaco poprowadził dziewczynkę Tratto Principesco do siedziby władcy. Kiedy szła u jego boku, boso i w sukni z szorstkiej wełny, po raz pierwszy wydało się jej, że poprzez warstwy marmuru, drewna i metalu słyszy przyciszoną, wibrującą skargę uwięzionych demonów. Wyjąwszy ze skórzanego woreczka flet, zaczęła wygrywać pojedyncze dźwięki i strzępy melodii, póki mnich nie wyrwał jej instrumentu i nie przykazał milczeć.

W sali posłuchań mag uniósł jej brodę.

– Jest moja – powiedział Alhardo. Miał oczy błękitne jak zatoka w letnie popołudnie. Takie same, jak Sirocco. Znamię magów. – I urodzi synów.

– Gwiazdy są tego pewne – oznajmił uroczyście staruszek w fioletowej szacie i birecie obszytym futerkiem kreta. Pałacowy astrolog, jak miała się później dowiedzieć.

– Lepiej, żeby tak było – rzekł cierpko książę i na tym zakończono posłuchanie.

Później nie wzywał jej często z pustelni przy miejskim murze. Sirocco również nie tęskniła za ojcem, choć, jak jej skrupulatnie wytłumaczono, Alhardo był jednym z najpotężniejszych magów Półwyspu i od dziewięćdziesięciu czterech lat władał z Brionii północnym wybrzeżem, aż po Passo dei Lupi na krańcu świata. Przełęcz stanowiła krawędź ludzkiego poznania. Za nią rozciągała się jedynie dzika połać Monti Serpillini, gdzie nie mieszkał nikt prócz streg i demonów, zbiegłych z pracowni magów, lecz wciąż niezdolnych wyzwolić się spod czterech elementów, z którymi je zmieszano. Tam też lęgło się ich potomstwo, dzikie, potworne rasy bezgłowych Ambarytów, Sciapodów o stopie tak olbrzymiej, że nakrywają się nią do snu i Cynocefalitów o głowach psów, którzy nocami zamieniają się w wilkołaki i zbiegają przez Passo dei Lupi ku ludzkim wioskom.

I stamtąd zszedł Duilio di Monti Serpillini, by ubiegłej nocy zabić ojca Sirocco.


* * *

Maleńki, rdzawy timbrador zaśpiewał krótką złamaną turę fletów i Sirocco ocknęła się z zamyślenia. Otwarła na roścież oba okna i zaczęła odryglowywać woliery, uwalniać po kolei niepozorne lizardy, kosy, krogulce, kobuzy, zielone aleksandretty, czyżyki, gile, sójki, dzwońce, zięby, czeczotki, rajskie ptaki o złoto-zielonych lotkach, a także wiele, wiele innych, których nie umiała nawet nazwać. Na końcu sięgnęła do klatki pary białozorów, ulubieńców jej ojca. Nie miała karwaszów, więc pazury sokołów wbiły się jej głęboko w przedramiona, gdy, wciąż senne i otępiałe, wyrzucała ptaki w powietrze. Chwilę wirowały ponad wieżą, odpędzając od okien akroterionów, marmurowe gargulce i harpie, a także wszelki magiczny drobiazg – mosiężne kołatki o głowach smoków, ogniste salamandry, zbiegłe z zamkowych lampionów, i eole, które jeszcze wczoraj śpiewały w sercach dzwonów. Wreszcie białozory zniknęły i tylko mały timbrador mocno wczepiał się pazurkami w palec Sirocco i nie chciał odlecieć.

Na kopułach świątyń i klasztorów kładł się różowawy blask słońca, nie pozostało jej, więc wiele czasu. W stercie ksiąg, zwojów i luźnych kart odszukała mapy nieba, wykreślone przez Alharda i słynne na całym Półwyspie. Wiedza o ekliptykach zodiaku, elipsach i pełniach księżyca, kręgach i epicyklach, a także wzory zapisane na marginesach eleganckim nerwowym pismem jej ojca, nie miały dla Sirocco żadnego znaczenia. Kobiety, szczególnie te z rodu magów, nazbyt łatwo ulegały podszeptom demonów, dlatego skrupulatnie strzeżono ich przed korupcją, płynącą z zakazanej wiedzy. Sirocco nie umiała odczytać żadnego z zaklęć. Bardzo dobrze jednak rozumiała, że spośród wszystkich skarbów Brionii, Duilio będzie pragnął jedynie atlasu nieba, tworzonego przez Alharda poprzez ostatnie stulecie i skrywającego całą jego wiedzę o sferach i orbitach niebieskich, o trajektoriach, po których wędrują demony, a także o sposobach ich przywoływania i pętania materią.

Okręciła mapy nawoskowanym płótnem i wrzuciła je do sakwy, pomiędzy kilka zeschłych zeszłorocznych jabłek, owsiane placki, bukłak z winem matki i ulubiony flet z jaworowego drewna. Później owinęła się siwym wełnianym płaszczem i wybiegła z pałacu. Kiedy wędrowała pustymi ulicami miasta, kerubowie tańczyli nad jej głową.

Płaskorzeźby Monastero delle Zodiaco rozmyły się i spłynęły na ziemię po ucieczce demonów, pozostawiwszy surową fasadę z szarego granitu. Kołatki też nie było, Sirocco musiała, więc gołą dłonią zastukać w furtę. Nie otwarto jej. Pomiędzy ciężkimi żelaznymi sztabami przeziernika zobaczyła jedynie obrys szpiczastego kaptura.

– Nie dostaniesz azylu – dobiegł ją starczy głos Pietra delia Luna, przeora eremu i doradcy jej ojca. – Nic nieczystego nie ma wstępu w te mury.

– Chcę konia. Chcę najszybszego z waszych wierzchowców.

– Zamierzasz uciec przed Duiliem? – Pietro zaniósł się skrzekliwym śmiechem. – Nikt nigdy nie zdołał uciec przed czarodziejem, głupia.

– Ale mogę spróbować.

Wyjechała z Brionii na białym dzianecie i z timbradorem na ramieniu. Miasto wciąż trwało w bezruchu. Milczały dzwony świątyń i klasztorów. Chłodnego powietrza nie mąciła woń świeżego chleba, rozgrzanej oliwy czy fasoli. Nad dachami nie unosiło się ani pasemko dymu. Za zaryglowanymi wrotami mieszczanie trwożliwie oczekiwali nadejścia Duilia i jedynie drobinki kurzu wirowały w świetle poranka nad gościńcem.

Sirocco nigdy nie wyjeżdżała dalej niż na letnie pastwiska i nie wiedziała, dokąd skierować konia. Demony nadciągały jednak od strony Valle delle Lacrime, popędziła, więc nadmorskim traktem na wschód, ku pozostałym pięciu miastom Costa dei Gabbiani.

Za jej plecami przypory świątyni Alharda zadygotały, a cegły jęły zsuwać się z żebrowania, kiedy najwspanialszy z serafów Brionii rozprostował skrzydła, dotychczas stulone w strzelisty kształt katedry. Demon wydał przenikliwy okrzyk triumfu i uleciał w górę. Sklepienie rozpękło się przed nim jak skorupka jajka.


* * *

Żadne z pięciu miast Costa dei Gabbiani nie otworzyło przed Sirocco bram i zrozumiała, że na całym Półwyspie nie znajdzie maga, chętnego udzielić schronienia córce Alharda i stoczyć walkę z Duiliem di Monti Serpillini. Powędrowała, więc dalej pasterskimi ścieżkami, które niczym nagrzane słońcem białe węże wiły się pomiędzy wapiennymi skałkami, by wreszcie zginąć bezpowrotnie w kępach piołunu, turzycy i niecierpka. Była piękną dziewczyną, smukłą i wiotką jakby leszczyna, o oczach pełnych błękitnego nieba, toteż czasami pasterze obdarowywali ją jęczmiennym plackiem lub gomółką sera. Obozowała jednak samotnie, z dala od szałasów i górskich przysiółków, aby nie wikłać tych spokojnych, gościnnych ludzi w waśnie czarodziejów. Rozumiała, że Duilio musiał już odkryć, że uciekła i prędzej czy później podąży jej śladem. A demony nie bywały litościwe, jeśli raz spuszczono je z łańcucha.

Aż pewnej letniej nocy płowe górskie wilki rozszarpały jej wierzchowca. Padał deszcz. Ukryta w gałęziach akacji, Sirocco długo słuchała krzyków konia. Rankiem powędrowała dalej. Zanim zeszła w dół, ku wybrzeżu, kolczaste zarośla poszarpały jej płaszcz, a ciernie pokaleczyły stopy. O zmierzchu na brzegu zatoki znalazła rybacką łódź, wciągniętą wysoko i zarytą pomiędzy drobne białe kamienie. Kiedy mozolnie spychała ją na wodę, usłyszała za plecami lekki szmer.

Rybak miał wytartą skórzaną opończę i ogorzałą twarz, która pod nasuniętym na twarz kapturem wydawała się niemal czarna.

– Zostawiłabym zapłatę. – Na otwartej dłoni wyciągnęła ku niemu cztery błyszczące monety.

Miesiąc wcześniej Alhardo podarował jej na urodziny sakiewkę aureusów, wartą więcej niż dwa kupieckie statki z ładunkiem wanilii, cynamonu i mirry. Sirocco wsunęła trzos pod siennik, usilnie starając się nie myśleć, co oznaczał ten dar. Alhardo nie miał zwyczaju mówić o rzeczach oczywistych – o tym, że skończyła piętnaście lat i przed jesienią znajdzie jej męża, aby urodziła dziecko o oczach błękitnych jak letnie niebo.

– To prawdziwe złoto? – W głosie rybaka nie było nic prócz ciekawości.

– Bardzo potrzebuję tej łodzi – powiedziała bezradnie, bo wszystkie bogactwa Brionii nie miały w tym miejscu żadnego znaczenia.

– Ale nie tej nocy, panienko. – Wyciągnął rękę ku grafitowej mgiełce, która wisiała tuż nad wodą w gardle zatoki. – Idzie sztorm. Zaprowadzę cię do chaty.

Sirocco usiadła na burcie łodzi i wtuliła głowę w ramiona.

– Nie mogę – wyznała wreszcie. – Jestem Sirocco di Brionia i ściągnę tu wszystkie demony Duilia.

– To jest Golfo delle Spinarello – odparł cicho rybak. – Tu nie ma demonów, książąt ani magów. Nic tu nie ma prócz ciernika, tak nędznego, że nie posyłamy go naszemu księciu w darze. Nikt cię nie znajdzie. A jeśli wypłyniesz tej nocy, princessino, nie dobijesz do żadnego brzegu.

– Może tak właśnie byłoby najlepiej.

– A może nie.

Czuła głód i zmęczenie, pozwoliła, więc, aby zaprowadził ją do chaty – wykrzywionej ze starości i tak niskiej, że mieściła się pod nawisem kolczastych zarośli. Rybak posadził Sirocco na jedynym zydlu. Jego żona, okutana czarną chustką i pomarszczona jak korzeń wierzby, bez słowa podsunęła dziewczynie miskę gorącej rybnej polewki.

– Pozwólcie, że dla was zagram – poprosiła Sirocco, kiedy głownie na palenisku zaczęły wygasać. – Nie mam nic więcej prócz złota.

Nie trzymała fletu w dłoniach, odkąd wyruszyła z miasta, ale teraz wyciągnęła go z sakwy i, przymknąwszy oczy, zaczęła grać. Nieświadomie, z łatwością nabytą przez wszystkie lata, kiedy grywała w pustelni za murem Brionii, później zaś przy świątynnych bramach, miejskich studniach i podcieniach kupieckich kamienic, jęła wplatać w melodie przyciszone głosy cykad w wyschniętych trawach u progu, szuranie myszy pomiędzy skrzyniami, szum fal uderzających o białe kamienie plaży, krzyki mew i narastający łopot wichru ponad zatoką.

Muzyka zazwyczaj przynosiła jej ulgę, ale nie tej nocy. Dźwięki napływały z mrocznych kątów chaty, a potem bez ostrzeżenia stanęły jej przed oczami marmurowe kopuły Brionii, różowe od brzasku w tamten ostatni dzień, zanim miasto rozpadło się niczym dziecięca budowla z piasku. Sirocco przypomniała sobie, jak siadywała w głównej nawie świątyni, z głową opartą o chłodny marmur kolumny, i wydawało się jej, że słyszy szepty demonów. Przypomniało się jej także poranne bicie dzwonów, w których zaklęto głosy ponente, tivano i tramontany. Wielkie organy w katedrze Alharda, gdzie każda piszczałka była serafem schwytanym dla rozrywki księcia. Przyciszone pulsowanie serc skrzydlatych lwów. Szum deszczu w gardzielach gargulców, mruczenie kamiennych figurek w kapitelach i pilastrach. Nawet milczenie potężnych skalnych bloków w trzech pierścieniach murów i bastionach Brionii. Wszystko to układało się w lament nad miastem, które było całym jej światem.

Timbrador słuchał z przekrzywioną główką.

– Kazali nam cię zatrzymać, księżniczko – odezwał się rybak, kiedy odłożyła flet. Sirocco wydało się, że widzi na jego twarzy ślady łez. – Wczoraj do strażnicy na cyplu przyleciał ptak z posłaniem od księcia. Rozkazano nam zatrzymać dziewczynę, która zejdzie z gór i spróbuje przepłynąć zatokę.

– Mieliście mnie zabić?

– Nie. – Starzec potrząsnął głową. – Książę zamierzał cię podarować. Komuś, kto przybędzie rankiem.

– Więc muszę się śpieszyć. – Sirocco ze znużeniem podniosła się z zydla i wyszła z chaty.


* * *

Kiedy spychała łódź na wodę, na niebie świeciły Cavallo Marino, Vecchio i Unicorno. Sirocco nigdy wcześniej nie trzymała w dłoniach wiosła, choć czasami Alhardo przysyłał po nią niewolników i gondola w czarno-złotych barwach wiozła ją na jedną z wysp, do letniego pałacu maga. Dziewczyna usiadła na dnie łodzi i niezgrabnie rozgarniała fale. Woda w zatoce była spokojna i Sirocco miała wrażenie, że płynie przez jezioro srebra. Dopiero z brzaskiem podniósł się wicher i zaczął żywiej popychać łódź ku otwartemu morzu. Z początku Sirocco ucieszyła się, bo dłonie miała otarte do krwi. A zaraz później timbrador rozkrzyczał się w niespokojnych dzwonkach i turkotach.

Spojrzała za siebie. Nad zatoką niebo rozjaśniło się już i pobladło, lecz w oddali, nad wysoką krawędzią skał kłębiły się granatowe, niemal czarne chmury. Bezwiednie sięgnęła ku sakwie przytroczonej do pleców. Alhardo jeden raz wypuścił przy niej demony wichrów. Poseł Ferruccia di Colle dei Colchici, siwowłosy brodaty starzec w mnisim habicie, który nigdy wcześniej nie widział morza i nie przeczuwał mocy wibrującej w kamieniach Brionii, wypowiedział kilka głupich przechwałek o potędze swego pana. Alhardo bez słowa skinął na sługę, po czym podniósł się z tronu i wyszedł na taras. Cały dwór – posłowie, doradcy, nałożnice, karły i muzykanci – podążył za nim. Kiedy sługa wrócił, Sirocco rozpoznała w jego dłoniach Sacco di Eolo, legendarny wór z koźlej skóry, w którym zamknięto najpotężniejsze demony wichrów. Alhardo pociągnął za rzemień i wiatry wydostały się z więzienia w wyjącym, splątanym kłębie mroku.

Tamtego dnia morze było spokojne i na zatoce unosiły się dziesiątki łodzi. Ociężałe kupieckie galery kołysały się w porcie, jasne żagle powracających z łowisk barkasów połyskiwały w słońcu, wzdłuż nabrzeżnych wapiennych skałek sunęły gondole zasobnych mieszczan. Alhardo po prostu wyciągnął rękę, splatając wichry w jeden potężny bicz, i smagnął nim taflę wody. Sirocco dojrzała tylko huczący ciemny słup i roztańczony wir demonów tuż ponad masztami barkasów. Nie zdążyła nawet krzyknąć. Kropelki wody padły jej na twarz, piasek sypnął w oczy.

Gdy w chwilę później mag zawiązał worek, fale były znów spokojne. I puste. Podobnie jak oczy posła Ferruccia, kiedy wreszcie zrozumiał, że można wypuścić równie potężne moce na swobodę dla zabawy. Dla gestu, olśniewającego w swej okrutnej, bezsensownej rozrzutności.

Każdego demona można wyśledzić, przywołać, spętać zaklęciem i zmusić do posłuszeństwa. Po trzykroć, nigdy zaś więcej, gdyż przy czwartej próbie zwróci się przeciwko panu lub uleci ponad księżyc. Dlatego magowie zazdrośnie strzegli swych map, zaklęć oraz wyliczeń – i nigdy nie uwalniali demonów dla błahostki. Wszyscy, poza Alhardem di Brionia, który tamtego letniego popołudnia pokazał, że ograniczenia są mu zupełnie obojętne.

Uwolnił je jeszcze raz. Wyprysły spomiędzy jego palców strugą srebra, fioletu, umbry i indygo, granatu, purpury, ugru i palonej sjeny. Zawirowały ponad zatoką, powaliły latarnię strzegącą wejścia do portu i kamienny most u stóp pałacowego wzgórza. A potem Alhardo przywołał je na nowo, skrępował zaklęciem i zamknął w sakwie z koźlej skóry.

Pod krawędzią kaptura oblicze posła Ferruccia było szare jak popiół.

I wtedy Alhardo zrobił jeszcze coś w ów niesamowity, niedbały sposób, który nieodmiennie przejmował Sirocco grozą. Rozwiązał worek po raz trzeci, ostatecznie uwalniając demony spod swej mocy, i zamarł, z ramionami szeroko rozrzuconymi ponad balustradą tarasu.

Triumfalna pieśń wichrów uderzyła w Sirocco głosami flażoletów, ligawek, czuryng, rogów, szofarów, świstawek i bazun. Uwolnione wiatry uniosły się jak mroczna smuga dymu, coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie stały się jedynie ciemną plamą na słońcu i niemal przestała je słyszeć. Tyle że demony nie zwykły spokojnie odchodzić i rychło sponad kopuł Brionii rozszedł się nowy dźwięk – posępne brzmienie pomortów, których na Półwyspie dobywano jedynie w najdłuższą noc w roku, by opłakiwać odejście Najwyższego. Lecz zanim Sirocco uniosła głowę, demony runęły ku magowi.

Podmuch wichrów rzucił ją na kolumnę. Alhardo di Brionia trwał nieporuszenie w swym płaszczu koloru ultramaryny aż do ostatniej chwili, kiedy w tumanach pyłu, drobinek wody i mgły Sirocco zaczynała odróżniać kontury demonich twarzy i usta, rozwarte, gotowe pochłonąć wszystko na swej drodze. Dopiero wówczas wypowiedział kilka przyciszonych słów i tuman wichrów rozdarł się przed nim jak zetlałe płótno. Mag wyjmował z niego demony, nitkę po nitce, wiązał je na nowo i pętał zaklęciem, którego nie słyszano nigdy wcześniej. Nikt ze zgromadzonych na tarasie nie zdołałby go powtórzyć, choć przez moment nawet marmurowe trzony kolumn wibrowały tembrem głosu Alharda.

Sirocco miała nadzieję, że po śmieci maga przynajmniej niektóre z wichrów zdołały wyrwać się z Sacco di Eolo i odlecieć nad księżyc. Ale teraz rozpoznawała ponad wodami Golfo delle Spinarello piszczałki ich głosów i rysy, nakreślone sepią i sadzą na powierzchni zawiei. I pamiętała jeszcze coś. Ultramarynowy błękit płaszcza. Barwę, która na całym Półwyspie przynależała jedynie książętom-magom i której drobny strzęp jaśniał teraz ponad poszarpanym brzegiem zatoki.

Duilio di Monti Serpillini.

Jakimś sposobem wiedziała, że to właśnie on. Nikt inny. Żaden z magów-wygnańców, przyczajonych w kamiennych wieżach i na wpół zmurszałych pirackich warowniach, ani nawet miejscowy książę z zastępem pomniejszych mocy.

Tymczasem demony bryzy leniwie zataczały wokół łodzi pierwsze kręgi. Mag nie spuścił jeszcze wichrów z uwięzi, ale ich palce zostawiały na powierzchni wody drobne, spienione ślady. Rychło nadleciały następne. Etezje łapczywie oblizał twarz dziewczyny, murrlan potargał jej włosy i zalał twarz słoną morską wodą. Na samym końcu nadciągnął sirocco, jej imiennik, niosąc woń piołunu i pył znad wszystkich pustyń świata.

Fale zawrzały jak wywar stregi, gdy demony tańczyły ponad zatoką z hukiem, wyciem i poświstywaniem. Niecierpliwiły się. Na darmo. Czarnoksiężnik wciąż nie dawał znaku. W rozbryzgach piany, krzyżujących się nad rufą łodzi, Sirocco widziała, że stoi nad krawędzią skały, a jego ultramarynowy płaszcz łopocze w oddechu demonów.

Mały, rdzawy ptaszek poruszył się pod jej opończą i nim Sirocco zdołała stulić poły, wyprysnął w górę. Przez wycie demonów przebił się nagle wysoki, czysty głos kanarka. Pierwszy trel był jak dźwięk srebrnych dzwoneczków u drzwi jej domu, a potem śpiew wyostrzył się, wzniósł jeszcze wyżej w szoklach i turkotach, aż łzy napłynęły jej do oczu.

Przez jedną krótką chwilę timbrador rzucał wyzwanie Duiliowi i wszystkim demonom z jego zastępu. Potem rozjątrzone wichry stłumiły go i uniosły z poświstem.

– Nie! – zawołała Sirocco. – Nie dostaniesz go! Nie powinieneś go dostać!

Podmuch rzucił ją na kolana. Upadła, kalecząc dłonie o resztki wiosła. Woda zalała jej usta i oczy, a kiedy opadła, nad zatoką znów było cicho; tylko przerażone rybitwy z krzykiem krążyły ponad skałkami. Demony zniknęły, na przeciwnym brzegu Sirocco nie dostrzegła już ultramarynowego płaszcza maga.

Nie wiedziała, dlaczego odszedł. Dlaczego jej nie pochwycił.

Timbrador opadł na dno łodzi. Wzięła go w dłonie, krwawiące i śliskie od morskiej wody, lecz nie zdołała rozgrzać własnym ciepłem. Jego serce kołatało coraz słabiej, a kiedy dziób łodzi wbił się w szary morski żwir, uderzyło mocniej raz jeszcze i zamarło.

Sirocco wygrzebała płytki dół obok uschniętej oliwki, owinęła ptaka w kawałek własnego płaszcza i przykryła kamieniami. Potem przytroczyła do pleców sakwę z atlasem nieba i, nie spoglądając za siebie, wspięła się spadzistą ścieżką na szczyt góry, byle dalej od miejsca, gdzie demony Duilia zdołały ją wytropić i gdzie oglądała go po raz pierwszy.

Podążyła w górę strumienia. Kiedy rozgałęził się po drugiej stronie góry, pozwoliła, by południowy dopływ poprowadził ją w las karłowatych sosen i pinii. Odtąd wędrowała nocami. Powietrze było chłodne i przejrzyste, mrok chronił ją przed wzrokiem demonów. A w każdym razie tak jej się zdawało.

Wreszcie las skończył się na zboczu bezimiennej góry, choć jeszcze kilka dni później Sirocco natykała się na kępy kasztanów i samotne sosny o poskręcanych, rdzawych pniach. Strumyk zmienił się w strużkę, na koniec zaś zniknął pod potężnym głazem i nie pojawił się więcej. Kilka następnych dni przebijała się przez gęstwę mirtów i wawrzynów, splątanych, bezlistnych i spieczonych żarem. A kiedy woda w bukłaku zaczęła się kończyć, ze szczytu góry zobaczyła morze i most nad Abisso delle Ondine.

I wtedy pierwszy raz pomyślała, że niedługo nie będzie już miała, dokąd uciekać.


* * *

O zmierzchu zeszła na brzeg. Owinęła się opończą i nasunęła na twarz kaptur, ale na moście nie dostrzegła Duilia di Monti Serpillini i jego demonów. Wszystko wyglądało zupełnie zwyczajnie. Poganiacze pokrzykiwali sennie na gromadkę osłów o brunatnych grzbietach. Staruszka w płaszczu z morskiej trawy odpoczywała obok kosza chrustu, ciężko wsparta na kosturze. Celnik siedział na płaskim kamieniu przy wejściu na most i obojętnie zszywał dratwą cholewę buta. Jak gdyby był to zwyczajny wiejski most, przerzucony nad strugą w drodze na pastwisko.

Zawsze pragnęła zobaczyć ów most nad Abisso delle Ondine, głębią, która sięga aż do samego środka ziemi. Dawno, dawno temu pewien mag uwięził w skalnej kołysce na dnie głębi demony ognia, po czym zatopił je morskimi falami. Mówiono, że w zimowe noce duchy wciąż usiłują się uwolnić, a głębia mętnieje wówczas i burzy się niby mleczna polewka. Rybacy nawet w bezwietrzną pogodę niechętnie zapuszczali się na wody cieśniny, zresztą ryb nigdy nie bywało w niej w nadmiarze, wolały się trzymać poszarpanych skałek u brzegu.

Wreszcie po drugiej stronie głębi otwarto kopalnię srebra. Kilka miesięcy muły wynosiły urobek górskimi ścieżkami w górę przesmyku, gdzie rybacy nie bali się już zaklętych demonów. Potem zniecierpliwieni panowie sprowadzili na pomoc maga, Ugona di Monteverde, płacąc mu w srebrze trzykrotność tego, co ważył konno i w paradnej zbroi.

Ugo dwa dni i dwie noce snuł zaklęcia. Bez chwili wytchnienia splatał demony ze skałą, żelazem i drewnem dębów, które wycięto daleko w lasach Monti Serpillini i spławiono morzem aż do brzegu Abisso delle Ondine. Kiedy o świcie trzeciego dnia most był gotów, Ugo naciął swe ramię srebrnym sztyletem maga. Krew ściekła na dębowe bale, a potem wniknęła głębiej, by poprzez drewno, kamień i żelazo sięgnąć aż do samej esencji demonów, połączyć się z nimi bez reszty i nieodwracalnie.

Kiedy Sirocco patrzyła na głębię poprzez fioletowy zmierzch, most przypominał wyschniętą, kruchą gałązkę tamaryszku, przerzuconą ponad otchłanią. W istocie nie był niczym więcej niż wąską kładką, bez rzeźb i masywnych przypór, jedynie z dwoma pasmami konopnych lin, rozpiętych po bokach dla łatwiejszej przeprawy.

O Abisso delle Ondine powiadano, że nigdy nie wypuszcza zdobyczy i nawet wodnice nie potrafią sięgnąć jej dna i wynurzyć się na nowo. Ugo też musiał zapłacić, bo żaden mag, nawet najbardziej potężny, nie może bezkarnie dzielić krwi z demonem. Cena za podobną magię była tak wysoka, że Alhardo wolał, aby kopuły Brionii rozpadły się i runęły w chwili jego śmierci.

Na skalnym występie ponad przepaścią rósł różany krzak. Wątłe gałązki z mozołem wczepiały się w głaz, nieliczne liście skręciły się i zbrunatniały od bryzgów słonej piany. Sirocco znalazła jednak pojedynczy kwiat, nierozwinięty jeszcze, o ciasno stulonych płatkach. Zerwała go ostrożnie i zatknęła pomiędzy krawędź kaptura i włosy.

Staruszka w płaszczu z morskiej trawy podniosła głowę i spojrzała na dziewczynę oczami o zielono-złotych tęczówkach kota.

– Pozwólcie, że ulżę waszemu brzemieniu, matko. – Sirocco pochyliła się, umocowała na czole i ramionach rzemienie pod trzymujące kosz chrustu.

Sakwa z mapami nieba zsunęła się z jej pleców. Stara bez słowa podniosła wór z koźlej skóry, a potem razem weszły na most.

W nadmorskich krzewach ptaki układały się do snu, pokrzykując jeszcze z rzadka. Po przeciwnej stronie cieśniny migotały słabo latarnie, rozwieszone na palach u bramy wioski. Nad mostem wisiała nieznaczna mgiełka, a spomiędzy drewnianych bali bił chłód, dotkliwszy z każdym krokiem. Pośrodku Sirocco przystanęła i spojrzała w czarne wody cieśniny.

– Ja też mogę ulżyć twojemu brzemieniu, dziecko – staruszka przemówiła chropowatym głosem. – Żadne demony nie sięgną dna tej otchłani.

Trzymała sakwę z koźlej skóry oburącz, tuż przy piersi.

– A co ze mną? – spytała Sirocco. – Wiesz, że nie można uciec przed czarodziejem.

– Ale można się zatrzymać! – wykrzyknęła kobieta w płaszczu z morskiej trawy. – Bo już niewiele znajdziesz za przesmykiem, dziecko. Tuzin kamienistych spłachci i morze. Nic więcej!

– Wiem, kim jesteś – rzekła cicho Sirocco, która nigdy wcześniej nie oglądała stregi.

Na ulicach Brionii kamienowano je z rozkazu księcia.

– Mam krytą sitowiem chatę daleko od wioski. Gaj oliwny, kilka winnych krzewów na stoku góry i trzy łaciate kozy, które dają mleko na sery. I tak – zaśmiała się skrzekliwie – mam też kamienną misę na baranie jelita, w których widzę przyszłość. I kocioł do warzenia naparu z czarnej iwy oraz żabiego śluzu, co spędza płód i zatruwa rzeki. Ale potrafię znacznie więcej! – Potrząsnęła głową i długie siwe włosy rozsypały się jej na ramionach. – Duchy powietrza, mgły i mroku siadują na moim progu, a czasami, kiedy noc jest wystarczająco głęboka, zabierają mnie ze sobą w miejsca, których nie oglądał żaden z magów. Pozwalają mi czerpać ze swojej mocy, dotykać się i poznawać na dziesięć tysięcy sposobów. Nie masz pojęcia, czym jestem, Sirocco di Brionia. Nie masz nawet pojęcia.

Dziewczyna cofnęła się o krok, aż na sam skraj mostu. Konopna lina zatrzeszczała za jej plecami.

– Jak mnie rozpoznałaś?

– Świecisz w mroku – odparła po prostu strega. – Jak pochodnia. Zostań ze mną, Sirocco. Pokażę ci dworce, utkane z dymu i ognia, i kamienne lasy pod kopalniami srebra. Zostań.

– Chcesz map mojego ojca?

– Nie umiałabym ich odczytać, głupia! – parsknęła strega. – Co mi po mapach, skoro wystarczy pięć kropel krwi w kamiennej misie, aby demony zbiegły się jak bezpańskie koty do mleka? Nie muszę ich pętać. Ciebie też nie zamierzam. Nie ja. I nie Abisso delle Ondine. – Odwróciła się i powoli poszła dalej. – Zostaw jej coś w darze – rzuciła przez ramię. – Jest łapczywa i zmienna.

Ponieważ nie miała nic, oprócz fletu i atlasu nieba, Sirocco wyjęła z włosów różę. Drobne, białe płatki przesypały się przez palce i, wirując, opadły w dół.

– Naprawdę możesz zostać – odezwała się na drugim brzegu strega. – Oddaj głębi mapy nieba, a zasłonię cię przed wzrokiem Duilia.

Sirocco bez słowa położyła na ziemi kosz chrustu. Stara kobieta karcąco pokręciła głową i podała jej sakwę z koźlej skóry.

– Podaruję ci jeden dzień – rzekła. – To moja ziemia i nie chcę, aby demony Duilia spustoszyły ją do cna. Lecz nie zwlekaj. O zmierzchu lamie i leukroty puszczą się twoim śladem i pościg nie potrwa długo.

Uderzyła kosturem w ścieżkę. Chmura gorzkiego pyłu otoczyła dziewczynę. Kiedy opadła, strega zniknęła. Tylko od strony wioski niosło się psie ujadanie.


* * *

Sirocco biegła całą noc. O poranku na ścieżkę wyszli pastuszkowie ze stadami krzyworogich owiec i kóz o szarej, szorstkiej sierści, niewiasty z glinianymi dzbanami i misami prosa, górnicy w skórzanych kapeluszach i z kilofami na ramieniu, a także przekupnie prowadzący na targ krępe, objuczone tobołami osiołki. Z początku Sirocco nie odpowiadała na ich pozdrowienia, naciągając tylko głębiej na twarz kaptur opończy. Jednak wieśniacy przyglądali się jej podejrzliwie i wrogo, gdyż przesmyk był wąski i niewielu obcych mogło przejść go niezauważenie. Wreszcie w południe dziewczyna wczołgała się w jamę pod korzeniami starego dębu i podłożyła pod głowę worek z koźlej skóry. Kiedy upał zelżał nieco, obudziły ją pokwikiwania świń, ryjących w darni, i głosy kosiarzy na pobliskiej łące. Otrzepała płaszcz z ziemi i próchna, splotła włosy i pobiegła dalej.

O zachodzie słońca wsiadła na prom w gromadzie poganiaczy mułów. Na powierzchni morza unosiła się purpurowa piana, znak, że niedługo dotrze do końca świata, gdzie biją źródła wszystkich oceanów i gdzie przed wiekami zatopiono ciała martwych gigantów. Z chruściny na brzegu wychylały się lamie o wężowych, pokrytych łuską grzbietach, a w ich sykach dało się usłyszeć jedno imię – „Sirocco".

Nie zatrzymując się, przebyła Arcipelago delia Rugiada Rossa. Jego nieliczni mieszkańcy mieli później układać pieśni o jasnowłosej dziewczynie, która, z sakwą z koźlej skóry na plecach, w dziewięć dni przebiegła dziewięć wysp archipelagu. Opowiadano, jak w zatoce Estrene otoczyło ją stado cetusów – przedziwnych morskich bestii o ciałach delfinów, rozwidlonych ogonach i pyskach ogarów – i o tym, jak córka maga ułagodziła je muzyką fletu. O spotkaniu z mantikorą, która położyła się u jej stóp i w nocy ogrzewała ją własnym oddechem. O tym, jak morscy rozbójnicy uwięzili Sirocco w grocie, ale w nocy obcięła włosy, powiązała nimi deski z roztrzaskanych okrętów i na tratwie odpłynęła podziemnym strumieniem. O jej przewodnikach – starcach, wypasających owce na podwodnych łąkach pomiędzy wyspami, i hipocentaurach, które znają każdą z tajemnych górskich ścieżek. Mówiono jeszcze o wielu innych cudach. Niektóre wydarzyły się naprawdę, ponieważ archipelag był wówczas młody i niejedno dziwo trwało przyczajone na wysokich łąkach, gdzie latem słońce wypala trawę aż do skały, czy w zatoczkach porośniętych gęstwą kolczastych krzewów.

Wreszcie Sirocco dotarła na Isola delia Fine del Mondo. Wówczas zwolniła.

To była ostatnia z wysp, bezludna i martwa; podobno ten spłachetek skały uczyniono z kości gigantów, którzy kiedyś zbuntowali się przeciwko potędze magów z Półwyspu. Plaża była czerwona od zaschniętej piany. Pojedyncza dróżka wiła się w górę pomiędzy rumowiskiem głazów, obrosłych kępami zeschłej trawy i jęzorami brunatnych porostów. Sirocco nie dojrzała tu stad kóz w nieustannej wędrówce po stromych zboczach ani nagrzanych słońcem szarych jaszczurek, które zwykle pryskały jej spod trzewików. Nie słyszała nawet głosu morskich ptaków od strony morza. Tylko zeszklone, rozgrzane powietrze wyciskało jej łzy z oczu.

Wyspa nie była rozległa i minęło niewiele czasu, a Sirocco wspięła się na najwyższą skałę. Tuż za krawędzią urwiska zobaczyła Mare Ultimo, wzburzone, pokryte szumowiną rdzawej piany, i pojęła, że wędrówka dobiegła kresu. Jednak, kiedy przymknęła oczy, pod jej powiekami przesuwało się pięć marmurowych miast na Costa dei Gabbiani, Golfo delle Spinarello, Abisso delle Ondine i wszystkie wyspy Arcipelago delia Rugiada Rossa. A gdy odkorkowała bukłak i skosztowała wina sporządzonego ze szczepu z winnicy jej matki, przypomniała sobie również jasne kopuły pałacu i dźwięk dzwonów, w których sercach zamknięto głosy eoli. Nie sądziła, aby cokolwiek pozostało z Brionii, bo jej ojciec zanadto cenił długie życie, by rozlać własną krew i spętać demony zaklęciem zdolnym przetrwać jego śmierć. Nie sądziła też, aby pomimo całej tej włóczęgi udało się jej ocalić cokolwiek z marmurowej i przejrzystej wspaniałości miasta Alharda. Gdzieś, bowiem na skalistych ścieżkach Costa dei Gabbiani i nad Abisso delle Ondine jej naiwna wiara, że można uciec przed czarodziejem, jęła niknąć i rozwiewać się bez śladu.

Ale mogła zrobić jeszcze jedną rzecz. Skoro słońce opadło aż do krawędzi morza, w którym zatopiono martwych gigantów, rozpostarła na kolanach zbiór map swego ojca. Wyjęła wizerunek Cavallo Marino i długo wodziła palcem po zaklęciach nakreślonych obok gwiazdozbioru szybkim, eleganckim pismem Alharda. Później skrzesała ogień, podpaliła kartę i sponad urwiska patrzyła, jak poczerniały płat pergaminu, wirując, opada ku falom Mare Ultimo. Pociągnęła kolejny łyk wina i podpaliła Unicorno, na którego rogu połyskuje Stella Luminosa, przewodniczka żeglarzy. A potem l'Uccello di Fuoco, Ventaglio di Euridice i Treccia dei Venti, gdzie drobną srebrną kreską nakreślono tor demona, którego nie zdołał spętać nikt przed jej ojcem. Sirocco, którego Alhardo uczynił najokrutniejszym z wichrów, a później nadał jego imię swojej córce.

Zastanawiała się, czy przeszło mu kiedykolwiek przez myśl, że może się zdarzyć i tak, iż pewnego dnia inny mag zwróci sirocco przeciwko jego córce. Najpewniej nie uczyniłoby to Alhardowi wielkiej różnicy, był, bowiem przebiegły i zapobiegliwy, ale jego jedyną miłością pozostało miasto unoszące się nad zatoką jak potężna, biała chmura i stwarzane wciąż od nowa przez dziewięćdziesiąt cztery lata jego panowania. Od córki pragnął wyłącznie syna, błękitnookiego dziecka swej krwi, aby mógł zanurzyć się w jego magii, wysączyć ją do ostatniej kropli i przez kolejne pokolenie spoglądać, jak jasne kopuły Brionii różowieją w świetle jutrzenki. Tak samo jak zrobił wcześniej. Tak czynili wszyscy magowie Półwyspu, jeśli ich magia była wystarczająco silna i nie chcieli umrzeć.

Sirocco nie wiedziała, jaki z woli Alharda czekał ją los, gdy już urodzi syna, ale nigdy dotąd nie przeszło jej przez myśl, że mogłaby się przeciwko niemu zbuntować. Starała się po prostu nie rozmyślać o jesieni, kiedy ojciec poprowadzi ją nawą katedry pomiędzy rzędem kolumn, które w istocie były żebrami serafa, i podaruje jednemu z panów Półwyspu. Należała do Alharda – jak marmurowe pałace Brionii, demony wichrów, gończe psy i para białozorów, które dla jego zabawy wykluwały oczy niewolnikom. W przyszłości wedle kaprysu mógł ją odebrać mężowi i przywołać do siebie, otoczyć oddechem keruba i zamknąć w jednej z podziemnych komnat, gdzie nie sięga czas. Bezwolna, śniłaby w ramionach demona, póki Alhardo nie zestarzeje się na nowo i nie zapragnie kolejnego chłopca swej krwi. Mógł uczynić, co zechce. I tak czynił.

Aż na koniec pozwolił, aby zabito go w Valle delle Lacrime, i zostawił ją samą.

Dopiero na brzegu Isola delia Fine del Mondo zdołała nad nim zapłakać, choć jeszcze nie łzami. Wyjęła flet z jaworowego drewna i pozwoliła, aby melodia rozkołysała się w tej samej pawanie, którą zagrała na pożegnanie Brionii, zanim jej mury rozsypały się i zmieniły w garść morskiego piasku. Nic więcej nie umiała dodać. Nic więcej nie wiedziała o magu, który był jej ojcem.

A potem się odwróciła.


* * *

Nie był od niej wiele starszy. Stał na skraju ścieżki. Płaszcz koloru ultramaryny miał zwinięty i przerzucony przez ramię, a oczy – granatowe od magii jak Abisso delle Ondine.

Poderwała się z ziemi, chwytając resztki atlasu nieba, i cofnęła ku krawędzi skały.

– Nie – odezwał się cicho Duilio di Monti Serpillini.

Nie umiała zgadnąć, jak długo stał tam, słuchając jej fletu. Z pewnością dosyć, by przywołać demony wichrów, które pochwyciłyby ją i uniosły ponad urwiskiem. Ale nie zrobił tego.

– Jednak zdołałeś mnie doścignąć – powiedziała.

Proste stwierdzenie faktu. Nic więcej.

– Doścignąłem cię w Golfo delle Spinarello – odparł. – Demony nie gubią śladu.

Dopiero po chwili zrozumiała, co powiedział. I wtedy przeraziła się naprawdę, bo była córką Alharda di Brionia i wiedziała wystarczająco wiele o zabawach magów.

– Dlaczego więc szedłeś za mną przez te wszystkie dni? – zapytała, przyciskając do piersi zwitek pergaminów. – Z powodu map mojego ojca?

– Nie.

– Nie wierzę.

Duilio jedynie się roześmiał przytłumionym, miękkim śmiechem.

Przypomniała sobie, że tak samo śmiał się Alhardo, kiedy strażnicy przyprowadzili mu Giudittę, ciemnowłosą nałożnicę, która mieszkała w południowym skrzydle pałacu, póki nie pochwycono jej w ogrodach z książęcym dworzaninem. Mag podał Giuditcie rękę i łagodnie powiódł na podium, ku wysokiemu krzesłu z różanego drewna, gdzie zasiadała obok niego podczas uczt, przyjęć i posłuchań. Nikt nie ośmielił się odezwać. Kiedy usiadła, Alhardo z czułością pogładził ją po policzku i roztarł w palcach pojedynczą łzę.

Sirocco zdołała jeszcze zobaczyć, jak na twarzy nałożnicy pojawia się desperacka nadzieja. Zaraz jednak znikła, wymieciona przez męczarnię, gdyż różane drewno wybuchło wokół Giuditty setkami pędów. Zanim wydała pierwszy krzyk udręki, drobne, kolczaste pnącza oplotły jej twarz, przekłuły język, spętały ramiona i kibić. Ciało książęcej kochanki wyprężyło się i wygięło w łuk. Któraś z dam osunęła się, zemdlona, na posadzkę.

Giuditta wciąż żyła, gdy dwa purpurowe kwiaty rozkwitły w jej pustych oczodołach, a może nawet później, kiedy gałęzie pokryły się kwieciem, książę zaś dał znak, by bard podjął pieśń i by rozlano do kielichów czerwone wino. Miało minąć jeszcze wiele uczt, podczas których biesiadowano obok oplecionego ukwieconym pnączem trupa nałożnicy, nim Alhardo pozwolił sługom sprzątnąć gnijące ciało kochanki.

Jednak Duilio uczynił coś innego. Skinął głową i pergaminy w dłoniach Sirocco zajęły się płomieniem. Krzyknęła, a podmuch wichru pochwycił jej oddech i podsycił ogień, aż karty zmieniły się w poczerniałe płatki sadzy.

– Nie z powodu map nieba – powtórzył Duilio di Monti Serpillini. – Ruszyłem za tobą z Brionii, ponieważ ukradłaś mi łup. Coś, co zdobyłem w Valle delle Lacrime, w rzezi, która niemal kosztowała mnie życie. I nie mogłem pozwolić, aby ktoś mi to odebrał. Zwłaszcza córka Alharda.

Pomyślała, że powinna była o tym pamiętać, że winna była pamiętać o dumie magów, która jest bezkresna jak morze. I że należało ukraść z pałacu ojca jeszcze coś – jeden ze srebrnych noży, które nie poddawały się żadnej magii i którymi czarnoksiężnicy otwierali sobie żyły, gdy życie znużyło ich już do cna i pragnęli ukojenia.

– Aż do Golfo delle Spinarello – powiedział Duilio. – Aż do tamtej zatoki chciałem cię zabić, Sirocco. Potem usłyszałem, jak grasz, i zrozumiałem, że odnalazłem znacznie więcej, niż chciałem odszukać. I że jeśli tylko na to pozwolę, zakocham się w tobie. Córce Alharda, która nosi imię demona.

Dopiero teraz przyjrzała mu się uważniej i zobaczyła, że strój Duilia był brudny i, jak jej suknia, poszarpany przez ciernie. Mag w niczym nie przypominał Alharda. Był szczupły i ogorzały jak wieśniacy, którzy pasali kozy za murem jej pustelni, a nierówno przycięte włosy opadały mu na ramiona. Ale niebieski płaszcz, przerzucony przez ramię, i dwa zatknięte za pas srebrne sztylety, znak władzy nad żywiołami, przypominały, kim jest.

– Tyle, że wtedy było już za późno – dokończył szeptem.

– Nie wierzę. Nigdy nawet nie widziałeś mojej twarzy.

– Co z tego? – Roześmiał się cierpko. – Głębia zachowała dla mnie twe odbicie, a nocą w szumie morza słyszałem bicie twojego serca. Zakochałem się w dziewczynie, która uwolniła ptaki w pracowni maga i umiała zamknąć w pieśni cuda umierającego miasta. I dla której timbrador próbował stawić czoło wszystkim demonom wichrów. Czy to nie dosyć?

Patrzyła na niego, ale wciąż miała przed sobą oblicze nałożnicy Alharda, różane pędy zagłębiające się w jej oczodoły i przerastające policzki na wylot.

– Nie, nie dosyć – odparła wreszcie. – Zbyt dobrze znam magów.

– Nie jestem twoim ojcem.

– Ale jesteś magiem.

Wtedy Duilio zrobił coś jeszcze bardziej szalonego niż spalenie map nieba. Wyjął zza pasa srebrne sztylety, obnażył je i podał Sirocco z ostrzami zwróconymi ku sobie.

– Weź je – powiedział. – Weź je i przechowaj dla mnie, póki nie zapragniesz ich oddać. A wówczas nie będę się bronił, Sirocco.

Na chwilę zabrakło jej tchu.

Tego nie było w żadnej z opowieści, snutych na książęcym dworze przez wędrownych bardów. Ani w żadnej z pieśni Półwyspu.

Po śmierci Giuditty wiele innych nałożnic mieszkało w marmurowym pałacu Alharda di Brionia. W naszywanych złotem sukniach przechadzały się po miejskich placach, grały na lutni i ze śmiechem odpowiadały na zaczepki dworzan. Ale żadna z nich nie wchodziła nieproszona do pracowni maga i nie dotykała srebrnych sztyletów, które wykuł przed stuleciem, w dniu, gdy spętał swego pierwszego demona.

I żadna nie przybyła na dwór Brionii z własnej woli. Alhardo stał się nazbyt rozumny, by zawierzyć kobiecie choćby w rzeczy tak płonnej, jak miłość. Jeśli więc którejś zapragnął, szlachetnej pani, wieśniaczki czy ladacznicy, po prostu posyłał demona i pozwalał, aby ten miał ją pierwszy. Potem splatał żywą kobietę z demonem, podobnie jak łączył z nimi powietrze czy ogień, bezpowrotnie mącąc jej umysł i przywiązując ją do siebie. Kiedy skończył, była już tylko szczęśliwa, szczęśliwsza niż kiedykolwiek wcześniej, a dopokąd szła, wraz z nią kroczył demon.

– Jak to możliwe? – wyszeptała Sirocco, dotykając gładkiej srebrnej rękojeści. Była córką maga i wiedziała, że trzyma w dłoniach jego życie. – Dlaczego pozostawiasz mi wybór?

– Ponieważ choć jedna rzecz powinna być naprawdę.

Rozpłakała się.

– Jak długo istnieje magia, nic nie jest naprawdę.

Lecz zaraz potem Duilio objął ją i jego ramiona były prawdziwe.

– To nie jest twoje miejsce, Sirocco, ta martwa wyspa na morzu z zakrzepłej krwi gigantów. Ale jeśli pragniesz wyspy, zbuduję ją dla ciebie pośrodku morza. Isola di Tutti Venti, gdzie będą się krzyżowały wszystkie wichry ziemi. I wzniosę na niej pałac z kryształu, wokół zaś zawsze będą kwitły róże. Jeśli tylko się zgodzisz. Bo tutaj nie możesz zostać. To miejsce śmierci, a żadne z nas nie jest jeszcze martwe. Czy pozwolisz, żebym cię zabrał?

– Tak. – Skinęła głową, bo czuła się zmęczona, a to była ostatnia wyspa na końcu świata. – Zabierz mnie.

Duilio przywołał serafa o sześciu skrzydłach i posadził ją przed sobą na grzbiecie demona. Lecz kiedy odlatywali z Isola delia Fine del Mondo, Sirocco myślała o młodzieńcu, którym kiedyś był Alhardo di Brionia. O chłopcu, który stanął nad brzegiem zatoki i postanowił zbudować tam miasto, piękniejsze od wszystkich innych, i nadać mu kształt swojej mocy.


* * *

Cała reszta jest legendą, najpotężniejszą spośród legend Półwyspu – o magu, który przywołał z morskiego dna wyspę i zakotwiczył ją własną krwią głęboko w trzewiach ziemi, a także o jego pani, której pieśni uśmierzały gniew demonów.

Armie Duilia po trzykroć przetoczyły się przez Półwysep, zagarniając ziemie od Monti Serpillini po południowy kraniec Arcipelago delia Rugiada Rossa, aż wreszcie nie zostało nic do podbicia, bo wszystkie czterdzieści miast uznało jego władzę. Wprawdzie wojny nie ustały, lecz żadna z nich nie dosięgła Isola di Tutti Venti, której brzegów strzegły wszystkie demony wichrów i gdzie w pałacu utkanym z górskiego kryształu, powietrza i demonów, mieszkała Sirocco.

Isola di Tutti Venti była ślubnym podarunkiem od Duilia: demony miały pozostać zaklęte w jej skałach aż po kres wieków. Cała reszta – pałac z górskiego kryształu, ogród, w którym przez cały rok nie przestawały kwitnąć róże, i przystań, gdzie ani czarownik, ani rybak nie mógł postawić stopy bez zgody Duilia – również była prawdziwa. Tak bardzo prawdziwa, jak mogą być rzeczy stworzone magią.

Sirocco była już dojrzałą kobietą, kiedy powiła pierwsze dziecko. Duilio długo zwlekał, lękając się o jej życie – krew magów jest tak potężna, że nierzadko rozrywa naczynie, w którym ją zamknięto. Tuż przed połogiem Sirocco poprosiła męża, aby pozwolił jej odpłynąć, bo chciała urodzić na stałym lądzie, z dala od morza, demonów wichrów i zwodniczej magii. Duilio ugiął się, choć szemrano, że zanadto ulega kobiecie i dla jej kaprysu naraża oboje, matkę i dziecko. Jednak Sirocco postawiła na swoim. Odeszła do klasztoru szarych mniszek, które wyrzekają się wszelkiej magii. Poród był trudny i trwał wiele godzin, lecz o świcie Sirocco urodziła syna o oczach błękitnych jak morze. Legenda mówi, że nad sklepieniem konwentu krążyły rozjuszone wichry Duilia, a ona śpiewała do nich nawet wówczas, gdy skurcze rozrywały jej ciało.

Legenda mówi też, że tylko ona przeczuła kres wyspy.

Pewnej wiosny, tam, gdzie niegdyś rozciągało się księstwo Brionii, wybuchło powstanie. Nie było w tym nic dziwnego, gdyż w dziedzinie Alharda nigdy nie pogodzono się z panowaniem jego mordercy. Nawet w czterdzieści lat po śmierci księcia.

Bunt przygasł, nim trawy zazieleniły się na dobre, stłumiony przez demony, które przebiegły wybrzeże w siwych biczach kurzawy, wodnej piany i pyłu. Spiskowcy rozproszyli się po Costa dei Gabbiani. Część wyłapano w nadbrzeżnych miastach, część zaś ukryła się głęboko w podziemnych grotach. Żaden ze schwytanych nie umiał zdradzić imienia przywódcy buntu, po prostu umierali, gdy tortura stawała się zbyt dotkliwa. Duilio upatrywał w tym zaklęcia jednego z magów-wygnańców, którzy dla zysku pętali pomniejsze demony i sprzedawali ich usługi.

Pozornie wszystko było po staremu. O świcie żony rybaków chrapliwymi głosami zachwalały połów na targowisku u bramy, jaskółki wiły gniazda u kapiteli pałacowych kolumn i osły pod wieczór ryczały przeraźliwie od strony pastwiska. Jesienią zaś winorośl obrodziła jak nigdy wcześniej, aż gałęzie przyginały się do ziemi pod ciężarem owoców. Jednak były znaki, zaszyfrowane w locie rybitw, szumie morza i szarej siatce blizn na rajskich jabłkach w pałacowym ogrodzie. Coś się zmieniło głęboko we wnętrzu Półwyspu. Niewidoczne ze skał Isola di Tutti Venti, coś dojrzewało z wolna jak nagrzane słońcem, słodkie od soku winne grona.

A kiedy nadszedł czas zbioru winorośli, Sirocco wysłała z wyspy łódź, ukształtowaną z magii i drewna w postać łabędzia, i wyszeptała nad nią pojedyncze imię.

Ercole przybył w siedem dni później. Nikt nie wie, dlaczego to uczynił.

Duilia nie było na wyspie i Sirocco sama wyszła do przystani. Stała na nabrzeżu w spłowiałej lazurowej sukni i z odkrytą głową, kiedy łódź sunęła pewnie pomiędzy rzędami skałek ostrych jak dziób drapieżnego ptaka.

– Demon przyniósł mi zaproszenie. – Ercole przyklęknął na mokrych kamieniach nabrzeża i podniósł do ust jej dłoń. – Wiesz, kim jestem.

– Wiem. – Dała znak, aby powstał. – Chodźmy.

W tamtych czasach włosy Sirocco były już jak srebrna przędza, a twarz porysowała pajęczyna zmarszczek. Duilio miał dość mocy, aby spleść ją z demonem i zachować nietkniętą, dokładnie taką, jaką zobaczył pierwszy raz w Golfo delle Spinarello, czterdzieści lat temu. I niewielu rozumiało, dlaczego pozwolił Sirocco postarzeć się, jak gdyby była żoną pastucha kóz. Niewielu też wiedziało, że to ona nie zgodziła się, aby wlał magię w jej ciało. Choćby najmniejszą kropelkę.

Wciąż była wysoka i smukła jak gałąź leszczyny i nic nie zaćmiło błękitu w jej oczach. Nawet śmierć najstarszego z synów, rozszarpanego przez Cynacefalitów podczas buntu jednego z nadmorskich miast. I mówiono później, że kiedy szła pomiędzy krzewami róż o białych kwiatach, a ptaki odpowiadały jej śpiewem spomiędzy gałęzi migdałowców, wydała się Ercole najpiękniejszą kobietą świata.

Co oczywiście nie było prawdą. Nigdy nie jest.

Aż po zmrok siedzieli pod migdałowcami, które dawno przekwitły, a podmuchy jesiennych wichrów odarły je z resztek liści. Nie mówili wiele. Służebne przyniosły wino, chleb, oliwki i ostry kozi ser. Wreszcie Sirocco zaczęła grać – najpierw na giternie, potem na wioli, pasterskiej syrindzie, na końcu zaś na flecie. Jego głos owijał się wokół drzew jak cienka srebrna nitka. Grała długo. Kiedy odjęła ustnik od warg, księżyc w pełni wisiał wysoko na niebie, a jego światło zmieniało oczy Sirocco w dwie tafle żywego srebra.

– Posłałam po ciebie, ponieważ mam życzenie – powiedziała.

Ercole był wtedy niewiele starszy od chłopców, którzy pasali kozy na wyschłych zboczach gór i próbowali ujeżdżać białe dzikie konie na pustkowiu, którym po upadku Brionii stała się północna część Costa dei Gabbiani. Niewiele starszy niż jej syn, kiedy wichry uniosły go bezpowrotnie z przystani. I miał w oczach tę samą błękitną magię, która trawiła Duilia.

– Jeśli tylko będę mógł je spełnić.

– Chciałabym, żebyś oszczędził moje róże.

Ercole zacisnął palce na różanej gałęzi. Kolce przecięły skórę i kilka kropel krwi spłynęło na ziemię.

– Róże są prawdziwe. – Sirocco potrząsnęła głową. – Nie potrzebują krwi, tylko obietnicy.

– To nie z powodu róż – odparł cicho. – Ale masz moją obietnicę. Ja też mam życzenie. Czy zagrasz dla mnie raz jeszcze, zanim odprowadzisz mnie do przystani?

– Co mam zagrać?

– Jest taka pieśń, którą grano tylko jeden raz. – Ercole podniósł głowę i błękit w jego oczach pociemniał, stał się niemal czarny. – Pieśń o mieście, które roztopiło się jak śnieg w promieniach słońca.

Sirocco zastygła z na wpół uniesionym fletem. Jej twarz była nieruchoma i blada od księżycowego światła, tylko wargi zadrżały nieznacznie. Niezdarnie, jak ślepiec, ułożyła palce. Pierwszy dźwięk był cichy, niemal niesłyszalny, jakby zabrakło jej tchu. I zaraz stłumiła go nocna bryza, najczulszy ze strażników wyspy. Wicher poderwał się znad rozgrzanych skał, rozgarnął łany szorstkiej trawy, potargał różane pędy. Białe płatki zawirowały w powietrzu. Nim opadły na ziemię, flet przebił się przez szum bryzy w pierwszych taktach melodii, która także była legendą i której nie słyszano na Półwyspie od czterdziestu lat. Od upadku Brionii, miasta marmurowych kopuł, katedr strzelistych jak modlitwa i skrzydlatych lwów, z których każdy był serafem, zaklętym w kształt posągu z żółtego kamienia.

Czterdzieści lat wcześniej, gdy Sirocco ostatni raz weszła przez Porta d'Argento do miasta swego ojca, w Brionii było więcej niż tuzin minstrelów, przybyłych do pałacu dla rozrywki jej ojca i uciechy dworu. I wielu z nich zdołało wymknąć się szczęśliwie z umierającego miasta. Jednak żaden minstrel, kuglarz czy grajek nie potrafił później powtórzyć pieśni Sirocco. Pamiętali jedynie głos fletu i łopot skrzydeł demonów, gdy ulatywały spomiędzy dachów ku porannemu niebu. Ale nie umieli przypomnieć sobie melodii. Zupełnie jakby Duilio wymiótł ją z ich pamięci tym samym gorącym, ostrym wichrem, który smagał resztki kamiennych murów Brionii, póki nie rozpadły się i nie zamieniły w szary piach.

Jednak tego wieczoru na Isola di Tutti Venti Sirocco grała z taką łatwością, jakby znów wędrowała pomiędzy skrzydlatymi lwami ku Porta d'Argento u stóp akweduktu. Demon brevy przebudził się w sadzawce na dziedzińcu pałacu i, zatrwożony obcą pieśnią, runął ku nim poprzez gęste korony pinii, kasztanów, cyprysów i jaśminów. Dołączyła do niego tramontana, zimna i rozgniewana, potem ponente i lavantera o zwodniczo łagodnych głosach, które przynoszą deszcz i podżegają wodne potwory do zniszczenia, a także ich brat, marin, przybywający znad samego środka oceanu. Od strony północnych skał podniósł się euraquilo o lodowatym oddechu i zaraz przyłączyły się do niego bliźniacze etezje i meltemi, postrach żeglarzy. Zbiegały się do ogrodu ze wszystkich zakątków wyspy, hucząc, szumiąc i poświstując gniewnie, bo na wyspie był mag i nie znały jego imienia.

Gdy wzlatywały tuż nad ogrodem, a pnie cyprysów, pinii i kasztanów zaczynały giąć się w ich palcach, melodia chwytała je za włosy i ściągała w dół w kaskadach jesiennych liści. Przypominały sobie. Pieśń fletu zwabiała je i wąską ścieżką wiodła w miasto, którego nie było. Od Porta d'Argento i dwóch skrzydlatych lwów prowadziła je przez kamienne ulice i place, na których cały rok kwitły krzewy tamaryszku. Znów był świt. Na kopułach świątyń i klasztorów kładł się różowawy odblask słońca i dzwony śpiewały głosami eoli.

Kiedy Sirocco skończyła i odsunęła flet od ust, jej imiennik poderwał się spomiędzy korzeni pinii w płaszczu z kurzawy, unosząc płaty darni, kamienie, mech, korę, zeschnięte gałązki i różane kwiaty. Dopiero wysoko ponad wyspą i pałacem maga sirocco wydał pojedynczy krzyk udręki, krzyk demona, który służył tylko dwóm panom i wciąż pamiętał wędrówkę pomiędzy gwiazdami.

– Myliłem się – powiedział Ercole w przystani. – Nie wierzyłem, gdy mówiono mi, że to zaklęta wyspa. Magia Duilia nie zdołałaby mnie zranić, ale są rzeczy, które sięgają głębiej niż magia. Nie powinienem był tu przypływać, pani.

– Myliłeś się także w innej rzeczy – odparła cicho Sirocco. – Tę pieśń grano jeszcze dwukrotnie, z daleka od Brionii. Raz, kiedy Duilio doścignął mnie w Golfo delle Spinarello i pozwolił mi odejść wolno. I na brzegu Isola delia Fine del Mondo, gdy opłakiwałam śmierć ojca.

– Nikt mnie nie ostrzegł, że jesteś okrutna,

Sirocco roześmiała się.

– Są też rzeczy okrutniejsze niż magia i bardziej niszczące niż wojna. Przekonasz się.

Ercole chciał coś powiedzieć, ale już pochyliła się nad łodzią i położyła rękę na głowie demona zaklętego w kształt łabędzia.

– Płyń! – rozkazała i łódź odbiła od brzegu.

Ercole miał jeszcze powrócić na Isola di Tutti Venti. Jeden, jedyny raz.


* * *

W kilka miesięcy później armia Ercole wyszła z górskich pieczar i ruszyła ku martwemu płaskowyżowi, który pozostał na miejscu, gdzie kiedyś skrzydlate lwy strzegły murów Brionii. Magowie zwykli walczyć zimą, by nie pustoszyć na darmo kraju, który stanie się zdobyczą zwycięzcy. Także tym razem plony były już zebrane do ostatniego kłosa i kiści. Na wieść o nadciągającym wojsku wieśniacy zagnali do chat kozy, kury i nawet niskie, płowe osiołki, a potem trwali w bezruchu za zapartymi okiennicami, nasłuchując głuchego dudnienia maszerujących demonów. Stworzone w głębi ziemi, z daleka od słońca, golemy Ercole nie były kształtne czy urodziwe. Nie dorównywały marmurowemu pięknu demonów Brionii ani złudnej delikatności wichrów z Isola di Tutti Venti. Ale też piękno nie było ich celem.

Magowie z rzadka zwracali się ku żywiołowi ziemi, który uważano za pośledniejszy od innych i przynależny stregom. Jednak w wysokich, zimnych grotach Costa dei Gabbiani, gdzie chronili się banici, elegancja nie była cenniejsza od siły. W mroku, którego nie rozjaśniał nigdy promień słońca, Ercole chwytał demony i poprzez kolejne transmutacje wiązał je z ziemią. Tworzył ich kości z jasnych wapiennych skał i odziewał je w ciężką, kleistą glinę z dolin, dawał im oczy z kwarcu i pazury z szarego granitu. Musiało to trwać miesiącami, bo kiedy wyszły na równinę, demonów było tak wiele, że ziemia pękała im pod stopami. Dopiero wtedy dostrzegł je Duilio. I zaczął zbierać wichry, aby wyjść golemom naprzeciw.

Ostatniej nocy leżeli z Sirocco w ciemności. Za otwartymi oknami róże w ogrodzie kwitły, jak zawsze, a zapach spowijał ich ciasno ze wszystkich stron.

– Pamiętasz, jak na krańcu świata powiedziałem, że choć jedna rzecz powinna być naprawdę? Wszystko pomiędzy nami było prawdziwe. Każdy dzień. A teraz to tylko kolejna bitwa, choć groźniejsza od innych. Ale wrócę do ciebie.

– Albo ja cię odnajdę.


* * *

Bitwa na Pianura Grigia trwała cztery dni; armie wszystkich księstw Costa dei Gabbiani zbuntowały się przeciwko Duiliowi i dołączyły do Ercole. Czwartego dnia o zmroku golemy Ercole powstrzymały wichry i zepchnęły je ku morzu, wystarczająco daleko, by ludzkie armie mogły zejść z okolicznych wzgórz i dołączyć do walki. I to był koniec bitwy. Zanim księżyc wzeszedł na dobre, strzała wystrzelona przez łucznika jednego z nadmorskich miast przebiła serce Duilia. Uwolnione spod zaklęcia wichry dopełniły dzieła, rozrywając na strzępy resztę jego wojska. Tylko najemnicy z Arcipelago delia Rugiada Rossa przez całą noc bronili się na brzegu, u burt swoich okrętów. O brzasku jednak musieli ustąpić – pożeglowali na zachód, ku Isola di Tutti Venti, by zanieść Sirocco wieść o klęsce.

Tej samej nocy czterdziestu gońców, po jednym na każde z miast, podbitych niegdyś przez Duilia, pognało przez równinę z jasnymi pochodniami, by obwieścić rodakom śmierć tyrana. Wybijano garnizony jego żołnierzy, obnoszono po placach głowy namiestników. Nawet w odległych górskich osadach wieśniacy przepędzali kijami rządców i poborców podatków. Ale wciąż trwała Isola di Tutti Venti, naga pośrodku morza i odarta z ochronnego płaszcza demonów. Tam schroniły się resztki najemników, półtora tysiąca żołnierzy, dwa klasztory mnichów, którzy bezustannie tropili demony na kopule nieba, dostojnicy, doradcy i cały wspaniały dwór maga. Tam też pozostało trzech synów Duilia, z których każdy miał w oczach magię błękitną jak niebo.

Miasta Costa dei Gabbiani przysłały okręty i cztery setki naw ruszyły ku wyspie największą armadą w historii Półwyspu. Morze było spokojne. Trzeciego dnia sprzymierzeńcy zobaczyli na horyzoncie jasne szczyty Isola di Tutti Venti. Większość z nich nigdy wcześniej nie widziała wyspy, bo demony wichrów odpychały obce statki i ani ptak nie przelatywał nad nią bez zgody Duilia.

Mówiono potem, że nawet najzacieklejsi wrogowie zastygli na chwilę z podziwu, bo magowie czasami tworzyli dzieła trwałe, ale żaden z nich nie zdołał zespolić demonów w kształt całej wyspy. Gdyby Duilio żył, część flotylli rozpierzchłaby się zapewne na sam widok górskiego łańcucha, który majaczył w szarej morskiej mgiełce. Ale Duilio był martwy i wspomnienie jego mocy, zamkniętej w strzelistej formie Isola di Tutti Venti, wydawało się urągowiskiem. Buntownicy pożeglowali, więc dalej.

Nastał zmierzch, wyspa mrugała ku nim setkami pochodni i latarń. Kiedy podpłynęli bliżej, zobaczyli, że wokół brzegu unosi się wielka mnogość łodzi, statków i tratw zbitych pospiesznie z bali. Flotylla ustawiła się w szyku, z okrętem Ercole na samym przedzie, gotując się do bitwy. Ci, którzy stali obok maga, opowiadali później, że gdy pierwsza z wyspiarskich łodzi podpłynęła bliżej, Ercole zmienił się na twarzy. Potem zrobił coś jeszcze. Zaklęciem przywołał demony podmorskich prądów, które schwyciły w palce okręty jego sojuszników.

Stały nieruchome na otwartym morzu, jakby woda zmieniła się nagle w kamień. Żołnierze z czterdziestu miast, podbitych niegdyś przez Duilia, bezradnie patrzyli, jak łodzie z Isola di Tutti Venti przepływają tuż obok ich burt. Jedna za drugą znikały, pchane łagodnym morskim wiatrem coraz dalej od brzegu.

Każdy mężczyzna, każde dziecko, kobieta i starzec, wszyscy trzymali w ręku białe róże. Woń kwiatów unosiła się ponad falami, przemożna i odurzająca. I było to tak, jakby wszystkie róże z ogrodów Isola di Tutti Venti wyszły na spotkanie buntowników.

Kiedy odpłynęły, mag odwrócił się ku swoim ludziom – jego twarz była szara i stężała, a oczy tak czarne od magii, że cofnęli się ze strachu.

– Precz! – powiedział cicho.

Demony morza podchwyciły jego głos i odbiły go w zwielokrotnionych echach, coraz mocniej i głośniej, aż powrócił potężną falą i uderzył w burty okrętów, odpychając je od brzegów Isoia di Tutti Venti. Ercole zaś zeskoczył prosto w morze i począł iść ku wyspie. Demony podkładały dłonie pod jego stopy.


* * *

Sirocco czekała na południowym krańcu ogrodu, wśród różanych krzewów, potrzaskanych, odartych z listowia i kwiatów.

– Dziwna rzecz – powiedziała na powitanie – ale na końcu zawsze jestem sama z czarodziejem na krańcu morza.

– Ścięłaś róże.

– Żebyś dotrzymał słowa.

– Jak mogłem go nie dotrzymać, skoro zniszczyłaś tyle piękna?

– Róże znów zakwitną z wiosną. – Uśmiechnęła się. – Choć już nie dla mnie.

– Dlatego że posłałaś go na zatracenie? – spytał ostrym, młodzieńczym głosem. – Dlatego?

– Och! – tyle zdołała powiedzieć.

Wiatr szarpał jej suknię.

– Zrozumiałem za późno. Dopiero na Pianura Grigia, w samym środku bitwy, kiedy demony wichrów odstąpiły w jednej chwili, odsłaniając go na magię i strzały łuczników. Widziałem, jak grot zmierza prosto w jego serce. Jakby prowadzony czyjąś rękę. Nie moją. Odebrałaś mi moją zemstę, Sirocco. Stałem po przeciwnej stronie płaskowyżu i patrzyłem, jak jego oczy rozszerzają się w niedowierzaniu, ale strzała była zbyt szybka, a my walczyliśmy czwarty dzień i demony wichrów odeszły od niego. I wtedy właśnie zrozumiałem. Oszukałaś nas obu.

– Niczego nie zrozumiałeś! – Wyciągnęła ku niemu ramiona i zobaczył w jej dłoni dwa srebrne sztylety. Ostrza, wykute na znak spętania pierwszego demona, nieczułe na wszelkie zaklęcia. – Nie masz pojęcia o tym, co było pomiędzy nami. Czterdzieści lat temu, nad brzegiem czerwonym od krwi gigantów, Duilio włożył mi w ręce swoją śmierć. A ja… – Jej głos załamał się. – Na Pianura Grigia oddałam mu ją z powrotem.

– Sirocco…

– Nie! – Potrząsnęła głową, a wiatr uniósł jej włosy. – Teraz mnie wysłuchasz, Ercole di Brionia. Jeden raz. Duilio obiecał mi, że to, co było między nami, będzie prawdziwe. I było. Prawdziwe jak nóż, który tnie aż do kości. Tyle, że wówczas, na brzegu Mare Ultimo, byliśmy dziećmi, które rzeźbią zamki z morskiej piany, ślepi i niebaczni, choć przecież urodziłam się córką maga i powinnam była przeczuć, że demony przyjdą kiedyś upomnieć się o zapłatę. Ale zamknęłam oczy i pozwoliłam, żeby Duilio zabrał mnie na wyspę pośrodku morza, gdzie nie sięga rozpacz ani szaleństwo. I byłam szczęśliwa, przez czterdzieści lat byłam tak szczęśliwa, że każda chwila zdawała się rozrywać serce. Tego również nie zrozumiesz.

– Sirocco… – Pochylił się ku niej, a Sirocco zrobiła krok do tyłu i spostrzegł, że stoją na skraju ogrodu, tuż nad klifem.

– Nie zrozumiesz, ponieważ szczęście było naprawdę i było głębokie jak morze. – Odchyliła głowę i zobaczył łzy spływające po jej policzkach. – Jak Abisso delle Ondine. Głębia, która pochłania bez reszty i nie pozwala wynurzyć się na powierzchnię.

Zobaczył, jak obraca sztylety w dłoniach i wąska strużka krwi spływa jej wokół przegubu. Nie zauważyła tego.

– Ale były też inne rzeczy, które odbijały się w tafli wody i z każdym rokiem nabierały kształtów – mówiła cichym, rozedrganym głosem. – Widziałam, jak rosną, i nie mogłam ich powstrzymać, bo słusznie powiadają, że nie można uciec przed czarodziejem, a magia jest zachłanna i nienasycona. I żąda coraz więcej, aż reszta nie ma już znaczenia. Cały świat kurczy się do bierwion mocy, które należy zagarnąć i spopielić. Widziałam, jak Duilio patrzy na naszych synów. Przygląda się magii w ich oczach, smakuje ją z każdym rokiem chciwiej, ponieważ ich magia rosła, dojrzewała jak winne grona, a on poświęcił tak wiele, tak wiele siebie, aby stworzyć tę wyspę. Aż na koniec nie mógł zrobić nic innego, tylko posłać nasze dziecko na wojnę, aby zabito je z dala od domu i obcym ostrzem. Aby demon nie pochwycił go rękami ojca. I gdybym nie powstrzymała Duilia, pewnego dnia, niedługo, sięgnąłby po innego z naszych synów, aby zanurzyć się w jego krwi i zaczerpnąć świeżej mocy. Pamiętaj o tym, Ercole di Brionia, kiedy będziesz święcić zwycięstwo. Pamiętaj, że demony idą krok za tobą i wystarczy, że któregoś dnia spojrzysz im prosto w oczy, a pożrą cię bez reszty.

– Albo uniosą. Jeśli spętasz je zaklęciem. Lub pieśnią.

– Nigdy nie próbowałam ich okiełznać. Nie mam – zawahała się – nie mam podobnej władzy.

– Ale masz moc! – roześmiał się gorzko. – Przez tyle lat próbowaliśmy zabić Duilia, który panował nad demonami, lecz nikomu nie przeszło przez myśl, aby wsłuchać się głębiej w pieśni jego pani, która mieszka na wyspie pośrodku morza, wśród białych róż. Która miała tyle mocy, że w rozpadającym się mieście obłaskawiła demony Brionii, by odeszły w pokoju. Która zdołała urodzić czterech synów i przetrwać, ponieważ demon był jej akuszerką i demon był ich mamką. Duilio nigdy się nie domyślił, prawda? Nie podejrzewał nawet, że w Golfo delle Spinarello dojrzał w tobie magię i zapragnął jej, jak tylko czarodziej potrafi pragnąć? To właśnie było między wami. Magia i pragnienie.

Uderzyła go w twarz.

– Nie wiedział, że demony – przytrzymał jej przegub, przyciągnął do siebie i przez chwilę stali tak blisko, że czuł na twarzy jej oddech, gorący i suchy jak wiatr, którego imię nosiła – służyły ci gorliwiej niż któremukolwiek z nas. I pozwoliły się zamknąć w kształt wyspy dla dźwięku fletu i zapachu róż.

Wydało mu się, że słyszy wysoko na niebie krzyki demonów wichru. Nie wszystkie udało mu się spętać na Pianura Grigia. Odeszły zbyt szybko.

– Nie masz pojęcia, o czym mówisz – wyszeptała. – Przez czterdzieści lat słuchałam, jak wyją w udręce, spętane pod warstwą skały, drewna czy metalu. Nawet we śnie dobiegał mnie ich skowyt. Ta wyspa stała się pułapką nie tylko dla demonów. Jak możesz sądzić, że pomogłabym ją stworzyć?

Była taka krucha. Jak porcelanowa laleczka, którą wiele lat wcześniej jego matka wyniosła z upadającej Brionii i która roztrzaskała się, gdy uciekali w głąb ziemi przed kolejnym rajdem sług Duilia. Piękne rzeczy są kruche, nauczył się tego dawno temu.

Dziwne, lecz na Isola di Tutti Venti nie czuł już gniewu. Tylko zmęczenie.

– A pieśni?

– Nie rozkazuję demonom. Ale każdy z nich ma swoją melodię, oddzielną i jedynie sobie właściwą. I niekiedy, gdy wszystko inne zawodzi, niekiedy muszę je prosić o pomoc. Potrafię je przywołać. Na czas jednej pieśni, nie dłużej.

– Dość, aby zabić Duilia. A także, aby odesłać z wyspy jego synów. Wezwałaś demony wichru, by uniosły ich i ukryły przed moim wzrokiem.

– Im nie pozwoliłbyś odejść.

– Nie wiem. Nie umiem nawet zgadnąć. Mnie też omotałaś pieśnią, Sirocco.

Roześmiała się głośno.

– Drwisz ze mnie. Jestem starą kobietą.

– Mogę cię odmienić. Wystarczy jedno słowo i znów będziesz dziewczyną, która śpiewała na marmurowych placach Brionii. Ją także możemy przywołać na nowo. Wszystko, co pamiętasz.

Przycisnął jej dłoń do piersi i poczuła miarowe bicie serca, prawdziwego, wciąż prawdziwego. Był zbyt młody, by zwrócić się ku demonowi i połączyć krew z jego mocą, ale wiedziała, że to także przyjdzie wcześniej czy później, bo magowie w końcu ulegają demonom. Również najlepsi z nich.

– To się nie zdarzy, dziecko – odparła szeptem. – Nie ufałam magii nawet wówczas, kiedy byłam młoda i wystarczająco szalona, by wierzyć, że miłość może nas ocalić. Dlaczego teraz miałabym jej zaufać?

– Ponieważ poszłaś za Duiliem i byłaś szczęśliwa.

– Ale wówczas miałam jeszcze nadzieję, że można uciec przed czarodziejem. Teraz wiem, że nie da się tego dokonać.

– Mogę cię zatrzymać.

– Żeby mieć obok jeszcze jednego demona? – Uśmiechnęła się niemal czule. – Nie sądzę, żebyś właśnie tego chciał, Ercole. Czekałam, żeby ci podziękować za róże.

– Dlatego że on nie żyje?

– Dlatego że obiecałam go odnaleźć, a pomimo wszelkiej magii, rozpaczy i śmierci należy wierzyć, iż niektóre rzeczy są naprawdę. Pamiętaj o mnie. – Delikatnie cofnęła rękę i zrobiła krok do tyłu.

Mówiono później, że demony wichru pochwyciły ją i uniosły, zanim sięgnęła morza.

Ercole, który odnalazł ją na poszarpanych skałkach i zakopał głęboko w korzeniach róż zasadzonych jej własną ręką, nigdy nie opowiedział, co naprawdę zdarzyło się tamtej nocy na Isola di Tutti Venti. Coś jednak musiało się wydarzyć, bo o poranku demony wichrów zbiegły się na nowo i otoczyły wyspę ciasnym pierścieniem, kryjąc ją przed wzrokiem żeglarzy. Być może naciął własny przegub nożami, które niegdyś należały do Duilia, i wlał magię w różane krzewy, gdyż każdego roku róże w ogrodach Sirocco rozkwitają białymi kwiatami. Nikt jednak nie cieszy się ich widokiem i nikt nie potrafi odnaleźć zaklętej wyspy. A w pierwszą wiosenną pełnię dziewczęta ze wszystkich księstw Półwyspu rzucają w morze białe róże na pamiątkę kobiety, która panowała nad demonami i która na koniec zdołała uciec przed czarodziejem.

Choć wcale nie wiadomo, czy tak właśnie było.

Загрузка...