Wody głębokie jak niebo

Sztorm przycichł przed świtem, ale w wyciu wichru wciąż odzywały się jękliwe głosy syren, przewodniczek huraganu. Z góry, spomiędzy koron drzew, odpowiedział im pojedynczy trel. Sancha wciągnęła głowę w ramiona i przyspieszyła kroku, choć była prawie pewna, że to zwyczajny ptak, nie harpia ani stymfalida, ani nawet nie grają, której widok zwiastuje nieszczęście.

Dno lasu wciąż spowijał mrok i wilgotna, grafitowa mgiełka zacierała kontury ścieżki. Dziewczynka potknęła się o korzeń, gładki, wyślizgany od deszczów i piasku. Dzban na wodę niemal wysunął się z jej rąk. Naczynie było piękne, z czerwonawej glinki, oblane gładkim szkliwem i ozdobione przy krawędzi czarnym wzorem. Było też bardzo kosztowne – zeszłej jesieni zapłacili za nie wędrownemu handlarzowi beczkę solonych śledzi i garść piór wyrwanych z ogona martwego gryfa – więc matka nie przyjęłaby dobrze podobnej straty.

W listowiu cicho szumiały krople deszczu.

Sancha chwilę stała nieruchomo, usiłując uspokoić oddech i zogniskować wzrok na dróżce. Opar przy ziemi zgęstniał, ale do strumienia pozostało tylko kilkadziesiąt kroków pomiędzy nawisami szarej, nawilgłej trawy i kępami kolczastych zarośli. Dziewczynka bardzo dobrze znała drogę. Od trzech lat, odkąd matka uznała, że córka dorosła do kobiecych zajęć, Sancha przemierzała ją każdego ranka z dzbanem na wodę albo koszem brudnej bielizny. Dzisiaj jednak nie skręciła do pomostu, gdzie czerpano wodę. Ukryła na-czynie w kępie trzcin, porastających zakole rzeczki, i pospiesznie przebiegła kładką na drugą stronę. Deszczułki zaklekotały pod jej chodakami, lecz o tak wczesnej porze przy pomoście praczek nie było jeszcze żadnej sąsiadki, aby rozgadała wszem i wobec, że Sancha znów przekrada się na lewy, zakazany brzeg.

Matka za podobną zuchwałość niezawodnie obiłaby ją rzemieniami namoczonymi w słonej wodzie albo, co gorsza, wiklinową miotłą do zamiatania chlewu. Jednak tego ranka Sancha musiała wymknąć się na brzeg, nawet, jeśli miało to sprowadzić na nią razy i jazgotliwe wyrzuty matki. Bo ojciec jak zwykle nie odezwie się ani słowem. Zje rybną polewkę, a potem, ciężko szurając nogami, zniknie za przepierzeniem z foczej skóry i położy się spać, całkowicie obojętny na dobiegające od strony kuchni gniewne poszczękiwanie garnków. Czasami Sancha podejrzewała, że ojciec po prostu nie wydłubuje wosku, którym rybacy zatykali sobie uszy dla ochrony przed śmiercionośnymi głosami syren. Ale ona nie miała ochrony. Musiała słuchać, nawet, jeśli słowa matki zacinały dotkliwiej od rzemieni.

– Znowu chcesz mnie zabić, wyrzutku, pomiocie demonów! Co z ciebie będzie, skoro już teraz urągasz boskim prawom? Przysięgam, nie jesteś dzieckiem mojego łona, strega musiała cię podmienić w kołysce.

Zamyślona, nie spostrzegła dafnisa przytajonego za pniem zwalonego drzewa. Śliski pęd owinął się wokół jej łydki i szarpnął mocno. Krzyknęła, bardziej ze strachu niż bólu, gdy purpurowe ssawki przylgnęły do skóry, i na oślep spróbowała wyrwać nogę z uchwytu monstrum. Na szczęście dafnis okazał się bardzo młody, zapewne wykiełkował dopiero zeszłej nocy, i zbyt słaby, aby ją zatrzymać. Pęd cofnął się z ohydnym, skrzekliwym dźwiękiem, zostawiając po sobie palący ślad. Ale trucizna nie zdołała wniknąć głęboko. Nie było nawet krwi, która przywabiłaby inne potwory.

Deszcz wzmagał się. Niebo pomiędzy koronami drzew wciąż było granatowoszare, lecz dziewczynka wiedziała, że niedługo się rozwidni. Nie pozostało jej wiele czasu. Sycząc z bólu i utykając, zbiegła w kotlinkę, po czym ostrożnie wdrapała się na wydmę. Wpełzła pomiędzy niskimi, zwyrodniałymi krzakami na sam szczyt, rozgarnęła szorstkie trawy. Wicher zaciął ją w twarz, cisnął w oczy ostrym piaskiem, ale nie wydała nawet najlżejszego jęku. Nie mogła ich spłoszyć. Nie teraz, kiedy podeszła tak blisko.

Były tam, na samym brzegu morza, w niewielkiej dolince pomiędzy dwoma pasmami wydm. Poprzez łzy i piasek Sancha z początku widziała nie więcej niż obłe, jasne kształty na brzegu. Migotliwy błysk łuski, kiedy któraś z nich poruszyła się i leniwie przewróciła na bok. Złote żyłki włosów na szarym piachu. Potem, gdy fala uderzyła mocniej i omyła je rozbryzgami piany, Sancha usłyszała śmiech, przytłumiony szumem wichru i morza.

Dziewczynka ciaśniej przywarła do ziemi, przerażona, czy w ślad za śmiechem nie rozlegnie się jeszcze inny dźwięk – wysoki, przenikliwy krzyk, który sprowadza szaleństwo i pociąga rybaków w otchłań. Ale nie. W tej wichrowej godzinie tuż przed świtem syreny nie niosły śmierci, tylko napawały się słonym, burzowym powietrzem, gnuśnie ocierając grzbiety o gruby piasek. Wypełzły wysoko na brzeg, tuż za skrajem ludzkiej wioski, podczas gdy rybacy nadal ścigali je z harpunami i sieciami gdzieś pośrodku morza. Tutaj były bezpieczne. I były też piękne, tak piękne, że ich widok niemal zapierał dech.

Sancha podczołgała się jeszcze kilka kroków. Dalej rozciągała się połać nagiego piasku i syreny dostrzegłyby dziewczynkę bez trudu. Zatrzymała się, więc, z zachwytem patrząc na ich krągłe, dostatnie ciała. Ciężkie piersi kołysały się przy każdym ruchu, po wypukłych brzuchach ściekały strużki wody. Śnieżnobiała skóra połyskiwała, jakby natarto ją rybim tłuszczem, ciasno opinając fałdy i załomy ciała. Poniżej bioder lśnienie wzmagało się, nabierało srebrzystych, błękitnawych tonów, a płetwy połyskiwały jak czyste srebro.

Nagle jedna z syren targnęła się niby łosoś dźgnięty ościeniem i wyskoczyła w górę. Wrzecionowate ciało obróciło się w locie, ogon zatrzepotał, gdy wyrzuciła w powietrze fontannę moczu. Któraś z jej towarzyszek znów wybuchła perlistym, gulgotliwym śmiechem, który brzmiał jak woda spływająca z dachu do beczki na deszczówkę.

Sancha poczuła, że na twarz wypełza jej gorący rumieniec. Nie bez przyczyny ojciec Barnabo nazywał syreny najbardziej bezwstydnymi spomiędzy wszystkich potworów. Ich nieprzyzwoicie obnażone ciała wabiły grzeszników, ale w głosach nie czaiło się nic prócz zagłady. Albowiem nienawiść syren do ludzi jest niezmierzona jak morski przestwór, prawił mnich, i nie zawahają się przed żadnym okrucieństwem, aby odepchnąć nas od morza. Będą smagać brzegi niekończącymi się sztormami, przeganiać ławice ryb na środek wodnego odmętu, dokąd nie docierają rybackie łodzie, wreszcie zsyłać na wioski plagę wszelakiego morskiego plugastwa, trujących skolopender i katobleponów, które zabijają oddechem.

Najgorsze jednak zło kryje się w ich głosach. Jeśli któryś z rybaków z brawury lub zaniedbania nie zalepi uszu woskiem, ich głosy oplotą go jak konopna lina, pociągną w szaleństwo i zatracenie. Nieszczęśnik rzuci się na swoich towarzyszy, będzie ich drapał i szarpał zębami jak zwierzę, którym w istocie się stanie, póki jakiś litościwy cios nie skróci tych męczarni. Nic jednak nie zdoła ocalić jego nieśmiertelnej duszy, ta, bowiem stopnieje i zniknie pod naporem syrenich głosów niczym morska piana.

Jednak tego ranka Sancha nie myślała ó niebezpieczeństwie, w jakim znalazła się jej nieśmiertelna dusza, ani nawet o karze, którą wymierzy jej matka, jeśli nie zobaczy córki w tłumie kobiet oczekujących w przystani na powrót łodzi. Niepomna na nic, dziewczynka z zapartym tchem obserwowała igraszki syren. Deszcz ustał, a chmury rozsnuły się nieco. Światło grało na rybich ogonach syren, kiedy przetaczały się w różowawej pianie. Płetwy z trzaskiem uderzały w mokry piach, a włosy unosiły się na wietrze jak długie złote pnącza.

W dole u podnóża wydmy trzasnęła gałązka. Syreny znieruchomiały, ale nie trwało to dłużej niż jedno uderzenie serca. Potem całe stado z chlupotem runęło ku morzu. Srebrzyste ogony mignęły jeszcze jeden raz ponad falami, wzbijając bryzgi piany czerwonawej od krwi gigantów, którzy niegdyś legli na dnie morza. Woda natychmiast zamknęła się, wygładziła wszelkie ślady.

Sancha cofnęła się głębiej w trawy. Dopiero teraz w pełni pojęła, co może ją spotkać, jeżeli matka dowie się o tym najnowszym występku. Albo, jeszcze gorzej, co kaznodzieja uczyni z dziewczynką, która grzesznie szukała widoku syren, nieprzyjaciółek rodzaju ludzkiego. Publiczna chłosta przed l'Albero del Miracolo była najłagodniejszą z kar, które potrafiła sobie wyobrazić.

Odetchnęła, więc z ulgą, kiedy pomiędzy pniami mignęła płowa czupryna. Bianco, jej przyjaciel, miał najbystrzejszy wzrok w całej wiosce i dostrzegł ją od razu. Na powitanie gwałtownie zamachał rękami, a Sancha bez zwłoki zsunęła się z piaszczystego pagórka.

– Znowu je podglądałaś? – spytał, kiedy udało mu się złapać oddech.

Twarz miał czerwoną z wysiłku i dyszał jak młody psiak, a niebieska szmatka, którą zwykł wiązać na czole, pociemniała od potu. Najwyraźniej przebiegł całą drogę z wioski.

– Co się stało?

Postanowiła, że opowieść o syrenach może poczekać na inną okazję.

– Nie wiesz jeszcze? – Bianco zdziwił się fałszywie. – O poranku widziano graję. Siedziała na świątynnej dzwonnicy i nie ulękła się ojca Barnaba, kiedy wyszedł ją przekląć. Skrzeczała ohydnie, póki stara Lizetta nie cisnęła w nią kamieniem. Wtedy odleciała. A potem…

– Co potem? – ponagliła go dziewczynka.

– Potem do przystani przybiła pierwsza z naszych łodzi i… – Ze świstem wciągnął powietrze i Sancha zrozumiała, że tym razem nie chodzi o jeden z żartów w ich niekończącej się grze, kto kogo zdoła bardziej przestraszyć. – Cała ta krew i porozdzierane ciała…

Zacisnęła powieki, myśląc o ojcu, który zeszłego wieczoru jak zwykle wypłynął na nocny połów.

– Kto?

– Angelo, Paride i Nevio. Wszyscy poszarpani na drobne kawałki.

Dziewczynka przełknęła ślinę. Tamci pływali na łodzi Dina, podczas gdy jej ojciec należał do załogi kulawego Pietra. Jednak, kiedy otwarła oczy, zrozumiała, że było coś jeszcze. Coś znacznie gorszego.

– To Donnino, najmłodszy z synów Dina – powiedział chłopiec. – Kiedy starsi prosili, by zalepił uszy woskiem, nazwał ich przesądnymi tchórzami. Ale sztorm naprawdę nadszedł, a wraz ze sztormem syreny. I wtedy było już za późno. Skoro zaczęły śpiewać, Paride chciał przywiązać Donnina do masztu, ale nie miał dość siły, zew syren okazał się zbyt przemożny. A gdy Paride wciąż nie chciał go puścić, Donnino poderżnął mu gardło nożem do patroszenia ryb, potem zaś chwycił harpun i zakłuł jeszcze dwóch towarzyszy, zanim ktokolwiek zdołał go powstrzymać. W końcu skoczył w morze. Ojciec Barnabo mówi, że nie ma już dla niego nadziei.

Sancha skinęła głową. Jeśli Donnino kiedykolwiek powróci do wioski, nie będzie już człowiekiem. Syreny zmienią go w jedno z morskich monstrów, hippokampa o głowie konia i wężowym ogonie albo kakosa, który zionie jasnym ogniem.

– A inne łodzie? – zapytała, z wysiłkiem odsuwając wspomnienie o buńczucznym, lekkomyślnym Donninie, który podczas nabożeństwa wykrzywiał się do niej zabawnie za plecami ojca Barnaba i przed jesienią zamierzał odejść z wioski, popłynąć na północ na następną wyspę, a potem na kolejną i jeszcze dalej, aż dotrze do krainy ludnych portów i kamiennych miast.

Bianco poprawił na czole błękitną szmatkę.

– Jeszcze nie wróciły – odparł. – Ale wszyscy czekają w przystani i… Sancha, twoja matka zaraz zauważy, że znów cię nie ma. – Złapał ją za nadgarstek i pociągnął naprzód.

Dziewczynka nie opierała się. Bianco znał tę kotlinkę równie dobrze, jak ona. Mogła zaufać, że nie wdepną w kępę dafnisów ani na kopiec myrmeków o złocistych pancerzach i szczypcach, które bez trudu przecinają ludzkie ścięgna i kości.

– Poczekaj! – Zatrzymała się na skraju kładki. – Mój dzban!

– Nie bądź głupia! – syknął przez zęby. – Nie mamy czasu.

Pobiegli dalej po wilgotnym piasku, przecisnęli się pomiędzy poczerniałymi palami falochronu i oto byli na miejscu. Na pomoście tłoczyli się chyba wszyscy mieszkańcy osady, nie wyłączając zgrzybiałej Odetty, którą przyniesiono na jej wiklinowym krześle, gromadki wioskowych kundli oraz czarnego kozła Bela, ulubieńca dzieci. Zgromadzeniu przewodził ojciec Barnabo w wystrzępionym szarym habicie, wsparty o laskę z cisowego drzewa i mimo ostrego wichru wyprostowany jak jeden z legendarnych świętych, którzy gniewnym spojrzeniem rozpraszali hordy potworów i uśmierzali rozkołysane fale. Ale kipiel w zatoce niewiele sobie robiła ze srogich min wioskowego mnicha. Fale kłębiły się u pomostu, purpurowe od krwi martwych gigantów, a piasek wokół był poznaczony pasmami brunatnych i sinych wodorostów. Jeśli gdzieś pośród tego odmętu płynęły powracające łodzie, Sancha nie umiała ich dostrzec.

Za to bardzo szybko rozpoznała wysoką i chudą sylwetkę matki. Stała tuż przy mnichu, z całej siły ściskając rogi czarnej chusty. Ale kiedy Sancha chciała podbiec bliżej, Bianco przytrzymał ją stanowczo.

– Nie teraz – szepnął przez zęby. – Zapyta, gdzie byłaś. Poczekaj, aż przypłyną. W zamieszaniu nikt nie zauważy, kiedy się pojawiłaś.

Sancha skinęła głową. Bianco był sprytny, znacznie sprytniejszy od niej, i jak zwykle miał rację. Po kłodach drewna, wyrzuconego przez ostatni sztorm na brzeg, przekradli się pod palami pomostu bliżej morza. Silniejsza fala ogarnęła ich i prawie zmyła. W jednej chwili Sancha była cała mokra. Krztusząc się i wypluwając gorzką wodę, chwyciła się oślizgłego, gładkiego słupa. Bianco tymczasem stał już na samym skraju pomostu, na poprzecznej belce pomiędzy palami, i osłoniwszy oczy, wpatrywał się w przewężenie zatoki.

– Są tam! – wrzasnął tak przeraźliwie, że nawet ojciec Barnabo podskoczył ze strachu, zapominając na moment o swej mniszej godności. – Łodzie u wejścia do zatoki.

Sanchy wydało się, że słyszy gniewne sapnięcie mnicha, który nie lubił być zaskakiwany w żaden sposób, a już najmniej przez głos dobiegający spod jego stóp. Ale tym razem nie zgromił chłopca ani nie zaprotestował głośno. Jak wszyscy w wiosce, ufał bystrym oczom Bianca. I jak reszta czekał, aż chłopiec znów się odezwie, bo poprzedniego dnia o zmierzchu z wioski wypłynęło sześć łodzi. Nikt nie wiedział, ile powróci.

Bianco jednak milczał uparcie, a Sancha nie widziała nic prócz sinogranatowego morza. Na pomoście nad nimi z wolna zamierały wszystkie dźwięki, szuranie chodaków na wilgotnych deskach, popiskiwania dzieci i nawet nerwowe beczenie kozła. Wieśniaczki czekały bez słowa, aż stanie się jasne, kto przetrwał, a kogo ostatniej nocy pochłonęło morze i furia syren.

– Jest łódź Kulawego Pietra – wyszeptał Bianco. – I dwie inne.

Sancha widziała jedynie ciemne plamy, coraz bliższe i coraz większe. Rzucono cumy. Kadłub ze zgrzytem otarł się o krawędź pomostu. Zadudniły ciężkie kroki, gdy pierwsi rybacy wyskakiwali z łodzi. Później zaś któraś z kobiet wydała przeraźliwe, zwierzęce wycie i rzuciła się na wilgotne deski.

Dziewięciu mężczyzn z wioski nie powróciło tej nocy z morza.


* * *

Sancha poprawiła na głowie wiklinowy kosz na ryby. Był pusty, więc niosła go bez wysiłku i balansowała ciałem, gdy przeskakiwała nad wyrwami i korzeniami. Matka szła przodem, pomimo szpotawej stopy wytrwale podpierając męża. Nevio nie ucierpiał mocno, a w każdym razie grzechem byłoby sarkać wobec ogromu nieszczęścia innych. Ale upadł na ostre haki i poranił się dotkliwie. Sancha bała się zgadywać, co skrywa jego poszarpane, okrwawione odzienie, a ojciec nie odezwał się ani słowem, odkąd postawił nogę na suchym lądzie. Za to matka nie przestawała mówić.

– Wszystko to przez nasze grzechy – biadała gromko. – Z dawien ojciec Barnabo powiadał, aby wytępić ten diabelski pomiot, hippokampów, argusów i syreny, zanim one nas wygubią. Ale nie, my w zatwardziałości serc naszych woleliśmy udawać, że niebezpieczeństwo jest gdzieś daleko, że nas nie dosięgnie. Tymczasem ono jedynie przytaiło się, czekając sposobnej okazji. I kiedy ta okazja nadeszła, uderzyło bez żadnej litości. Litość nie leży w naturze monstrów. W ich naturze nie leży nic prócz zniszczenia… – Urwała, aby zaczerpnąć oddechu.

Sancha wykrzywiła się brzydko, lecz zaraz opuściła niżej głowę, aby nikt nie dostrzegł grymasu. Matka nie przestanie gadać przez całą drogę do domu, zupełnie jakby w obliczu nieszczęścia znajdowała radość w ponawianiu klątw i samooskarżeń. Niby jedna ze świątobliwych niewiast, które dawno temu zagrzewały armie do boju z demonami, będzie wygłaszała swe płomieniste mowy, czyszcząc i przewiązując rany męża, a także później, kiedy ten już ułoży się do snu za przepierzeniem z foczej skóry. Nic nie powstrzyma jej świętego gniewu i pragnienia zemsty.

Nic prócz grai, przycupniętej na l'Albero del Miracolo, Drzewie Cudu.

L'Albero del Miracolo – ojciec Barnabo zżymał się na wieśniaków za tę nazwę, twierdząc, że nie im rozstrzygać o boskich zamysłach, ale oni wiedzieli swoje – było olbrzymim, uschniętych dębem pośrodku placu przed bramą. Niegdyś, zanim Sancha przyszła na świat, do osady zakradli się rabusie. Udawali wędrownych cieśli, ale nocą odbili skobel w świątyni. Ukradli święte naczynia, które były zrobione z najczystszego srebra, ojciec Barnabo przyniósł je dawno temu z odległego klasztoru na drugim brzegu morza. Kiedy psy zaczęły szczekać i wieśniacy poderwali się ze snu, aby bronić swego dobytku, jeden ze złodziei wdrapał się na drzewo i wrzucił worek z łupem do dziupli.

Skarb zniknął bez śladu i nikt nie potrafił go odnaleźć, choć przeszukano całą osadę. Wędrowcy zaklinali się, że są niewinni, lżyli wieśniaków i szydzili z ojca Barnaba, który modlił się o odnalezienie świętych naczyń. Ale gdy modlitwa dobiegła końca, bezchmurne niebo przeszyła błyskawica. W krótkim oślepiającym rozbłysku piorun uderzył w dąb, spopielił liście i rozszczepił koronę drzewa na pół. A potem dąb zaczął płakać srebrnymi łzami.

Roztopione srebro wypływało przez szczeliny w drewnie, ciężkimi kroplami ściekało po czarnej, dymiącej korze, by na końcu zastygnąć niczym smugi żywicy. Zmartwiali wieśniacy obserwowali ten cud w nabożnym milczeniu. Kiedy oszołomienie minęło, długimi żelaznymi ćwiekami przybili świętokradców do drzewa, które nie chciało być wspólnikiem ich zbrodni.

Bianco wdrapał się ukradkiem na l'Albero del Miracolo i przysięgał, że w korze wciąż tkwią główki ćwieków, a korę znaczą rdzawe zacieki, ślad po krwi złoczyńców. Poniżej dziupli zaś dało się dostrzec drobne kropelki zastygłego srebra, chociaż poczerniałego już i na wpół zatartego. Sancha oczywiście nic nie widziała i nie była pewna, czy jej nie oszukał. Niemniej wszyscy w wiosce czcili l'Albero del Miracolo niczym relikwię, widoczny znak boskiej sprawiedliwości i kary za grzechy.

A teraz na szczycie tej świętości siedziała bezwstydna, skrzecząca graja.

Matka zamarła z rozwartymi ustami i ramieniem na wpół uniesionym w kierunku potwora. Sancha przeszła jeszcze kilka kroków, wpadła na plecy ojca i natychmiast została odepchnięta na bok przez matkę. Ale po ciosie nie nastąpiły żadne gniewne słowa. Potwór pojawił się w wiosce po raz drugi tego samego dnia i było to coś, co nawet matkę mogło wytrącić z równowagi.

Graja zakołysała się niepewnie i Sancha poczuła stęchłą, oleistą woń monstrum. Przymrużyła oczy, aby zobaczyć ją dokładniej, ale potwór siedział zbyt wysoko. Był niewielki, mniejszy od stymfalidy czy harpii, i na szczęście nie mógł zasypać rybaków gradem kaleczących piór ani wykłuć im oczu zakrzywionym dziobem. Właściwie graje nie atakowały ludzi. Pokryte brunatną łuską i kępkami krótkich, zwyrodniałych piór, nie latały zbyt sprawnie i nie potrafiły doścignąć nawet zdrowego dzieciaka. Porywały tylko kokosze z kurników i czasami rozszarpywały młode jagnięta na pastwiskach. Naprawdę jednak obawiano się ich z powodu oczu, mętnych i pokrytych bielmem. Ich spojrzenie zwiastowało śmierć, podobnie jak głos grai wieszczył nieszczęście.

Potwór znów się poruszył, załopotał błoniastymi skrzydłami i uniósł głowę do krzyku. Jego głos sprawił, że kosz wyślizgnął się Sanchy z rąk. Upadła na gościniec, kalecząc sobie kolana o żwir, zasłoniła uszy rękami. Jednak wrzask nadal wibrował pod czaszką, napełniał usta metalicznym smakiem. Poczuła, jak z nosa sączy się jej strużka krwi.

I wtedy z przeciwległego krańca wioski grai odpowiedział inny dźwięk. Ludzki głos.

– Argusi zaatakowali stado!

Dwie graje jednego dnia, pomyślała z przerażeniem Sancha. Dwa nieszczęścia.

– Nasze owce! – odezwała się świszczącym głosem matka. – Gdzie są nasze owce, Sancha?

Ale wszyscy troje świetnie wiedzieli, że o brzasku dołączyły one do wioskowego stada i w gromadzie innych zwierząt wypędzono je na pastwisko poza palisadą. Na północnych wzgórzach od dwóch lat nie pokazywali się argusi, nie widywano nawet ich śladów, więc owiec strzegło zaledwie czterech wyrostków i gromada pasterskich psów. Zbyt mało, by powstrzymać hordę potworów, uzbrojonych w ostre włócznie i proce.

Zanim ktokolwiek zdołał ją powstrzymać, Sancha poderwała się do biegu. Ciekawość była silniejsza od strachu. Trzy lata temu widziała argusa. Potwór wpadł do wilczego dołu, za radą ojca Barnaba wykopanego na drodze na pastwisko. Złamał nogę, ale żył jeszcze, kiedy znaleźli go wieśniacy. Z początku tylko patrzyli z przestrachem, jak się miota, toczy pianę z pyska i skacze na ściany jamy, usiłując ich dopaść. Był szeroki w barach i wyższy od najroślejszego z mężczyzn. Nie nosił żadnego ubrania, nawet przepaski biodrowej, aby przesłonić swój wstyd, a płowa grzywa opadała mu na twarz.

Potem wieśniacy zaczęli rzucać włócznie i kamienie. Argus krzyczał, na darmo usiłując przywabić swoich. Miał silny głos, ale w jego wrzaskach nie dawały się odróżnić żadne słowa. Kiedy w końcu go wydobyto z jamy, Sancha zdołała przepchnąć się bliżej pomiędzy kolanami starszych. Oczy potwora nieruchomo wpatrywały się w niebo, a trzecia, nieludzka źrenica pośrodku czoła była olbrzymia i błękitna jak letnie morze.

Ojciec Barnabo zamierzał zatrzymać truchło, wypchać je i powiesić na ścianie świątyni jako wotum. Niestety lato było wyjątkowo upalne i trup zaczął się psuć jeszcze tej samej nocy. Śmierdział tak straszliwie, że wioskowe kundle, wyjąc, zbiegły się pod świątynię. Nie dało się nawet zatknąć jego głowy na palisadzie na postrach dla innych monstrów, bo owce na widok trofeum pierzchały z przeraźliwym beczeniem. Na koniec mnich musiał nakazać wrzucić ścierwo argusa do morza, z daleka od wioski.

Dzisiaj jednak przy bramie nie było martwego potwora, tylko okrwawiony pastuszek i ze dwa tuziny przerażonych owiec, które zbiły się wokół niego w ciasną gromadę. Wieśniacy tymczasem nadbiegali ze wszystkich stron, z niedowierzaniem przyjmując to nowe nieszczęście. Ojciec Barnabo gnał pomiędzy pierwszymi, aż do kolan zakasawszy wytarty habit.

– Co się stało? – wydyszał.

– Argusi. – Chłopiec wypuścił z dłoni pasterski kij i osunął się na czworaka, jakby nagle zabrakło mu sił. – Wielka horda argusów, ojcze. Zbiegli ze wzgórz, zanim podniosła się mgła, i opadli nas ze wszystkich stron. Mieli włócznie, ojcze… – zachłysnął się płaczem. – Zabijali zwierzęta i ludzi po równo…

Czarnosiwa owca odłączyła się od stadka i, becząc, podbiegła do Sanchy. Za nią podążyły dwie następne. Dziewczynka z ulgą zanurzyła dłonie w szorstkie runo. Połowa ich dobytku ocalała z napaści.

Ojciec Barnabo i dwóch innych już zamknęli bramę. Podpierali ją teraz od środka ciężkimi drągami.

Ktoś znienacka dotknął jej ramienia. Bianco.

– Idź stąd, Sancha – nakazał chrapliwie. – To nie będzie miejsce dla dzieci, jeśli argusi, napadną na wioskę.

Chciała zaprotestować, bo przecież był od niej starszy zaledwie kilka miesięcy, ale coś w jego głosie ją powstrzymało. Odsunął się o kilka kroków i nie widziała dobrze twarzy przyjaciela. Zwykle to nie przeszkadzało, umiała odczytywać jego nastroje. Jednak nie dzisiaj. Dotknęła tylko przelotnie policzka chłopca. Odepchnął ją szybko, lecz i tak poczuła na palcach wilgoć. Płakał. Nie wiedziała, dlaczego.

Ojciec Bianca zginął trzy lata temu, rozszarpany przez lamie, i nie zostawił rodzinie wiele dobytku, toteż chłopiec nie utracił dzisiaj krewnych ani owiec. Wprawdzie mąż jego siostry pływał na jednej z zatopionych łodzi, lecz był to człek skąpy, zazdrosny i porywczy, więc Nina często obnosiła na twarzy purpurowe sińce, ślad jego karcącej ręki. Bianco nie miał powodu, by płakać.

Zapewne, dlatego ją przeraził.


* * *

O zmierzchu okazało się, że do dwóch nieszczęść przybyło trzecie, zdaniem matki dotkliwsze od poprzednich, choć nie zwiastowała go graja.

Do wioski przybył bajarz.

Argusi nie próbowali sforsować palisady, jakiś czas krążyli tylko wokół osady, wyjąc przeraźliwie i wygrażając oszczepami. Brama pozostała jednak zamknięta, nawet, kiedy na dobre znikli ze zrabowanym stadem wśród wzgórz, i bajarz długo stał pod wejściem. Dopiero ryczenie zniecierpliwionego osła przekonało strażników, że obcy nie jest jednym z potworów. Trwożliwie uchylili wierzeje i starzec wemknął się do środka, ciągnąc za sobą opornego zwierzaka.

Był wysokim mężczyzną, choć wyschłym na wiór i pomarszczonym. Długie, siwe włosy zbierał na karku w ciasny warkocz, zwykle ukryty pod filcowym kapeluszem. Jego odzienie też w niczym nie przypominało strojów wieśniaków. Nosił luźną tunikę z szarego sukna i obszerne spodnie, puszczone luźno na buty ze świńskiej skóry. W chłodniejsze dni wdziewał także płaszcz z grubej wełny, gdyż, jak kiedyś powiedział do Sanchy, wiekowe kości przeczuwają już chłód grobu.

Istotnie, dziewczynce wydawał się stary jak świat. Ale z czasem spostrzegła, że kolejni starcy marli pomiędzy jego wizytami w osadzie i grzebano ich na maleńkim cmentarzyku za świątynią, bajarz zaś nie zmieniał się ani trochę. Odwiedzał wioskę nie więcej niż kilka razy do roku, nieodmiennie pełen opowieści o cudach i dziwach wielkiego świata, Sancha uwielbiała jego historie.

Tego wieczoru jednak nie miała okazji ich słuchać. Matka najpierw rozpłakała się na widok ocalałych owiec, dalej wybuchła stekiem złorzeczeń, rozpaczając nad utraconym dzbanem, po czym wysłała córkę nad strumień na poszukiwanie naczynia, a po powrocie obiła ją rzemieniem i zamknęła za karę w drewutni. Dlatego dziewczynka nie widziała przybycia bajarza. Umiała je sobie jednak wyobrazić, za każdym razem, bowiem wyglądało tak samo.

Na pewno zatrzymał się przed progiem, z nisko pochyloną głową oczekując słów zaproszenia. Matka wysyczała coś pod nosem na jego widok, ale nie ośmieliła się głośno oponować, kiedy Nevio z czcią wprowadzał starca do izby. Jeden raz pod nieobecność męża poszczuła psami tego człowieka, którego uważała za potępionego czarnoksiężnika i sługę demonów. Nevio dowiedział się jednak. Pożyczył od kowala jedynego konia w wiosce, dopędził bajarza gdzieś pomiędzy północnymi wzgórzami i długimi zaklinaniami nakłonił do powrotu, po czym wywlókł żonę z chaty i na oczach zdumionych sąsiadów pobił ją do krwi jednym z drągów, na których rozwieszano sieci.

– Nigdy więcej nie odmówisz temu człowiekowi schronienia, chleba i wody – rzucił twardo. – Czy wiesz, dlaczego?

– Wiem – wyszeptała zakrwawionymi wargami matka.

– Więc powiedz – zażądał Nevio i wymierzył kolejny cios, choć zwykle stronił od okrucieństwa.

– Ponieważ uratował ci życie.

– To prawda, kobieto. – Nevio skinął głową. – Ocalił mnie, kiedy nikt inny nie chciał mnie ratować, na własnych rękach wyniósł mnie spomiędzy trupów, a skoro wydobrzałem, oddał tutejszym ludziom na wychowanie. Zacnym, poczciwym ludziom, którzy przyjęli mnie jak własne dziecko, choć nie wiedzieli, skąd pochodzę i jakiej jestem krwi.

Sąsiedzi pokiwali głowami. Dobrze znali tę historię. Choroba nie dotknęła ich wioski, ale słyszeli o wielkiej zarazie, karze za bluźnierstwa czarodziejów, która wyludniła połowę Półwyspu. Rybacy nie użalali się zbytnio nad dolą grzeszników z odległych miast – sami byli sobie winni, skoro uciekali się do przeklętej sztuki magów i hołubili w swych domostwach złe duchy. Ale mieszkańcy okolicznych wysp byli, jak oni, zwyczajnymi, ciężko pracującymi rybakami. Przestrzegali boskich praw i stronili od zakazanej magii. Dlatego w wiosce litowano się nad losem Nevia, który z powodu cudzych przewin utracił całą rodzinę.

Ojciec zamyślił się na chwilę, jakby wspominał ów jesienny dzień, kiedy bajarz zawitał do osady i położył przed radą starszych wychudzonego oseska, który na widok tylu obcych ludzi zachłystywał się krzykiem i własnym przerażeniem. Ale Nevio oczywiście był zbyt mały, by zapamiętać, jak starsi wioski sprowadzili ze świątyni ojca Barnaba i przywołali trzy stare kobiety, szczególnie doświadczone w rozpoznawaniu skażonej krwi. Potem rozdziali chłopca ze szmat, w które bajarz go owinął dla ochrony przed chłodem, aby obejrzeć dokładnie każdy skrawek jego ciała i odszukać znamię demona – rybią błonę pomiędzy palcami stóp, która kiedyś rozrośnie się w ogon trytona, albo zgrubienie pośrodku czoła, gdzie z czasem pojawi się trzecie oko argusa.

Badali dziecko długo i nieubłaganie, choć posiniało od chłodu i wrzasków. Musieli być ostrożni, bo w przeszłości już się zdarzało, że potwory podrzucały swoje małe pod ludzkie siedziby. Nic nie znaleźli. Chłopiec był wątły, zagłodzony niemal na śmierć i w cichości ducha powątpiewali, czy pożyje do wiosny. Jednakże nie miał w sobie nic z demona.

– Ale nie, jest inny powód, abyś przyjęła go pod własny dach -podjął z namysłem Nevio, który był milkliwym mężczyzną i słowa przychodziły mu z trudem. – Ten mianowicie, że tak ci nakazuję. Ja, twój mąż. A ty masz być mi z woli bożej posłuszna.

Sąsiedzi znów pokiwali z aprobatą głowami. Skoro Nevio postanowił skarcić swoją kobietę za nieposłuszeństwo, nikt nie zamierzał się wtrącać. To była sprawa rodzinna. Nawet ojciec Barnabo nie pochwalał krnąbrności niewiast.

Matka również zrozumiała bardzo szybko, że znikąd nie doczeka się pomocy. Pociągając nosem, powlokła się do izby i nigdy więcej nie próbowała odpędzić bajarza. Jednak nie kryła bynajmniej niechęci, on zaś nie pchał się jej za bardzo przed oczy. Ale tego wieczoru nie kosztowało go to wiele wysiłku. Zdążył tylko rozjuczyć osiołka i wprowadzić go do zagrody, po czym ruszył z Neviem na zebranie starszyzny.


* * *

Rada wioski zgromadziła się, jak zwykle, w nawie świątyni. Starcy siedzieli na dwóch długich dębowych ławach, za nimi stali ojcowie rodzin, a jeszcze dalej, w cieniu pod wiekowymi ścianami, kłębił się tłum nieżonatych mężczyzn, wyrostków lub nawet chłopców, jeśli mieli wystarczająco wiele odwagi, aby się tu zakraść. Sancha nigdy nie oglądała podobnego zgromadzenia: kobiety ani tym bardziej niedorosłe dziewczyny nie zabierały głosu w sprawach wioski. Jednak następnego ranka bajarz opowiedział jej wszystko dokładnie.

– Najpierw ojciec Barnabo prawił wiele o grzechu i bluźnierstwach magów, którzy uzurpowali sobie boską moc tworzenia, gdy jęli łączyć demony z materią, aby powołać do życia niezliczone, obmierzłe monstra. Wszyscy słuchali go z należytą uwagą, choć powtarza tę samą historię od trzydziestu lat. – Bajarz skrzywił się, jakby owo jawne lekceważenie pradawnej sztuki opowieści sprawiało mu ból. – Potem obiecał odprawić specjalne nabożeństwo żałobne za dusze wieśniaków. Nawet tych, których pochłonęło morze, oczywiście z wyjątkiem Donnina, którego nic już nie ocali przed wiecznym potępieniem. To nieco ożywiło zgromadzenie.

Sancha skinęła głową. Ojciec Barnabo nie zwykł pobłażać występkom i zazwyczaj bardzo sumiennie badał, czy ofiary potworów nie uległy im z własnej woli. Widać jednak ogrom nieszczęścia, które spadło na wioskę, natchnął go niecodzienną łaskawością.

– Prawdziwy zamęt nastał jeszcze później, kiedy mnich wezwał starszych do świętej wyprawy przeciwko potworom. Przeciwko dzikim argusom, złodziejom wiejskiej trzody, plugawym syrenom, które sprowadzają sztormy, ich sługom hippokampom i kakosom, a nawet skylli, co siedzi w jaskini u północnego skraja zatoki. Inaczej nigdy nie nastanie pokój, rybacy będą ginąć w odmęcie oceanu, a chłopcy, strzegący stad, staną się strawą okrutnych bestii.

Dziewczynka wstrzymała ze zdumienia oddech. Owszem, ojciec Barnabo od dawna nawoływał, aby wyplenić z wyspy obmierzłe monstra. Brakło jednak wieśniaków do podołania podobnemu zadaniu. Mogli najwyżej zabić harpunami syrenę, jeśli sztorm wyrzucił ją daleko na brzeg, zastawiać wokół pastwisk pułapki na argusów, wybierać jaja z gniazd stymfalid albo podkładać ogień pod kopce myrmaków. Ale na swych kruchych łódkach nie dościgną na otwartym morzu hippokampa ani w tamaryszkowych zaroślach nie stawią czoła spragnionej krwi lamii. Sama wyspa była zbyt rozległa i dzika, aby opanowali wszystkie jej zakątki, a co dopiero mówić o niezmierzonym morzu, które z dawien dawna stanowiło siedzibę potworów.

– Oszalał. – Bajarz odgadł jej myśli. – Jak reszta jest na wpół przytomny ze strachu. Syreny i wcześniej napastowały rybaków. Jednak zadowalały się jednym nieostrożnym młodzikiem, teraz zaś utraciliśmy dwie łodzie, i nawet ojciec Barnabo się boi.

Sancha podniosła oczy znad miski korzeni, które matka kazała jej oczyścić na obiad.

– Mnich jest stary – wyrzekł powoli bajarz. -Jest stary i pamięta, że kiedyś było tu więcej wieśniaków. Znacznie więcej. A przecież nawet wtedy nie zdołali wytępić potworów.

– I co mu odrzekli?

– Och, wysłuchali mnicha w skupieniu, jak zwykle. – Bajarz uśmiechnął się półgębkiem. – Rozumieją przecież jego niepokój i świętą furię. Ale nie będzie żadnej wyprawy przeciwko argusom, którzy ponoć rozplenili się niezmiernie na północnych wzgórzach. Najwyżej podrzuci im się jakąś zatrutą padlinę, niech wyzdychają w boleściach. Nikt nie zamierza też drażnić skylli w jej grocie. Co to, to nie. Przecież każdy w wiosce od dziecka wie, gdzie siedzi potwór, i nikt się nie zapuszcza na tamte wody. Jeśli cokolwiek gadzina pochwyci i zeżre, to najwyżej nieostrożnego trytona, hippokampa albo kakosa, co nie jest ostatecznie żadną stratą. Ponadto gdyby ktoś nadpłynął od strony Półwyspu, jakiś pirat albo mag przeklęty, niezawodnie wybierze drogę obok skylli. Zatem i ten będzie z niej pożytek, że w razie, czego obcą załogę należycie przetrzebi, bo jest szybka i każdą z sześciu głów potrafi złapać ofiarę. Po co mają się tutaj plątać nieproszeni goście? Nie wiedzieć, jakie nowe zło za nimi przyjdzie. Niechże, więc skylla zostanie. Ale z syrenami inna będzie sprawa.

– Dlaczego?

Bajarz poskrobał się po głowie i milczał jakiś czas.

– Bo tak długo mnich gadał, aż się starcy ugięli – odparł w końcu z westchnieniem. – Bali się, że jak się uprą, odmówi należytego pochówku ich krewnym. Ale przeważyło coś jeszcze. – Na twarzy bajarza pokazał się dziwny grymas. – Barnabo podburzył młodych. Donnino miał licznych przyjaciół i wielu chce pomścić jego upadek. Mnich nazwał ich ostrzem Pana. Dzisiaj w południe wypłyną.

Sancha i Bianco stali z bajarzem w przystani, kiedy ośmiu młodzieńców w śnieżnobiałych koszulach i z czołami wciąż błyszczącymi od poświęconego oleju wyłoniło się ze świątyni. Pierwszy z nich niósł chorągiew z wizerunkiem świętego Diamante, który zabił hydrę, pozostali zaś z dumą dzierżyli harpuny i szerokie noże do szlachtowania bydła. Z tyłu dreptał ojciec Barnabo, z pokornie pochyloną głową, lecz w jego twarzy raz po raz odbijał się wyraz dogłębnego zadowolenia.

– Czy naprawdę pokonają potwory? – zaniepokoiła się Sancha, bo ośmiu śmiałków wyglądało dziwnie żałośnie na tle sinoniebieskiego przestworu morza.

– Żartujesz, głupia? – ofuknął ją Bianco. – Ośmiu głupków przeciwko wszystkim potworom oceanu? Syreny rozszarpią ich na drobne strzępy.

Ojciec Barnabo zatrzymał się przy pomoście i wysokim, koźlim głosem zaintonował triumfalny hymn. Młodzieńcy kolejno pochylali się, by przyjąć jego błogosławieństwo, ale w ich gestach i postawie nie dawało się odczytać szczególnej pobożności. Chcieli zabijać potwory i powrócić w sławie do rodzinnej wioski. Nic więcej.

– Dlaczego syreny tak nas nienawidzą? – Dziewczynka podniosła na bajarza bladoniebieskie oczy.

Po obliczu starego przemknął cień.

– Ściągają sztormy, ponieważ taka jest ich natura. Są tym, czym je uczyniono. Jak my wszyscy.

– A jak je uczyniono?

Oczywiście bardzo dobrze pamiętała nauki ojca Barnaba o występnych sztuczkach czarodziejów, pragnęła jednak posłuchać bajarza, zanim matka znajdzie jej jakieś niecierpiące zwłoki zajęcie na resztę dnia. W opowieściach wędrownego starca wszystko wydawało się zupełnie inne, a najzwyklejsze rzeczy nabierały posmaku cudowności.

– Syreny… – Bajarz mlasnął, jakby smakował to słowo i obracał je na języku. – Nie, nie opowiem ci teraz o syrenach, aby wicher i fale nie uniosły ku nim opowieści i nie ściągnęły ich na tutejsze wody, morskie stwory są, bowiem skryte i zazdrosne o własne tajemnice. – Umilkł, zapatrzony w toń zatoki.

Sancha nie ośmieliła się go ponaglać – wyrwany znienacka z zadumy, mógł się obrazić i nie odezwać więcej ani słowem.

Chłopcy z wioski odbili od pomostu. Biały żagiel łodzi wydawał się zdumiewająco kruchy na tle otwartego morza.

– Dzisiaj mam dla ciebie inną historię – podjął bajarz. – O dziewczynie, która dawno temu urodziła się na wyspie pośrodku morza, wygiętej niczym ośli grzbiet i sterczącej pod gęstwą lasu. Jej ojciec… – urwał i znów zamyślił się na chwilę. – Jej ojciec znał wszystkie tajemnice wód, zdradzieckie prądy, podwodne łąki, gdzie zbiera się nieprzebrane mrowie śledzi, dorszy i sardeli, skały, na których wylegują się foki i trytony, a także mielizny, rafy i ławice piasku, co więzi kadłuby okrętów.

– Był rybakiem jak my? – nie wytrzymała Sancha.

Bajarz zmarszczył z przyganą brwi.

– Sądzę, że nie miałby nic przeciwko temu, aby nazwać go rybakiem – odpowiedział powoli. – Córka nadała mu miano pasterza ryb. Miała jasne włosy i oczy, w których odbijało się niebo, a kiedy biegła po morskim piasku, jej stopy były bielsze od piany. Pewnego razu jej uroda ściągnęła wzrok czarodzieja, który mieszkał w wieży nieopodal. Gdy na nią popatrzył, nie potrafił już odwrócić spojrzenia, pragnął widzieć ją znów i bez końca. A ona śmiała się tylko. Im dłużej brzmiał jej śmiech, tym większa złość rosła w sercu maga. Przygotował w pracowni napar fiołkowy jak krew mątwy i wylał go w zatoce, gdzie miała zwyczaj się kąpać. Gdy zaś o poranku dziewczyna, jak co dnia, zeszła na brzeg, czarodziej czekał na nią, pełen słodkich zapewnień i obietnic. Ale ona nie chciała go nawet wtedy. Nie wierzyła, że mógłby uczynić jej krzywdę. Po prostu rozpuściła włosy, odwróciła się do niego plecami i weszła w morze. A czarodziej upadł na piach, krzycząc z rozpaczy i upokorzenia tak głośno, że usłyszało go sześć wielkich czarnych brytanów, które strzegły jego wieży. Potem wypowiedział zaklęcie i wezwał demona.

Dziewczynka poczuła miły dreszcz przerażenia. Uwielbiała historie bajarza. Zwłaszcza te o demonach.

– Sześć olbrzymich psów, czarnych niczym smoła albo serce lamii, runęło ku kąpiącej się dziewczynie. Lecz demon był najszybszy. Kiedy odwróciła się ze strachem ku nadbiegającym zwierzętom, otoczył ją niby ciemna chmura i wciągnęła go w siebie jak oddech. Upadła w wodę, prosto pod nogi rozjuszonych brytanów. Psy ją opadły i nie zdołały już się cofnąć, gdyż właśnie w tej chwili dziewczyna zaczęła się przemieniać, rozrastać i potwornieć. Rysy rozmyły się, twarz pokryła gruba pomarszczona skóra, a śmiech przeszedł w chrapliwe rzężenie i umilkł na zawsze. Ramiona i nogi przywarły do korpusu, zrosły się z nim w jedno. Na koniec zaś wchłonęła ciała brytanów, stopiła się z nimi, pozostawiając jedynie sześć paszcz, które ujadały z przerażeniem i kłapały ostrymi zębami. Dopiero, kiedy potwór z wysiłkiem wypełzł na brzeg, mag pojął w pełni, czym było jego zaklęcie. Nie potrafił go wszak cofnąć i ocalić dziewczyny o imieniu Skylla, więc tego samego dnia powiesił się na szczycie własnej wieży.

– Skylla? – wykrzyknęła stłumionym głosem Sancha.

Bianco z przyganą pociągnął ją za rękaw, zamilkła, więc pospiesznie. Ale właśnie tak nazywano sześciogłowego potwora strzegącego wejścia do ich zatoki.

– Ale jego śmierć nie wyzwoliła demona. – Bajarz ze smutkiem potrząsnął głową. – Zwykle potrafią się uwolnić po śmierci maga, który je spętał. Ten jednak widać był zbyt słaby, by strząsnąć zaklęcie, lub zanadto zagubił się w dziewczynie, również obłąkanej ze strachu…

– Czy tak właśnie powstały potwory? – zapytał z napięciem Bianco. – Z powodu zaklęcia, które poszło nie tak, jak trzeba?

Starzec milczał długo. Sancha pomyślała, że obraził się na dobre i nie przemówi więcej.

– Czasami – odparł wreszcie. – Inne uczyniono w rozmysłem. Argusów stworzono w czasach przed Guerre dei Gierofanti dla ochrony stad i aby z murów oraz wież obronnych wypatrywały wroga. Syreny były z początku ozdobą książęcych zwierzyńców. Wylegiwały się na marmurowych podestach, czesały srebrnymi grzebieniami włosy i śpiewały ku uciesze gości. Trytony miały odnajdować w oceanie ławice ryb i napędzać je w rybackie sieci, harpie zaś tępić drapieżne ptaki, by nie porywały z ludzkich osad kurcząt, gęsi, królików i jagniąt.

– Później jednak zdołały się uwolnić – odgadł Bianco.

– Nie, nie uwolnić – poprawił ostro bajarz. – Zaledwie zbiec na pustkowie, z dala od ludzkich siedzib i magów, którzy je powołali do podksiężycowego świata. Uciekały do kryjówek takich, jak ta wyspa, zagubiona pomiędzy odmętami na skraju Arcipelago delia Rugiada Rossa. W najbardziej niegościnne, ponure i jałowe z miejsc. – W zadumie przeczesał rzadką brodę palcami.

– Nasza wyspa nie jest… – zaprotestowała Sancha, lecz Bianco znów szarpnął ją za koszulę, tym razem mocniej i ze złością.

Bajarz nie zwrócił na nich uwagi.

– Zupełnie jakby mogło to cokolwiek pomóc – podjął z cicha. – Bo przecież pozostały uwięzione, bezpowrotnie spętane materią i zamknięte w obcych kształtach. Nie potrafią się uwolnić. Nawet teraz. Może już wcale nie pamiętają, kim były wcześniej, swobodne i nieposkromione na przestrzeniach dziewięciu sfer nieba. Duchy powietrza i pustki, mieszkańcy ponadksiężycowego świata. Któż jeszcze zdoła odczytać ich minioną chwałę w tych plugawych, wynaturzonych formach?

Dziewczynka spuściła wzrok. Nie wiedziała, co powinna odpowiedzieć. Ale też starzec nie odczekiwał od niej odpowiedzi.

– Jednak nie na tym polegał błąd magów, wcale nie – ciągnął posępnym tonem. – Siedzieli w swoich wieżach z piaskowca i kamiennych zamkach, tacy pewni własnej potęgi, ufni w swe obliczenia, mapy nieba, formuły i magiczne księgi. Nie przewidzieli, że nie starczy tchnąć życia w nowe kształty, trzeba jeszcze nad nim zapanować. A to się nie udało, więc nie mogąc ich zniszczyć, odpychali własne nieudane twory na najdalsze krańce ziemi, aż w końcu stały się niczym gęsta, purpurowa piana, którą unosi się na brzegach niezmierzonego morza. Tak, tym właśnie były potwory dla magów. Krwawą pianą, którą czasami sztormy rzucają im pod nogi, a wtedy trzeba ją jak najszybciej zdeptać i zmyć z trzewików. Tymczasem piana rozrastała się, a fale niosły ją coraz dalej…

Umilkł. Sancha wsunęła dłoń w palce przyjaciela i dała mu znak, żeby odeszli po cichutku, bo słowa bajarza dziwnie ją przerażały. Chłopiec jednak odsunął ją lekko i nadal stał w miejscu, aż starzec ponownie ocknął się z zadumy.

– Wciąż nie rozumiecie? – rzucił.

W pytaniu było tyle złości, że dziewczynka aż się wzdrygnęła.

– Magowie też długo nie rozumieli, choć powinni się domyślić, skoro tylko pierwsze lamie pojawiły się w nabrzeżnych zaroślach, a harpie zaczęły wić gniazda na dzwonnicach kościołów. Niepostrzeżenie na krańcach świata wezbrał przypływ. Potwory nie potrzebowały już czarodziejów. Nie były dłużej obce w naszym świecie. Rosły w siłę i płodziły nowe pokolenia.

– Przecież to tylko potwory – wykrztusiła zdezorientowana Sancha.

Bianco tak gwałtownie wyrwał dłoń z jej uścisku, że aż się zachwiała. Odwróciła się ku niemu, zaskoczona, ale on spoglądał już gdzie indziej. Osłaniając dłonią oczy, patrzył wysoko ponad wioskową palisadą.

– Dafnisy! – wykrzyknął z całych sił. – Dafnisy się pylą! Wiatr miota je na nasze pola! – Resztę jego słów zagłuszyła wrzawa, która podniosła się przy pomoście.

Sancha podążyła za jego spojrzeniem i – jak zwykle – nic nie dostrzegła. Ale Bianco na pewno miał rację. Gdzieś na północ od wioski, w przybrzeżnym lesie, osłonięte gęstwiną dafnisy rozkrzewiły się i zakwitły szkarłatnym kwieciem. Gdy zaś przekwitły, wicher nadął błoniaste worki nasion i uniósł je znad ziemi rdzawą chmurą na poszukiwanie nowych, sprzyjających gruntów. Jeśli padną na żyzną ziemię – od lat spulchnianą motykami, czyszczoną z kamieni i wciąż wilgotną od nocnego deszczu – błony skurczą się i popękają, a ze środka wyłonią się zarodki, żywe i łakome. Wypuszczą długie, chwytne wici, wrosną w glebę, zakorzenią się głęboko, a ich jad będzie z każdą chwilą nabierał mocy. Po kilku dniach urodzajne pole zmieni się w uroczysko, na które ani człowiek, ani zwierzę nie ośmieli się wkroczyć.

O ile zdążą się rozplenić, pomyślała Sancha. O ile nie wyrwiemy ich teraz, póki są młode i słabe, i nie rzucimy w palący ogień.

Odruchowo potarła łydkę, oparzoną dzisiejszego ranka. Dobrze wiedziała, co należy uczynić, bo dafnisy pyliły się kilka razy w roku i cała wioska zgodnie ruszała je pielić, jeżeli usiłowały się zagnieździć nieopodal osady. Właściwie nie były najgroźniejszymi z potworów, choć Sancha słyszała o starych, rozrośniętych monstrach, które pluły jadem na odległość rzutu kamieniem i błyskawicznie oplatały ofiarę palącymi wiciami. Jednak nie bała się ich nadmiernie. Zanadto były niemrawe: nogi-korzenie więziły je w jednym miejscu. Budziły tylko wstręt.

Ale kiedy chciała wraz z innymi ruszyć na pole, poczuła na ramieniu szorstką dłoń.

– O, nie – rzekła surowo matka. – Jak na jeden dzień dość już zmarnowałaś czasu, a przy pieleniu dafnisów nie będzie z ciebie wielkiego pożytku. Pójdziesz ze mną. Nina zaczęła rodzić. Czas, żebyś przyjrzała się kobiecemu trudowi.


* * *

Nina krzyczała cała noc. Sancha z trudem rozpoznawała jej głos, choć znała go bardzo dobrze, podobnie jak tę izbę o świeżo pobielonych ścianach. Starsza siostra Bianca była pogodną, hałaśliwą kobietą o twarzy nakrapianej niezliczonymi piegami. Choć długo nie mogła doczekać się własnych dzieci, zawsze miała ciepłe słowo dla młodszego brata i jego przyjaciółki.

Teraz leżała za przepierzeniem, na wąskim łóżku we wnęce oświetlonej tylko mdłym łojowym kagankiem, toteż Sancha nie widziała zbyt wiele nawet wówczas, kiedy matka wepchnęła ją za zasłonę. Stare kobiety, które zajmowały się położnicą, zasyczały gniewnie spod czarnych chust i szybko odsunęły małą na bok. Poród był trudny i nie potrzebowały ślepawej, bezużytecznej dziewczynki, która będzie im wchodzić w drogę.

Przed świtem krzyki Niny stały się donośniejsze i wezwano ojca Barnaba. Przybył bez zwłoki. Z zadowoleniem omiótł wzrokiem gromadkę kobiet, które głośno odmawiały modlitwy, przycupnięte na stołkach i ławach u pieca. Nina zawyła, a zza przepierzenia wychynęła jedna ze staruszek.

Modlitwa w izbie przycichła.

– Dobrze, że jesteście, ojcze. – Wytarła o fartuch zakrwawione ręce. – To nie potrwa już długo.

– Jej mąż, niech go wszyscy święci prowadzą, zginął wczoraj na morzu. – Mnich ze smutkiem potrząsnął głową. – Modlę się, aby nie utraciła i dziecka.

– Dziecko jest silne, ojcze – stara spojrzała na niego bystro – i nie lękamy się, że umrze. Obawiamy się czegoś znacznie gorszego – dodała przyciszonym głosem, po czym znów znikła we wnęce.

Wśród kobiet rozszedł się szmer, zagłuszony zaraz przez głos rodzącej. Przycupnięta na ziemi Sancha poczuła, jak kościste palce matki zaciskają się mocno na jej ramieniu. Twarze sąsiadek były białe jak świąteczne, pszeniczne ciasto i ściągnięte oczekiwaniem. W ich oczach połyskiwał strach, a czasami jeszcze coś – okrutne, drapieżne pragnienie.

Zza sukiennej zasłony niosła się dławiąca woń krwi. Wrzaski cichły stopniowo, zastąpione przez inne odgłosy – nerwową krzątaninę staruch, ich podniesione głosy, stukot naczyń. Potem wszystko się urwało. Sancha nie dosłyszała nawet pierwszego krzyku dziecka.

– Wejdźcie, ojcze – rozległo się z wnęki.

Mnich podniósł się pospiesznie, ściskając w dłoniach kadzielnicę, ozdobioną świętymi wizerunkami.

– Zła krew – odezwała się szeptem jedna z kobiet. Dłonie miała ciasno splecione na podołku. – Widzieliście jej palce u stóp, zrośnięte jak u wodnichy? Skażona krew odezwie się prędzej czy później.

– To się niejednemu zdarza – sprzeciwiła się inna. – Spomiędzy braci jej męża dwóch w dziecięctwie pomarło i święta ziemia ich nie pokryła. Pamiętacie? Marnieli i schli kolejno jak trawa w suszę, choć piersi matki nabrzmiewały od mleka. A szczęki mieli pełne zębów i twarze porośnięte sierścią. Ojciec Barnabo w ogóle nie powinien był im pozwolić zaczerpnąć oddechu…

Matka wymruczała coś ze złością, wskazując brodą na Sanchę, i kobiety zamilkły, czym prędzej.

Zasłona zafalowała znowu. Mnich wynurzył się z zasępioną twarzą, a za nim postępowała starucha z krwawym kłębem szmat w dłoniach.

– Dodajcie do ognia – rzucił ostro ojciec Barnabo. – Szybko.

Nic więcej Sancha nie zdołała zobaczyć, bo matka zakryła jej twarz rąbkiem fartucha. Ale czuła ohydny smród spalenizny i słyszała skwierczenie płomieni.

– To nie był cynocefalita – doszedł ją przez fartuch głos staruszki – tylko gegenees. Próbował sam utorować sobie drogę. Prawie ją rozerwał…

– Ninę? – odważyła się odezwać Sancha. Nie miała pojęcia, jakim sposobem potwór zdołałby się zakraść do wioski i tej chaty. Zwykle palisada była wystarczającą zaporą. – Czy on zaatakował Ninę?

– Dosyć! – Matka poderwała ją z ziemi i popchnęła ku wyjściu tak mocno, że dziewczynce zakręciło się w głowie. – Wyjdź stąd, głupia! Wyjdź stąd natychmiast!

Wypadła z chaty jak strzała, byle dalej od przemożnej woni krwi i śmierci. Gdy mijała l'Albero del Miracolo, wychwyciła szept:

– Sancha?

Bianco wynurzył się zza pnia – był nie więcej niż słabym konturem na tle głębokiej ciemności, ale rozpoznała jego głos.

– Co z nią? – Chwycił ją za rękę. – Co z Niną i dzieckiem?

– Nie widziałam – odparła niepewnie. – Chyba coś złego.

– Opowiedz mi! – zażądał. – To trwało tak długo – dodał ciszej. – Wdrapałem się na jabłoń, lecz w izbie było ciemno i nic nie widziałem. Słyszałem tylko krzyki.

W tę jedną noc nie mógł wejść do chaty siostry. Jak wszyscy mężczyźni, musiał się trzymać z dala od domostwa rodzącej.

– Nie widziałam jej – zaczęła ostrożnie. – Ale kiedy noc dobiegała kresu, babki wezwały ojca Barnaba.

– Co się wydarzyło?

– Nie wiem. Dziecko nie chciało się urodzić, a sąsiadki rozmawiały o potworach. O zrośniętych palcach twojej siostry i martwych braciach jej męża. A potem ojciec Barnabo wyszedł od Niny, lecz nie było słychać płaczu dziecka. Nikt się nie cieszył. Powiedzieli, że rozszarpał ją gegenees. Ale to przecież niemożliwe. Skąd miałby dość odwagi, aby wejść do chaty pełnej ludzi?

Bianco odwrócił się od niej i ciężko oparł dłońmi o pień l'Albero del Miracolo. Wydawało się, że jego plecy drżą od tłumionego płaczu.

– Nie martw się. – Położyła mu dłoń na ramieniu. – Na pewno go złapią. Gegeneesy nie są zbyt mądre.

Chłopak otrząsnął się jak pies, kiedy go dotknęła.

– Przejrzyj na oczy, Sancho – rzucił ze złością. – Nie możesz być przecież tak głupia. Żaden potwór nie zakradł się tej nocy do izby i nie rozerwał Niny na strzępy. Żaden prócz tego, którego urodziła. Nosiła w łonie gegeneesa o sześciu ramionach, a on postanowił wyszarpać sobie pazurami drogę z jej ciała.

– Nina nie mogła być jedną z nich! – zaprotestowała. Bianco nie zrozumiał.

– Jedną z kogo?

– Jedną z tych wszetecznych kobiet, które uciekają na pustkowie, by cudzołożyć z potworami. Zresztą w okolicy od lat nie pojawili się gegeneesi.

Chłopiec milczał długą chwilę. Potem roześmiał się sucho.

– Po co miałaby ich szukać? To jest w nas, Sancho. Płynie w naszej krwi. Popatrz! – gwałtownie zerwał z czoła szmatkę podtrzymującą włosy.

Stali tuż obok siebie, o wyciągnięcie ramienia albo nawet bliżej, i mimo ciemności Sancha od razu spostrzegła zdradziecki, wilgotny błysk pośrodku jego czoła. Nawet nie krzyknęła ze strachu. Bez namysłu wyciągnęła rękę – jak dziecko do świecidełka. Trzecie oko pośrodku czoła Bianca, oko argusa, mrugało niespokojnie, kiedy wodziła wokół niego palcami.

– Jak to możliwe? – spytała prawie bezdźwięcznie.

Bianco znów wydał zduszony, histeryczny chichot, ale zdołał jakoś nad sobą zapanować.

– Grzech i sromota, jak zwykle. – Odsunął się od niej. – Nie martw się, ojciec Barnabo wszystko ci wyjaśni. Ja nie mam czasu. Muszę uciekać.

– Nie drwij ze mnie. Nie zasłużyłam sobie na to.

– To prawda, nie zasłużyłaś sobie – rzekł łagodniej. – Nikt z nas sobie nie zasłużył na to, co się wydarzyło, jednak rzeczy dzieją się tak czy owak. Jeśli dalej będziemy zwlekać, jutro znów spotkamy się przy l'Albero del Miracolo. Tyle że tym razem ja będę przybity do niego żelaznymi ćwiekami.

– Kto miałby to zrobić?

– Ojciec Barnabo. – W głosie chłopca znów pojawiły się szydercze nuty. – Nasi sąsiedzi. Cała wioska pospołu.

– Nie…

– Sancho – przerwał jej – trzy łodzie nie powróciły zeszłej nocy z morza. Stada przetrzebili argusi, a na polach rozrastają się dafnisy. Plagi spadają na nas jedna po drugiej, bez żadnego miłosierdzia. Może Przedwieczny postanowił pokarać nasze nieprawości, ale też grzech musiał być wielki, wedle srogiej kary. Ktoś, więc musiał zawinić. Kto zaś, jeśli nie niewiasta, która dała życie potworowi, i jej obmierzły pomiot? Samym swoim istnieniem plugawią oblicze ziemi. Ale mogli przecież uczynić jeszcze więcej. Sprowadzić na nasze wody plagę syren i wskazać argusom, swoim pobratymcom, letnie pastwiska owiec. Rozumiesz teraz, dlaczego muszę uciekać? Nina urodziła gegeneesa i o świcie ojciec Barnabo zastuka do naszej chaty, żeby sprawdzić, czy matka i ja nie nosimy na sobie znaku potwora. Żadne z nas nie przetrwa tego badania. Dobrze, że chociaż Nina nie żyje… – dokończył ciszej. – Ją też by zamęczyli.

Sancha słuchała z zapartym tchem. W obejściach psy zaczynały z rzadka poszczekiwać i drób budził się po kurnikach. Wszystko było, jak co dnia i jednocześnie wszystko było osobliwie odmienione – zapach powietrza, w którym wciąż czuła metaliczne nutki krwi Niny, zarys olbrzymiego dębu, pochylającego się nad nimi niby monstrum z baśni, na koniec zaś szum drzew za palisadą, gdzie chadzają potwory. Przede wszystkim jednak chłopiec, który stał tuż obok i którego znała przez całe swoje życie, a który z uwagą wpatrywał się teraz w nią trzema błękitnymi źrenicami. Sancha nie umiała jeszcze w pełni zrozumieć tej przemiany, być może zresztą nigdy nie zdoła jej ogarnąć. Czuła się bezradna i samotna, jak nigdy wcześniej. Wiedziała, że powinna się odezwać. Pożegnać z nim. Życzyć szczęśliwej drogi. Zapytać, czy się jeszcze kiedyś zobaczą. Ale zupełnie nie wiedziała, jak to zrobić.

– Dokąd pójdziecie? – spytała w końcu.

Nic innego nie przyszło jej do głowy.

– Pewnie na wzgórza. – Bianco wzruszył ramionami. – Może argusi przyjmą nas do siebie, przecież czasami porywają ludzkie dzieci. Jeśli nie odpędzą nas od razu, jakoś nauczymy się żyć między nimi. Inaczej… – Przełknął ślinę. – Znam jaskinie za południowym cyplem. Jakoś się w nich ukryjemy.

Do zimy, pomyślała Sancha. Kiedy nadejdą mrozy i sztormy, nikt nie zdoła samotnie przetrwać na skraju morza. Szczególnie zaś staruszka i chłopiec.

Nie powiedziała jednak tego głośno. Nie powiedziała zupełnie nic, kiedy jej przyjaciel – argus – odwrócił się i ruszył przed siebie wąską dróżką pomiędzy ciemnymi domami. Stała pod l’Albero del Miracolo, coraz bardziej skostniała od porannego chłodu. Dopiero, kiedy kozioł Bel przytruchtał pod dąb, wtuliła twarz w jego śmierdzące, skołtunione futro i rozpłakała się. Zwierzak stał cierpliwie, ocierając się o nią ciepłym, kosmatym bokiem, póki ptaki nad nimi, w konarach dębu, nie zaczęły głośno krzyczeć. Wtedy bodnął ją lekko i becząc z cicha, poprowadził do domu.


* * *

Maleńkie okienka, przesłonięte rybią błoną, nie wpuszczały wiele światła, ale zaraz po przebudzeniu Sancha pojęła, że słońce stoi już wysoko. Zbyt wysoko. Matka nigdy, choćby i po nieprzespanej nocy, nie pozwalała dziewczynce wylegiwać się na sienniku. Od gnuśności kości gniją, mawiała, i duch się do grzechu skłania. Coś, więc musiało się wydarzyć. Coś niedobrego, bo w chacie nie było nikogo i nawet ogień pod piecem wygasł do cna.

Na podwórku, przy korycie, siedział bajarz i rzeźbił kozikiem w kawałku drewna. Długie strużyny opadały na ziemię, wysypaną dla porządku morskim piaskiem. Czasami jakaś kura, zwabiona obietnicą łatwego posiłku, odrywała się od stadka, które dziobało pilnie u podnóża kompostnika. Przypadała do starca, chwytała jasny wiórek w dziób, po czym, trzepocząc skrzydłami, umykała, co sił w nogach.

– Zostało trochę mleka w dzbanku – rzekł na powitanie. – I podpłomyki schowałem w garnku na piecu.

– Gdzie matka?

Podniósł na nią oczy – tęczówki były bladoniebieskie, wypełzłe od starości – lecz jego palce, zaciśnięte na trzonku nożyka, ani na chwilę nie zmyliły rytmu.

– Z innymi – odparł spokojnie.

Poczuła, jak coś dławiącego narasta jej w gardle.

– Na przystani – wyjaśnił bajarz. – Chłopcy wrócili.

– Ucisk zelżał. Zaczerpnęła głęboko powietrza.

– Znaleźli syreny?

Przypomniał się jej gulgodiwy śmiech potworów, a także ich leniwe igraszki w zatoce, na lewym brzegu strumienia, i nie była całkiem pewna, jaką odpowiedz wolałaby usłyszeć. Bo jednocześnie była niemal pewna, że udane polowanie nastawi przychylniej ojca Barnaba i przynajmniej na jakiś czas odwiedzie go od poszukiwań Bianca.

– Tak – powiedział powoli. – Całe stado potworów. Morze było czerwone od ich krwi, tak powiadają. Ale zdołali dokonać czegoś więcej. Pojmali na otwartym morzu syrenę i przywieźli ją ze sobą. Żywą.

– Jakim sposobem? – zdumiała się. – Przecież jej głos…

Nigdy wcześniej nie zdarzyło się nic podobnego – ani w historiach bajarza, ani w legendach o wspaniałych czynach świętych. Spomiędzy wszystkich potworów syreny były najbardziej niezwykłe i najbardziej płochliwe. A także najgroźniejsze. Czasami, przy odrobinie szczęścia, można je było przydybać i zabić. Ale nie pochwycić.

– Ponoć ogłuszyli ją na początku bosakiem. – Bajarz mówił zupełnie zwyczajnie, nie czyniąc nic, by zmienić tę niezwykłą przecież wyprawę w cudowną, baśniową opowieść. – Potem skrępowali ją linami i wepchnęli w usta szmaty, aby nie przywołała huraganu ani żadnego ze swych pobratymców.

– Co zamierzają z nią zrobić?

– Na razie ojciec Barnabo nakazał zbudować dla niej szopę w przystani, nieopodal świątyni. Poświęcił już grunt, żeby żaden potwór nie zakradł się nocą i nie pomógł syrenie w ucieczce. Teraz razem z innymi kończy ciosać kołki na ostrokoły i płoty, co się je wokół postawi. Syrenę zamknęli w koszu, bo dafnisy wciąż się krzewią na polach i brakło czasu na widowiska. Ale po pracy będzie nagroda. Mnich kazał zarżnąć wieprzka i wytoczyć beczułkę czerwonego wina. Powiada, że trzeba uczcić to cudowne wydarzenie.

Istotnie, było prawdziwym cudem, że ojciec Barnabo postanowił rozstać się z jednym ze swoich wieprzy, a okazja do zabawy nie trafiała się ostatnio w osadzie zbyt często. Jednak Sancha jakoś się nie ucieszyła. Obserwowała białe, poskręcane strużyny, które wciąż opadały spomiędzy palców bajarza, z dziwną pewnością, że starzec coś ukrywa. Coś, co bezpowrotnie zgasi jej radość.

– Dlaczego nie poszedłeś z innymi?

– Widywałem już syreny – padła szorstka odpowiedź. – Niekoniecznie na postronku i pobite tak, że mięso odchodzi im od kości. Poza tym… – Odłożył nóż i przekrzywiwszy głowę, przyjrzał się swojemu dziełu, maleńkiej figurce chłopca z uniesionymi wysoko rękami. – Poza tym wieśniacy pochwycili nie tylko syrenę.


* * *

Bianco wisiał na l’Albero del Miracolo, przybity do pnia wielkimi żelaznymi ćwiekami. Głowa opadła mu nisko, ale kiedy powiew wiatru odgarnął włosy, Sancha spostrzegła, że jego trzecie oko, oko argusa, wypalono rozżarzonym żelazem. Po policzku wędrowała wielka mucha o błękitnym odwłoku.

Kiedy podeszli bliżej, Carisio, którego postawiono na straży truchła, rzucił krótkie spojrzenie starcowi i dziewczynce, po czym przyzwalająco skinął głową i znów zamarł, oparty o długą włócznię. Nie był zbyt mądry, ale oddany ojcu Barnabie jak pies. Dawno temu właśnie głos mnicha przeważył nad obawami wieśniaków, którzy lękali się głupca, jego wykrzywionej, zmarniałej ręki i nieustannie zaślinionej twarzy. Jednak ojciec Barnabo nie dopatrzył się w nim znamienia potwora i ostatecznie Carisio został w osadzie. Sancha nie próbowała nawet prosić, aby odstąpił kilka kroków i choć na moment zostawił ją samą z przyjacielem. Skoro mnich kazał Carisiowi stać na straży l’Albero del Miracolo, ten pozostanie w jego cieniu choćby do końca świata.

Bajarz delikatnie dotknął jej ramienia.

– Jednak go złapali – powiedziała ochrypłym, obcym głosem. – Za długo był ze mną. Gdybym go nie zatrzymała, miałby szansę.

– Nieprawda – odparł starzec. – W osadzie urodził się gegenees i mnich dobrze wiedział, co należy uczynić. Kiedy Bianco wrócił po matkę, mężczyźni już na niego czekali. Sprowadził ich stary Dino, który zeszłej nocy utracił syna na morzu z winy potworów i jak niczego na świecie pragnął im odpłacić. Podkradli się cicho, z sieciami, aby omotać zdobycz, z drągami i bosakami. Ale zlekceważyli argusową źrenicę, a Bianco też miał nóż, więc może przed wieczorem Dino dołączy do swego syna.

– Czy on…? – Nie mogła oderwać wzroku od twarzy chłopca, brudnej i pokrytej zaciekami zakrzepłej krwi. – Czy jeszcze…?

– Nie. – Stary potrząsnął głową. – Po tym, jak zranił Dina, zatłukli go w kącie chaty bosakami. Bali się bliżej podejść. Niby argus nie kakos, nie plunie im w twarz jasnym ogniem ani nie zaczadzi oddechem. Ale przecież z potworem nigdy nic nie wiadomo, a chłopiec wił się ponoć i syczał, jakby im się miał przed oczyma przemienić w jeszcze większe dziwo. Nikt, więc się tam za długo nie zastanawiał. Tylko mnich z początku bardzo sarkał i burczał, bo chciał schwycić żywe monstrum i wypróbować na nim święte oleje. No, ale udobruchał się szybko – dodał, zaciskając wargi w wąską kreskę. – Ma przecież syrenę.

– A matka Bianca?

Bajarz odwrócił wzrok.

Niespodziewanie Carisio zaniósł się ostrym, szczekliwym śmiechem. Zachwiał się, włócznia wysunęła mu się z palców. Przytrzymał ją niezdarnie lewą, wyschniętą ręką i zaraz ugodził w grzbiet jednego z czarnych wioskowych kundelków, który, korzystając z zamieszania, próbował podkraść się bliżej l’Albero.

Carisio wyprostował się znowu. Na jego twarzy lśniły kropelki śliny.

– Wisi po drugiej stronie l’Albero del Miracolo, żeby na synka nie spoglądała i żeby na nas stąd nowe nieszczęście nie spadło – oznajmił bełkotliwie, jak miał we zwyczaju. – A gębę ma szmatami zatkaną, więc możecie sobie popatrzeć.

Dziewczynka uczyniła szybki krok naprzód, jakby chciała się rzucić na strażnika, lecz bajarz pochwycił ją za ramię. Szarpnęła się raz i drugi, starzec jednak wciąż trzymał, z siłą zdumiewającą w jego wieku.

– Chodźmy stąd – powiedział, kiedy poddała się i przestała walczyć.

– Nie na przystań.

– Dobrze – zgodził się. – Dokąd zatem?

– Na pole – odparła bez wahania. – Nikt nam nie przeszkodzi, bo dafnisy i tak trzeba wyplewić przed zmierzchem.

Brwi bajarza drgnęły, a twarz spochmurniała na chwilę.

– Zgoda – rzekł jednak cicho.


* * *

Dzień był słoneczny i kiedy tylko słońce wspięło się wyżej, od nagrzanej, twardej ziemi podniósł się okrutny skwar. Sancha zatrzymała się na moment, podparła na rękach i z trudem rozprostowała plecy. Jej spódnica pożółkła już od pyłu, a kolana, poranione od pełzania po kamieniach, piekły niezmiernie.

Matka była chyba zadowolona, kiedy po powrocie z przystani zastała ją z motyką na polu. Wprawdzie prędko zaczęła mruczeć pod nosem, po czym kazała córce przenieść się do winnicy, gdzie nie będzie się plątać ludziom pod nogami i przeszkadzać im w ciężkiej pracy. Ale nie utyskiwała głośno na niezdarność i ślepotę dziewczynki. Dała jej nawet bukłak wody, który Sancha nieopatrznie zostawiła w domu. Tylko na bajarza nie zwracała zupełnie uwagi, choć razem z innymi wyrywał z ziemi młode, purpurowe potworki. Dla niej równie dobrze mógłby nie istnieć.

Starzec też przystanął, chwycił się tyczki, podpierającej winorośl, i dźwignął z wysiłkiem. Nie pozostało tu wiele dafnisów, zresztą kamienista gleba winnicy nie nęciła ich zbytnio, wolały uprawne pole. Ale wicher niósł je szeroko i niektóre z potworów wykiełkowały właśnie tutaj. Trzeba było obejrzeć każdy krzaczek, rozgarnąć liście i z bliska przepatrzeć szczepy, czy nie kryją się między nimi czerwone, chwytne pędy. Niby winnica nie była duża, zaledwie kilkanaście rzędów krzewów, ale wąskim paskiem ciągnęła się pomiędzy rzędem wzgórz i niełatwo było ją obrobić.

– Odpocznijmy – poprosił starzec.

Ziemia opadała tutaj lekko, a grzbiety dwóch pagórków kryły ich przed wzrokiem pozostałych wieśniaków.

Zamiast odpowiedzieć, dziewczynka zacisnęła dłonie na czerwonej wici i szarpnęła ją z całej siły. Przyssawki natychmiast przylgnęły do skóry, a piekące nici owinęły się wokół przegubów. Aż sapnęła z bólu. Dafnis zaskrzeczał wstrętnie, wystrzelając ku niej kolejne chwytne pędy. Usłyszała dźwięk pękających parzydełek, które rozpryskiwały się, uwalniając żrący jad. Kilka kropel spadło jej na policzki. Na szczęście potwór nie zdążył się jeszcze w pełni rozwinąć, więc zapiekło tylko jak od śliny ropuchy. Dorosły dafnis mógłby ją oślepić.

Jakby to mogło wiele zmienić, pomyślała gorzko, ocierając twarz rękawem. I tak oślepnę. Matka przepowiedziała mi to dawno temu.

Obraz rozmazał się nagle, jak zwykle, kiedy przypominała sobie tamte słowa, a wici dafnisa zmieniły się w bezkształtną purpurową plamę. Znów zapiekło, kiedy łza spadła w miejsce podrażnione jadem. Może i lepiej, pomyślała Sancha; koncentryczne, jaskrawe kręgi wirowały jej przed oczami, a dafnis wił się w jej palcach i piszczał, walcząc o wolność. Może i lepiej, jeśli świat jest plątaniną rozmazanych plam.

W tej samej chwili kręgi zbiegły się wreszcie w twarz Bianca, tak wyraźną, że niemal krzyknęła. Na szczęście potwór uległ w końcu. Korzenie z mlaskiem wyszły z ziemi, ale wici nie chciały się jeszcze poddać. Czepiały się ubrania Sanchy i boleśnie targały za warkocz, kiedy niosła dafnisa do ogniska.

– Uspokój się! – Bajarz unieruchomił jej dłonie i odciął nożem najbardziej uparte z pędów. – I wytrzyj natychmiast ręce.

Jad wgryzł się głęboko w skórę i oleista wydzielina była teraz przemieszana z krwią. Ból ustał, zastąpiony przez odrętwienie. Niezdarnie otarła ręce o spódnicę. Bajarz z dezaprobatą zacmokał wargami.

– Trzeba obmyć i przewiązać – zdecydował.

– Po co? – Wzruszyła ramionami.

Popatrzył na nią przenikliwie, po czym wziął dzban i chlusnął na jej dłonie wodą. Była krystaliczna i tak zimna, że dziewczynka aż się wzdrygnęła.

– Dosyć, Sancho – powiedział. -Jutro rany się zaognią. Nikomu to nie przyniesie pożytku, jeśli stracisz kilka palców. Najmniej zaś tobie.

Oddarł długi pas u dołu tuniki i obwiązał rany.

– Ból nie przytłumi bólu – dodał łagodniej. – Okaleczysz się tylko.

– Nienawidzę ich! – wybuchła Sancha. – Matki, ojca Barnaba, wszystkich! Czy nie dość im syren? Musieli jeszcze jego? Zresztą mnie syreny nigdy nic złego nie zrobiły. Po co więc? Z jakiego powodu?

Bajarz ciężko opadł na kamień wyznaczający skraj winnicy.

– Aby uporządkować świat. Wyznaczyć granice i brzegi. Oddzielić wodę od nieba. Ziarno od plew. Potwory od ludzi.

Buntowniczo zadarła głowę.

– Ponieważ są złe?

Starzec westchnął.

– Dziecko, na to nie znajdziesz u mnie odpowiedzi. Ja tylko zbieram historie. Znam tak wiele opowieści, ile jest gwiazd na niebie, ale wciąż nie rozumiem, co jest dobre, a co złe. Nie jestem mnichem.

– Matka mówi, że jesteś czarodziejem! – rzuciła mu w twarz, bo ogarnęła ją wściekłość i nie chciała dłużej słuchać jego łagodnego głosu. – Że za twoje występki wypędzono cię z miasta na pustkowie, a Wszechmogący odebrał ci magię i skazał cię na wieczną tułaczkę po krańcach świata. Dlatego nie starzejesz się jak inni, nie tknie cię nagła choroba ani sztorm na morzu, ani inne nieszczęście. Ale w twoim cieniu podążają demony. I nawet potwory wyczuwają ich oddech. – Zamilkła, bo przestraszyły ją własne słowa i łatwość, z jaką wypłynęły z pamięci, choć słyszała je tylko raz, pewnej zimowej nocy, kiedy matka wróciła z długich modłów w kościele, a ojciec spał twardo, zmożony niemieszanym winem.

Bajarz nie skarcił jej jednak. Siedział w milczeniu, z głową zwieszoną na piersi. A kiedy przemówił, nie wyczuła gniewu.

– Opowiem ci historię – powiedział – o tym, skąd się wzięły dafnisy.

Właściwie wolałaby, żeby ją uderzył. Przynajmniej miałaby pewność, że usłyszał jej słowa, że miały dla niego jakiekolwiek znaczenie.

– Nie chcę… – zaprotestowała.

– Wysłuchaj mnie, dziecko – przerwał. – Może wtedy zrozumiesz. Dawno, dawno temu w odległym mieście żył mag, który nade wszystko kochał kwiaty. Jego wieża z daleka przypominała ukwiecony powietrzny ogród, a ludzie ściągali z najodleglejszych stron, aby popatrzeć na niezwykłe rośliny, które hodował. Pod wieżą płynął strumień, a z mostu nad nim zwieszały się wielkie krzaki pąkli. O zmierzchu muszle otwierały się, ukazując gapiom nóżki dzikich gęsi, które dojrzewały w pąklach niczym w jajach, a kiedy osiągnęły dojrzałość, z chlupotem spadały do wody i odpływały, gęgając donośnie. Nad brzegiem rosło też bursztynowe drzewo. Zapach żywicy zwabiał ryby aż z głębin oceanu: ocierały się z lubością o pień i wypluwały ogromne bryły ambry, która po wyschnięciu pachniała jak najkosztowniejsze piżmo.

Wiatr rzucił mu prosto w twarz kłąb duszącego dymu z ogniska, w którym dogorywały wyrwane dafnisy. Sanchy wydało się, że bladoniebieskie oczy starca zaszkliły się od łez.

– W warzywniku kwitło cudowne ziele moly, którego dotyk chronił przed mocą demonów. W ogrodzie posadzono drzewa, których liście były uczynione z czystego złota i na widok przechodnia szumiały najdziwniejsze melodie, a także motylowe krzewy – na ich gałęziach nieustannie unosiły się barwne chmury owadów, i drzewo trucizn, które kwitło tylko raz w roku, ale woń jego kwiatów zabijała każdego, kto wciągnął ją w nozdrza. Były kwiaty odzywające się ludzkim głosem, takie, których płatki mieniły się wszystkimi kolorami tęczy, i takie, których zapach oszałamiał jak wino. Cudowności, zebrane we wszystkich ogrodach świata, a także wiele roślin, których nie widziano nigdzie indziej, ponieważ mag stworzył je niepojętą sztuką, wplótł najdelikatniejsze z demonów pomiędzy zielone pędy i liście, aby odtąd radowały ludzkie oczy swoim widokiem. Na całej ziemi nie było cudowniejszego miejsca…

Dziewczynka mimowolnie skinęła głową, pochłonięta magicznym rytmem opowieści.

– Ze wszystkich stron Półwyspu przybywali do wieży posłowie, bo każdy z władców pragnął, aby mag stworzył dla niego roślinę, niepowtarzalną i jedyną w swoim rodzaju. Czarodziej chętnie spełniał te prośby, rozumiejąc, że jego sztuka zapewnia mu podziw i bezpieczeństwo, żadne, bowiem wojsko, żadne magiczne zawieruchy i nawałnice nie przekraczały granic jego ogrodu. Był szczęśliwy. Całymi dniami nie wychodził z pracowni. Mieszał gleby, kruszył wapień, dodawał glinę i próchnicę, aby ziemia była tłusta i urodzajna. Szczepił drzewka, przycinał pędy, kształtował korony drzew. A nocami zwabiał do swej wieży demony, chwytał je i pętał zaklęciami, a potem ostrożnie łączył z materią. Zmieniał je, formował w nasiona lub kwiaty i, zaklęte w obce kształty, z dumą zamykał w szklanych butlach albo zwyczajnie sadził w ogrodzie. Aż pewnego dnia…

Z drugiej strony pagórka rozległy się niewyraźne nawoływania. Sancha drgnęła, gdy rozpoznała głos ojca, ale nie, nie wykrzykiwał jej imienia. Podniesionym głosem rozprawiał o czymś z sąsiadami.

– Aż pewnego dnia – powtórzył bajarz – pilna wiadomość wywabiła go z pracowni, gdzie trudził się właśnie zamówieniem od pana najbliższej twierdzy. Obiecał stworzyć dla niego roślinę piękną i niebezpieczną jak żadna inna, która w potrzebie będzie walczyć niczym żołnierz i zabijać nieprzyjaciół. Powinna mieć chwytne pędy, aby opleść i unieruchomić wrogów, jad, co wypali im oczy i poparzy skórę, a na koniec – purpurowe kwiaty, by ich widok oczarował i zwiódł nawet tych, którzy spodziewają się podstępu. Dzieło sztuki i śmiertelna pułapka zarazem. – Pokręcił głową. -Wyzwanie godne prawdziwego mistrza.

Ostatnie dafnisy, sycząc, dopalały się w ognisku.

– Pochłonięty myślami nad doborem składników i sposobem najskuteczniejszego wykorzystania demona w roślinie mag wyszedł, zapomniawszy zamknąć za sobą drzwi. Zagadka zaprzątała go tak dalece, że nie spostrzegł swojej córeczki, która bawiła się lalkami, ukryta w okiennej wnęce. Zazwyczaj nie zwracał większej uwagi na milczące, płowowłose dziecko. Wystarczało mu, że mała nie buszuje w ogrodzie i trzyma się z daleka od pracowni. Tym razem jednak zostawił otwarte drzwi. Dziecko ześlizgnęło się z marmurowej ławeczki i popchnęło je lekko.

Wiatr coraz mocniej rozmiatał popioły. Szare płatki, wciąż w kształcie liści, unosiły się nad płomieniami.

– Wielu zastanawia się, jak wygląda człowiek pochłaniany przez demona. Czy krzyczy, miota się, jest rozrywany na strzępy? Czy płonie jak pochodnia, czy raczej gaśnie łagodnie i bez dźwięku? Czy duch otacza go jak powietrzny wir i popycha w taniec, z którego nie ma powrotu, czy może człowiek ogarnia swoją śmierć ramionami i przyciąga do piersi? Prawda jest taka, że nie ma jednej odpowiedzi. Za każdym razem jest inaczej. Dlatego mag nigdy nie dowiedział się, jak wyglądała śmierć jego córki. Odszedł zbyt daleko, by usłyszeć zarówno szelest liści, jak i przedśmiertny krzyk. Powrócił wiele godzin później. Rozpierała go niecierpliwość. Księżyc stał już wysoko na niebie, a na ścianach komnaty żarzył się seledynowy mech, lecz w jego świetle czarodziej nie dostrzegł nic nadzwyczajnego. Dopiero, kiedy podszedł do stołu, gdzie zwykł tworzyć nowe nasiona i sadzonki, ogarnął go niepokój. Poczuł zapach krwi. Mdlącą, metaliczną woń, której nie sposób pomylić z czymkolwiek innym. Ale pośrodku stołu, w wielkiej donicy z wypalanej gliny, kwitł purpurowy kwiat, piękny i niepodobny do żadnego innego, otoczony długimi, chwytnymi wiciami, które falowały i wodziły za każdym ruchem maga niczym żywe stworzenie.

Dziewczynka rozprostowała palce. Pokrwawiona szmatka, którą przewiązała rany, zaczynała już sztywnieć.

– Mag nie był głupcem i zrozumiał od razu, czym był ów nieuchwytny składnik, którego potrzebował, aby roślina stała się tym, co zamierzył. Patrzył na nią z zachwytem, niepomny na los zbłąkanego sługi lub jednego z wielu ogrodników, którzy zwykli podlewać i nawozić jego twory. Przepełniała go radość i duma, nawet wówczas, gdy chwytna wić wślizgnęła mu się w rękaw niczym małe ciekawskie zwierzątko i przyczepiła się parzydełkami do skóry. Odmotał ją delikatnie – była jeszcze bardzo młoda i zbyt słaba, by umieć się obronić – wdział rękawice z grubej skóry i zniósł roślinę na dół, gdzie wszyscy mogli ją podziwiać. Jednak zamiast wysłanników księcia spotkał w ogrodzie własną żonę, która na próżno wykrzykiwała pomiędzy drzewami imię ich córki. Dafne.

Sancha skuliła się, choć przeczuwała już wcześniej kres tej opowieści. Ale w żaden sposób nie umiała dostrzec cienia nieznajomej dziewczynki w purpurowych kwiatach dafnisów. Nie potrafiła się nawet nad nią litować. Kraina czarodziejów była zbyt daleko -a może istniała jedynie w baśniach wędrownego starca.

– Kiedy roślina usłyszała swoje imię, wygięła się w rękach ojca i wydała dźwięk. Wrzask był odrażający i zarazem pełen rozpaczy. Wtedy mag w pełni pojął, co się wydarzyło. Długo trwało, zanim zdołał napoić małżonkę odurzającym wywarem i sam zapadł w płytki, pełen żalu i goryczy sen. Nie mieli więcej dzieci, bo krew czarodziejów nie pleni się łatwo, zawsze gotowa rozsadzić naczynie, w którym ją zamknięto. Dlatego żona maga opuściła cicho nocą komnatę i ruszyła przez pustą wieżę do pracowni, by wśród czerwonych liści dafnisa odszukać zagubioną córkę. Nie zdołała jednak odnaleźć nic, prócz potwora. Nic więcej nie pozostało już do odnalezienia. A dafnis był młody i łapczywy, spragniony pożywienia. Dokładnie taki, jakim go uczyniono. Kobieta podeszła bliżej, pochyliła się nad nim, a purpurowe wici oplotły jej szyję i zacisnęły się mocno. Kiedy rankiem mag zawędrował do pracowni, nie pozostało po niej ani śladu. Dafnis pochłonął wszystko – krew, mięso, skórę, kości – i przetworzył w kiście szkarłatnych kwiatów.

Skinęła głową. Tę część rozumiała bardzo dobrze. Widziała kiedyś owcę, która, uciekając przed psami, zapędziła się nieopatrznie w kępę potworów.

– W tamtych czasach niewielu mogło równać się z potęgą maga, był przy tym człowiekiem wyniosłym i nie wybaczał łatwo zniewag. Wiedział, że nikt nie ośmieli się wypominać mu śmierci żony i dziecka. Ostatecznie stworzył cud, jakiego nigdy wcześniej nie oglądano na Półwyspie, żyjącą roślinę-bestię, a obie, matka i córka, należały do niego, podobnie jak drzewa w ogrodzie i kwiaty wiszących ogrodów wokół wieży. Ale mag był też człowiekiem dumnym i naprawdę kochał swoją żonę. Tego samego dnia, o brzasku, podłożył ogień pod wieżę i wyrzekł się wszelkiej magii. Ostatecznie i nieodwołalnie. Ponieważ jednak nie ufał sobie wystarczająco, uwalniał kolejno demony, spętane w cudach jego ogrodu, a na koniec rzucił ostatnie zaklęcie, które wymazało z jego umysłu całą przeklętą wiedzę czarodziejów. Do ostatniego źdźbła, do najdrobniejszej kruszyny. Potem ruszył przed siebie, na oślep, byle dalej. Nie spostrzegł osłoniętych błoną nasion dafnisa, które uniosły się znad pogorzeliska. Oto cała historia. Zamilkł, wyczerpany. Ognisko również ledwie się tliło.

– Czy naprawdę tak było?

– Skąd mam wiedzieć? – żachnął się bajarz. – Pamiętaj, ja tylko snuję historie.

– Ale gdybyś chciał – nalegała – gdybyś bardzo pragnął, mógłbyś mi powiedzieć, jak naprawdę było?

Starzec nastroszył brwi.

– Kiedy wiele lat temu po raz pierwszy zawitałem do waszej osady, wieśniacy zaprowadzili mnie prosto do ojca Barnaba. Zapytał mnie wtedy, czym się trudnię. Opowiadam historie, odparłem. Nic więcej? – spytał mnich. Nic więcej, odrzekłem. Niech, więc tak będzie, powiedział. Świat jest pełen złamanych obietnic, dziecko. Lecz spośród wszystkich innych tę chciałbym zachować nienaruszoną. Jestem jak pusty dzban. Przemierzam świat, niosąc w sobie cudze opowieści. Nic więcej. Już nie.


* * *

Uroczystość rozpoczęła się po zmierzchu. Na placu rozwieszono lampiony z wydrążonych tykw i błon nasiennych dafnisów. Nocna bryza kołysała nimi delikatnie i szkarłatne błyski pełgały po twarzach świętych, których posągi zdobiły portyk przybytku. Ojciec Barnabo, jak przyobiecał, nakazał wytoczyć z loszku beczułkę wina i zarżnąć wieprzka, a zasobniejsi wieśniacy dorzucili kilka koźląt. Stary Alessandro przygrywał na dudach. Bekliwy dźwięk niósł się daleko po zatoce, wieszcząc zwycięstwo nad potworami, a dziewczęta i chłopcy tańczyli pospołu wokół wielkiego ogniska, co nie zdarzało się często w osadzie. Tym razem mnich widać postanowił przymknąć oko na bezwstyd młodych. Siedział na pustej beczce, popijał niemieszane wino i uśmiechał się łaskawie.

Kiedy nie było już więcej powodów, aby zwłóczyć w winnicy, Sancha – choć z oporem – pozwoliła się bajarzowi zaprowadzić do ognia. Matka wybiegła im na spotkanie, a jej krok, zwykle nierówny, stał się dziwnie płynny i rozkołysany. Wypity trunek odjął jej z tuzin lat: twarz wygładziła się, na policzki wyszły ceglaste rumieńce, oczy nabrały połysku, a spod czarnej chustki wysmyknęło się kilka kosmyków ciemnych włosów.

– Moja córeczka! – Matka przyklękła i mocno objęła Sanchę ramionami. – Moja mała dziewczynka. Mamy coś dla ciebie, maleńka. Niezwykłe, cudowne remedium, po którym staniesz się jak inne kobiety. Przejrzysz na oczy, zaczniesz krwawić, a potem urodzisz wielu silnych synów – mówiła z coraz większym przejęciem.

Sancha na darmo próbowała zrozumieć jej słowa.

– Później. Jeszcze przed świtem. Ale teraz baw się z innymi. – Matka pogłaskała policzek Sanchy. – Baw się. – Popchnęła ją lekko w stronę ognia.

Sancha posłusznie podreptała naprzód i zaraz wpadła na grupę tańczących. Czyjeś ręce pochwyciły ją mocno i pociągnęły do kręgu. Potem ktoś przystawił jej bukłak do ust i przechylił mocno, aż wino pociekło jej po brodzie szeroką strugą. Dudy beczały donośnie. Skwierczał świniak, obracany nad mniejszym ogniskiem. Ciemne sylwetki wirowały wokół ognia, a iskry unosiły się wysoko po czarnym, jesiennym niebie. Tylko dym, ciemny i tłusty, przypominał o woni palonych dafnisów i dziewczynce, która niegdyś zagubiła się w potworze.

Na szczęście wino było słodkie i mocne, niemieszane. Uderzało prosto do głowy.

Zdołała jakoś wywinąć się i cofnąć w bok, w cień. Z ulgą przysiadła na chłodnej trawie. Tuż obok niej przemknęła jakaś para: dziewczyna miała rozpuszczone warkocze i chichotała, tuląc się do boku chłopca, a on obejmował ją ciasno wpół. Znikli szybko w zaroślach.

Zewsząd dobiegały ją głosy, wyostrzone i donośne od nadmiaru trunku. Rozpoznawała tylko jednego z chłopców, który zeszłej nocy wypłynął na morze, by ścigać syreny. Siedział na stopniach do świątyni, głośno rozprawiając, jak to pośrodku odmętu zdołali odnaleźć syrenę i pochwycić ją w sieci. Słuchano go chętnie, dzień w wiosce minął, bowiem spokojnie i strach przed uwięzionym monstrum osłabł nieco. Nawet starcy, którzy rankiem przestrzegali przed zemstą potworów, teraz wstydliwie wymykali się do przystani, by popatrzeć na syrenę. Młodsi szli zupełnie otwarcie, przepijając do siebie z dzbanów i bukłaków. Napitku nie brakowało: beczułka wina z piwniczki ojca Barnaba najwyraźniej uległa cudownemu rozmnożeniu.

Wreszcie stary Alessandro ze znużeniem odłożył dudy i opadł na zydel. Tańce wygasały powoli. Młodzi rozchodzili się, przysiadali z wolna na trawie na skraju placu.

– Opowieść! – zawołał ktoś znienacka.

– Opowieść! – podchwycili inni. – Gdzie jest bajarz? Przyprowadzić bajarza!

Sancha drgnęła gwałtownie, usiłując wypatrzyć gdzieś jego wysoką sylwetkę. Nie dostrzegła go zrazu, lecz krzyki stawały się coraz bardziej natarczywe.

– Dobrze – dobiegł ją głęboki głos starca.

Wtedy go zobaczyła po drugiej stronie płomieni: nie więcej niż ciemny zarys postaci, dziwnie samotnej wśród tłumu rozradowanych wieśniaków. Uniósł dłoń, czekając, aż wszyscy się uciszą.

– Dam wam opowieść – podjął w zupełnej ciszy. – Opowieść godną uświęcić wasz dzisiejszy triumf.

Sanchy wydało się, że poprzez ogień spogląda prosto ku niej.

– Dawno, dawno temu był sobie pałac na wysokiej górze nad brzegiem cieśniny, która była błękitna jak niebo i sięgała samego dna świata. W pałacu mieszkała żona potężnego księcia. Jej pan nieustannie wojował z sąsiadami, często była, więc samotna. W pogodne noce kładła się na szczycie wieży i długo patrzyła w niebo, choć mądrzy ludzie przestrzegali ją, że ten, kto zbyt wysoko podnosi wzrok, rychło ściągnie na siebie nieszczęście. Ona jednak nie wierzyła, aż wreszcie w ciemności i pustce przybliżył się ku niej demon i posiadł ją, przybrawszy postać łabędzia.

Dziewczynka sapnęła ze zgrozą na wzmiankę o przeklętym ptaku. Jak wszyscy, znała dobrze legendę o Cigno Nero dal Valle delle Fiamme, która napadła świętego Nina wraz z wielką armią demonów i walczyła z nim na moście, zwanym Pilastri del Cielo.

– Pani zachowała napaść w sekrecie. Jej małżonek powrócił niebawem i nie dowiedział się o niczym. Wkrótce uczynił ją brzemienną. Ale kiedy zległa w stosownym czasie, zamiast dziecka urodziła wielkie łabędzie jajo.

Pomiędzy wieśniakami przeszedł szmer. Oglądali wiele nowo narodzonych potworów.

– Książę wpadł we wściekłość. Przebił mieczem niewierną małżonkę, potem zaś rozpłatał jajo. Ale zatrzymał się, kiedy ze środka wśród błon i wód płodowych wypłynęły ludzkie dzieci. Dwie dziewczynki i dwóch chłopców. Czworaczki. – Przerwał i wychylił kubek wina dla zwilżenia gardła.

– Wezwano czarnoksiężnika, aby rozsądził, kto jest ich ojcem, zły duch czy książę. Jednak dzieci były podobne do siebie jak dwie krople wody, na żadnym też nie znalazł znamienia demona. Wyczuł mimo to, że coś jest nie tak, choć nie umiał powiedzieć, co by to miało być. Postanowiono, więc pozostawić je przy życiu, a w kilka miesięcy później, kiedy kolor ich oczu ustalił się i nabrał intensywności, okazało się, że dwoje z nich ma źrenice błękitne jak morze, dwoje zaś czarne jak niebo pomiędzy gwiazdami. Znów sprowadzono czarnoksiężnika, który rozstrzygnął, że w żyłach dwojga płynęła odziedziczona po ojcu magia, pozostała zaś dwójka została naznaczona przez przeklętego demona. Jako że był człowiekiem roztropnym, poradził księciu, aby co prędzej zabić pomiot demona, nim ściągnie jeszcze większe nieszczęście.

Wieśniacy pokiwali głowami w uznaniu dla mądrości jego słów. Od lat doświadczali podstępności potworów i wiedzieli, jak należy z nim postępować.

– Książę jednak przywiązał się niezmiernie do dzieci i nie dał wiary ostrzeżeniom. Mijały lata. Malcy rośli szczęśliwie, bacznie obserwowani przez księcia i domowników, lecz mag pozostał nieufny i z każdym rokiem jego zatroskanie się pogłębiało. Inni widać wyczuli jego niepokój, ale nic nie mogli uczynić, nie zdradził, bowiem nikomu, które z dzieci pochodziły od demona, a oprócz koloru oczu niczym nie różniły się między sobą. Aż pewnego dnia, kiedy książę jak zwykle udzielał posłuchania ze szczytu wysokich schodów, nieoczekiwanie zachwiał się i na oczach zdumionych dworzan spadł z tysiąca marmurowych stopni, skręciwszy sobie kark. Pomimo całej potęgi i wszelkich bogactw, które zdołał zgromadzić, żadna magia nie mogła już przywrócił go do życia.

– Tak zwykle bywa – wtrącił stary Alessandro i jego pokryte bielmem oczy błysnęły w ciemnej twarzy. – Śmierć dla wszystkich równie okrutna, dzieci i starców, książąt i nędzarzy.

– Ci, którzy stali najbliżej, zaklinali się jednak, że książę spadł za przyczyną jednego z chłopców, tego o czarnych oczach, i rychło w całym zamku obwołano go synem demona, choć on sam głosił się prawym dziedzicem ojca i spadkobiercą jego praw. Na poddanych padł wielki strach. Najodważniejsi z nich, a może najbardziej przerażeni, zakradli się w nocy do komnat książęcych dzieci, aby pochwycić pomioty demona w sieć i ukamienować je na dziedzińcu za ojcobójstwo. Ale znaleźli jedynie niebieskookiego chłopca i jego siostrę, której tęczówki również były pełne magii. Ich siostra i brat zdołali zbiec – jak potem mówiono, za przyczyną ojca-demona, który przestrzegł ich przed napaścią. Wymknęli się z pałacu, ukradli rybacką łódź i głuchą nocą spuścili ją na wzburzony odmęt cieśniny.

– Utonęli? – zapytał z nadzieją któryś z młodszych chłopców, wyraźnie oczekując, że wnet sprawiedliwości stanie się zadość.

Jednak nie była to noc moralnej nauki. Nie w opowieści bajarza.

– Ocaleli. – Starzec potrząsnął głową. – Zbudowali sobie dom po drugiej stronie cieśniny, na bliźniaczej białej skale, a z czasem wyrosło wokół niego wielkie, ludne miasto. Jednak nikt z jego mieszkańców nie przeprawiał się na drugi brzeg, do pałacu i otaczających go posiadłości, gdzie wciąż uważano ich za potomków demona-łabędzia. Potem nastał czas wojen. Oba miasta zmarniały i powoli popadły w ruinę. A cieśnina pomiędzy nimi rosła coraz bardziej, aż wreszcie stała się głęboka jak niebo…

Dobra chwila minęła, nim wieśniacy pojęli, że opowieść dobiegła końca. Długo nikt nie ważył się odezwać. Tylko morze biło o brzeg i chrząszcze grały głośno w kolczastych zaroślach.

– To już wszystko? – wyrwało się wreszcie jakieś dziecko.

Bajarz skinął głową. Sancha miała wrażenie, że ponad dogasającym ogniskiem wciąż patrzy prosto na nią.

– Ale o czym była ta opowieść? – nalegało dziecko.

– Właśnie – przyłączył się inny, starszy głos. – O czym ona właściwie była?

Starzec jednak milczał uparcie, wpatrując się w mrok nad resztkami płomieni. Jego słuchacze wiercili się i popatrywali na siebie z coraz większym zakłopotaniem. Innej zgoła opowieści oczekiwali w dniu równie świetnego zwycięstwa nad syrenami.

– Bajarzu! – Carisio szarpnął starego za ramię. – Ocknijcie się, bajarzu!

Starzec wzdrygnął się, jak wyrwany z głębokiego snu, ale tylko wymamrotał coś pod nosem, podniósł się i powoli ruszył ku przystani. Nikt go nie zatrzymywał, choć zdumienie wieśniaków pogłębiało się z każdą chwilą.

– Głupiście! – huknął znienacka ojciec Barnabo. – Jest morał w opowieści, ale go widzieć nie chcecie. Mówi on, żebyście lękali się lubieżności kobiet, które, niby owa księżna, dla zaspokojenia swej chuci nie wahają pokładać się z obmierzłymi demonami. A także, że trzeba się strzec potworów i trzebić je, póki są młode i słabe, bo potem rozrosną się i namnożą, jako tamtych dwoje dzieci, których potomstwo zapełniło ludne miasto.

Jednak mieszkańcy wioski nie wydawali się należycie zbudowani nabożnym wyjaśnieniem mnicha. Markotnie rozchodzili się po placu ku stołom zastawionym chlebem, ostrym serem, cebulą i figami, kosztowali potrawy z młodego koźlęcia, uduszonego w mleku matki. Wreszcie ktoś trącił starego Alessandra w ramię i dudy rozbeczały się na nowo.

Sancha podniosła się także. Wino uleciało jej już z głowy i chciała się niepostrzeżenie wymknąć z zabawy, ukryć w komórce i płakać do rana. Jednak matka była czujna, jak zwykle.

– Jeszcze nie czas do domu – napomniała, acz bez zwykłej złości. – Ojciec nasz świątobliwy chce z tobą mówić. Ale wcześniej napij się wina. – Wcisnęła jej w dłoń pełen kubek. – I masz być rozradowana przed jego obliczem. To dzień wielkiego święta. Zwłaszcza dla ciebie.

Nie rozumiejąc zupełnie, co oznaczają te słowa, Sancha posłusznie wychyliła napitek i pozwoliła się zaprowadzić do ojca Barnaby. Z matką nie należało się sprzeczać, szczególnie teraz, gdy rozpierało ją dziwne podniecenie. Dreptała raźno, nucąc coś pod nosem. Sancha nie umiała sobie przypomnieć, kiedy widziała ją w podobnym nastroju.

– A więc jesteś. – Mnich popatrzył na nią bystro. Jego ciemne oczy, zapadnięte głęboko w czaszkę, połyskiwały jak u drapieżnego ptaka. – Twoja matka jest zacną, nabożną niewiastą. Uprosiła, abym modlił się za ciebie dzisiaj i błagał Pana, on, bowiem jeden ma zdolność uzdrawiania wszelkich chorób, iżby wejrzał na ciebie łaskawie w dniu, kiedy doświadczyliśmy już tak wielu cudów.

Dziewczynka słuchała go w oszołomieniu, gdyż nie należała do ulubienic wioskowego mnicha i z rzadka mówił z nią równie łaskawie. Ojciec Barnabo tymczasem sięgnął za pazuchę i dobył drewniane puzderko.

– I zesłał mi Pan odpowiedź – oznajmił z dumą, zdejmując wieczko. – Oto jest remedium niezawodne, które cię ocali i rozproszy ciemność.

Ręce matki zacisnęły się na jej ramionach jak kleszcze.

– Krew przeklętego argusa, zmieszana ze świętymi olejami, aby przywrócić ci wzrok – dokończył mnich i wyciągnął ku niej palec pokryty czerwonawą mazią.

Odruchowo przymknęła oczy. Poczuła na powiekach chłodny dotyk, a w nozdrzach osobliwą metaliczną woń – i dopiero wtedy zrozumiała.

– Nie! – wykrzyknęła, z całej siły odpychając od siebie mnicha.

Zdołała tylko zobaczyć, jak ojciec Barnabo zachwiał się na beczce. Zamachał rozpaczliwie rękami, bezwłose, żylaste łydki błysnęły w mroku, gdy fiknął w tył. Matka zawyła z przestrachu. Sancha wyszarpnęła się i runęła przed siebie na oślep, wrzeszcząc, kopiąc i grzmocąc pięściami tych, którzy usiłowali ją zatrzymać. Wpadła pomiędzy resztki ogniska, potknęła się na nadpalonej głowni i przewróciła w żar. Wtedy ją pochwycili.

– Ciii! – Chłodna, starcza dłoń zakryła jej usta, tłumiąc krzyk.

Zadygotała z zimna i trwogi. Zmacała w ciemności krawędź marmurowego blatu, na którym leżała, spróbowała się podnieść. Bajarz ją podtrzymał delikatnie.

– Gdzie…? – zapytała cicho.

– Zamknęli cię w świątyni – wyjaśnił schrypłym szeptem. – Rzucałaś się, gryzłaś i wyłaś jak zwierzę. Potem mnich odprawiał nad tobą jakieś egzorcyzmy, ale przestał po tym, jak kopnęłaś go w przyrodzenie. Powiedział, że opętał cię demon i z dawna już podejrzewał, że tak będzie, skoro nieustannie prowadzałaś się z przeklętym argusem. I że jego krew pobudziła cię do szału.

Sancha gwałtownie zamrugała, by strząsnąć łzy. Powieki wciąż miała ściągnięte i obce od skrzepłego oleju.

– Nie mogę tu zostać – odezwała się nagle.

Jej głos zabrzmiał głucho w pustej nawie świątyni. Bajarz milczał.

– Zadręczą mnie. Matka, ojciec Barnabo i reszta. Nie wybaczą mi Bianca.

Coś zaszurało na belkach u powały. Mysz, szczur albo inne drobne zwierzątko.

– Musisz mi pomóc uciec.

Starzec poruszył się nieznacznie. Zaszeleścił płaszcz.

– Jak wiele z tego rozumiesz, dziecko? – odezwał się po długiej chwili.

– Wiem, że złapią mnie i przyprowadzą z powrotem. Jeśli mi nie pomożesz.

Wyczuła, że znów poruszył się w ciemności.

– Przy bramie stoją wartownicy, Carisio i inni. Mnich przykazał, aby nikomu nie pozwolili odejść. Mówił, że jeśli ktoś teraz spróbuje uciec, będzie to na pewno powiernik złego ducha i przyjaciel potworów.

– Ciebie jednak wypuszczą. Nie jesteś stąd.

Westchnął ciężko.

– Nie przeniosę cię na plecach ani nie ukryję w jukach. Choćbym chciał.

– Ale nie chcesz.

Oskarżenie zawisło między nimi w powietrzu jak dym znad ogniska. Znów zapiekło ją w oczach.

– Nie chcę – przyznał wreszcie starzec. – Obiecałem mnichowi…

– Są rzeczy ważniejsze od twoich obietnic! – podniosła głos. -Ja jestem ważniejsza. Bianco był ważniejszy. Lecz pozwoliliśmy, żeby go zabili. Prawda jest taka, że to nasza wina. Twoja też!

– Prawda… – Mlasnął i głośno przełknął ślinę. – Prawda jest nieogarniona jak niebo i głęboka jak morze, dziecko. Można się w niej zanurzyć, wciągnąć ją w płuca jak powietrze i nigdy nie wypłynąć na powierzchnię, nie zaczerpnąć nowego oddechu. Najokrutniejszą z opowieści nie należy szafować bez powodu, bo jeśli zbliżysz się do niej zanadto, pali jak ogień i pozostawia ślady.

– Opowiedz mi, więc.

– Nie, dziecko. Każda z moich historii była specjalnie dla ciebie. Musisz je tylko zrozumieć.

– Nie potrafię.

– Ojciec Barnabo dobrze was wyszkolił – rzekł powoli. – Po zarazie, kiedy na Półwyspie ich wyklęto, szarzy mnisi rozeszli się po wyspach jak robactwo. Tutaj nikt ich nie ścigał. Tutaj mogli żyć spokojnie i nieść swoją nienawiść z wyspy na wyspę. Czy zastanawiałaś się, co było tu wcześniej? Zanim przybyli?

Bez słowa potrząsnęła głową.

– Pustkowie. Jednak przez dziesiątki lat i wieki magowie tworzyli nowe monstra, aż wreszcie Arcipelago wezbrał purpurową pianą. Wyspy stały się ziemią potworów.

– I naszą.

Ze świstem wciągnął powietrze. Aż się przestraszyła, że wieśniacy poturbowali i jego.

– Bajarzu? – Lekko dotknęła jego ramienia.

Wzdrygnął się i odsunął jej rękę.

– Kiedy nadeszli szarzy mnisi, wszystkie wyspy i błękitne morze pomiędzy nimi należały do potworów. Potworów o rozmaitych kształtach i najdziwniejszych formach. A niektóre z nich, z powierzchowności bardziej ludzkie od innych, a także najrozumniejsze, wychynęły ze swych kryjówek i osad, aby powitać obcych, i chętnie słuchały ich słów…

– Nie! – Zatkała palcami uszy. – Przestań! Przestań natychmiast!

Jednak oczywiście było już za późno.

– Zastanawiałaś się czasami – głos bajarza dobiegł ją z ciemności, miękki i giętki jak żmija – dlaczego wciąż rodzą się wśród was argusi i gegeneesi? Dlaczego z każdym pokoleniem w wiosce przybywa ślepców, jednorękich i kalek?

Rozpłakała się.

– Demon nie spaja się łatwo z żywym ciałem – ciągnął nieubłaganie starzec – i niechętnie trwa w ludzkiej formie. Nawet, jeśli minie wiele pokoleń, jego natura pozostaje dzika, nieokiełznana, gotowa wypaczyć się w obce kształty. Coraz częściej, więc trzeba polować na argusów ze wzgórz i coraz więcej dzieci trzeba topić w błękitnych wodach zatoki, aby podtrzymać złudzenie. Aby uporządkować świat, oddzielić wodę od nieba. Aby ocaleć.

Przypomniała sobie, że już raz wypowiedział te słowa, lecz wówczas nie pojęła ich prawdziwego znaczenia.

– A ty? – zapytała. Gardło miała ściśnięte od płaczu. – Czy zechcesz mnie ocalić?

– Dlaczego miałbym to zrobić?

– Ponieważ, czymkolwiek jestem, jestem prawdziwa.


* * *

Ostrożnie przemknęła się przez plac, pomiędzy resztkami ogniska, poprzewracanymi stołami i pustymi beczkami.

– Przez bramę nie zdołam cię wyprowadzić – rzekł bajarz. – Musisz popłynąć przez zatokę. Będę czekał na prawym brzegu, przed skałą skylli. Nie bierz łódki, łatwiej będzie cię dostrzec. I nie zwlekaj. Musisz zdążyć przed świtem.

Nie była dobrą pływaczką. Bianco, który całe dnie spędzał w przystani, usiłował nauczyć ją nurkować, ale niebieski przestwór zatoki przerażał ją. Bała się zanurzyć, aby pod powierzchnią wody nie pomylić kierunków i nie płynąć coraz głębiej, aż na samo dno morza. Nigdy też nie śmiała zapuścić się na środek zatoki, skąd nie zdoła dostrzec brzegu. Pośrodku zatoki stawała się jeszcze bardziej ślepa niż zwykle. Wszystkie kierunki były takie same i niebo zlewało się z wodą. Nawet, kiedy miała przy sobie Bianca, szybko wpadała w panikę, zaczynała na oślep młócić rękoma, a fala zalewała jej oczy i wypełniała nozdrza. Dlatego nie wierzyła, że zdoła dopłynąć w miejsce wyznaczone przez bajarza. Ponieważ jednak nie pozostało nic innego, zamierzała spróbować.

Na szczęście wieśniacy spali, znużeni świętowaniem, więc nikt jej nie zatrzymał. Kiedy skradała się obok szopki, w której uwięziono syrenę, posłyszała słaby, niemal niedosłyszalny dźwięk. Kwilenie albo chlupot – nie umiała rozstrzygnąć. Zawahała się. Potem zaś, doskonale rozumiejąc, że nie powinna tego robić, odemknęła skobel.

Przy drzwiach zawieszono oliwny kaganek, widać w obawie, że mrok wzmocni magiczne moce potwora, więc Sancha mogła się dobrze przyjrzeć zdobyczy. Syrena leżała w wielkiej balii, do połowy wypełnionej wodą. Ręce miała skrępowane w nadgarstkach, wykręcone za głowę i solidną, konopną liną przywiązane do haków w ścianie. Nie walczyła już, wyprężone ciało spoczywało nieruchomo na wodzie. Na dźwięk kroków Sanchy nie uniosła nawet głowy. Oddychała tylko ciężko spoza zasłony poszarpanych, skołtunionych włosów. W usta wepchnięto jej zwitek szmat, aby śpiewem nie przywołała huraganu ani nie sprowadziła na wioskę morskich monstrów.

Sancha nie była jednak pewna, czy syrena zdołałaby w ogóle wydać głos. Srebrzystozłota łuska jej ogona poszarzała i wyblakła, skórę pokrywały krwawe wybroczyny, ślady razów i rany po haczykach. Ogon drgał spazmatycznie, a woda w balii była różowa od posoki. Kiedy dziewczynka podeszła całkiem blisko, zobaczyła, że bladoszara skóra na brzuchu potwora porusza się i faluje nieustannie.

Odskoczyła, przestraszona, że na jej oczach syrena przemieni się w inne monstrum i zerwie więzy. Ale kiedy tamta wygięła się w łuk i wydała kolejne, bolesne stęknięcie, dziewczynka zrozumiała, co się dzieje. Całkiem niedawno słyszała te same dźwięki w chacie Niny.

Syrena rodziła.

Zafascynowana, Sancha przyglądała się, jak ciałem monstrum targają kolejne skurcze. Krew rozchodziła się w wodzie ciemnymi kłębami, ogon z pluskiem uderzał o powierzchnię. Wreszcie przykucnięta obok balii dziewczynka zobaczyła główkę dziecka. Syrena odrzuciła głowę do tyłu. Twarz miała czerwoną z wysiłku, w oczach – błaganie tak intensywne, że Sancha aż się cofnęła. Małe syreny wyślizgnęło się do wody, wciąż połączone z matką czerwoną nicią pępowiny. Było brzydkie, umazane śluzem i krwią. Zamachało ogonem, rozpaczliwie usiłując wydobyć się na powierzchnię i zaczerpnąć oddechu. Sancha z wahaniem podtrzymała jego główkę. Zakwiliło słabo, zupełnie jak ludzki noworodek. Głowa syreny opadła na bok, pod wodę, i znieruchomiała. Długie włosy rozsypały się na powierzchni. Nie żyła. Dziecko płakało coraz głośniej.

– Cicho. – Niezdarnie zaczęła je kołysać.

Nie miała nic, aby przeciąć pępowinę, więc przegryzła ją, a potem, jak we śnie, przeszła przez próg. Nie trudziła się zamykaniem skobla. Tak czy inaczej, syrena zdołała wymknąć się z uwięzi. Wyszła na pustą plażę. Morze ciepłą falą omyło jej stopy. Dziecko syreny oddychało spokojnie w jej ramionach. Nie wiedziała, co dalej uczynić. Czy może wystarczy, że położy noworodka na powierzchni, a woda uniesie go dalej, do swoich? Czy też powinna znaleźć sposób, aby przywołać syreny i oddać im dziecko? Czy może ukryć gdzieś na brzegu, aby potwory odnalazły je o poranku? Na niebie słabo połyskiwały gwiazdy. Stała z dzieckiem w ramionach, czekając na przypływ.

Загрузка...