ROZDZIAŁ XII

– Co takiego??? To niemożliwe! – krzyknęła zaskoczona Sharon. – Żartujesz sobie ze mnie!

– Mówię całkiem poważnie. Jeśli wyjedziesz stąd i wrócisz do Anglii, ja stracę niezastąpionego pracownika, a ty życie.

– Ale przecież my się nie kochamy!

– Tym lepiej. Będziemy mogli traktować nasz układ bez zbędnych emocji.

Sharon kręciła z niedowierzaniem głową.

– To nie może być! Przecież tak bardzo się różnimy! Nawet nie umiemy razem pracować!

– Czyżby? – zdziwił się Gordon. – Uważam cię za jedyną rozsądną osobę na tej wyspie!

– Och, nie wiesz nawet, jak wiele mnie kosztuje wykonywanie twoich przeróżnych poleceń – powiedziała cicho Sharon. – A poza tym jak można porównywać pracę z małżeństwem?

– Jeśli się zgodzisz, zabiorę cię do siebie. Zapewnię ci oddzielny pokój i nigdy nie zakłócę ci spokoju.

W tej chwili Sharon stanął przed oczami mężczyzna jej snów: młody, przystojny, wysoki blondyn o wesołych oczach i gorącym sercu. Zaśmiała się gorzko do tych myśli. Nie znalazłby się nikt, kto mniej niż Gordon przypominałby jej księcia z marzeń.

– Poza tym nie będziemy musieli martwić się o potomstwo. Wspominałem już o tym, że nie chcę mieć dzieci.

Sharon była bliska płaczu.

– A jeśli jedno z nas z czasem pożałuje tej decyzji? – zapytała cicho Sharon.

– To także wziąłem pod uwagę – odparł bez chwili namysłu.

– Ale ja wciąż jestem oskarżona o zabójstwo. Czy to ci nie przeszkadza?

– Posłuchaj mnie: zdecydowałem, że nie będę odgrzebywał przeszłości. Znam cię taką, jaką okazałaś się tu na wyspie, przedtem nie istniałaś dla mnie w ogóle. Uznaję to wydarzenie, jak i twój wcześniejszy swobodny styl bycia, jako niebyłe. Jeśli sprawa zabójstwa powróci w jakichkolwiek okolicznościach, wtedy się nią zajmiemy. Teraz nie będę tym sobie zaprzątał głowy. Oczywiście zachowasz prawo do miłości: jeśli kiedyś spotkasz mężczyznę, bez którego nie będziesz mogła żyć, obiecuję, że zwrócę ci wolność.

– Sądzisz, że uzyskasz rozwód jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki?

– Jakoś sobie z tym poradzimy. Ale najpierw i tak musimy uprzedzić pastora Wardena.

– Mam nadzieję, że w tym szczególnym związku oszczędzimy sobie romantycznych scen i uniesień?

– Ma się rozumieć. Poza tym upiekę dwie pieczenie przy jednym ogniu: nie będę się już musiał opędzać od natrętnych panien.

Miał na myśli Lindę! Te słowa podniosły Sharon odrobinę na duchu i nastawiły serdeczniej do Gordona. Sharon nadal nie potrafiła pozbyć się nienawiści dla Lindy.

– No, słonko, co o tym sądzisz?

Gordon na pewno nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo ten ciepły zwrot Sharon rozczulał. Zwłaszcza w takiej chwili.

Wzięła głęboki oddech. Och, Peter, myślała z żalem. Dlaczego odszedłeś? Czy kiedyś przestanę za tobą tęsknić i wspominać twoje pocałunki? Dlaczego wybrałeś właśnie Lindę, raniąc mnie tym boleśniej?

– No dobrze, Gordonie, niech tak będzie. Może jakoś sobie poradzimy. Dziękuję w każdym razie za to, że zechciałeś mi pomóc.

Gordon odetchnął z wyraźną ulgą.

– Czy byłabyś w stanie pójść do kościoła jeszcze dziś wieczorem? – zapytał ostrożnie. – Lepiej mieć to za sobą. A nuż się któreś z nas rozmyśli?

– Dzisiaj naprawdę nie dam rady, wciąż szumi mi w głowie. Poza tym zaskoczyłeś mnie tą niespodziewaną propozycją. Jeśli nie przetrwa nocy, nie ma mowy o małżeństwie.

– Zgoda. Ja tymczasem rozejrzę się za świadkami. Przypuszczam, że nie może być mowy o Peterze ani Lindzie?

– Niech Bóg broni! – obruszyła się Sharon.

– I ja ich sobie nie życzę. Widzimy się zatem jutro. Spij spokojnie.

– Gordon, tylko że dzisiaj zniszczyłam moją jedyną przyzwoitą suknię…

Gordon skrzywił się z niesmakiem.

– Czy ty musisz przywiązywać wagę do takich drobiazgów? Włóż na siebie cokolwiek. Mnie to nie robi różnicy!

I odszedł, a Sharon pozostała sam na sam ze swoimi myślami Było jej trochę przykro, że tak wiele spraw Gordon uważał za nieistotne. Choćby jej wyobrażenia o małżeństwie…


Pastor słysząc, że Sharon i Gordon zamierzają się pobrać, wykrzyknął zdesperowany.

– Nie! Mam na sumieniu niejedno nieudane małżeństwo, ale udzielenia ślubu właśnie wam stanowczo odmawiam! Gordonie, czy nie zdajesz sobie sprawy z tego, że zniszczysz tę delikatną i miłą dziewczynę?

Sharon powiedziała łagodnie:

– Drogi pastorze, jeśli Gordon nie ożeni się ze mną, umrę na gilotynie.

Warden kręcił głową z powątpiewaniem.

– Sharon, to się dla ciebie skończy katastrofą!

– Będę starał się ją chronić. Taki napad jak dzisiejszy, już się nie powtórzy – zapewnił krótko Gordon. – Poza tym władze angielskie prędzej czy później zaczną jej szukać. Moje nazwisko zapewni jej bezpieczeństwo.

– To kłóci się z wszelkimi chrześcijańskimi zasadami – rzekł załamany duchowny. – Kto widział zawierać małżeństwo na takich warunkach?

– Pastorze, zdarza ci się przecież udzielać sakramentów w wielkiej potrzebie, potraktuj naszą sytuację tak samo! Przecież ty także ratujesz życie Sharon.

– Och, co ty wygadujesz – złościł się Warden. – Ale niech wam będzie. Bierzmy się do dzieła. Tylko żebyście potem nie mieli do mnie żalu.

Na świadków poproszono Margareth i jednego ze współpracowników Gordona.

– Sharon, czy ty na pewno wiesz, co robisz? – pytała ze łzami w oczach Margareth. – Przecież podobał ci się Peter.

– Gordon, pytam cię po raz ostatni… – głos Wardena drżał lekko.

– Nie mam innego wyjścia – rzekł Gordon. – Dzięki Sharon zaoszczędziłem mnóstwo czasu, który mogłem poświęcić sprawom kopalni. Nie chcę pozwolić, by odjechała.

– Sharon, przecież ty jesteś mądrą kobietą? – błagał pastor.

– Mogę wybierać pomiędzy Gordonem i gilotyną. Decyduję się na mniejsze zło.

Sharon wypowiedziała te słowa ze świadomością, że zrani Gordona. Nie mogła jednak powstrzymać się od takiej uwagi po wyjaśnieniach, których udzielił pastorowi. Zaskoczony Gordon spojrzał na swoją przyszłą żonę ze zdziwieniem, ale nic nie powiedział.

– To okropne! – wołał Warden. – Traktuję was jak przyjaciół, ale nie znam pary, która by mniej do siebie pasowała!

W końcu rozpoczęła się ceremonia zaślubin. Sharon klęczała obok Gordona, lecz czuła się ogromnie samotna. Peter… Jak mogło do tego dojść? To on miał być teraz przy niej na miejscu Gordona…

Ledwie docierały do niej słowa wypowiadane przez narzeczonego:

– … i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską i że cię nie opuszczę aż do śmierci

Pastor wzdychał co chwila, zaś Gordon krzywił się wyraźnie zniecierpliwiony.

Wreszcie uroczystość dobiegła końca. Przy wpisywaniu danych do księgi pojawiły się pewne problemy, bowiem żadne z małżonków nie znało ani imion rodziców, ani daty swoich urodzin. Gdy po raz siódmy Warden wpisywał: „nieznane”, pokręcił ze smutkiem głową. Następnie małżonkowie potwierdzili ważność zawartego ślubu, składając podpisy.

– Żegnaj, O’Brien – powiedziała Sharon, po raz ostatni używając swego „pożyczonego” nazwiska, które tak naprawdę nigdy do niej nie należało. – Pastorze, czy nie zasługujemy choćby na krótką weselną pieśń?

– Lepiej milcz! – uciął ostro Warden.

Świadek Gordona wyciągnął do swego zwierzchnika dłoń.

– Wszystkiego najlepszego.

– Tego nam trzeba – rzekł sucho Gordon.

– Ale, ale, teraz powinieneś pocałować żonę! – dodał świadek ze śmiechem.

Sharon poczuła, że się czerwieni i zaczyna lekko drżeć, lecz ku jej wielkiej uldze Gordon odparł:

– Sharon ma tak opuchniętą twarz, że dziś sobie to darujemy. A teraz nie mam już więcej czasu, kopalnia czeka.

Sharon patrzyła jeszcze przez chwilę za swoim mężem, gdy długimi krokami spieszył do pracy. Nikt by za nim nie nadążył. Wbrew temu co mówił, był odświętnie ubrany i prezentował się całkiem dobrze. Sharon westchnęła, zerkając na swoją codzienną sukienkę, przez którą przerzuciła skromny szal. Mąż nie zadbał nawet o najmniejszy bukiecik.

A piękna suknia ślubna, o której całe życie marzyła? A welon? Zdaniem jej męża były to zbędne szczegóły. Zabrakło też wzajemnej miłości…


O nowinie nikogo postronnego jeszcze nie informowali, bo nie było na to czasu. Nawet Peter pozostawał w nieświadomości. Tego wieczoru zaledwie garstka osób wiedziała, że zarządca ożenił się z prześladowaną i wytykaną palcami Sharon.

Sharon miała tego dnia dużo pracy przy rachunkach, więc również nie zdążyła zastanowić się nad swoją nową sytuacją. Nie była pewna, czy prosić Gordona o pomoc przy przeprowadzce, najchętniej pozostałaby w dotychczas zajmowanym pokoju.

Głównym tematem rozmów wśród mieszkańców wyspy był oczywiście brutalny napad na Sharon. Najbardziej straciła na tym Linda, bo wiele osób szczerze współczuło Sharon i trzymało teraz jej stronę. Nikt jednak, poza ofiarą, nie wiedział, że to Linda sprowokowała całe zajście. Nawet Doris i koleżanki nie zdawały sobie sprawy, kto tak naprawdę skłonił je do działania. Przecież Linda w ostatniej chwili protestowała…

Największe kłopoty miała Doris. Procesy na wyspie odbywały się rzadko, ale tym razem kilkanaście kobiet postawiono w stan oskarżenia. Teraz drżały o swoją skórę.

Zapadł wieczór. Sharon poczuła się zagubiona, nie wiedziała, czy powinna zostać u siebie, czy też przenieść się do Gordona, a może raczej czekać na znak od niego. W końcu usłyszała kroki męża na korytarzu i wyszła mu naprzeciw.

Gordon kiwnął na nią i zawołał do biura.

– Chodź, coś ci powiem.

– Co się stało? – zapytała zaciekawiona.

– Zamek znowu się rozświetlił. Mam zamiar zaraz tam pójść. Wprawdzie najlepiej byłoby wybrać się za dnia, ale wtedy nigdy nie mam czasu. Chciałbym się z bliska przyjrzeć tej zielonkawej poświacie.

– Kto ma iść z tobą?

– Potrzeba mi kilku ochotników. Jeśli nikt się nie zgłosi, pójdę sam. Peter gdzieś zniknął, ale nie mam czasu ani ochoty go szukać.

W trakcie rozmowy Gordon zrzucił z siebie kombinezon i nalał wody do miski, by zmyć z twarzy najgorszy brud.

– Jeśli mogłabym się na coś przydać, pójdę z tobą.

Sharon miała nadzieję, że Gordon nie będzie zachwycony tym pomysłem, ale on odparł:

– Doskonale. Jeśli mam iść sam, ktoś musi przytrzymywać mi lampę. Poza tym znasz drogę i wiesz, co nas może spotkać. A teraz wyjdź, bo chcę się umyć.

Sharon pokornie opuściła pokój.

Chyba zapomniał, że jesteśmy małżeństwem. Bez chwili namysłu zabiera żonę na niebezpieczną wyprawę, i to w wieczór poślubny. Do tego wyprasza ją z pokoju, kiedy chce umyć szyję. Ładne z nich małżeństwo, nie ma co!

Sharon ubrała się grubo; wieczorem w pagórkowatym terenie mogło być chłodno. Żałowała teraz, że sama zaproponowała swój udział w wyprawie. Wprawdzie mogłaby się wycofać, ale co pomyślałby o niej Gordon?

– Nie wiem, co nas tam dzisiaj czeka. Ruiny są dla wszystkich zagadką. Pamiętaj, żebyś nie dała się ponieść fantazjom. Duchy nie istnieją.

– Dobrze. Wracając do spraw przyziemnych; nie bardzo wiedziałam, gdzie mam spać, więc czekałam na twoją decyzję.

– Co? Ach, tak. O tym rzeczywiście zupełnie zapomniałem. Ale przecież mogłaś się przeprowadzić bez mojej pomocy?

– Kiedy ja nawet nie wiem, który pokój należy do ciebie, a który do Petera. Dopiero by się zdziwił, gdyby mnie ujrzał w swoim pokoju zagospodarowaną na dobre!

Gordon nie mógł pohamować śmiechu.

– Mieszkam po prawej stronie. Kuchnię mamy wspólną.

– To znaczy, że nie uniknę Petera na co dzień… – zauważyła ze smutkiem w głosie Sharon.

– Czy to ma jakieś znaczenie? – zapytał. – Możemy ostatecznie prosić go, by trzymał się swojego pokoju.

– Nie, aż tak źle nie jest – powiedziała szybko Sharon. – Cieszę się natomiast, że mieszkasz od strony portu, bo tam jest dużo słońca, więc nie powiędną mi kwiaty.

– Wielkie nieba! – mruknął z dezaprobatą Gordon.

Sharon więcej się nie odezwała. Zaczęła się natomiast zastanawiać, dlaczego tak bardzo zależy jej na tym, by Gordon był z niej zadowolony? Czemu zawsze pragnie wypaść w jego oczach jak najlepiej? Bez wątpienia to ona sama stawia sobie poprzeczkę tak wysoko. Czy jednak postępuje słusznie? Co będzie, gdy nie zdoła kiedyś spełnić oczekiwań Gordona? Czy on nie poczuje się wtedy zawiedziony i oszukany?

Szli teraz wzdłuż baraków, kierując się ku kopalni.

W pewnej chwili Sharon przystanęła i zapytała z nadzieją w głosie:

– Czy nie moglibyśmy tu na wzgórzu wybudować kiedyś domu?

Gordon na moment oniemiał.

– Domu? Czyżbyś aż tak poważnie podchodziła do tego małżeństwa? Chyba wystarczy, że wprowadzasz się do mojego mieszkania. Czy coś ci w nim nie odpowiada?

– Nie, wszystko w porządku – powiedziała zasmucona Sharon. – Przepraszam cię.

W pobliżu pojawili się Andy i Percy.

– Otrzymaliśmy wiadomość i oto jesteśmy.

– Andy, mało ci jeszcze kłopotów spowodowanych przez diabelski wzrok?

– Nic gorszego już mi się nie może przytrafić – roześmiał się Andy. – A mam wielką ochotę rozprawić się z tym diabłem raz na zawsze. Muszę mu odpłacić za to, co mi zrobił.

– Zgadzam się z Andym – rzekł oszczędny w słowach Percy.

Andy ucieszył się na widok Sharon.

– Widzę, że w naszej grupie przeważają weterani! A sam zarządca dziś pewnie przejdzie chrzest bojowy.

– Będziemy się mieli na baczności.

– Andy, a jak ma się mały Gordon? – zapytała zaciekawiona Sharon.

– Dziękuję, świetnie. Fajny chłopak. Kumple twierdzą, że jest nawet do mnie podobny!

– Anna miała szczęście – powiedziała cicho Sharon.

– No, no, Sharon. Miło, że tak mówisz, ale i ja je miałem.

Nagle od strony lasu pojawił się Peter. Sharon cieszyła się, że w zapadającym zmroku nikt nie dostrzeże jej zmieszania.

– Czy macie tu jakieś zebranie?

Gordon wyjaśnił, gdzie się wybierają. Sharon była rada, że nawet o duchach Gordon mówi spokojnym, pozbawionym emocji głosem. Działało to na nią kojąco.

– Zauważyłem dzisiaj to światło i nawet poszedłem w tym kierunku, ale zawróciłem – oznajmił Peter. – Przecież sam i tak nic nie wskóram.

– Może pójdziesz z nami? – spytał Gordon.

– Jasne, tylko że umówiłem się z Lindą. O, właśnie idzie. Może nam towarzyszyć.

Po tych słowach Gordon rozzłościł się nie na żarty.

– Kobiet nie zabieramy.

– Nie? A Sharon? Czyżbyś się bał o Lindę? – Peter zbliżył się do Gordona rozdrażniony. – Trzymaj się lepiej od niej…

– Zamknij się, Peter, i nie kompromituj się. Linda mnie ani trochę nie interesuje. Sharon jest rozsądna i dobrze wie, czego się może spodziewać, a Linda wszystko zepsuje.

– Potrafię ją ochronić – odparł obrażony Peter i poszedł po Lindę.

Po chwili zjawili się, krocząc pod rękę.

– Wyjaśniłem jej, co trzeba. Idzie z nami

Tylko Sharon usłyszała niecenzuralny komentarz, który wymruczał pod nosem Gordon.

Sharon szybko zorientowała się w zamiarach Lindy. Gordon był dla tej intrygantki smakowitszym kąskiem niż Peter, więc Linda go dogoniła i szła z nim ramię w ramię.

– Ach, jakież to ekscytujące, choć nie mogę zaprzeczyć, że trochę się boję – szczebiotała kokieteryjnie.

– Nie zmuszamy nikogo, by szedł z nami – przypomniał sucho Gordon.

– Jestem ogromnie wdzięczna, że pozwolił mi pan wziąć udział w tej wyprawie. Och!

Linda potknęła się i niby przypadkiem wpadła prosto w ramiona Gordona.

– Ojej, bardzo przepraszam! – wykrzyknęła i spojrzała mu zalotnie w oczy.

Gordon przytrzymał ją, krzywiąc się z niesmakiem.

– Przede wszystkim wymagamy, żeby uczestnik wyprawy trzymał się pewnie na nogach. Sharon, coś zgubiłem. Poświeć mi, proszę, bliżej!

Do Lindy wreszcie dotarło, że Gordon woli kobiety myślące trzeźwo, więc szybko zmieniła taktykę.

– Może ja potrzymam lampę?

– Zostaw, to zadanie Sharon. Ale jeśli koniecznie chcesz się na coś przydać, pomóż Percy’emu.

Z miną cierpiętnicy Linda wzięła od Percy’ego zwój liny.

Przez chwilę szli w milczeniu, ale zaraz przerwał je Andy.

– Byłbym zapomniał! – zawołał. – Czy to prawda, ze wzięliście dzisiaj ślub?

– Kto wziął ślub? – spytała ostro Linda.

– Sharon i Gordon. Mówiono o tym dziś w kopalni.

– Co takiego? – odezwał się oburzony Peter. – I ty wierzysz w te idiotyczne plotki?

– Ja też o tym słyszałem – dodał Percy.

– Śmieszne! – skomentowała Linda.

Wszyscy się zatrzymali.

– Owszem, to prawda – rzekł najspokojniej w świecie Gordon.

Lindzie z wrażenia zabrakło tchu.

Andy i Percy pogratulowali młodym małżonkom.

– Dziękuję – powiedziała zawstydzona Sharon.

– A to dopiero! – dodał Peter.

– Sam zarządca! – Głos Lindy był słodki niczym miód. – Ależ sprytna z ciebie sztuka!

– Muszę i ja pogratulować sprytu – powiedział kwaśno Peter. – Nigdy bym nie przypuszczał, że Gordon da się złapać w taką pułapkę.

Gordon powoli tracił cierpliwość.

– Tak się składa, że to była moja propozycja, a Sharon długo nie chciała się zgodzić.

– Tak, tak – ciągnęła Linda z trudną do ukrycia wściekłością i goryczą. – Ależ ci mężczyźni są zaślepieni! No ale cóż, gratuluję, Gordonie. Czy przyjmie pan moje najszczersze uściski?

– Żadnych uścisków. Lepiej się pośpiesz, bo do rana nie wrócimy.

Las stał się gęściejszy, a droga wiodła teraz stromo pod górę. Gdy stanęli na szczycie, Andy zawołał poruszony:

– Spójrzcie, światło zniknęło!

Na kolejnym wzgórzu, wyraźne na tle nieba, wznosiły się budzące grozę kontury zamkowych ruin.

– Co za pech! – zmartwił się Gordon. – No, ale skoro doszliśmy aż tutaj, chyba nie zawrócimy?

Linda pisnęła cicho, ale zaraz przypomniała sobie, iż powinna udawać dzielną wędrowniczkę, i zamilkła.

– Od tej chwili żeby mi się nikt nie odezwał! Starajcie się też iść bezszelestnie.

Teraz z kolei droga nieznacznie opadała. W dolinie pojawiły się stare, masywne drzewa o powykrzywianych gałęziach. Już z daleka Sharon dostrzegła między nimi schody znikające gdzieś wysoko. Na ten widok zadrżała. O tych schodach opowiadano niejednokrotnie przedziwne i straszne historie. Prowadziły stromo pod górę, z jednej strony opierając się o skalną ścianę, z drugiej zaś otwierając się na przepaść. Sharon usiłowała policzyć stopnie, na wypadek, gdyby byli zmuszeni pokonywać je po ciemku, ale na samym szczycie schody kryły się w bujnych zaroślach.

W miarę jak gęstniały ciemności, okolica stawała się coraz bardziej ponura. Mężczyźni zastanawiali się, co dalej robić.

Nagle Gordon ścisnął mocno ramię Sharon i szepnął:

– Na dół! Chować się! Po drugiej stronie ścieżki jest jama! Szybko, ktoś się zbliża!

Wszyscy bez wahania rzucili się do odwrotu i po chwili już byli ukryci.

Sharon poczuła na twarzy drapiące gałęzie, ale nie miała odwagi się poruszyć.

Serce biło jej jak szalone. Do jej uszu od strony schodów dochodziło ciężkie, powolne stąpanie. Znała je aż nazbyt dobrze…

Wstrzymała oddech i z całej siły ścisnęła czyjeś ramię. W tym samym momencie ciepła i przyjazna dłoń ujęła ją za rękę. Uspokoiła się trochę, czując przy sobie obecność Gordona.

Po krótkiej chwili Sharon ujrzała na górze kilka postaci, które majestatycznie przesuwały się w ich kierunku. Słyszała za sobą z trudem tłumione pochlipywanie: Linda także była przerażona.

Żeby tylko nie zaczęła wrzeszczeć, modliła się w duchu Sharon,

O to samo prosił w myślach Gordon.

Sharon wytężała wzrok, by lepiej widzieć w mroku. Po chwili jakby coś dostrzegła…

Całkiem nieświadomie, ogarnięta przerażeniem, wbiła paznokcie w ramię Gordona.

Powoli, schodek po schodku, zstępowały ku ścieżce trzy przerażające potwory. Miały ogromne, nieforemne dłonie, którymi wspierały się o stromą ścianę skalną, i poruszały się z wielką ostrożnością. W końcu od Gordona i jego przyjaciół dzieliło je kilka metrów. Teraz Sharon dojrzała straszliwe twarze: nienaturalnej wielkości ślepia i wydłużone, zwisające nosy…

Zamarła, wstrzymując oddech.

Ku jej ogromnemu zdziwieniu i uldze postacie przeszły spokojnie obok ich kryjówki i podążyły dalej ścieżką w stronę lasu.

Przez cały czas ani jedna z nich się nie odezwała. Zniknęły równie szybko i niespodziewanie, jak się pojawiły.

Długi czas Gordon i jego towarzysze nie mieli odwagi wyjść z kryjówki. Sharon poczuła, że od klęczenia ścierpły jej nogi. Puściła ramię Gordona, ale zauważyła, jak on dyskretnie rozciera miejsce, które kurczowo trzymała.

Pierwszy odetchnął z ulgą Percy.

– A więc właśnie takiego widziała Sharon!

– Tak – powiedział cicho Gordon. – Muszę przyznać, że twój rysunek wcale tak bardzo nie odbiegał od rzeczywistości.

W tej chwili Lindzie puściły nerwy.

– Boże, ja tego dłużej nie wytrzymam! Ja chcę do domu! Wpadliśmy w pułapkę! Boże drogi, z jednej strony zaczarowany zamek, z drugiej duchy! Na pomoc!

– To nie były żadne duchy – rzekł zdecydowanie Gordon. – Jak myślicie, co powinniśmy teraz zrobić? Podążyć za nimi czy przyjrzeć się z bliska zamkowi?

Linda poczęła histerycznie szlochać.

– Peter, mówiłem, żeby jej nie zabierać! – Gordon był wyraźnie rozzłoszczony babskimi fanaberiami – Wygłupiłeś się, i to tylko po to, by przypochlebić się rozpieszczonej pannicy. Co my z nią teraz poczniemy?

Peter nic nie odpowiedział, ale Sharon wyczuła, że jest dotknięty do żywego.

– Ja wolałbym zobaczyć zamek – rzekł Andy.

– Ja także – dodała Sharon.

– Założę się, że nie mówisz prawdy – Gordon nie dowierzał słowom Sharon.

– Masz rację – odparła cicho. – Ale skoro doszliśmy tak daleko, nie powinniśmy rezygnować.

– A co wy na to? Może najlepiej byłoby, gdybyś zabrał dziewczynę do domu? – zwrócił się Gordon do Petera i Lindy.

– Co takiego? Wracać tą samą drogą co te… co te potwory? Nigdy w życiu! – wrzasnęła Linda.

– W takim razie idziecie z nami. Pamiętajcie, że to nie przelewki. Może się to dla każdego z nas skończyć tak samo, jak dla Andy’ego.

– O, moja delikatna skóra – jęczała Linda, ale posłusznie ruszyła za innymi. Najgorsze w tej chwili wydawało jej się pozostanie sam na sam w lesie z okropnymi duchami. Wzięła Petera pod rękę, a on uspokajał ją, jak umiał.

– Początek drogi nie jest taki zły, gorzej będzie potem – odezwał się Andy, który pamiętał doskonale szczegóły trasy z pierwszej wyprawy do zamku.

Ostrożnie wspinali się w górę, pokonując nierówne stopnie. W pewnym momencie przy wystającym odłamie skalnym, w miejscu, gdzie schody zakręcały, Andy się zatrzymał.

– Chyba ktoś nas tu oczekuje – powiedział, siląc się na spokój.

Sharon poczuła, że cierpnie jej skóra. Próbowała wmówić sobie, że to wszystko nieprawda, że to jedynie wytwór wyobraźni, ale kiedy przypomniała sobie bolesne rany na nodze, strach jeszcze się wzmógł. Przecież wzrok jej nie mylił, a to, co właśnie zobaczyła, było wystarczająco okropne.

Cała szóstka stanęła w osłupieniu.

W sporej odległości na tle granatowego nieba jawił się wyraźny zarys ruin zamkowych. Za to dużo bliżej, zaledwie kilkanaście stopni od nich, widniała nieruchomo postać nienaturalnego wzrostu.

Загрузка...