Część II

Całą noc stałem na pokładzie francuskiego statku „Mariana”, bacznie obserwując pomosty prowadzące na pokład. Rozległa przystań pełna była ludzi. Towarzystwo długo żegnało się w przepysznych, prywatnych kajutach na statku, pokład huczał od pasażerów i odprowadzających gości. W końcu jednak, krótko przed brzaskiem, żegnające się grupy jedna po drugiej zaczęły wycofywać się ze statku i coraz więcej powozów wyjeżdżało z portu wąskimi uliczkami od strony rzeki. Jeszcze kilku spóźnionych pasażerów weszło na pokład, jeszcze jakaś para nie mogła rozstać się ze sobą i wystawała przy trapie. Ale ani Lestat, ani jego uczeń nie pojawili się na przystani. Nasz bagaż został przywieziony na statek wcześniej, jeszcze za dnia, i gdyby nawet pozostało po nas cokolwiek, co mogłoby w jakiś sposób sprowadzić go na trop naszej dzisiejszej podróży, to byłem pewny, zniknęło w płomieniach. A przecież przyglądałem się bacznie pojawiającym się na przystani ludziom. Klaudia siedziała bezpiecznie zamknięta w naszej kajucie z oczyma wlepionymi w iluminator. Lestat jednak nie zjawił się.

Wreszcie, krótko przed brzaskiem poczułem ruch, którego tak niecierpliwie oczekiwałem, towarzyszący odcumowywaniu naszego statku. Ci, którzy pozostali na przystani, machali do nas na pożegnanie, a trawiasty garb grobli zaczął najpierw drżeć, gdy statek odbił, a potem przesuwać się z wolna, by wreszcie pozostać za nami, gdy wpłynęliśmy w majestatyczny prąd Missisipi.

Światła Nowego Orleanu malały i rozmazywały się, aż za nami rozciągała się już tylko blada poświata na tle jaśniejących chmur. Nigdy jeszcze nie czułem się tak zmęczony. A przecież stałem na pokładzie tak długo, jak długo mogłem dostrzec światła miasta, zdając sobie sprawę, że być może widzę je po raz ostatni. Po chwili przepływaliśmy z biegiem rzeki obok przystani Freniere i Pointę du Lac, a potem widziałem już tylko wielką ścianę topoli i cyprysów wyrastających zielenią z ciemności wzdłuż wybrzeża. Wiedziałem, że poranek jest już niebezpiecznie blisko.

Gdy wkładałem klucz do zamka naszej kabiny, poczułem bardzo silne wyczerpanie. Nigdy, w ciągu tych wszystkich lat, które przeżyliśmy wspólnie, nie odczuwałem takiego strachu, jakiego doświadczyłem dzisiaj, takiej bezbronności i takiego czystego przerażenia. I wcale uwolnienie od tego nie przyszło natychmiast. Nie odzyskałem jeszcze poczucia bezpieczeństwa. Czułem tylko ulgę czy odprężenie, jakie w końcu daje absolutne zmęczenie, gdy ani umysł, ani ciało nie może znieść już dłużej trwającego przerażenia. Bo choć teraz Lestat był wiele mil stąd, to swoim zmartwychwstaniem obudził we mnie strach i nieustanny lęk, od których nie mogłem się wcale uwolnić. Nawet gdy Klaudia powiedziała mi: „Jesteśmy bezpieczni, Louis, bezpieczni”, a ja wyszeptałem w odpowiedzi: „Tak”, nadal widziałem Lestata w drzwiach naszego domu, te jego wybałuszone oczy, poranione ciało. W jaki sposób powrócił, w jaki sposób zatriumfował nad śmiercią? Jak mógł przeżyć to, co się z nim stało? I, bez względu na odpowiedź — co to oznaczało? Nie tylko dla niego, ale i dla Klaudii, i dla mnie. Być może byliśmy bezpieczni od niego, ale czy byliśmy bezpieczni od samych siebie?

Tymczasem statkiem zawładnęła tajemnicza „choroba”, „gorączka”. Nie było na nim wiele szczurów, choć od czasu do czasu znajdowano ich martwe ciała, wysuszone i prawie nic nie ważące, jak gdyby stworzenia nie żyły od wielu dni. A przecież choroba utrzymywała się. Uderzyła także i w pasażerów, objawiając się najpierw w postaci pewnego osłabienia i bólu w okolicach gardła. Bywało, że na szyi pojawiały się krwiste plamki, czasami w innych miejscach. Bywało, że pasażer mimo osłabienia nie znajdował na sobie żadnych śladów, ale za to otwierała mu się jakaś stara rana i na powrót stawała się bolesna. Czasami znowu ktoś coraz częściej udawał się na spoczynek, w miarę jak podróż przeciągała się, aż wreszcie gdy gorączka rozwijała się, umierał podczas snu. W związku z tym mieliśmy kilka pogrzebów na morzu. Ja sam, naturalnie, obawiając się „gorączki”, unikałem innych pasażerów, odmawiając spotkań w palarni i wysłuchiwania ich opowieści, sprawozdań ze snów czy oczekiwań. Jadłem swoje „posiłki” sam. Ale Klaudia lubiła przyglądać się pasażerom. Stać na pokładzie i patrzeć na nich, jak przechadzają się koło niej wczesnym wieczorem, aby później cicho powiedzieć do mnie, gdy siedziałem w kabinie: „Myślę, że ona chyba stanie się dziś ofiarą…”

Odkładałem wtedy książkę i wyglądałem przez luk, czując delikatne kołysanie morza, patrząc na gwiazdy, wyraźniejsze i jaśniejsze, niż kiedy oglądałem je z lądu. Zdawało się czasami, gdy siadałem samotnie w ciemnej kajucie, że niebo schodzi tu na morzu nisko i dotyka niemal fal, i że jakaś wielka tajemnica musi zostać przy tym spotkaniu ujawniona, jakaś wielka przestrzeń między nimi tajemniczo zamknie się na zawsze. Ale kto miał wskazać to objawienie, gdy niebo i morze stawało się nierozróżnialne i żadne z nich nie było już chaosem? Bóg czy Szatan? Przyszła mi nagle do głowy następująca myśl: „Jakimże pocieszeniem byłoby poznać Szatana, spoglądać w jego twarz, bez względu na to, jak straszne byłoby jego oblicze; wiedzieć, że należę do niego całkowicie, i w ten sposób ukoić wreszcie męczarnie tej niewiedzy. Przejść przez zasłonę, która już na zawsze odgrodziłaby mnie od tego wszystkiego, co nazywałem naturą ludzką”.

Czułem, że statek przybliżał nas coraz bardziej do tej tajemnicy Nie było widocznego końca dla sklepienia niebieskiego. Zamykało się tuż nad nami zapierającym dech ogromem, pięknością i ciszą. Ale wkrótce słowa „ukoić na zawsze” stały się nie do zniesienia. Bo nie będzie żadnego ukojenia w ciągłym stanie potępienia, nie może po prostu być, i czymże są w końcu te męczarnie w porównaniu z wiecznym ogniem piekielnym? Ocean kołyszący się pod nie zmiennymi gwiazdami — już same te gwiazdy — co to wszystko ma wspólnego z Szatanem? A te wyobrażenia, które brzmią tak, statycznie dla nas w dzieciństwie, kiedy jesteśmy tak przejęci szaleństwem, że z trudnością moglibyśmy wyobrazić je sobie jako pożądane: Serafin wpatrujący się w twarz Boga, na zawsze w twarz Boga. A twarz samego Boga — to było ukojenie wieczne, którego to spokojne, kołyszące morze, było zaledwie malutką obietnicą. Ale nawet w takich chwilach, gdy statek spał i cały świat pogrążony był we śnie, ani niebiosa, ani piekło nie wydawały się niczym więcej niż dręczącą fantazją, urojeniem, złudzeniem. Wiedzieć i wierzyć w jedno lub drugie… to było jedyne zbawienie, o którym mogłem marzyć.

Klaudia, z zamiłowaniem do światła, które odziedziczyła po Lestacie, wstając, zapalała wszystkie lampy. Miała ze sobą wspaniałą talię kart do gry, którą pozyskała od pewnej damy płynącej naszym statkiem. Figury były w stylu Marii Antoniny, a na zewnętrznej stronie wymalowano złote lilie andegaweńskie na błyszczącym, fioletowym tle. Klaudia stawiała sobie pasjanse, w których układała karty tak, że odzwierciedlały godziny na zegarze. Wypytywała mnie tak długo, że w końcu zacząłem próbować odpowiadać jej, w jaki sposób Lestat uniknął śmierci. Już nie była wstrząśnięta. Nawet jeśli pamiętała swoje rozpaczliwe krzyki podczas pożaru, nie rozwodziła się nad nimi. Jeśli pamiętała, że przed pożarem płakała prawdziwymi łzami w mych ramionach, w żaden sposób nie zmieniło jej to. Była znów osobą, która nie znała słowa „niezdecydowanie”, osobą, dla której nie istniało w życiu coś takiego, jak niepokój, żal czy ubolewanie.

— Powinniśmy od razu go spalić — powiedziała któregoś dnia.

— Byliśmy głupcami, wnioskując z tego, jak wyglądał, że już nie żyje.

— Ale jak mógł to wszystko przeżyć? — zapytałem. — Widziałaś go, wiesz, co się z nim stało.

Nie miałem jednak zupełnie ochoty na dalszą rozmowę. Najchętniej zepchnąłbym to wspomnienie w odległe przepaści własnej pamięci, ale mój umysł nie pozwalał. Teraz ona dawała mi odpowiedzi, bo dialog prowadziła już tylko sama z sobą.

— Przypuśćmy jednak, że zrezygnował z dalszej walki z nami — tłumaczyła — że żył nadal, zamknięty w tym okropnym wysuszonym ciele, w pełni świadomości…

— Świadomości, w takim stanie! — wykrzyknąłem.

— Albo przypuśćmy, że gdy pogrążył się w wodach bagniska i usłyszał odgłosy naszego odjeżdżającego powozu, miał nadal dość siły, by zmusić swoje mięśnie do jeszcze jednego wysiłku. W ciemności otaczała go cała masa różnych stworzonek i zwierząt. Sama widziałam kiedyś, jak w ogrodzie oderwał głowę małej jaszczurce, a potem jak jej krew spływała do kieliszka. Czy możesz wyobrazić sobie wolę przeżycia, jaka w nim była, jego ręce szukające po omacku w tej wodzie wszystkiego, co tylko się rusza?

— Wola przeżycia? — powiedziałem cicho. — Przypuszczam, że było to coś innego…

— A wtedy poczuł wskrzeszające go siły, wystarczające, by wydostać się na drogę, może napotkał kogoś. Może klęczał skulony, czekając na przejeżdżający wóz, może czołgał się, cały czas zagarniając, co tylko się dało, aby wypić choć trochę krwi, i tak dotarł do tych nędznych bud emigrantów na przedmieściu lub do rozsianych po okolicy domów wiejskich. Cóż to musiał być za spektakl! — Wpatrywała się w zawieszoną nad nami lampę, jej oczy zwęziły się, głos przycichł, pozbawiony był jednak emocji. — A wtedy, co zrobił? To dla mnie jasne. Jeżeli nie zdążył wrócić na czas do Nowego Orleanu, to z całą pewnością mógł jeszcze dotrzeć do starego cmentarza w Old Bayou. Szpital Sióstr Miłosierdzia codziennie zostawia tam nowe trumny. Już widzę, jak przekopuje się przez wilgotną ziemię, by dotrzeć do niej, jak wyrzuca świeżą jej zawartość w bagno i sam znajduje w niej bezpieczne schronienie aż do następnego zmroku, w tym płytkim grobie, gdzie żaden człowiek nie ośmieliłby się go niepokoić. Tak… tak właśnie uczynił, jestem pewna.

Myślałem o tym przez dłuższy czas, aż doszedłem do wniosku, że tak chyba musiało to wyglądać. I wtedy usłyszałem, jak dodała w zamyśleniu, układając karty i spoglądając w owalną twarz z białą koafiurą króla karcianego.

— Ja tak bym właśnie uczyniła.

— Dlaczego patrzysz na mnie w ten sposób? — zapytała, zbierając karty. Jej małe palce zgrabnie porządkowały talię. Zaczęła je tasować.

— Ale czy ty wierzysz… że gdybyśmy spalili jego szczątki, to umarłby na zawsze? — zapytałem.

— Oczywiście, że tak — odparła. — Jeżeli coś ma już nigdy nie powstać, to nie powstanie. Do czego zmierzasz?

Rozkładała teraz karty. Rozdała i mnie, kładąc je na małym dębowym stoliczku. Spojrzałem na karty, ale ich nie dotknąłem.

— Nie wiem… — powiedziałem cicho. — Tylko że być może nie było wcale żadnej woli życia, żadnej wytrwałości w przetrwaniu… ponieważ po prostu nie było takiej potrzeby, ni jednego, ni drugiego.

Jej oczy wpatrywały się we mnie nieruchomo, nie dając żadnej wskazówki co do myśli, jakie przewijały się przez jej głowę, lub czy zrozumiała mnie dobrze.

— Ponieważ być może — podjąłem — on po prostu nie mógł umrzeć. Może on i my… jesteśmy prawdziwie nieśmiertelni?

Przez dłuższy czas siedziała bez ruchu, patrząc na mnie.

— Świadomość w tym stanie… — dodałem, w końcu odwracając wzrok. — Gdyby tak miało być, to czy świadomość nie mogłaby być i w czymkolwiek innym? Ogniu, świetle słonecznym… jakie to ma znaczenie?

— Louis — powiedziała cicho — ty się boisz. Nie potrafisz stanąć en gardę wobec swojego strachu. Nie pojmujesz niebezpieczeństwa strachu tkwiącego w tobie. Poznamy te odpowiedzi, kiedy odszukamy tych, co nam ich udzielą, tych, którzy mają już tę wiedzę od wieków, od tak dawna, jak tylko istoty takie jak my spacerują po ziemi. Ta wiedza jest naszym prawem. Prawo do niej wynika z samego naszego urodzenia. A on nas go pozbawił. Zasłużył na swą śmierć.

— Ale on nie umarł… — powiedziałem.

— On nie żyje — odpowiedziała. — Nikt nie mógł wydostać się z tego domu, chyba że zbiegłby razem z nami, obok nas. Nie. On nie żyje, tak jak i ten trzęsący się esteta, jego przyjaciel. Świadomość, a jakie to ma w końcu znaczenie?

Zebrała karty i odłożyła je na bok, dając znak, abym podał jej książki leżące na stoliczku przy piętrowych kojach, te książki, które rozpakowała natychmiast po wejściu na pokład, trochę wybranych dzieł o wampirach, jakie zabrała ze sobą, aby służyły jej za przewodniki. Nie było tam żadnych dzikich romansów z Anglii, żadnych opowiadań Edgara Alana Poe, żadnej fantazji. Tylko te rzadkie sprawozdania i relacje o wampirach Europy Wschodniej, które dla niej stały się czymś w rodzaju biblii. Rzeczywiście, w tych krajach palono szczątki wampira, gdy został odnaleziony, serce przebijano kołkiem, odcinając głowę od reszty ciała. Czytała te książki teraz godzinami, stare już książki, które były czytane i czytane, zanim jeszcze znalazły się w Ameryce. Były to opowiadania podróżników, sprawozdania księży i naukowców. Klaudia zaplanowała naszą podróż po Europie bez pomocy papieru i pióra, jedynie w swojej głowie. Podróż, która zaprowadzi nas z błyszczących stolic Europy do krajów leżących nad Morzem Czarnym, gdzie skończymy żeglugę w Warnie i rozpoczniemy poszukiwania od wiejskich okolic Karpat.

Dla mnie taki kierunek był dość ponurą perspektywą, bo pragnąłem odwiedzić zupełnie inne miejsca i tęskniłem do zupełnie innej wiedzy, której Klaudia jeszcze nie zaczęła pojmować. Ziarna tej tęsknoty zostały zasiane we mnie już wiele lat temu, ziarna, z których wyrósł teraz gorzki kwiat, gdy statek nasz mijał Cieśninę Gibraltarską i wpływał na wody Morza Śródziemnego.

Chciałem, aby te wody były błękitne. A one były zupełnie inne. Były w końcu wodami nocy. Bardzo cierpiałem, próbując przypomnieć sobie morze w słońcu, widok dla innych tak absolutnie oczywisty. U mnie, niezdyscyplinowana pamięć pozwoliła wymknąć się temu obrazowi już na wieczność. Morze Śródziemne było czarne, czarne u wybrzeży Włoch, czarne u wybrzeży Grecji, zawsze czarne, kiedy we wczesnych godzinach rannych, tuż przed brzaskiem, gdy nawet Klaudia spała zmęczona swoimi książkami i kiepskim posiłkiem spowodowanym przymusową ostrożnością, opuszczałem w dół, za burtę, lampę przez podnoszące się właśnie mgły, tak długo aż jej płomień rozbłyskiwał tuż nad kołyszącą się wodą. Nic nie pojawiało się w snopie światła poza samym odbiciem blasku światła, tego promienia naszej podróży, który mnie nie opuszczał, nieruchome oko, patrzące na mnie z głębokości i mówiące: „Louis, twoje poszukiwania są tylko poszukiwaniem ciemności. To morze nie jest twoim morzem. Mity i podania ludzi nie są twoimi mitami i nie należą do ciebie, skarby ludzi nie są twoimi”. Och, jak bardzo ta pogoń za Starym Światem wampirów przepełniała mnie w takich momentach goryczą. Jakie bowiem tajemnice, jakie prawdy dla nas miały te potworne stwory nocy? Cóż mogły nam objawić? Co tak naprawdę jeden potępiony może przekazać drugiej potępionej istocie?

Nawet nie wyszedłem na brzeg, gdy staliśmy w Pireusie. A przecież przed oczyma defilował mi ateński Akropol, oczyma wyobraźni spoglądałem na księżyc przez otwarty dach Parteonu, podziwiałem wspaniałość jego wysokich kolumn, spacerowałem po ulicach tych Greków, którzy zginęli pod Maratonem, wsłuchiwałem się w wiatr w starożytnych gajach oliwnych. Bo były to pomniki tych, którzy nie mogli umrzeć, a nie kamienie żyjących i śmiertelnych. Tutaj kryły się tajemnice, które wytrzymały próbę czasu, a które ja dopiero niejasno zaczynałem pojmować. A jednak nic nie odciągnęło mnie od naszych pierwotnych planów i poszukiwań. Nic nie mogło mnie od nich odwrócić, choć nieustannie rozmyślałem nad ryzykiem, jakie ze sobą niosły, ryzykiem, jakie zresztą przynosi każde pytanie, jeśli tylko jest zadane szczerze. Odpowiedź bowiem musi mieć wysoką cenę, być niebezpieczna. Kto wiedział o tym lepiej ode mnie, który nadzorowałem swoją własną śmierć, patrzyłem, jak wszystko, co ludzkie, usycha i umiera, aby utworzyć nierozerwalny łańcuch, trzymający mnie tak mocno tego świata, choć jednocześnie czyniący mnie na zawsze jego banitą?

Morze kołysało naszym statkiem i nastrajało często do bolesnych wspomnień. Oto, znów ujrzałem przed oczyma tę noc zimową w Nowym Orleanie, kiedy przechadzałem się po cmentarzu St. Louis. Zobaczyłem moją siostrę, starą i pochyloną, z bukietem białych róż w dłoniach, których kolce starannie owinięte były w pergamin. Jej siwa głowa pochylała się, jej nogi niosły ją wytrwale wzdłuż mrocznej ciemności alei aż do miejsca, gdzie leżał kamień nagrobny jej brata Louisa, tuż obok grobu młodszego brata… Louis, który zginął w pożarze w Pointę du Lac, pozostawiając po sobie szczodry spadek chrześniakowi i swemu imiennikowi, którego nigdy nie poznał. Te kwiaty były dla niego właśnie, jak gdyby nie minęło już pół wieku od jego śmierci, jak gdyby pamięć o bracie nie dawała siostrze spokoju. Smutek wyostrzył jej piękne rysy, smutek i żal złamał jej wąskie plecy, przygniatając do ziemi. Czegóż bym nie dał, aby móc dotknąć jej srebrzystych włosów, wyszeptać swoją miłość do niej, gdyby nie to, że miłość ta wycisnęłaby na jej ostatnich latach znak przerażenia gorszy niż smutek. Odchodziłem, zostawiając ją, pełen smutku. Spotykałem ją, nieświadomą mojej obecności, następnym razem, wiele razy, bez końca.

Zbyt wiele teraz miałem snów. Zbyt długo byłem w więzieniu, jakim stał się dla mnie ten statek, w więzieniu, jakim było dla mnie moje ciało zharmonizowane ze wschodem słońca, jak żadne inne ludzkie ciało. Moje serce zaczęło bić szybciej z powodu tych odległych gór wschodniej Europy, i w końcu biło szybciej z powodu tej jedynej nadziei, że gdzieś, w tej prymitywnej okolicy odnajdziemy być może odpowiedź na pytanie, dlaczego Bóg zezwolił na takie cierpienia, dlaczego, mimo że Bóg istnieje, mogło się to wszystko zacząć, i jak w obecności Boga może się to wszystko skończyć. Ja sam nie miałem odwagi zakończyć tego, wiedziałem o tym i bez cudzej pomocy. Rozmyślając tak, nawet nie spostrzegłem, gdy wody Morza Śródziemnego zamieniły się w wody Morza Czarnego.

Wampir westchnął. Chłopak opierał się na łokciach, z brodą podpartą prawą ręką, jego chciwe spojrzenie współgrało z zaczerwienionymi oczami.

— Czy sądzisz, że nabieram ciebie? — zapytał wampir, a jego delikatne brwi natychmiast ściągnęły się.

— Nie — szybko odpowiedział chłopak. — Wiem w ten sposób więcej, niż gdybym zadawał pytania.

Jego usta znieruchomiały, spojrzał na wampira, jak gdyby był już gotów do dalszego słuchania.

Z daleka doszedł do nich jakiś dźwięk. Po raz pierwszy odkąd tu siedzieli. Chłopak zerknął na drzwi prowadzące na korytarz. Zdawało się, że jeszcze przed chwilą nie wiedział nawet, iż ten budynek w ogóle istnieje. Ktoś ciężko stąpał po starych, trzeszczących deskach podłogowych. Wampir jednak nie zwrócił na to wcale uwagi. Znów spoglądał w przestrzeń, jak gdyby ponownie wyłączony z teraźniejszości.

— Ta wioska. Nie mogę teraz przypomnieć sobie jej nazwy. Wypadła mi z pamięci. Pamiętam tylko, że była wiele mil od wybrzeża i że udaliśmy się tam samotnie powozem. I to jakim powozem! To była robota Klaudii. Ten powóz. Powinienem był się tego po niej spodziewać, ale wtedy wszystko zaskakiwało mnie i na wszystko byłem nie przygotowany. Od pierwszej chwili, kiedy przybyliśmy do Warny, zdałem sobie sprawę z pewnych zmian, jakie w niej zaszły. To od razu uświadomiło mi, że jest nie tylko moją, ale i jego nieodrodną córką. Ode mnie nauczyła się wartości pieniądza, ale po Lestacie odziedziczyła namiętność do ich wydawania, ba, trwonienia. Jakże więc mogła opuścić miasto bez zamówienia najbardziej luksusowego, czarnego powozu, jaki tylko dało się zamówić, wyposażonego w skórzane siedzenia, które pomieściłyby całą grupę podróżników, nie mówiąc już o mężczyźnie z dzieckiem, którzy używali tego przepysznego przedziału li tylko do transportu ozdobnej dębowej skrzyni. Z tyłu przywiązane były pasami dwa kufry wypełnione najwspanialszymi ubraniami, jakie tylko tutejsze sklepy mogły dostarczyć. Tak oto wyruszyliśmy w drogę, wzniecając tumany kurzu olbrzymimi, lekkimi kołami powozu, który na szczęście zaopatrzony był w dobre resory, z lekkością przenosząc cały nasz dobytek po niebezpiecznych, górskich drogach. Podniecała nas jazda, konie w galopie i delikatne przechylanie się całej konstrukcji powozu na wybojach i zakrętach.

Dziwny to był kraj. Pusty, ciemny, jak to zawsze jest z wiejską okolicą. Tutejsze zamki i ruiny często spowite były w ciemnościach, gdy księżyc zakrywał chmury. Odczuwałem niepokój podczas tych godzin, które przynosiły nowe przeżycia, nie bardzo nam do tej pory znane z Nowego Orleanu. Ludzie, których napotykaliśmy, też napawali nas lękiem. Byliśmy jakby nadzy i zagubieni w ich malutkich wioseczkach, i nigdy nie opuszczała nas świadomość, że w ich towarzystwie jesteśmy w poważnym niebezpieczeństwie.

W Nowym Orleanie nigdy nie trzeba było ukrywać naszych zbrodni. Spustoszenia z powodu zarazy, chorób czy przestępczości były o wiele większe niż liczba naszych zabójstw i pozwalały im zginąć w masie zła. Tu jednak musieliśmy przebywać ogromne odległości, aby zabijać nie zauważeni. A wszystko dlatego, że ci prości, wiejscy ludzie, którzy być może z przerażeniem patrzyliby na zatłoczone ulice Nowego Orleanu, święcie wierzyli, że umarły człowiek może spacerować i pić krew żyjących. Oni po prostu znali nasze imiona: wampir, diabeł. A my, którzy byliśmy bardzo wrażliwi na każdą nawet najdrobniejszą pogłoskę, pod żadnym pozorem nie chcieliśmy dostarczać powodu do ich powstawania.

Podróżowaliśmy sami i szybko, choć wśród tutejszego ludu za bogato i wystawnie. Starałem się przeto zachowywać uprzejmie przy ogniu w gospodach i zajazdach, gdy siedziałem przy stole z pogrążoną we śnie córeczką, wtulającą się we mnie przez sen. Niezmiennie zawsze znajdował się ktoś spośród chłopów lub gości zajazdu, kto mówił dostatecznie dobrze po niemiecku, lub, bywało, nawet po francusku, aby rozprawiać ze mną o starych przypowieściach i legendach.

Na koniec jednak przybyliśmy do wioski, która miała stać się punktem zwrotnym w naszej podróży. Nie chcę teraz rozwodzić się o dodatkowych smaczkach tej podróży, świeżości powietrza czy chłodzie wieczorów i nocy. Nawet dzisiaj nie potrafię jednak mówić o tym bez lekkiego drżenia.

To, co napawało nas zdziwieniem w tej okolicy, to wyjątkowe pustkowie, jakie napotkaliśmy po drodze. Droga przez wieś też była dziwnie wyludniona. Nie było wcale tak późno, gdy tam wjeżdżaliśmy, nie na tyle w każdym razie, by wytłumaczyć pozamykane okiennice w mijanych domach, czy wygaszoną lampę kołyszącą się leniwie przy szerokim łuku bramy prowadzącej do zajazdu. W przejściu leżały jakieś odpadki. Były też inne znaki wskazujące na to, że coś jest nie tak. Mała skrzynka wysuszonych kwiatów pod zamkniętymi okiennicami miejscowego sklepu, beczułka tocząca się tam i z powrotem na samym środku podwórka gospody. Miejsce wyglądało zupełnie, jakby dotknięte zostało zarazą.

Ale kiedy zestawiałem z powozu Klaudię na ziemię, zobaczyłem światło migocące pod zamkniętymi drzwiami gospody.

— Włóż na głowę kaptur peleryny — powiedziałem szybko do Klaudii. — Nadchodzą.

Ktoś wewnątrz odryglował zamek. Jedyną rzeczą, jaką z początku ujrzałem, było światło rozbłyskujące za postacią kobiecą, która wychyliła się lekko zza otwartych drzwi. Potem światło z lamp naszego powozu odbiło się w jej oczach.

— Pokój na noc! — odezwałem się po niemiecku. — I trzeba zająć się naszymi końmi!

— Noc nie jest dobrą porą na podróż… — odpowiedziała matowym głosem — w dodatku z dzieckiem.

Gdy to mówiła, zauważyłem innych gości w sali, z tyłu za nią. Słyszałem ich szepty i dostrzegłem migotanie ognia. Z tego, co mogłem zauważyć, większość to byli chłopi, poza jednym mężczyzną ubranym tak jak ja, w szyty na miarę surdut, z płaszczem narzuconym na plecy. Jego ubranie jednak było zaniedbane i w nędznym stanie. Rude włosy połyskiwały w świetle płomieni. Był cudzoziemcem tak jak my i jedynie on nie patrzył na nas w tej chwili. Głowa mężczyzny kiwała się nieco, jak gdyby był pijany.

— Moja córka jest zmęczona — powiedziałem do kobiety. — Nie mamy się gdzie zatrzymać, jedynie tutaj. — To mówiąc, wziąłem Klaudię na ręce. Obróciła do mnie twarz i usłyszałem jej cichy szept:

— Louis, Louis, spójrz, ten czosnek, krucyfiks nad drzwiami! Nie dostrzegłem tego wcześniej. Krucyfiks był mały, z ciałem Chrystusa wykonanym z brązu i przytwierdzonym do drewnianego krzyża. Wokół opleciony świeży czosnek, niczym wieniec, który mieszał się ze starym, o wysuszonych łuskach. Wzrok kobiety powędrował za moim, po czym spojrzała na mnie ostro i dostrzegłem, jak bardzo jest wyczerpana, jak czerwone są gałki jej oczu, jak drży jej dłoń, którą ściska rąbki otulającego ją szala. Jej czarne włosy były w stanie kompletnego nieładu. Przesunąłem się bliżej, aż stałem prawie w progu drzwi, a ona otworzyła je nagle szeroko, jakby dopiero co zdecydowała się na wpuszczenie nas do środka. Słyszałem słowa modlitwy, gdy przechodziłem obok niej. Byłem tego pewny, choć nie rozumiałem wypowiadanych słowiańskich słów.

Mały, nisko obelkowany pokój wypełniony był ludźmi. Mężczyźni i kobiety siedzieli na ławkach, a nawet na podłodze wzdłuż wykładanej boazerią ściany. Odniosłem wrażenie, jakby cała wioska zeszła się tutaj w tym małym pomieszczeniu. Jakieś dziecko spało na kolanach matki, a inne przy schodach, otulone w koce, z kolanami wciśniętymi w stopień, z rękoma ułożonymi w poduszkę dla głowy na wyższym stopniu. Wszędzie dookoła wisiał czosnek zawieszony na niezliczonych, wbitych w ściany gwoździach i haczykach. Rozpalony ogień był tutaj jedynym źródłem światła i rzucał wykrzywione cienie na nieruchome, wpatrzone w nas twarze.

Nikt się nie poruszył, aby zrobić nam miejsce lub zaproponować cokolwiek. W końcu, kobieta która nas wpuściła, powiedziała po niemiecku, że jeśli chcę, mogę zaprowadzić konie do stajni. Wpatrywała się we mnie swoimi lekko dzikimi oczyma w czerwonych obwódkach. Wkrótce jednak jej twarz złagodniała. Powiedziała, że stanie w drzwiach gospody i przyświeci mi latarnią, ale musze się pośpieszyć i zostawić dziecko tutaj.

Coś jednak innego odwróciło moją uwagę. Woń, którą wyczułem wśród ciężkiego zapachu wina i płonącego drzewa. To była woń śmierci. Czułem, jak dłoń Klaudii przycisnęła się do mojej piersi i zobaczyłem jej malutki palec wskazujący na drzwi u podnóża schodów. Tajemnicza woń pochodziła stamtąd.

Kiedy wróciłem, kobieta przygotowała dla mnie kubek wina i miskę rosołu. Usiadłem z Klaudią przy stole, biorąc ją na kolana. Głowa jej była odwrócona w kierunku tych tajemniczych drzwi Oczy wszystkich spoglądały na nas jak przedtem. I jak przedtem jedynie ów cudzoziemiec nie zdawał sobie sprawy z naszej obecności. Widziałem teraz wyraźnie jego profil. Był dużo młodszy, niż początkowo myślałem. Jego wynędzniały wygląd spowodowały raczej emocje, jakie przeżywał. Miał podłużną, lecz właściwie nawet przyjemną twarz, jego jasna piegowata cera sprawiała, że wyglądał trochę jak chłopiec. Szerokie, niebieskie oczy wpatrzone były w ogień, jak gdyby rozmawiał z nim, a jego rzęsy i brwi w świetle płomieni pobłyskiwały złotawo, co nadawało twarzy bardzo niewinnego i przyjemnego wyrazu. Był w strasznym stanie, wzburzony i pijany. Nagle obrócił się do mnie. Zauważyłem, że płakał.

— Czy mówi pan po angielsku? — odezwał się, a jego głos zahuczał w ciszy.

— Tak, mówię.

Spojrzał na resztę siedzących z błyskiem triumfu w oczach. Patrzyli na niego z kamiennym spokojem.

— Mówi pan po angielsku! — wykrzyknął. Jego usta wykrzywiły się w gorzkim uśmiechu. Wzrokiem przesunął po suficie, a potem utkwił go we mnie. — Niech pan wyjeżdża z tego kraju — powiedział. — Niech pan wyjedzie natychmiast! Zabierze swój powóz i konie i zmusi je do drogi, aż padną, ale niech pan stąd ucieka! — wykrzyknął. Jego ramiona drżały konwulsyjne, jak gdyby był chory. Przyłożył rękę do ust. Kobieta, która stała teraz oparta o ścianę z rękoma złożonymi na zabrudzonym fartuchu, powiedziała spokojnie po niemiecku:

— O świcie może pan jechać, o świcie.

— Ale o co tu chodzi? — zapytałem ją cicho i spojrzałem na niego. Przyglądał mi się szklanymi i czerwonymi oczyma. Wokół panowała cisza. Nikt się nie odezwał. W palenisku nadpalona kłoda ciężko zsunęła się w popiół.

— Może pan mi powie? — zapytałem uprzejmie Anglika. Wstał. Przez chwilę myślałem, że upadnie. Zachwiał się nade mną, był o wiele wyższy niż ja. Jego głowa przechylała się do przodu, potem do tyłu, zanim stanął prosto, oparłszy się rękoma o brzeg stołu. Jego czarny surdut poplamiony był winem, takie też były mankiety koszuli.

— Chce pan zobaczyć? — Jego głos drżał od emocji, gdy wypowiadał te słowa.

— Niech pan zostawi dziecko! — wtrąciła się nagle kobieta, wykonując szybki i władczy ruch ręką.

— Ona śpi — powiedziałem i wstając podążyłem za Anglikiem prosto pod drzwi u podnóża schodów.

Zrobił się mały ruch, gdy ci siedzący najbliżej drzwi odsunęli się od nich. Obaj weszliśmy do małego pokoiku.

Tylko jedna świeca paliła się na kredensie i pierwszą rzeczą, jaką ujrzałem, był rząd malowanych talerzy ustawionych na wysokiej półce. Małe okienko pokoju zasłonięte było zasłonkami, a połyskujący obraz Madonny z Dzieciątkiem wisiał na ścianie. Pośród ścian i krzeseł stał wielki dębowy stół. Na nim leżało ciało młodej kobiety z rękoma złożonymi na piersiach; kasztanowe włosy bezładnie okalały jej smukłą białą szyję i ramiona. Ładna twarz stężała już od śmierci. Bursztynowe paciorki różańca pobłyskiwały wokół przegubów dłoni i z boku ciemnej wełnianej sukni. Obok leżał piękny, czerwony filcowy kapelusz z welonem, o bardzo szeroki miękkim rondzie, oraz para ciemnych rękawiczek. Wszystkie te rzeczy były tak rozłożone, jak gdyby młoda kobieta miała wkrótce wstać i włożyć je na siebie. Anglik musnął delikatnie kapelusz, gdy przysunął się do stołu, gdzie leżała. Był tuż na granicy kompletnego załamania. Wyciągnął dużą chusteczkę z kieszeni swego surduta i nałożył ją na twarz zmarłej.

— Czy pan wie, co oni chcą z nią zrobić? — szepnął mi w twarz. — Czy może pan to sobie wyobrazić?

Gospodyni pojawiła się za nami i dotknęła jego ramienia, ale on gwałtownie odtrącił ją od siebie.

— Czy pan wie? — zażądał natychmiastowej odpowiedzi. — Barbarzyńcy!

— Niech pan przestanie — powiedziała cicho kobieta. Zacisnął zęby i potrząsnął głową, aż czerwone obwódki wokół oczu zelżały nieco.

— Odejdź ode mnie — powiedział do niej po niemiecku. — Odejdź ode mnie.

Ktoś coś szeptał w sąsiednim pokoju. Anglik spojrzał raz jeszcze na młodą kobietę, a jego oczy wypełniły się łzami.

— Tak niewinna — powiedział cicho, a potem zerknął w górę i zaciskając pięści, uniósł prawą rękę, dysząc. — Bądź przeklęty Boże… Bądź przeklęty.

— Panie — szepnęła kobieta, żegnając się.

— Widzi pan to? — Mężczyzna wskazał ostrożnie na szyję kobiety, jak gdyby nie chciał dotknąć stygnącego ciała. Tam, na gardle zmarłej, ponad wszelką wątpliwość, znajdowały się dwie ranki od przekłucia, identyczne, jakie widziałem tysiące razy, wyryte na zżółkniętej już skórze. Mężczyzna podniósł dłoń i zakrył nią twarz. Jego wysoka i chuda postać kołysała się na piętach.

— Ja chyba zwariuję! — wykrzyknął.

— No, niech się pan uspokoi — powiedziała kobieta, obejmując go ręką. Gdy wyrwał się z jej objęcia, jej twarz nagle zaczerwieniła się.

— Niech pani go zostawi — powiedziałem. — Ja się nim zaopiekuję.

Wykrzywiła usta.

— Wyrzucę was stąd wszystkich, prosto na ciemny dwór, jeśli pan nie przestanie! — Była zbyt zmęczona, sama bliska załamania. Odwróciła się od nas, otuliła dokładnie szalem i wyszła z pokoju. Ludzie, którzy zebrali się pod drzwiami, cicho rozstąpili się przed nią.

Anglik płakał.

Wiedziałem, co muszę zrobić, ale nie tylko dlatego, że chciałem dowiedzieć się od niego jak najwięcej; czułem, że moje serce wali w cichym podnieceniu. Widok tego człowieka w takim stanie rzeczywiście rozdzierał serce. Los przywiódł mnie bezlitośnie zbyt blisko niego.

— Zostanę z panem — zaproponowałem. Przysunąłem dwa krzesła. Usiadł ciężko z oczyma wpatrzonymi w migocący płomień świecy. Zamknąłem drzwi i ściany zdały się uchodzić w dal. Kółeczko Wokół płomienia świecy stało się jakby jaśniejsze wokół jego pochylonej głowy. Odchylił się do tyłu, oparł głowę o krzesło, po czym wytarł twarz chusteczką. Wyciągnął z kieszeni skórzany futerał, W którym miał butelkę i zaproponował mi łyk. Odmówiłem.

— Zechce mi pan powiedzieć, co się stało? Przytaknął.

— Być może — powiedział — spowoduje pan, że się opamiętają. Jest pan Francuzem, prawda? Pan wie, jestem Anglikiem.

— Tak — odparłem.

I wtedy, ściskając żarliwie moją dłoń, spirytus tak osłabił jego zmysły, że nawet nie poczuł jej zimna, powiedział mi, że ma na imię Morgan i że potrzebuje rozpaczliwie mojej pomocy.

W tej chwili, trzymając jego rękę i czując jej gorączkę, zrobiłem dziwną rzecz. Powiedziałem mianowicie, jak się nazywam i jakie jest moje imię, choć zwykle nikomu tego nie ujawniam. Ale on i tak i nie słuchał mnie i wpatrywał się w martwe ciało kobiety. Jego usta wykrzywiły się tylko w delikatnym uśmiechu. Wyraz twarzy mógłby poruszyć każdego, trudno było pozostać przy nim obojętnym.

— To moja wina — powiedział — to ja ją tutaj sprowadziłem. Uniósł brwi, jakby się sam sobie dziwił.

— Nie — odpowiedziałem szybko — pan przecież tego nie zrobił. Niech pan mi powie, kto to zrobił.

Wydało mi się, że zmieszał się, zatopił w myślach.

— Nigdy nie wyjeżdżałem z Anglii — zaczął. — Byłem malarzem, widzi pan… jak gdyby miało to teraz jakieś znaczenie… obrazy, książki! Myślałem, że to wszystko takie malownicze! Takie malownicze!

Jego wzrok przesunął się po pokoju, głos zawisł w powietrzu. Przez dłuższy czas znów patrzył na zmarłą, a potem cicho odezwał się do niej:

— Emilio.

Zdawało mi się, że przyciska coś cennego do serca. Stopniowo, dowiedziałem się wszystkiego. Była to ich podróż poślubna, przez Niemcy aż do tego kraju, gdzie Morgan odnajdywał krajobrazy, które chciał malować. Tak oto, w końcu, przybyli do tego odległego miejsca, ponieważ tu właśnie, w pobliżu, znajdowały się ruiny klasztoru, o których mówiono, że zachowały się w dobrym stanie. Jednak Morgan i Emilia nigdy nie dotarli do tego klasztoru. Tragedia miała ich spotkać właśnie tu. Okazało się, że nie ma regularnych kursów tą drogą i Morgan musiał wynająć chłopa z wozem, aby ich tutaj przywiózł. Tego wieczoru, kiedy przybyli na miejsce, zauważyli niezwykły ruch na cmentarzu, na peryferiach wioski. Chłop, który ich tu przywiózł, zerknął tylko raz i odmówił dalszej jazdy.

— Wyglądało to na swego rodzaju procesję — opowiadał Morgan. — Uczestnicy ubrani byli w swoje najlepsze, wyjściowe ubrania, niektórzy trzymali w dłoniach kwiaty. Prawda jest taka, że byłem tym całkowicie zafascynowany. Chciałem to widzieć. Tak bardzo, że nie przejąłem się tym, że woźnica wysadził nas tutaj i odjechał. Widzieliśmy wioskę w górze, nad sobą. Właściwie to był mój pomysł. Widzi pan, Emilia łatwo godziła się na wszystko. W końcu zostawiłem ją na drodze przy bagażach, a sam poszedłem do góry. Wdrapałem się na pagórek bez niej. Widział go pan wjeżdżając do wioski, i ten cmentarz? Nie, oczywiście, że go pan nie widział. Bogu dzięki, że ten pana powóz przywiózł was tutaj bezpiecznie i w zdrowiu. Choć, gdyby pan jechał jeszcze dalej, nie zważając na konie… — Przerwał.

— Ale co się stało? — zapytałem łagodnie.

— Co się stało? To barbarzyńcy! — wykrzyknął. Ruchem głowy wskazał na drzwi, po czym pociągnął długi łyk z butelki i zakręcił zakrętkę.

— No cóż, nie była to wcale procesja. Od razu się zorientowałem — powiedział. — Ludzie nie chcieli nawet odezwać się do mnie, kiedy podszedłem bliżej, a wie pan jacy oni są; choć nie mieli nic przeciwko temu, żebym przyglądał się wydarzeniu. Prawda jest taka, że aż trudno uwierzyć, że byłem tego świadkiem. Nie uwierzy mi pan, kiedy powiem, co widziałem. Musi mi pan jednak uwierzyć bo jeśli nie, to chyba zwariowałem, na pewno.

— Uwierzę panu, niech pan mówi dalej — odrzekłem.

— Taak, na cmentarzu pełno było świeżych grobów, zobaczyłem to natychmiast. Na niektórych stały drewniane krzyże, inne były tylko kopczykami usypanymi z ziemi, ze świeżo złożonymi kwiatami. Stojący przy nich chłopi także trzymali w dłoniach kwiaty, przynajmniej kilkoro z nich, jak gdyby zamierzali przybrać czy uporządkować je. Wszyscy oni jednak stali nieruchomo, a ich oczy wlepione były w dwóch mężczyzn, którzy przyprowadzili białego konia i trzymali go za uzdę. Ach, cóż to za zwierzę! Grzebał nogą w ziemi, płoszył się nieco, jakby to miejsce nie było dla niego odpowiednie. To było piękne wspaniałe zwierzę, ogier o śnieżnobiałej maści. W pewnej chwili, nie mógłbym wytłumaczyć panu, jak to zaplanowali, ponieważ żaden z nich nie wypowiedział nawet słowa, jeden z nich, przywódca jak myślę, uderzył nagle konia z całą siłą trzonkiem łopaty. Koń zerwał się jak szalony i popędził stokiem w górę wzgórza. Może pan sobie wyobrazić. Myślałem, że już go nie zobaczymy, przynajmniej przez czas jakiś. Myliłem się jednak. Po chwili ogier zwolnił i przeszedł w galop, zawrócił, gdy dobiegł do starych grobów i ponownie zaczął zbiegać w dół ku nowo wykopanym. Wszyscy stali w milczeniu, przyglądając się tej scenie. Wkrótce rumak podbiegł kłusem, przeskakując przez groby i złożone kwiaty, a nikt się nawet nie poruszył, aby chwycić go za uzdę. Aż nagle zatrzymał się przy jednym z grobów.

Anglik wytarł oczy, ale i tak miał je już suche. Zdawał się zafascynowany swoim opowiadaniem. Ja także.

— I oto, co się wydarzyło — kontynuował. — Zwierzę po prostu stanęło i stało tam. Nagle dał się słyszeć krzyk dobiegający z tłumu. Nie, to nie był krzyk, zdawało się, że oni wszyscy ciężko oddychają, sapią i jęczą. Po chwili znów zrobiło się cicho. Koń stał w miejscu, podrzucając łbem. W końcu ten, który był ich przywódcą rzucił się do przodu i okrzykiem wydał jakieś dyspozycje kilku innym mężczyznom. Jedna z kobiet, krzycząc, rzuciła się na grób prawie pod końskie kopyta. Podszedłem bliżej. Tak blisko, jak tylko mogłem. Widziałem płytę kamienną z wyrytym nazwiskiem zmarłej. To była młoda kobieta. Nie żyła od sześciu miesięcy. Data śmierci była wyryta na kamieniu. Przy grobie klęczała ta nieszczęsna kobieta z tłumu, obejmując teraz ramionami kamienną płytę, jak gdyby chciała ją wyciągnąć z ziemi. Mężczyźni podnieśli ją siłą i odciągnęli na bok. Chciałem się odwrócić, ale nie mogłem, aż do chwili, gdy zdałem sobie sprawę, co chcą zrobić. Oczywiście, Emilia była zupełnie bezpieczna, żaden z tych ludzi nie zwracał na nas żadnej uwagi. Dwóm silnym mężczyznom udało się w końcu odciągnąć zdesperowaną kobietę, a pozostali podeszli z łopatami i zaczęli rozkopywać grób. Wkrótce jeden z nich zeskoczył do odkopanego dołu. Wszyscy się uciszyli i można było usłyszeć najlżejszy szelest odgłosu łopaty i wyrzucanej na pryzmy ziemi. Nad nami wysoko stało słońce, na niebie nie było nawet chmurki, wszyscy stali dookoła tego grobu, trzymali się teraz za ręce, nawet ta nieszczęsna kobieta…

Anglik przerwał i znów patrzył na Emilię. Siedziałem spokojnie czekając, aż wznowi opowiadanie. Słyszałem, jak w butelce zabulgotała whisky, gdy uniósł ją do góry i przytknął do ust. Z zadowoleniem skonstatowałem, że jest jeszcze w niej dużo płynu i że Morgan może długo pić, by w ten sposób zabijać swój ból.

— Ale równie dobrze to mogłaby być północ — podjął na nowo — tam, na tym wzgórzu. Tak to się odczuwało. I wtedy usłyszałem człowieka, który zeskoczył do wykopanego grobu. Rozwalał łopatą wieko odkopanej trumny! Na bok poszły połamane deski. Po prostu je odrzucał, na prawo i lewo. Nagle wydał z siebie straszliwy okrzyk! Pozostali mężczyźni przysunęli się bliżej i naraz, przy grobie, zrobił się nieopisany tumult. Wszyscy cofnęli się z przestrachu, jak fala. Wszyscy coś krzyczeli, niektórzy obracali się i próbowali wydostać z tłumu. Ta biedna kobieta, oszalała, zgięła nogi w kolanach i próbowała uwolnić się od trzymających ją mężczyzn. Nie mogłem powstrzymać się od podejścia bliżej. Nie sądzę, że cokolwiek odciągnęłoby mnie w takiej chwili od tego i powiem panu, że po raz pierwszy w życiu zrobiłem coś takiego i, Boże dopomóż, oby było to po raz ostatni. Musi mi pan uwierzyć, musi! Tam, w tej trumnie, tuż obok mężczyzny, który zeskoczył do grobu i stał teraz pośród połamanych desek, leżała martwa kobieta i powiem panu… otóż, powiem panu, że jej ciało było świeże jak kwiat.

— Jego głos załamał się, oczy miał rozszerzone, a rękę zatrzymał w powietrzu, tak jakby trzymał w palcach jakąś niewidzialną rzecz błagając, bym uwierzył w to, co opowiadał. — Tak różowa na twarzy, jak gdyby była żywa! Od sześciu miesięcy w ziemi! Tak oto leżała! Całun miała odrzucony do tyłu, a ręce złożyła na piersiach, jakby spała.

Anglik westchnął głęboko. Dłoń obsunęła mu się na nogę, potrząsnął głową i przez chwilę siedział zamyślony.

— Przysięgam! — krzyknął. — I wtedy ten człowiek, który był w grobie pochylił się i podniósł rękę zmarłej. Mówię panu, że ruszała się równie lekko jak moja czy pana! Przytrzymał jej dłoń, jakby przyglądał się jej paznokciom. Wtedy krzyknął coś, a kobieta przy grobie zaczęła kopać jak szalona przytrzymujących ją mężczyzn i ziemię wokół siebie, tak że grudki padały prosto na twarz i włosy trupa. Była piękna, ta martwa kobieta, o tak, gdyby tylko mógł pan ją zobaczyć, i co oni potem zrobili!

— Niech pan powie — powiedziałem do niego cicho, choć zrozumiałem wszystko, zanim odpowiedział.

— Mówię panu… — zaczął — nie znamy znaczenia rzeczy, zanim sami tego nie zobaczymy! — Spojrzał na mnie, brwi wygięły mu się w łuk, jak gdyby wyjawiał jakąś straszną tajemnicę. — Po prostu tego nie wiemy.

— Owszem, nie — powiedziałem.

— Powiem panu, wzięli kołek, taki zwyczajny drewniany kolek, niech pan tylko zwróci uwagę, a ten, co był na dole, odebrał go od swych towarzyszy, a w drugą rękę wziął duży młot. Przyłożył kołek do piersi kobiety, tuż pod sercem. Nie wierzyłem własnym oczom! A potem, jednym silnym uderzeniem wbił kołek prosto w trupa. Nawet gdybym bardzo chciał, nie mógłbym się w tej chwili poruszyć. Po prostu stałem jak wmurowany. A potem, ten człowiek, ten człowiek, ta zwierzęca bestia, sięgnął po swoją łopatę, przystawił ostrzem do szyi kobiety, z całej siły docisnął. Głowa poleciała, o tak… — Zamknął oczy, jego twarz wykrzywiła się, przechylił głowę.

Patrzyłem na niego, ale już go nie widziałem. Widziałem tę kobietę w grobie, z odciętą głową i odczuwałem wewnętrzny dokuczliwy ból, jak gdyby czyjaś ręka ściskała mi gardło, a moje wnętrzności podchodziły aż pod przełyk, tak że nie mogłem nawet oddychać. Nagle poczułem usta Klaudii na przegubie dłoni. Wpatrywała się w Morgana i prawdopodobnie była tu z nami już od pewnego czasu.

Powoli Morgan podniósł swój wzrok na mnie, w jego oczach malowała się dzikość.

— To właśnie chcą też zrobić z nią — wskazał na ciało kobiety — z moją Emilią! Ale ja im nie pozwolę. — Potrząsnął głową z zawziętością. — Nie pozwolę im. Musi pan mi pomóc, Louis.

Jego usta drżały, a twarz była tak zniekształcona tą nagłą desperacją, że mimowolnie cofnąłem się.

— Ta sama krew płynie w naszych żyłach, pańskich i moich. Mam na myśli Francuzów, Anglików, jesteśmy ludźmi cywilizowanymi, Louis. Oni są dzikusami!

— Niech się pan spróbuje uspokoić, Morgan — odrzekłem, kładąc mu dłoń na ramieniu. — Chcę, żeby mi pan opowiedział, co stało się dalej. Pan i Emilia…

Gorączkowo sięgnął znów po butelkę. Był zbyt zdenerwowany by wyciągnąć ją z kieszeni, więc zrobiłem to za niego. Podałem mu butelkę. Odkręcił zakrętkę.

— Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. To się nazywa przyjaciel — powiedział z emfazą. — Widzi pan, zabrałem ją szybko stamtąd. Oni chcieli jeszcze spalić szczątki, tam, na cmentarzu, a Emilia nie mogła tego zobaczyć, przynajmniej nie kiedy ja… — Potrząsnął głową. — Nie można było znaleźć żadnego wozu, który by nas stąd zabrał, ani jednego, a do najbliższego miasta dwa dni drogi!

— Ale jak oni to tłumaczą, Morgan? — naciskałem. Wiedziałem, że niewiele mu już pozostało czasu.

— Wampiry — wybuchnął, whisky rozlała się na dłoń. — Wampiry, Louis, czy może pan w to uwierzyć! — Wskazał butelką na drzwi. — Plaga wampirów! O wszystkim w szeptach, jak gdyby sam diabeł podsłuchiwał ich pod drzwiami! Oczywiście, Bóg jest miłościwy, więc dadzą sobie z nimi radę… Ta nieszczęsna kobieta na cmentarzu, w ten sposób przerwali jej pośmiertne życie jako wampira, już nie będzie nocami wygrzebywać się ze swojego grobu, aby pić krew nas wszystkich! — Przyłożył butelkę do ust. — O… Boże — jęknął.

Przyglądałem się, jak pije, cierpliwie czekając.

— A Emilia… — Powrócił po chwili do opowiadania. — Ona sądziła, że to fascynujące. No tak, siedząc przy ogniu, przy dobrym obiedzie i winie. Ona nie widziała tej kobiety! Nie widziała, co oni jej zrobili — oznajmił z desperacją. — Och, jakże chciałem się stąd wydostać. Proponowałem im pieniądze. Jak to się skończy, powtarzałem, jeden z was będzie miał te pieniądze, małą fortunę, tylko za to, że wywiezie nas stąd daleko.

— Ale nie skończyło się… — szepnąłem. Widziałem, jak łzy Zbierają się w jego oczach, usta wykrzywiają z bólu.

— Jak to się stało, z nią…? — zapytałem.

— Nie wiem. — Chwytał głęboko powietrze w płuca, potrząsając głową. Płaską butelkę przyciskał do czoła jak kompres, choć wcale nie była chłodna.

— Wampir przyszedł tu, do gospody? — zapytałem.

— Mówili, że ona sama wyszła do niego — wyznał ze łzami płynącymi teraz po policzkach. — Wszystko było pozamykane! Zadbali o to. Drzwi, okna! I wtedy nadszedł ten ranek, i wszyscy krzyczeli, a jej nie było. Okno było szeroko otwarte, ale nie było jej w pokoju. Nawet nic na siebie nie zarzuciłem. Wybiegłem na zewnątrz i nagle zatrzymałem się nad nią… Leżała pod brzoskwiniami, tam za gospodą. Potknąłem się o nią. W ręku trzymała pustą filiżankę. Mocno zacisnęła na niej palce. Chłopi mówili, że wampir zwabił ją do siebie… Chciała podać mu wodę…

Butelka wysunęła mu się z palców. Klasnął dłońmi nad uszami, skulił się i pochylił głowę.

Przez dłuższy czas siedziałem, przyglądając się mu. Właściwie nie miałem nic do powiedzenia. I kiedy zapłakał cicho, że chcą sprofanować jej ciało, że powiedzieli, że ona, Emilia, jest teraz wampirem, zapewniłem go, cicho, choć nie wiem, czy w ogóle mnie słyszał, że to nieprawda.

W końcu pochylił się do przodu, jak gdyby miał za chwilę upaść. Wydawało się, że sięga po świecę, ale zanim ramię spoczęło na kredensie, palec dotknął jej tak, że gorący wosk zgasił malutki płomień króciutkiego już knota. Pogrążyliśmy się w ciemności. Głowa opadła mu na ramię.

Całe światło pokoju zdawało się odbijać w oczach Klaudii. Cisza przedłużała się i miałem nadzieję, że Morgan nie uniesie już dziś swej głowy, gdy do drzwi podeszła gospodyni. Jej świeca oświetliła Anglika, był pijany, spał.

— Niech pan już idzie — odezwała się do mnie. Wokół niej cisnęły się jakieś ciemne postacie. Gospoda pełna była teraz kręcących się kobiet i mężczyzn. — Niech pan idzie pod kominek!

— Co wy chcecie zrobić? — zapytałem, wstając i przytrzymując Klaudię. — Chcę wiedzieć, co zamierzacie zrobić!

— Niech pan idzie pod kominek — rozkazała.

— Nie, nie róbcie tego — powiedziałem.

Stara zmrużyła tylko oczy i obnażyła w złości zęby.

— Idź pan — warknęła.

— Morgan. — Szturchnąłem Anglika, ale on mnie nie słyszał, nie mógł mnie teraz słyszeć.

— Niech go pan tak zostawi — powiedziała gwałtownie kobieta.

— Ale to głupie, to co robicie, nie rozumiesz? Ta kobieta przecież nie żyje! — argumentowałem.

— Louis — szepnęła Klaudia tak, że tylko ja ją usłyszałem, gdy jej ramię mocniej zacisnęło się wokół mojej szyi pod kapturem. — Zostaw tych ludzi w spokoju.

Inni teraz też wchodzili do pokoju, stając dookoła dębowego stołu. Ich twarze były ponure, gdy patrzyli na nas.

— Skąd pochodzą te wampiry? — szepnąłem. — Przeszukaliście przecież tutejszy cmentarz! Gdzie ukrywają się przed wami? Ta kobieta nie może wam zaszkodzić. Polujcie na swoje wampiry, jeśli musicie.

— Za dnia — powiedziała poważnie, mrużąc oko i powoli potakując głową. — Za dnia, dobierzemy się do nich, za dnia.

— Gdzie? Tam na cmentarzu, rozkopując groby własnych bliskich?

Potrząsnęła głową.

— Ruiny — rzekła — zawsze kryją się w ruinach. W czasach mojego dziadka były w ruinach i teraz znowu są w ruinach. Rozbierzemy je, jeśli trzeba będzie, kamień po kamieniu. Ale pan… niech pan już idzie. Jeśli pan nie odejdzie natychmiast, wyrzucę pana stąd w tę ciemność! — Zza fartucha wyciągnęła zaciśniętą dłoń, w której trzymała kołek i podniosła go do góry w świetle migającej świecy. — Słyszy mnie pan, niech pan już idzie!

Mężczyźni stojący za nią przysunęli się bliżej, ich usta były zacięte, a oczy płonęły w blasku świecy.

— Tak… — odrzekłem. — Dobrze. Wolę tak. Na zewnątrz. Ruszyłem gwałtownie do przodu, odpychając ją na bok, widząc, jak rozstępują się, robiąc mi przejście. Położyłem już dłoń na zasuwie drzwi wejściowych i szarpnąłem, odciągając ją do tyłu jednym pociągnięciem.

— Nie! — krzyknęła kobieta gardłowo po niemiecku. — Oszalał pan!

Podbiegła do mnie i zdumiona wlepiła oczy w zasuwę. Położyła dłonie na szorstkich deskach drzwi.

— Czy pan wie, co pan robi!

— Gdzie są te ruiny? — zapytałem spokojnie. — Daleko stąd? Po lewej czy po prawej stronie drogi?

— Nie, nie. — Gwałtownie kręciła głową. Podważyłem drzwi i otworzyłem je. Poczułem chłodny wiew powietrza na twarzy. Jedna z kobiet siedzących pod ścianą powiedziała coś ze złością, a jakieś dziecko jęknęło przez sen.

— Wychodzę — rzuciłem krótko. — Niech mi pani zrobi jedną przysługę. Niech mi pani powie, gdzie są te ruiny, żebym mógł się trzymać od nich z daleka.

— Pan nic nie wie, nie wie — powiedziała. Położyłem wtedy rękę na jej ciepłej dłoni i popchnąłem wolno na zewnątrz. Jej stopy zapierały się o podłogę, w oczach pojawiło się przerażenie. Mężczyźni przysunęli się bliżej, ale gdy kobieta, wbrew swej woli, znalazła się na zewnątrz, zatrzymali się. Wykrzywiała głowę na boki, włosy opadły jej na oczy, dzikim wzrokiem wpatrywała się w moją rękę.

— Mów — powiedziałem. Widziałem, że wpatruje się teraz nie we mnie, lecz w Klaudię. Ta, obróciła się do niej i światło ogniska oświetliło jej twarz. Kobieta nie dostrzegała, widziałem to, ani okrągłych policzków, ani dziecięcych warg, lecz tylko oczy Klaudii, które śledziły ją z mroczną, demoniczną bystrością. Zagryzła wargi aż do krwi.

— Na północ czy na południe?

— Na północ… — wyszeptała.

— Na lewo czy na prawo?

— Na lewo.

— Jak daleko?

Kobieta rozpaczliwie próbowała uwolnić rękę z mojego uścisku.

— Trzy mile — wykrztusiła. Wtedy puściłem jej dłoń, aż odrzuciło ją na drzwi. Jej oczy były szeroko otwarte ze strachu i przerażenia. Odwróciłem się, aby odejść, ale nagle krzyknęła za mną, abym poczekał. Przystanąłem i zobaczyłem, że oderwała krucyfiks przybity nad drzwiami i wyciągnęła go w moją stronę. Z głębokich pokładów mojej mrocznej pamięci przywołałem znów Babette patrzącą na mnie i wypowiadającą pamiętne słowa: „Odstąp ode mnie, Szatanie”. Ale twarz kobiety wyrażała desperację.

— Niech pan to weźmie, w imię Boże — powiedziała. — I niech pan szybko jedzie.

Drzwi zatrzasnęły się i oto zostaliśmy z Klaudią w całkowitej ciemności.

Kilka minut później wokół nikłego światła latarni przy naszym powozie zalegała ciemność, jak gdyby wioska nigdy nie istniała. Kołysząc się, posuwaliśmy się do przodu, resory naszego wehikułu skrzypiały. W ciemnym świetle księżyca na moment ujrzeliśmy zamazane kształty gór wznoszących się nad ścianą sosen. Ciągle jeszcze miałem przed oczyma tego Anglika, słyszałem jego głos. Wszystko to mieszało się z moim własnym przerażeniem na myśl o spotkaniu z potworem, który wywołał Emilię, potworem, który ponad wszelką wątpliwość był jednym z nas. Tymczasem Klaudia szalała. Gdyby tylko mogła powozić, sama przejęłaby lejce. Bez przerwy przynaglała mnie, bym częściej używał bata. Z wściekłością odtrącała niskie gałęzie drzew, jakie pojawiały się w światłach lamp tuż przed naszymi głowami, a jej ręka, która mocno obejmowała mój bok, była twarda jak żelazo.

Pamiętam, że droga skręcała ostro. Lampy zabrzęczały na zakręcie, gdy Klaudia zawołała, próbując przekrzyczeć wiatr:

— Tam, Louis, widzisz?!

Zaciągnąłem mocno cugle. Stanęliśmy. Wsunęła mi się na kolana i mocno przycisnęła do mnie. Wóz kołysał się niczym statek na morzu. Wielka pierzasta chmura przesunęła się, odsłaniając księżyc. Wysoko nad nami zamajaczyła ciemna sylwetka wieży. Przez wysokie okno u góry przebłyskiwało niebo. Usiadłem, trzymając się mocno ławy, próbując opanować rozedrganie, które jeszcze tłukło się w mojej głowie. Jeden z koni zarżał. Potem wszystko się uspokoiło. Usłyszałem Klaudię!

— Louis, chodź…

Odszepnąłem coś szybko i nieracjonalnie. Miałem przerażające wrażenie, że Morgan jest przy mnie, mówi coś do mnie tym swoim roznamiętnionym głosem. Wokoło było cicho. Żadne stworzenie nie ruszało się w tej otaczającej nas nocy. Był tylko wiatr i cichy szum liści.

— Jak myślisz, czy on wie, że nadchodzimy? — zapytałem, nie poznając swego głosu na wietrze. Czułem, że nie ma odwrotu, ale jednocześnie wydawało mi się, że ten gęsty las jest nierzeczywisty. Chyba miałem dreszcze. I wtedy poczułem, że dłoń Klaudii bardzo delikatnie dotknęła mojej. Wysokie sosny kłębiły się za nią, a szelest liści stał się jakby głośniejszy, jak gdyby wielkie usta wsysały powiew wiatru, tworząc zawirowania w powietrzu.

— Pochowają ją na rozdrożu? Czy to chcą zrobić? Angielkę! — wyszeptałem.

— O, gdybym to ja miała twoją postać — odezwała się Klaudia — a ty moje serce. Och, Louis… — Jej głowa przytuliła się do mnie, ale gdy chciałem ją pocałować, lekko tylko dotknęła moich ust i odwróciła głowę. — Pozwól, że ja ciebie poprowadzę — poprosiła. — Nie ma już teraz odwrotu. Weź mnie na ręce — powiedziała — i postaw na drodze.

Trwało to chyba całą wieczność, gdy tak siedziałem z nią, czując jej usta na mojej twarzy, na powiekach. Klaudia poruszyła się. Miękkość jej malutkiego ciała oddalała się ode mnie ruchem tak wdzięcznym i szybkim, że wydawała się teraz jakby zastygła w powietrzu obok powozu, jej ręka zacisnęła się na moment na mojej, by puścić ją po chwili. Spojrzałem w dół i zobaczyłem, że patrzy na mnie, stojąc w drżącym świetle latarni powozu. Dała mi znak i zrobiła krok do tyłu.

Louis, zejdź na dół…

Wymontowałem lampę z haczyków i po chwili stałem już obok niej w wysokiej trawie.

— Czy nie wyczuwasz niebezpieczeństwa? — szepnąłem. — Czy nie czujesz tego zapachu?

Jeden z tych szybkich ulotnych uśmiechów pojawił się na jej wargach, po czym odwróciła się w kierunku zbocza góry. Latarnia wskazywała drogę przez górujący nad nami las. Klaudia zarzuciła kaptur na głowę i weszła w gąszcz.

— Poczekaj jedną chwilę…

— Strach jest twoim wrogiem — odpowiedziała, ale nie zatrzymała się.

Szła do przodu, wyprzedzając światło. Stąpała pewnie, nawet gdy wysoka trawa zaczęła ustępować kamienistemu podejściu, a las zgęstniał. Daleka wieża rozmyła się w ciemności, gdy chmury ponownie zakryły księżyc, a widok przesłonił kołyszące się gałęzie drzew. Wkrótce przestał nas dochodzić zapach i odgłosy koni, które zostawiliśmy na dole.

— Bądź en garde — szepnęła Klaudia, nie zatrzymując się i dalej wspinała się po stoku. Ruiny były bardzo stare. Dlaczego klasztor już nie istniał, nie wiedzieliśmy. Czy to za sprawą zarazy czy może pożaru, a może najeźdźca spustoszył te tereny, trudno było powiedzieć.

Nagle usłyszałem jakiś szept w ciemności. Był jak wiatr i liście, ale to nie było to. Ujrzałem, jak pochylone przy podejściu plecy Klaudii wyprostowują się i spostrzegłem jasną wewnętrzną część jej dłoni, gdy zwolniła kroku. Wtedy zdałem sobie sprawę, że to woda, strumyczek wijący się po pochyłości i spływający wolno w dół wzgórza. Wyraźniej usłyszeliśmy mały wodospad. Ujrzałem go nawet między ciemnymi pniami drzew w świetle księżyca, woda rozbryzgiwała się na boki, wpadając do niewielkiej sadzawki. Sylwetka Klaudii pojawiła się przy siklawie, jej dłonie ściskały nagie korzenie drzewa w wilgotnej ziemi poniżej. Po chwili zobaczyłem, że zaczęła się wspinać na wyrastającą z mroku skałę. Widziałem, jak nieznacznie drżą jej ręce, jak buciki kołyszą się w powietrzu, by po chwili znaleźć pewne oparcie w szczelinie skalnej. Woda była zimna i sprawiała, że powietrze, światło wokół niej miało jej aromat. Przystanąłem na chwilę. Wokół panował absolutny spokój. Słuchałem. Zmysły cicho oddzielały odgłosy wody od szelestu liści, ale oprócz tego nic się nie poruszyło. I nagle opanowało mnie wrażenie, stopniowo, jak chłód ogarniający po kolei ramiona, szyję, a w końcu i twarz, że ta noc była zbyt cicha i odludna, za bardzo pozbawiona życia. Zdawało się, że nawet ptaki unikały tego miejsca. Nie było też słychać odgłosów niezliczonych małych stworzeń normalnie zapełniających brzegi strumyków. Klaudia tymczasem, już nade mną, na występie skalnym, sięgała po latarnię, a jej peleryna dotknęła mojej twarzy. Podniosłem latarnię tak, że jej postać nagle znalazła się w świetle, jak postać jakiegoś niesamowitego cherubina. Wyciągnęła do mnie rękę, jak gdyby pomimo swego małego wzrostu chciała podciągnąć mnie na skarpę. Po chwili wspinaliśmy się znowu w górę, ponad strumieniem.

— Czujesz? — szepnąłem. — Tak tu cicho.

Ale jej dłoń ścisnęła tylko mocniej moją. Stok stawał się coraz bardziej nachylony, a panująca tu cisza odbierała odwagę. Musiałem nieźle wytężać wzrok, aby dojrzeć korę na pniach drzew, które wyłaniały się przed nami z ciemności. Coś się poruszyło i automatycznie wyciągnąłem ręce do Klaudii, przyciągając ją gwałtownie do siebie. Była to jednak tylko jaszczurka przemykająca się między spadłymi liśćmi. Po chwili liście przestały szeleścić, lecz Klaudia wycofała się pod fałdy mojej peleryny, a jej dłonie mocno uchwyciły sukno mojego surduta. Wydawało mi się, że popędza mnie, abym szedł szybciej.

Wkrótce przestaliśmy już wyczuwać zapach wody, a gdy księżyc zaświecił przez moment jaśniej, zobaczyłem tuż przed nami coś, co zdawało się wyłomem w lesie. Klaudia wzięła ode mnie latarnię i zamknęła jej metalowe drzwiczki. Próbowałem jej w tym przeszkodzić, przez chwilę walczyliśmy, ale wtedy powiedziała do mnie spokojnie:

— Zamknij oczy, a potem otwórz powoli. A kiedy tak zrobisz, ujrzysz to, czego szukamy.

Przeszedł mnie zimny dreszcz, gdy przymknąłem oczy, przytrzymując ją jednocześnie za ramiona. Ale gdy otworzyłem je ponownie, ujrzałem zaraz, gdy tylko wzrok przyzwyczaił się do ciemności, za drzwiami, długie i niskie ściany klasztoru i jego wysoką, kwadratową, masywną wieżę. Daleko za nią majaczyła niezwykłą czernią dolina, błyskająca tylko śnieżnymi czapami otaczających ją szczytów.

— Chodź — odezwała się do mnie. — Tylko cicho. Stąpaj tak, jakby twoje ciało nic nie ważyło.

Bez wahania ruszyła do przodu, prosto pod ścianę, prosto na spotkanie tego stworzenia, kimkolwiek ono było, czekającego teraz w swojej kryjówce.

Po kilku chwilach odszukaliśmy wyrwę w murze, przez którą dostaliśmy się do środka. Była nawet ciemniejsza niż sam mur. Dzikie wino obrastało zmurszałe ściany, jak gdyby przytrzymywało kamienie na swoim miejscu. Wysoko nad nami, przez otwarty dach wieży, czując wilgotny zapach zmurszałych kamieni w nozdrzach, ujrzałem między chmurami połyskujące, migotliwe gwiazdy. Wielka klatka schodowa z wąskimi okienkami, przez które widać było dolinę, prowadziła spiralnie, od narożnika do narożnika schodami w górę. Poniżej, pod pierwszym poziomem klatki schodowej, z ponurej ciemności, wyłaniał się szeroki, ciemny otwór prowadzący do pozostałych sal klasztoru.

Klaudia zamarła, była teraz jak kamień. W wilgotnym pomieszczeniu nie poruszyły się nawet jej miękkie włosy. Słuchała, a ja wsłuchiwałem się w ciemność razem z nią. Słychać jednak było tylko ciche wycie wiatru po salach. Klaudia poruszyła się, powoli, z namysłem. Wyciągniętą stopą ostrożnie badała grunt przed sobą. Zobaczyłem, jak nastąpiła na leżący przed nami płaski kamień. Na stukanie obcasem odpowiedział głuchym dźwiękiem. Potem ujrzałem jego szeroki kształt. Wyrastał w odległym kącie i zaraz wyobraziłem sobie wyraźnie, jak grupa mężczyzn i kobiet z wioski otacza go, a potem podnosi do góry przy pomocy gigantycznej dźwigni. Wzrok Klaudii badał klatkę schodową, by wreszcie zatrzymać się poniżej na rozwalonym otworze po drzwiach. Poruszyła się niespodziewanie, tak że stanęła nagle obok mnie, nie uczyniwszy nawet najmniejszego hałasu.

— Słyszysz — szepnęła — słyszysz?

Odgłos był tak cichy, że śmiertelna istota nie dosłyszałaby go. Nie dochodził z ruin. Słychać go było z daleka, nie z długiego wijącego się podejścia, którym my wdrapaliśmy się na wzgórze, ale z drugiej strony góry, prosto od wioski. Najpierw szelest, jakby drapanie, ale stałe, potem powoli coraz wyraźniejsze odgłosy stóp, ciężkie stąpanie. Dłoń Klaudii zacisnęła się na mojej, delikatnie popchnęła mnie pod pochyłość wznoszących się do góry schodów. Widziałem, jak fałdy jej ubrania nieznacznie wychyliły się spod peleryny. Ciężkie kroki narastały i zacząłem wyczuwać już, że były jakieś nierówne. Pierwszy krok był szybki i ostry, drugi wolniejszy, opierający się, jakby kogoś ciągniętego siłą. Kroki zbliżały się coraz bardziej, stawały się coraz wyraźniejsze w poświstywaniach wiatru. Poczułem, jak serce bije mi mocniej, a żyły nabrzmiewają na skroniach. Drżenie przeszło przez moje ciało, tak że czułem wyraźnie materiał koszuli na sobie, sztywne brzegi kołnierzyka, drapanie guzików o pelerynę.

Wtedy dotarł do nas z wiatrem ledwie wyczuwalny zapach. To był zapach krwi, który natychmiast mnie pobudził, nawet wbrew mojej woli. Ciepła, słodka woń ludzkiej krwi, krwi broczącej, płynącej, rozlewającej się. Po chwili doszedł do mnie jeszcze jeden zapach, ludzkiego mięsa i rozróżniłem wraz z krokami odgłosy ochrypłego suchego charkotu. Razem z nimi dały się słyszeć jeszcze inne odgłosy — początkowo ledwie słyszalne, gdy ciężkie stąpanie stawało się coraz głośniejsze i bliższe ścianom klasztoru — odgłosy jeszcze jednej osoby, jej wstrzymywanego, wytężonego oddechu. Słyszałem już jej bicie serca — nieregularne, pełne strachu, drżące. Ale usłyszałem też to drugie serce, mocne, równo bijące, pulsujące, coraz głośniej, serce równie silne jak moje! I wtedy, przez rozkruszony otwór w murze, przez który sami weszliśmy, zobaczyłem go. Najpierw pojawiło się wielkie ramię, długa, luźno zwisająca ręka i dłoń z zakrzywionymi palcami. Potem zobaczyłem głowę. Przewieszone przez drugie ramię zwisało jakieś ludzkie ciało. W wyłamanym otworze postać wyprostowała się, przerzuciła ciężar i spojrzała prosto w ciemność, w której byliśmy ukryci. Każdy mój muskuł stał się jak z żelaza, gdy śledziłem zarys jego głowy na tle nieba. Twarz pozostała jednak zupełnie ciemna i nie sposób było dojrzeć jej rysów, tylko księżyc odbijał się w jego oku, tak jakby to był kawałek szkła. Potem zobaczyłem, jak mignęły jego guziki i usłyszałem ich chrzęst, gdy uwolniona od ciężaru ręka luźno zwisła przy boku. Jego długa noga zgięła się w kolanie, gdy ruszył w naszym kierunku, wchodząc do wieży.

Trzymałem mocno Klaudię, gotów w każdej chwili zasłonić ją swym ciałem i stawić czoło potworowi. Ale w tej samej chwili spostrzegłem ze zdziwieniem, że jego oczy wcale mnie nie dostrzegły i że nadal ciężko stąpa, ciągnąc swoją ofiarę w kierunku głównej bramy klasztoru. Światło księżyca padało teraz na jego pochyloną głowę, na gęstą czuprynę ciemnych włosów opadających na ramiona i czarne wyłogi surduta. Coś mnie uderzyło w jego ubraniu — klapa surduta była mocno naddarta, a rękaw wyrwany ze szwu. Wydawało mi się niemal, że przez rozszarpany materiał widzę jego nagie ciało. Człowiek w jego rękach poruszył się i żałośnie jęknął. Postać zatrzymała się na chwilę i wykonała ruch, jakby głaskała swoją ofiarę. W tym momencie wyszedłem z ukrycia, idąc w jego stronę.

Nie potrafiłem w tej chwili wypowiedzieć jakiegokolwiek słowa. Nie znałem takich, których można by użyć. Wiedziałem tylko, że wyszedłem na oświetloną przez księżyc część sali i że jego ciemna i gęsta od włosów głowa uniosła się, odwróciła nagle w moją stronę. Zobaczyłem jego oczy.

Przez dłuższą chwilę patrzył na mnie i widziałem światło błyszczące w tych jego oczach, a potem, gdy obnażył zęby, odbijające się w jego ostrych kłach. Nagle z głębi trzewi wydał z siebie cichy, zduszony okrzyk, który, przez sekundę, zdał mi się moim własnym. Ciało człowieka, puszczone przez wampira, ze stekiem upadło na kamienie. Wampir rzucił się na mnie, raz jeszcze wyrzucając z siebie zdławiony krzyk. Moje nozdrza wyczuły śmierdzący oddech napastnika, gdy wbił się swoimi pazurami w samo futro mojej peleryny. Upadłem do tyłu, uderzając głową o ścianę. Zdążyłem chwycić jednak rękoma za jego głowę, zaciskając palce na skołtunionych, obrzydliwie brudnych włosach napastnika. W moim uchwycie, mokre, gnijące włókno jego surduta rozdarło się natychmiast, ale ręka, która mnie trzymała, była jak z żelaza. Gdy z największym trudem próbowałem odepchnąć jego głowę do tyłu, udało mu się zębami dosięgnąć mojego gardła. Klaudia krzyknęła. Coś ciężkiego uderzyło go w tył głowy, na moment zatrzymując w napaści. Po chwili otrzymał drugi cios. Odwrócił się, jak gdyby chcąc odeprzeć jej ciosy i wtedy dosięgła go moja pięść prosto w twarz, ciosem tak silnym, na jaki mnie tylko było stać. Raz jeszcze kamień pchnięty przez Klaudię trafił go w głowę, po czym Klaudia rzuciła się do ucieczki. Teraz naparłem na niego całym ciałem i poczułem, że jego chroma noga wygięła się do tyłu. Pamiętam, że zadawałem mu ciosy w głowę bez końca, moje palce dosłownie wyrywały z cebulkami te jego brudne kudły. Cały czas próbował mnie dosięgnąć zębami, wymachując rękoma, próbując doprowadzić do zwarcia. Wreszcie spięliśmy się, tracąc równowagę i waląc się na ziemię. Toczyliśmy się po niej w tę i z powrotem, aż udało mi się przygnieść go swoim ciałem. Teraz księżyc dobrze oświetlał jego twarz. Zdałem sobie wreszcie sprawę, między jednym głębokim wdechem a drugim, z kim walczę i kogo przygwoździłem do ziemi. Wielkie oczy osadzone w pustych oczodołach, ohydne małe dziurki w miejscu nosa i gnijąca, łykowata skóra naciągnięta na czaszkę. Całość postaci dopełniały rozpadające się łachmany, przykrywające jego ohydne ciało, pokryte w dodatku grubą warstwą ziemi, mułu i krwi. Walczyłem z nierozumnym, ożywionym tylko, trupem. Z niczym więcej.

Znów ostry kamień ugodził go w czoło. Z uszu trysnęła krew. Walczył jeszcze, ale następny głaz uderzył w niego z taką mocą, że usłyszałem trzask łamanych kości. Krew sączyła się spomiędzy pozlepianych kudłów, plamiąc wokoło kamienie i trawę. Jego pierś dyszała jeszcze pode mną, ale ramionami wstrząsnął już przedśmiertny skurcz, a ręce opadły bezwładnie. Podniosłem się, gardło miałem napuchnięte, serce mi płonęło, każde włókno mojego ciała bolało po starciu. Leżałem oparty o ścianę. Przez moment zdawało mi się, że wielka wieża pochyla się w moją stronę. Poczułem, że krew ciśnie mi się do uszu. Stopniowo jednak dochodziłem do siebie. Dostrzegłem, że Klaudia przyklęknęła na jego piersi i bada miazgę, która pozostała z głowy. Rozrzucała fragmenty jego czaszki na bok. Napotkaliśmy wreszcie wampira z Europy, stworzenie ze Starego Świata. Nie żył.

Przez dłuższy czas leżałem na szerokich schodach, zupełnie nie zwracając uwagi na grubą warstwę ziemi, jaka je pokrywała. Czułem chłód ziemi. Spokojnie spoglądałem na pokonanego. Klaudia stała teraz u jego stóp ze spuszczonymi bezwładnie rękoma. Widziałem, jak przymknęła na chwilę oczy. Z zamkniętymi powiekami jej twarz w świetle księżyca przypominała twarz białej statuetki, a ciało zaczęło się nagle kołysać, bardzo wolno.

— Klaudio! — zawołałem do niej.

Otrząsnęła się. Była ponura i nieszczęśliwa, bardzo rzadko widziałem ją taką. Wskazała na człowieka, ofiarę wampira, który leżał po drugiej stronie wejścia do wieży, tuż obok ściany. Nie ruszał się, ale wiedziałem, że jeszcze żyje. Zupełnie o nim zapomniałem. Zajęty własnym bólem, wszystkie moje zmysły skoncentrowałem na fetorze krwawiącego trupa. Teraz jednak zobaczyłem tego mężczyznę. Wiedziałem już, jaki będzie jego los, ale nic mnie to nie obchodziło. Zdawałem sobie przecież sprawę, że do brzasku pozostała zaledwie godzina.

— Rusza się — odezwała się Klaudia. Spróbowałem podnieść się ze schodów. Lepiej dla niego, żeby się nie przebudził. Lepiej, żeby się w ogóle nie przebudził — chciałem powiedzieć. Klaudia szła teraz w jego kierunku, przechodząc obojętnie obok martwych zwłok czegoś, co prawie nas nie zabiło. Widziałem jej plecy, a przed nią tego człowieka. Zaczął się poruszać, jego stopy wykręcały się w trawie. Nie wiem, czego oczekiwałem, gdy podchodziłem bliżej. Kim był ten człowiek? Przerażonym wieśniakiem czy gospodarzem? Jakiż to nieszczęśnik zobaczył oblicze potwora, który go tu przy wlókł? Przez chwilę nie docierało do mnie, kto to. Choć znałem go przecież — to Morgan, którego blada twarz połyskiwała teraz w świetle księżyca. Miał widoczne znaki zębów na szyi. Morgan, którego niebieskie oczy patrzyły niemo i bez wyrazu przed siebie.

Nagle rozszerzyły się, gdy znalazłem się blisko niego.

— Louis! — wyszeptał w zdumieniu, składając wargi, by powiedzieć coś jeszcze, ale bezskutecznie. — Louis… — powtórzył. Zobaczyłem, że się uśmiecha. Wydał z siebie suchy i chrapliwy odgłos, gdy z trudem usiłował podnieść się z kolan. Wyciągnął do mnie rękę. Jego blada i wykrzywiona z wysiłku twarz wydłużyła się, a głos zamarł w gardle. Rozpaczliwie kiwał głową. Rude włosy były w całkowitym nieładzie i opadały mu na oczy. Obróciłem się i uciekłem. Klaudia podbiegła do mnie i mocno chwyciła za ramię.

— Widzisz, jakie jest już niebo! — syknęła. Morgan opadł ponownie; na ziemie, wyciągając przed siebie ręce.

— Louis — zawołał mnie raz jeszcze, światło odbijało się w jego oczach. Zdawało się, że nie dostrzega zupełnie ruin, wszystkiego dookoła, poza twarzą, którą rozpoznał, moją twarzą. Zasłoniłem uszy rękoma, by nie słyszeć jego wołania, i zacząłem się cofać. Jego głowa broczyła krwią, gdy uniósł ją w moją stronę. Czułem zapach tej krwi, równie dobrze jak ją widziałem. Klaudia czuła ją również. Szybko znalazła się przy nim, popchnęła go na kamienie. Białymi dłońmi przycisnęła jego rudą głowę. Próbował ją unieść, ale bezskutecznie. Wyciągnięte ręce dotknęły twarzy Klaudii, tworząc wokół niej jakby ramę, a potem nagle niespodziewanie zaczął gładzić jej jasne kędziory. Klaudia zatopiła zęby w szyi Morgana, a wtedy jego ręce opadły bezwładnie na boki.

Doszedłem już prawie do skraju lasu, gdy Klaudia dogoniła mnie.

— Musisz pójść do niego, zaczerpnąć trochę krwi — zażądała. Czułem zapach krwi na jej ustach, widziałem, jak jej policzki nabrały rumieńców. Dłoń Klaudii parzyła mnie, ale nie ruszyłem się z miejsca.

— Posłuchaj mnie, Louis — jej głos stał się natychmiast poirytowany i zły — zostawiłam go dla ciebie, ale on umiera… pośpiesz się, nie ma czasu.

Wziąłem ją na ręce i zacząłem schodzić w stronę drogi. Milczałem. Nie trzeba już było zachowywać ostrożności, gdyż żadne niesamowite stworzenie nie czekało w ciemnościach. Drzwi do tajemnic wschodniej Europy zostały przed nami zamknięte. Przebijałem się przez mrok z powrotem na drogę.

— Posłuchaj mnie — krzyknęła Klaudia, ale szedłem dalej, nie zwracając na nią żadnej uwagi. Jej palce zacisnęły się na moich włosach i surducie. — Widzisz to niebo, widzisz! — Głośno narzekała.

Rozpłakała się i przywarła do mojej piersi. Pochlipywała tak, gdy rozbryzgiwałem butami lodowaty potok i biegłem dalej przed siebie, wypatrując światła pozostawionej przez nas na drodze latarni. Niebo było już granatowe, gdy dotarłem do powozu.

— Podaj mi ten krucyfiks! — krzyknąłem do Klaudii, gdy zacinałem konie batem. — Jest tylko jedno miejsce, gdzie możemy się teraz udać.

Wpadła na mnie, gdy pojazd zatrząsł się przy obrocie do tyłu. Pomknęliśmy w kierunku wioski.

Poczułem się dziwnie, widząc mgiełkę wznoszącą się między ciemnobrązowymi drzewami. W powietrzu czuć było chłód i świeżość poranka, a ptaki zaczynały już świergotać. Było tak, jakby słońce zaraz miało wschodzić. Nie dbałem jednak o to. Podrapania i rany paliły moje ciało, a serce bolało od głodu, głowa jednak pozostawała cudownie lekka. Aż do momentu, gdy zobaczyłem szare zarysy gospody i wyniosłą wieżę kościoła — były zbyt wyraźne. Gwiazdy nad nami bledły szybko.

Po chwili już waliłem w drzwi gospody. Gdy uchyliły się, szybko zarzuciłem kaptur na głowę, ukrywając twarz, trzymając Klaudie jak zawiniątko pod peleryną.

— W waszej wiosce nie ma już wampira! — powiedziałem na widok gospodyni, która patrzyła na mnie teraz w zdumieniu. W dłoni ściskałem krucyfiks, który mi wcześniej dała. — Bogu niech będą dzięki, on już nie żyje. Znajdziecie to, co z niego pozostało, w wieży klasztoru. Powiedz o tym natychmiast twoim ludziom.

Popchnąłem ją i wcisnąłem się do gospody. Zaraz zrobił się ruch i wszyscy zaczęli gromadzić się wokół nas. Oświadczyłem jednak, że jestem zmęczony ponad wszelką miarę, muszę pomodlić się i udać na spoczynek. Mieli zabrać naszą skrzynię z powozu i zanieść ją do jakiegoś porządnego pokoju na górze, gdzie mógłbym spokojnie zasnąć. Powiedziałem im, że oczekuję na pilną wiadomość od biskupa w Warnie i jeśli nadejdzie, to tylko z tego powodu, wyłącznie z tego, można mnie obudzić.

— Powiedzcie wielebnemu, kiedy przybędzie, że wampir nie żyje, a potem nakarmcie go i napójcie, niech czeka na mnie — powiedziałem. Kobieta nieustannie robiła znak krzyża. — Rozumiesz — powiedziałem do niej, gdy skierowałem się na schody — nie mogłem tobie ujawnić mojej misji, dopóki wampir…

— Tak, tak — przytakiwała — ale nie jest pan księdzem… i to dziecko!

— Nie — odparłem — jestem tylko dobrze zorientowany w tych sprawach. Szatan nie jest dla mnie straszny. — Przerwałem. Drzwi do małego pokoiku były otwarte, w środku jednak nie było nikogo, a wielki dębowy stół przykryty był białym obrusem.

— Pana przyjaciel — zaczęła i spojrzała w podłogę — wybiegł wczoraj na dwór… Oszalał. — Pokiwałem tylko głową.

Słyszałem, jak pokrzykiwali, gdy zamknąłem drzwi do naszego pokoiku. Odnosiło się wrażenie, że biegają we wszystkich kierunkach. Nagle usłyszałem ostry dźwięk kościelnego dzwonu. Klaudia wolno wysunęła się z mych ramion i patrzyła na mnie poważnie, gdy ryglowałem drzwi. Bardzo powoli zdjąłem haczyk okiennicy t lekko popchnąłem. Lodowate światło przedostało się do pokoju. Nadal przypatrywała mi się bez ruchu. Potem poczułem, że stanęła obok. Spojrzałem na nią i zobaczyłem jej wyciągniętą dłoń.

— Już dobrze — powiedziała. Musiała dostrzec, że jestem zakłopotany. Czułem się bardzo słaby, jej twarz zaczęła rozmazywać mi się przed oczyma, a błękitne oczy tańczyły na białych policzkach.

— Pij — szepnęła, przysuwając się bliżej. — Pij. — Trzymała w powietrzu rękę odwróconą przegubem dłoni w moją stronę.

— Nie — odrzekłem — wiem, co robić. Czyż nie robiłem tego w przeszłości?

Teraz ona zajęła się dokładnym ryglowaniem okien i ciężkich drzwi. Ja przyklęknąłem obok kratownicy kominka i badałem starą boazerię. Była mocno nadgniła pod zewnętrznym werniksem i łatwo ustąpiła pod naciskiem moich palców. Zobaczyłem, jak moja pięść przechodzi przez drewno i poczułem ostre ukłucie drzazg na przegubie dłoni. Pamiętam, że szukałem po omacku ręką, aż schwyciłem coś ciepłego i pulsującego. Powiew zimnego, wilgotnego powietrza uderzył mnie w twarz i ujrzałem, jak wokół zapada ciemność, zimna i wilgotna, jak gdyby powietrze było wodą, która przedostała się przez ściany pokoju i wypełniała go teraz pod sufit. Pokój zniknął. Piłem z niekończącego się strumienia ciepłej krwi, która przepływała mi przez gardło i przez moje pulsujące serce, przez żyły. Czułem, jak ciało ogrzewa się od krwi i staje coraz cieplejsze w tej ciemnej i zimnej, okalającej mnie wodzie. Teraz pulsowanie krwi, którą piłem osłabło, choć całe moje ciało pragnęło, by nie ustawało. Serce waliło jak młotem. Poczułem, że wstaję, jakbym płynął w ciemnościach. Po chwili, ciemność i bicie serca zaczęły znikać. Coś zaczęło przebłyskiwać w moim omdleniu. Wszystko drżało nieznacznie od odgłosów kroków na schodach, na deskach podłogi, od hałasu kół wozów i odgłosu kopyt końskich. Lekko dzwoniło od tego drżenia. To coś wokół miało drewnianą ramkę, jak obrazek, który teraz stawał się coraz bardziej wyraźny.

Z drżenia obrazu wyłoniła się wreszcie postać mężczyzny. Znałem go. Smukła, wysoka postać o czarnych, falistych włosach. I wtedy zobaczyłem, że jego zielone oczy patrzą na mnie. A w zębach, w zębach trzyma coś dużego, miękkiego i brązowego, coś, co przytrzymuje jeszcze mocno rękoma. To był szczur. Wielki, obrzydliwy, brązowy szczur. Jego łapki były rozcapierzone, pysk szeroko otwarty, wielki zakręcony ogon zastygł sztywno w powietrzu. Z krzykiem zrzucił go na ziemię i spoglądał przerażony, krew spływała z jego otwartych ust.

Oślepiające boleśnie światło ukłuło mnie w oczy. Z wielkim trudem udało mi się je otworzyć i wytrzymać jasność, jaka wypełniała cały pokój. Klaudia stała tuż obok, naprzeciwko mnie. Nie była małym dzieckiem, ale kimś znacznie większym, kto sprawił, że pobiegłem w jej kierunku z wyciągniętymi rękoma. Klęczała, a moje ramiona objęły jej kibić. Potem nastąpiła ciemność, a Klaudia oplotła mnie ramionami. Zamek wsunął się w swoje miejsce. Odurzenie ogarnęło wszystkie moje członki, a po chwili zawładnął mną całkowity paraliż zapomnienia.

— I tak to właśnie wyglądało w całej Transylwanii, na Węgrzech i w Bułgarii. We wszystkich tych krajach chłopi i wieśniacy wiedzieli, że żywy trup może być między nimi, a legendy o wampirach były czymś normalnym. W każdej wiosce, gdzie rzeczywiście napotykaliśmy wampira, sytuacja powtarzała się.

— Bezmyślne zwierzę? — zapytał chłopak.

— Zawsze — odpowiedział wampir. — Jeśli w ogóle jakiegoś napotykaliśmy na swojej drodze. Pamiętam ich zaledwie garstkę. Czasami obserwowaliśmy je tylko z odległości, aż nazbyt dobrze rozpoznając ich kaczy chód, krowie łby, ich wynędzniałe ramiona, zgniłe, obszarpane ubrania. W którejś wioseczce to była kobieta, nie żyła chyba zaledwie od paru miesięcy. Wieśniacy znali ją z imienia i kilkakrotnie widzieli w okolicy. To ona właśnie dała nam jedyną nadzieję po przeżyciach z Transylwanii, ale i tak nic z tego nie wyszło. Uciekła na nasz widok do lasu. Goniliśmy ją, próbując uchwycić jej długie czarne włosy. Jej biała trumienna tunika nasiąknięta była wysuszoną ludzką krwią, palce polepione gliną grobu, z którego się wydostawała. Jej oczy… były bezmyślne, puste, dwie kałuże, w których odbijał się księżyc. Żadnych tajemnic, żadnej prawdy, tylko rozpacz.

— Ale kim były te stworzenia? Dlaczego właśnie takie? — zapytał chłopak, wydymając usta z obrzydzeniem. — Nie rozumiem. Jak mogli być tak różni od pana i Klaudii, a przecież istnieli i żyli?

— Miałem na ten temat własną teorię. Klaudia też. Ale główną rzeczą, którą wtedy odczuwałem, była rozpacz. W tej rozpaczy pojawiała się wciąż powracająca obawa, że zabiliśmy jedynego wampira, który był taki sam jak my, Lestata. A przecież wydawało się to nie do pomyślenia. Posiadał mądrość czarnoksiężnika, moc czarownicy… Można było dojść do wniosku, że być może udało mu się w jakiś sposób osiągnąć świadomy byt z identycznych sił, jakie rządziły tymi stworzeniami. Ale i on był tylko taki, jakim opisałem go wcześniej: pozbawiony tajemnicy, a w końcu i ograniczony. Chciałem zapomnieć, a jednocześnie bez przerwy myślałem tylko o nim, jakby te puste noce stworzone były właśnie po to, aby o nim myśleć. Czasami przyłapywałem się na tym, że tak wyraźnie jestem świadom jego osoby, jakby dopiero co wyszedł z pokoju, a jego głos jeszcze tu dźwięczał. W jakiś dziwny sposób znajdowałem w tym uspokojenie i często przypominałem sobie jego twarz. Nic taką, jaką pamiętałem z ostatniej nocy, podczas pożaru, ale tę z innych nocy, z tej ostatniej nocy, którą spędził z nami w domu, gdy niedbale stukał w klawisze szpinetu z głową przechyloną nieznacznie na bok. Gdy dostrzegłem, jak oddziaływają na mnie te marzenia, stwierdziłem, że choroba ta jest jednak silniejsza niż strach. Chciałem, aby żył! W czasie tych ciemnych nocy we wschodniej Europie Lestat był jedynym wampirem, jakiego znalazłem.

Rozmyślania Klaudii były daleko bardziej praktycznej natury. Bezustannie kazała mi opowiadać o tej nocy w hotelu w Nowym Orleanie, kiedy to stała się wampirem. Nieustannie analizowała wszystko w poszukiwaniu jakiegoś śladu czy wskazówki, które mogłyby wytłumaczyć, dlaczego stworzenia, które tu spotykamy pozbawione są zupełnie duszy. Co by się stało, na przykład, gdyby po przekazaniu krwi Lestata położono Klaudię do grobu, gdyby leżała tam zamknięta aż do chwili, w której ponadnaturalne pragnienie krwi zmusiłoby ją do wyłamania kamiennego sklepienia, które ją więziło? Jaka wówczas byłaby jej dusza, wygłodzona do granic wytrzymałości? Być może jej ciało uratowałoby się jakoś, choć nic już nie pozostałoby z duszy. I tak oto błąkałaby się po omacku po świecie, siejąc spustoszenie, niczym stworzenia, które tu widzieliśmy. Tak właśnie ona to tłumaczyła. Kto je jednak stworzył, jak rozpoczęło się ich życie? Tego nie potrafiła wytłumaczyć i to właśnie dawało jej nadzieję na odkrycie, gdy ja z czystego wyczerpania nie miałem już żadnej.

— Rozmnażają się nawzajem z siebie, to oczywiste, ale skąd to wszystko bierze początek? — pytała.

Aż kiedyś, gdzieś na przedmieściach Wiednia, zadała mi pytanie, które nigdy przedtem nie przeszło jej przez usta. Dlaczego ja nie mogę uczynić tego, co Lestat uczynił z nami? Dlaczego ja nie mogę stworzyć nowego wampira? Nie wiem dlaczego, w pierwszej chwili nie zrozumiałem nawet jej pytania, a w szczególnym stanie, w jakim się wówczas znajdowałem, odczuwałem strach przed tym właśnie pytaniem, które było gorsze od każdego innego. Widzisz, nie rozumiałem czegoś w samym sobie. Samotność spowodowała, że rozmyślałem o takiej możliwości wiele lat przedtem, kiedy byłem oczarowany Babette Freniere. Trzymałem to jednak głęboko w sobie, jak jakąś nieczystą namiętność. Później unikałem mieszania się w życie ludzi śmiertelnych. Zabijałem tylko obcych, nieznajomych. Ten Anglik, Morgan, ponieważ znałem go, był zupełnie bezpieczny w moim towarzystwie i z mojej strony nic mu nie groziło, podobnie zresztą jak Babette. Oboje sprawiali mi zbyt wiele bólu. Nie mogłem nawet pomyśleć o tym, bym mógł sprowadzić na nich śmierć. Życie w śmierci, w cieniu śmierci — było potworne. Odwróciłem się od Klaudii, nie chciałem odpowiadać na to pytanie mimo że była bardzo zła i nieszczęśliwa. Nie mogła znieść mojego uniku. Przysunęła się jednak bliżej, pocieszając mnie, głaskając rękoma. Jej oczy patrzyły, jakby była moją kochającą córką.

— Nie myśl o tym, Louis — powiedziała po chwili namysłu kiedy już wygodnie rozsiedliśmy się w naszym pokoiku hotelowym na przedmieściach Wiednia. Stałem przy oknie, spoglądając na daleką poświatę Wiednia, tak bardzo spragniony tego miasta, jego cywilizacji, jego sławy. Noc była przejrzysta, choć mgiełka świateł miasta unosiła się na niebie.

— Nie będę ci tym zawracać głowy, choć nigdy się nie dowiem, jak to właściwie z tym jest — szepnęła mi do ucha, głaszcząc jednocześnie moje włosy.

— Niech lepiej tak zostanie, Klaudio — odpowiedziałem. — Nie zajmuj się tym więcej. Powiedz, że nigdy nie będziesz ze mną rozmawiała o powoływaniu do życia nowych wampirów.

— Nie chcę sierot, takich jak my — powiedziała, o wiele za szybko. Moje słowa sprawiły jej przykrość i zmartwiły ją. — Ja chcę odpowiedzi, wiedzy. Ale, powiedz mi, Louis, dlaczego jesteś taki pewny, że tego dotąd nie uczyniłeś? A może stało się to kiedyś, choć wcale nie zdajesz sobie z tego sprawy?

Znów spotkała się jednak z moją rozmyślną tępotą. Musiałem patrzyć na nią tak, jakbym nawet nie rozumiał znaczenia wypowiadanych przez nią słów. Chciałem, aby zamilkła i po prostu była przy mnie. Odrzuciłem jej włosy do tyłu, koniuszkami palców dotknąłem długich rzęs. Spoglądałem w bok, na światła miasta.

— Koniec końców, czego właściwie potrzeba, aby stworzyć takie dzikie stworzenia — Klaudia niezmordowanie kontynuowała — te wędrujące potwory? Ile kropli twojej krwi zmieszanej z krwią człowieka… i jakie serce, by przetrzymało ten pierwszy atak?

Czułem, że patrzy mi w twarz, gdy stałem tak z założonymi rękoma, spoglądając za okno.

— Ta bladolica Emilia, ten nieszczęsny Anglik… — powiedziała, zdając się nie dostrzegać grymasu bólu na mojej twarzy. — Ich serca nie wytrzymały wiele i to strach przed śmiercią, przed ssaniem krwi zabił ich. Zabiło ich samo wyobrażenie. Ale co z sercem, które jest zdolne przeżyć? Jesteś pewien, że nie musisz przyznać się do ojcostwa całego legionu potworów, które od czasu do czasu starają się usilnie, choć na próżno, instynktownie podążyć twoim śladem? Jaki był los tych sierot, które zostawiłeś za sobą? Dzień tu, tydzień tam, zanim słońce nie spali ich na popiół lub ludzkie działanie nie da im rady?

— Przestań — prosiłem. — Gdybyś wiedziała, jak dokładnie biorę pod uwagę wszystko to, o czym teraz mówisz, nie mówiłabyś tego. To się nigdy nie przytrafiło! Lestat wyssał moją krew aż do granicy śmierci, aby uczynić mnie wampirem. I oddał po chwili całą tę krew zmieszaną ze swoją. Tak to się właśnie robi!

Odwróciła wzrok. Zdawało mi się, że ogląda sobie dłonie. Usłyszałem jej westchnienie, ale nie byłem tego pewien. Jej wzrok przeniósł się na mnie. Przyglądała mi się bacznie, powoli lustrowała mnie z dołu do góry, od stóp do głów, zanim nasze spojrzenia nie spotkały się. Wtedy chyba uśmiechnęła się.

— Niech cię nie przestrasza ten mój pomysł, ostatnia moja fantazja — powiedziała cicho. — Koniec końców, ostateczna decyzja i tak należeć będzie do ciebie. Prawda?

— Nie rozumiem — odrzekłem. Wybuchnęła zimnym śmiechem, odwracając się ode mnie.

— Czy możesz to sobie wyobrazić? — powiedziała tak cicho, że ledwie ją dosłyszałem. — Sabat twoich dzieci? To byłoby zabawne.

— Klaudio — wymamrotałem.

— Spokojnie — odrzekła gwałtownie, choć nadal cicho. — Coś ci powiem, mimo że nienawidziłam Lestata z całej siły to… — Przerwała.

— Tak… — szepnąłem. — Tak…

— Choć go nienawidziłam, to jednak z nim byliśmy… pełniejsi, bardziej prawdziwi. — Spojrzała na mnie, mrugając powiekami, jak gdyby nawet niewielkie uniesienie tonu w jej głosie zakłócało jej spokój.

— Nie. Tylko ty byłaś pełna, jakby skończona… — odrzekłem — ponieważ było nas dwóch, jeden po jednej twej stronie, drugi po drugiej, od samego początku.

Wydało mi się, że uśmiechnęła się, ale nie byłem pewien. Pochyliła głowę, a jej oczy poruszały się na boki, w tę i z powrotem, w tę i z powrotem. Wreszcie odezwała się ponownie:

— Wy obaj u mojego boku. Czy potrafisz to sobie wyobrazić, tak jak wyobrażasz sobie wszystko inne?

Ta noc, dawno temu, stanęła mi przed oczyma, jakbym znów tam był. Nie powiedziałem jej jednak o tym. Tej nocy, była przerażona i w rozpaczy uciekała od Lestata, który przynaglał ją, aby zabiła jakąś kobietę na ulicy, przed czym, jak szalona, wzbraniała się. Byłem pewny, że ta kobieta przypominała jej matkę. W końcu Klaudia wymknęła się nam całkowicie, ale odnalazłem ją w domu, ukrytą w szafie na rzeczy, pod wiszącymi marynarkami i surdutami. Siedziała tam przytulona do swej lalki. Zaniosłem ją pochlipującą do łóżeczka, usiadłem obok niej i śpiewałem piosenki, a ona patrzyła na mnie, cały czas przytulając do siebie lalkę, jak gdyby próbując ślepo i w tajemniczy sposób ukoić ból, którego sama jeszcze nie rozumiała. Czy możesz to sobie wyobrazić, tę wspaniałą, ciepłą atmosferę domową, przyciemnione lampy, wampir-ojciec śpiewający piosenki wampirowi-córce? Tylko lalka miała ludzką twarz, tylko lalka.

— Musimy się stąd wydostać! — Usłyszałem nagle głos Klaudii, jakby wyrażona myśl dopiero co powstała w jej głowie. Przyłożyła dłonie do uszu, jak gdyby chroniąc się przed jakimś okropnym dźwiękiem. — Tyle dróg mamy za sobą, tyle widzę teraz w twoich oczach. Ja po prostu głośno przedstawiam myśli, które są dla mnie niczym więcej, jak tylko czystymi rozważaniami…

— Wybacz mi — powiedziałem, najdelikatniej jak tylko mogłem, porzucając myśl o tym pokoju z przeszłości, tym wysokim dziecięcym łóżeczku i przerażonym dziecku wampirze. A Lestat? Gdzie wtedy był Lestat? Zapałka zapalona w sąsiednim pokoju, nagle materializujący się cień, tak jak światło i ciemność ożywają, gdzie nie ma niczego innego poza ciemnością.

— Nie, to ty mi wybacz… — mówiła teraz do mnie, tu, w tym malutkim pokoiku na naszej drodze do pierwszej stolicy zachodniej Europy. — Nie, wybaczmy sobie nawzajem. Ale nie wybaczajmy jemu. A bez niego — widzisz, jak się układa między nami.

— To tylko teraz, bo jesteśmy zmęczeni, a wokoło tak posępnie. … — odrzekłem jej, ale także i sobie. Ponieważ nie było na tym świecie nikogo, z kim mógłbym rozmawiać.

— Tak, i to musi się skończyć! Mówię ci, zaczynam rozumieć, że źle się do tego zabraliśmy, od samego początku. Musimy opuścić Wiedeń. Potrzebujemy naszego języka, naszej kultury. Chcę jechać prosto do Paryża.

— Myślę, że już samo słowo Paryż wywołało u mnie przyjemną reakcję. Oznaczało ulgę i powrót do dobrego samopoczucia. Byłem zdziwiony tą zmianą, gdyż już prawie zapomniałem, że można tak dobrze się czuć.

Zastanawiam się, czy potrafisz to zrozumieć, słowa bowiem nie potrafią oddać, czym naprawdę jest dla mnie Paryż. Nigdy specjalnie nie goniłem za szczęściem, a jednak słowo Paryż sprawia, że zaczynam je odczuwać.

Piękno często sprawia mi ból, a wspaniałość, przepych i okazałość świata ludzi śmiertelnych potrafi wypełnić mnie identyczną tęsknotą, jaką odczuwałem wtedy, podczas podróży po Morzu Śródziemnym. Ale Paryż, Paryż wypełnia całe moje serce, tak że całkowicie się w nim zapomniałem. Zapomniałem o tych przeklętych stworzeniach i naszych poszukiwaniach. Paryż przytłaczał, a jednocześnie przynosił ulgę, budził nadzieję bardziej niż jakakolwiek obietnica.

On był matką Nowego Orleanu, zrozumiałem to od razu. Tchnął w niego życie i ofiarował mu pierwszych mieszkańców. Był tym, czym Nowy Orlean przez tyle lat próbował się stać. Ale Nowy Orlean, choć piękny i tak gwałtownie tętniący ruchem, był powierzchowny i kruchy. Tkwiło w nim coś wiecznie barbarzyńskiego i prymitywnego, coś, co zagrażało temu egzotycznemu, ale zarazem wyszukanemu życiu, zarówno od wewnątrz, jak i z zewnątrz. Każda belka drewnianych ulic, każda cegiełka z gęstej zabudowy hiszpańskich domków, pochodziła z dzikiej puszczy, która otaczała miasto, gotowa w każdej chwili pochłonąć je na powrót. Huragany, powodzie, gorączki, zaraza i wreszcie sama już wilgotność klimatu Luizjany nieodmiennie wyciskały swoje piętno na każdej desce czy kamiennej fasadzie. Nowy Orlean zdawał się jedynie snem, wytworem wyobraźni walczących o swoją egzystencję mieszkańców, marzeniem przechowywanym w nie naruszonym stanie przez silną, choć nie do końca uświadomioną, zbiorową wolę.

Paryż, Paryż był wszechświatem, całym i skończonym sam w sobie, drążony i kształtowany przez historię wydawał się wtedy, w czasach Napoleona III, ze swoimi strzelającymi w niebo budowlami, olbrzymimi i przytłaczającymi katedrami, wspaniałymi bulwarami i krętymi średniowiecznymi uliczkami, równie wielki i niezniszczalny jak sama przyroda. Wszystko przesiąknięte było nastrojem miasta, obecnością jego zaczarowanych mieszkańców tłoczących się w galeriach, teatrach, kawiarenkach, bez końca dających życic geniuszowi i świętości, filozofii i wojnie, frywolności i najwspanialszym dziełom sztuki. Wydawało się, że jeśli cały świat miał zatopić się w ciemnościach, to to, co piękne, co wspaniałe, co najważniejsze i tak jeszcze może zakwitnąć tu, w Paryżu. Nawet wielkie majestatyczne drzewa, które dodawały wdzięku i chroniły przed słońcem piękne ulice miasta, dostrojone były do jego charakteru. I do wód Sekwany — uregulowanych, lecz malowniczych — gdy wijąc się, przepływała przez serce miasta, tak że ziemia wokół, tak ukształtowana przez krew i świadomość, przestawała być zwykłą ziemią i stawała się Paryżem.

Znów odżyliśmy. Byliśmy zakochani — i w takiej euforii, po tylu nocach spędzonych na bezcelowych poszukiwaniach we wschodniej Europie, bez jakiejkolwiek nadziei. Poddałem się całkowicie woli Klaudii, gdy zadecydowała, że zamieszkamy w hotelu „Saint-Gabriel” na Boulevard des Capucines. Plotka głosiła, że był (o jeden z największych hoteli w Europie, jego olbrzymie pokoje sprawiły, że skurczył się w naszej pamięci stary miejski dom w Nowym Orleanie, choć z drugiej strony przypominały go wykwintnością urządzenia. Mieliśmy otrzymać jeden z najwspanialszych apartamentów. Nasze okna wychodziły na oświetlony latarniami bulwar. Wczesnym wieczorem chodniki aż roiły się od spacerowiczów, nie kończący się strumień powozów płynął bez ustanku pod oknami, zabierając bogato ubrane damy i ich towarzyszy do opery, teatrów, na balet, bale czy nieustanne przyjęcia w Tuileries.

Klaudia wytłumaczyła mi przyczyny wynajęcia tak drogiego apartamentu delikatnie i logicznie, ale przy okazji zauważyłem, że stała się niecierpliwa, a to, że była zmuszona do zamawiania wszystkiego przeze mnie, męczyło ją. „Hotel — mówiła — pozwala nam na całkowitą wolność, nasze nocne wypady pozostaną zupełnie nie zauważone w stałym hotelowym zamęcie turystów z Europy. Nasze pokoje są utrzymywane w nieskazitelnej czystości przez anonimowy personel, którego nawet nie musimy widzieć, podczas gdy olbrzymia cena, jaką płacimy, gwarantuje nam prywatność i bezpieczeństwo”. Ponadto było coś jeszcze. Miejsce zapewniało jej zaspokojenie gorączkowej pasji do robienia zakupów.

— To jest mój świat — tłumaczyła, siedząc w małym atłasowym foteliku przed otwartymi drzwiami balkonowymi, przyglądając się długiemu rzędowi jednokonnych karet zatrzymujących się, jedna po drugiej, przed głównym wejściem do hotelu.

— Muszę mieć to, co mi się podoba — mawiała jak gdyby do siebie.

Tak więc, zaspokajała swoje zachcianki — a to wymyślna tapeta w róże na złotym tle, a to niezliczone meble pokrywane adamaszkiem i atłasem, a to znów wyszywane poduszki i jedwabne kapy na łóżko z baldachimem. Tuziny ciętych świeżych róż pojawiały się codziennie na marmurowych kominkach i inkrustowanych stolikach, wypełniały alkowę jej garderoby, odbijając się nieskończoną ilość razy w pochyłych zwierciadłach. Na koniec, ukoronowała wysokie drzwi balkonowe prawdziwym ogrodem kamelii i paproci.

— Tęsknię za kwiatami więcej niż za czymkolwiek innym — mówiła zadumana. Szukała ich nawet w obrazach, które kupowaliśmy w sklepach i galeriach. Wspaniałe płótna, takie jakich nigdy nie widziałem w Nowym Orleanie — od klasycznie wykonanych bukietów, które wyglądały jak żywe, kusiły, by wyciągnąć po nie rękę, dotknąć opadłych na obrus płatków, do płócien w nowym i niepokojącym stylu, na których kolory zdawały się płonąć z taką intensywnością, że zamazywały spokój starych linii, starej solidności, aby stworzyć wizje podobne do tych, które miewam, gdy bliski jestem delirium, a kwiaty wyrastają mi przed oczyma i wydają trzask jak płomienie lampy. Paryż po prostu wtargnął w te pokoje.

Czułem się tam niezwykle dobrze, porzucając rozmyślania o eterycznej prostocie, o którą delikatnie upominała się druga połowa mojego ja. Powietrze jednak było słodkie jak to z naszego dziedzińca przy Rue Royale. Wszystko było żywe przy szokującej obfitości światła lamp, które odbijało się nawet w przepysznych stiukowych sufitach pozbawionych zupełnie cienia. Światło błyskało na złoconych ornamentach, migotało w błysku żyrandoli. Ciemność nie istniała. Wampiry nie istniały.

I choć wcale nie zrezygnowałem z poszukiwań, miło i słodko było pomyśleć, że ojciec i córka wsiądą do eleganckiego kabrioletu z tego świata cywilizowanego luksusu, po to aby przejechać się wzdłuż wybrzeża Sekwany, przez most do Dzielnicy Łacińskiej i będą się włóczyć po tych ciemnych, wąskich uliczkach w poszukiwaniu historii, a nie ofiar. A potem miło było wracać do tykającego zegara i mosiężnego kozła w kominku, i do talii kart rozłożonych na stoliku. Książki z poezją, programy teatralne i wszędzie dookoła ciche odgłosy wielkiego hotelu — odległe dźwięki skrzypiec, szybki ożywiony głos kobiecy, rozmowy mężczyzn.

— Czy jest tak, jak chciałbyś, aby było? — zapytała któregoś dnia Klaudia, być może tylko dlatego, aby poinformować mnie, że wcale o mnie nie zapomniała, nie odzywała się bowiem od paru godzin; żadnych rozmów o wampirach. Coś jednak działo się niedobrego. Nie było już dawnego spokoju. W jej oczach pojawiło się zamyślenie i niezadowolenie. I choć znikało natychmiast, gdy pytałem ją o to lub rozmawiałem z nią, to jednak widziałem, że gdzieś blisko, pod skórą skrywa gniew.

— Och, wiesz, jak ja to sobie bym wyobrażał — odpowiedziałem. — Jakaś mansarda niedaleko Sorbony, dostatecznie blisko hałasów Rue St. Michel, a jednocześnie odpowiednio od niej oddalona. Ale właściwie to chcę, aby było tak, jak ty sobie tego życzysz. — Widziałem, że sprawiło jej to przyjemność, ale patrzyła nadal przed siebie, nie zauważając mnie, jak gdyby chciała powiedzieć: „I tak mi nie pomożesz, nie zbliżaj się więc zbyt blisko, nie pytaj mnie”.

Pamiętam to wszystko zbyt dobrze, zbyt ostro. Czas powinien rozmazywać kontury zdarzeń, a to co niezdecydowane, powinno łagodnieć. Te zdarzenia są zamknięte w moim sercu jak obrazy w sejfie, choć to potworne obrazy, których żaden artysta, żaden aparat fotograficzny nie powinien nigdy utrwalić. Ciągle widzę Klaudię tej ostatniej nocy stojącą przy fortepianie, na którym grał Lestat, przygotowując się do śmierci. Jej twarz, kiedy szydził z niej, jej grymas, który natychmiast przerodził się w maskę, więcej uwagi i uratowałby życie, jeśli rzeczywiście już nie żył.

Coś wzbierało powoli w Klaudii i ujawniało się przed najmniej odpowiednimi świadkami. Pojawiła się u niej nowa namiętność — do pierścionków i bransoletek zupełnie przecież nie pasujących do jej dziecięcego wyglądu. Jej żwawy krok i wyprostowana postawa zupełnie nie były dziecięce. Często, na spacerze, wybiegała przede mnie, wchodziła do małych butików i wskazywała rozkazująco palcem na jakieś perfumy czy parę rękawiczek, za które chciała następnie sama płacić. Zawsze byłem w pobliżu i zawsze zaniepokojony i nieco zaambarasowany — nie dlatego, bym obawiał się czegokolwiek w tym rozległym mieście, ale ponieważ bałem się jej i obawiałem o nią. Zawsze do tej pory odgrywała „zagubione dziecko” wobec swych ofiar lub była „sierotą”, a teraz zdawało się, że chce być kimś innym, wstrętnym, niegodziwym i szokującym przechodniów. Jej polowania na szczęście odbywały się jednak w odosobnionych miejscach. Zostawiała mnie na godzinę spacerującego wokół katedry Notre Dame albo siedzącego w powozie na skraju parku.

Aż wreszcie, którejś nocy, kiedy obudziłem się na wspaniałym łożu w naszym apartamencie hotelowym, z książką niewygodnie rozłożoną pod sobą, stwierdziłem, że pokój jest pusty, a Klaudia zniknęła. Nie ośmieliłem się zapytać chłopców hotelowych, czy ją widzieli. Zazwyczaj mijaliśmy ich szybko i bez słowa, nie znali naszych imion. Przeszukałem korytarze, wszystkie przyległe ulice, nawet sale balowe, co zresztą przyprawiło mnie o drżenie i lęk na myśl, że mogła być sama w takim miejscu. W końcu jednak zobaczyłem ją, jak nadchodziła przez boczne drzwi holu. Jej włosy ukryte pod czepkiem błyszczały od deszczu. Wyglądała jak dziecko udające się na figlarną eskapadę, które chce rozchmurzyć twarze pań i panów wokoło. Zaczęła wspinać się po wielkich schodach i minęła mnie, jak gdyby nawet mnie nie dostrzegła. Nieprawdopodobność tej sytuacji, dziwny, lecz pełen wdzięku afront, zdumiał mnie.

Zamknąłem drzwi za sobą w chwili, gdy zdejmowała już swoją pelerynę i strząsała z niej obłok złotych kropli deszczu. Rozwiązała wstążeczki czepka i odczułem dotykalną niemal ulgę, gdy zobaczyłem dziecięce ubranie pod peleryną, jakieś wstążki i coś cudownie uspokajającego, co trzymała w dłoniach — małą porcelanową lalkę. Usiadła cicho, nic do mnie nie mówiąc. Połączona jakoś na haczyki lalka, czy może druciki pod falbankowym ubiorem, stukała malutkimi nóżkami, wydając dźwięki jak małe dzwoneczki.

— To lalkowa dama — odezwała się Klaudia, podnosząc wzrok na mnie. — Widzisz, lalkowa dama. — Położyła ją na kredensie.

— Tak — odezwałem się cicho.

— Zrobiła ją pewna kobieta — dodała. — Ona robi takie laleczki, wszystkie takie same, damy, cały sklep lalek… chcę taką lalkę.

To było naigrawanie się, wiedziałem o tym. Klaudia siedziała teraz z mokrymi strąkami włosów na swym wysokim czole, całkowicie pochłonięta laleczką.

— Czy wiesz, dlaczego zrobiła ją dla mnie? — zapytała. Żałowałem w tej chwili, że tak mało cienia jest w tym pokoju, chciałem wycofać się z ciepłej orbity sztucznego światła w jakieś ciemne miejsce. Żałowałem, że siedzę na łóżku jak na jakiejś oświetlonej scenie, widząc ją przed sobą i w lustrach, całą masę odbić jej bufiastych rękawów.

— Ponieważ jesteś pięknym dzieckiem, a ona chciała sprawić ci radość — odpowiedziałem wreszcie głosem cichym i tak dziwnym, że sam go nie poznawałem.

Roześmiała się bezgłośnie.

— Pięknym dzieckiem — powiedziała, zerkając na mnie. — Czy naprawdę myślisz, że jestem jeszcze dzieckiem? — Jej twarz zachmurzyła się ponownie, obracała w palcach lalkę. — Tak, przypominam jej lalkę. Jestem jak jej lalka. Powinieneś ją widzieć, gdy pracuje nad nimi, pochylona nad lalkami, każda z taką samą twarzą, ustami.

Palcem dotknęła ust. Zdawało się, że lustra z jej odbiciem zadrżały, jak gdyby ziemia westchnęła. Powozy dudniły na ulicach, ale były daleko stąd. I wtedy zobaczyłem, co robi: w jednej ręce trzymała lalkę, drugą miała przy ustach, dłonią miażdżyła laleczkę, miażdżyła i rozrywała z trzaskiem, a kawałki potłuczonej porcelany opadały z jej zakrwawionej dłoni na dywan. Otrząsnęła ubranie z malutkich kawałeczków, jakie się na nim zatrzymały. Odwróciłem wzrok, tylko po to, aby ujrzeć ją ponownie w pochylonym lustrze nad kominkiem, jej oczy mierzyły mnie badawczo od stóp aż po czubek głowy. Zobaczyłem w lustrze, jak przysunęła się bliżej, przysiadła na łóżku.

— Dlaczego odwracasz wzrok, dlaczego nie patrzysz na mnie? — zapytała łagodnym głosem, dźwięczącym zupełnie jak dzwoneczek. Potem jednak zaśmiała się cicho, śmiechem dorosłej kobiety i dodała: — Czy sądziłeś, że będę twoją córeczką na zawsze? Czy jesteś ojcem głupców czy też głupcem ojców?

— Twój ton jest nieuprzejmy i niegrzeczny.

— Hmmm… nieuprzejmy. — Wydaje mi się, że przytaknęła głową. Była błyskiem w oku, błękitnym płomieniem, złotym płomieniem.

— A co oni myślą o tobie? — zapytałem najdelikatniej, jak mogłem. — Tam, na zewnątrz. — Gestem ręki wskazałem otwarte okno.

— Wiele rzeczy — uśmiechnęła się — wiele rzeczy. Mężczyźni są cudowni, kiedy próbują się tłumaczyć! Czy widziałeś może tych karłów i karlice w parkach, cyrkach, potwory, z których śmieją się za pieniądze?

— Byłem tylko uczniem czarnoksiężnika! — wybuchnąłem wreszcie, wbrew sobie. — Uczniem! — powtórzyłem. Chciałem jej dotknąć, pogłaskać włosy, ale siedziałem nieruchomo, bojąc się wybuchu jej gniewu.

Znów uśmiechnęła się, a potem przysunęła swoją dłoń do mojej i przykryła ją.

— Uczeń, tak — zaśmiała się. — Ale powiedz mi jeszcze jedną rzecz, z kręgu tych zakazanych. Jak to jest… kochać się?

Zanim pomyślałem, odruchowo wstałem i odsunąłem się od niej. Gorączkowo szukałem peleryny i rękawiczek jak jakiś nierozgarnięty śmiertelnik.

— Nie pamiętasz? — zapytała, zachowując doskonały spokój, gdy tymczasem ja już kładłem dłoń na mosiężnej klamce. Zatrzymałem się, czując jej wzrok na plecach, zawstydzony. Obróciłem się i zastygłem, zastanawiając się dokąd idę, co chcę robić, dlaczego stoję tutaj?

— To było coś zawsze bardzo pośpiesznego — powiedziałem próbując spojrzeć jej w oczy. Jak doskonale błękitne i zimne były wtedy. Jakże poważne. — I… rzadko kiedy tak naprawdę delektowane… to coś mocnego, co jednak szybko się zatraca. Myślę, że to zaledwie blady cień zabijania, ledwie jego odbicie.

— Ach… — odrzekła — tak jak sprawianie ci bólu… jest zaledwie bladym cieniem zabijania.

— Tak, proszę pani — odrzekłem. — Skłaniam się właśnie ku takiej interpretacji. — I uchylając kapelusza, życzyłem jej dobrej nocy.

Dopiero po dłuższej chwili zwolniłem kroku. Przeszedłem na drugą stronę Sekwany. Pragnąłem ciemności. Chciałem ukryć się przed nią i przed odczuciami, które opanowały mnie teraz. Przed wielkim pochłaniającym mnie strachem, że jestem całkowicie niezdolny, aby uczynić ją szczęśliwą lub uszczęśliwić siebie przez sprawienie jej przyjemności. Czułem się zraniony jej słowami i wzrokiem, jakim patrzyła na mnie, i żadne wytłumaczenia, jakie przychodziły mi do głowy, gdy skręciłem w Rue St. Michel i zagłębiałem się coraz bardziej w Dzielnicę Łacińską — żadne, nie potrafiły uśmierzyć i uspokoić tego, co wyobrażałem sobie jako jej głębokie rozczarowanie i niezadowolenie lub mój własny ból.

W końcu zabrakło mi już siły. Znajdowałem się w zupełnej ciszy i ciemności średniowiecznej uliczki. Ślepo podążałem z biegiem jej ostrych zakrętów, pokrzepiany wysokością jej wąskich, pochylonych kamieniczek, które zdawały się w każdej chwili zawalić, zamykając przejście.

— Nie potrafię, nie mogę uczynić jej szczęśliwą. Nie jest szczęśliwa ze mną, a jej zgryzota rośnie z dnia na dzień. — To był mój śpiew, monotonnie powtarzający się w głowie. Powtarzałem go jak różaniec, jak zaklęcie, które miało zmienić fakty — jej nieuniknione rozczarowanie naszymi poszukiwaniami, które zaprowadziły nas w tę otchłań. Czułem, że oddala się ode mnie, czyni mnie karłem wobec swoich olbrzymich potrzeb. Odczułem nawet dziką zazdrość w stosunku do tej maleńkiej, lalkowej damy, ponieważ ona, choć na chwilę, dała jej coś, co zatrzymała blisko przy sobie. W mojej obecności zachowywała się teraz tak, jakby w ogóle mnie nie zauważyła.

Co to miało oznaczać, do czego prowadziło?

Nigdy przedtem, zanim nie przyjechałem do Paryża, nie odczuwałem tak głęboko wielkości miasta, nie czułem, że mógłbym przejść z tej krętej, ślepej uliczki, którą sam sobie wybrałem, w świat rozkoszy, i nigdy nie czułem tak mocno jego bezużyteczności. Bezużyteczności dla niej z powodu granic, których tak gorzko i gniewnie była świadoma. Byłem bezradny. Klaudia była bezradna, ale ona była silniejsza ode mnie. I wiedziałem, wiedziałem już w chwili, kiedy zostawiałem ją w hotelu, że za jej wzrokiem kryje się i tak niezmienna miłość do mnie.

Oszołomiony i zmęczony, a teraz jeszcze przyjemnie zagubiony, zdałem sobie nagle sprawę, nie dającymi się oszukać zmysłami wampira, że nie jestem sam i ktoś idzie za mną krok w krok.

Pierwsza moja myśl była irracjonalna. To ona wyszła za mną na miasto i, sprytniejsza ode mnie, obserwowała mnie z dużej odległości. Ale równie szybko jak przyszło mi to do głowy, pojawiła się inna myśl, raczej okrutna w świetle tego, co zaszło między nami. Kroki były za ciężkie, by to mogła być ona. To tylko śmiertelny człowiek spacerujący tą samą aleją co ja, kroczący nieświadomie na spotkanie śmierci.

Szedłem więc dalej, gotów ponownie pogrążyć się w bólu, bo zasługiwałem nań, gdy rozum podpowiedział mi — jesteś głupcem, posłuchaj tylko kroków. Doznałem olśnienia: kroki, choć odbijały się echem daleko za mną, były absolutnie równe moim. Przypadek? Gdyby były odgłosem kroków przypadkowego przechodnia, to nie mógłby on w żadnym wypadku swoim ludzkim zmysłem słyszeć moich kroków, by im wtórować. Ale gdy zatrzymałem się, aby to rozważyć, kroki ucichły. Gdy obróciłem się, mówiąc do siebie: „Louis, okłamujesz się”, po czym zacząłem iść ponownie, znów usłyszałem kroki za sobą. Krok w krok, przyspieszały, gdy i ja przyspieszałem. I wówczas zdarzyło się coś bezsprzecznie nadzwyczajnego. Całkowicie pochłonięty wsłuchiwaniem się w podążające za mną kroki, nieostrożnie wszedłem na leżącą na ulicy dachówkę, potknąłem się i straciwszy równowagę, uderzyłem bokiem o ścianę. Z tyłu doszły mnie odgłosy identycznego zamieszania, odbite echo mojego upadku.

Byłem zdumiony. Wszystko to zaniepokoiło mnie, choć nie czułem trwogi. Po prawej i lewej stronie ulicy panowała ciemność. Nawet przyćmione światło nie pobłyskiwało w mansardach. Jedynym zabezpieczeniem, jakie miałem, była odległość między mną a słyszanymi krokami. Była to zresztą, jak powiedziałem, gwarancja, że nie należą one do żadnej ludzkiej istoty. Zupełnie nie wiedziałem, jak się zachować. Miałem nieodpartą ochotę zawołać w ciemność i przywitać sprawcę hałasu, dać mu do zrozumienia, że czekam na niego, że szukałem go, że gotów jestem stanąć naprzeciwko. Tak, teraz trochę się bałem, trochę byłem zaniepokojony. Najrozsądniejsze było jednak podjęcie na nowo spaceru i czekanie na to, co się stanie. Ruszyłem przedrzeźniany odgłosami identycznych kroków, a odległość między nami zawsze pozostawała taka sama. Napięcie rosło we mnie, ciemność wokół stawała się coraz bardziej złowroga. Powtarzałem sobie w kółko: Dlaczego mnie śledzisz? Dlaczego nie ukrywasz się przede mną?

Skręciłem w ostry zakręt bocznej uliczki. Naprzeciwko, przy następnym rogu błysnęło światełko. Ulica prowadziła nieco do góry, w jego kierunku. Szedłem wolno, bardzo wolno, bicie serca dudniło mi w uszach. Niechętnie myślałem o tym, że wkrótce wejdę w promień światła.

I gdy tak wahałem się, tuż przed zakrętem, coś poruszyło się i zadudniło u góry, jak gdyby dach domu stojącego obok zaczął się zawalać. Odskoczyłem akurat w porę, by uchylić się przed całym mnóstwem dachówek, które z łoskotem zsunęły się z dachu i roztrzaskały o bruk. Jedna z nich lekko raniła mnie w ramię. Znów zapadła cisza. Spojrzałem na dachówki, słuchając, czekając. Potem wolno prześliznąłem się wokół oświetlonego miejsca, obchodząc je dookoła, i wtedy ujrzałem u wylotu ulicy, tam gdzie byłem sam przed chwilą, sylwetkę majaczącą pod latarnią uliczną, sylwetkę, która bez wątpienia mogła należeć tylko do innego wampira.

Był olbrzymiej postury, choć wychudzony tak jak ja. Jego pociągłą bladą twarz oświetlała lampa, czarne oczy wpatrywały się we mnie z nie ukrywanym zdumieniem i zaciekawieniem. Jego prawa noga była lekko zgięta, jak gdyby zatrzymał się nagle, w pół kroku. Zdałem sobie sprawę, że jego czarne włosy nie tylko były uczesane tak samo jak moje i był ubrany w identyczny surdut i taką samą pelerynę jak ja, ale stał teraz, imitując do złudzenia moją postawę i wyraz twarzy. Przełknąłem ślinę. Moje oczy lustrowały jego postać, a jednocześnie starałem się nie dać poznać po sobie przyspieszonego bicia serca, gdy jego oczy równie bacznie przyglądały mi się. Gdy zobaczyłem, że mrugnął oczyma, zdałem sobie sprawę, że sam uczyniłem to właśnie przed chwilą, a gdy podniosłem ręce i skrzyżowałem je na piersiach, on wolno zrobił to samo. Doprowadzało mnie to do obłędu. Gorzej nawet, bo gdy ledwo dostrzegalnie poruszyłem wargami, on uczynił to samo i jego słowa również były nieme. Zupełnie nie wiedziałem, co zrobić. W dodatku cały czas czułem na sobie ten ostry wzrok czarnych oczu i tę uwagę, jaką skupiał na mnie, co było oczywiście doskonałym naśladownictwem mojego zachowania. Ale to ON był wampirem, a ja zdawałem się tylko jego odbiciem w lustrze.

— Sprytnie — odezwałem się do niego krótko i z desperacją, a on, oczywiście, powtórzył to za mną, równie szybko jak ja. Bardziej tym wyprowadzony z równowagi niż czymkolwiek innym, nagle zdałem sobie sprawę, że bezwiednie uśmiechnąłem się, walcząc jednocześnie z potem, który wystąpił z każdej niemal pory na skórze, i z gwałtownym drżeniem nóg. Uśmiechnął się również, ale jego oczy miały w sobie dzikość zwierzęcia, nie były takie jak moje, a i uśmiech był raczej złowrogi w swoim czystym, mechanicznym naśladownictwie.

Postąpiłem krok naprzód, cały czas wpatrując się w niego. On podobnie. Wtedy, wolno, podniósł prawą rękę, choć moja pozostała nienaruszona, i zacisnął ją w pięść. Kilkakrotnie uderzył się szybko w pierś, przedrzeźniając w ten sposób bicie mojego serca. Wybuchnął śmiechem. Odrzucił do tyłu głowę, pokazując swoje psie ostre zęby. Jego śmiech zdawał się wypełniać całą uliczkę. Nienawidziłem go z całego serca.

— Chcesz mi zrobić krzywdę? — zapytałem, tylko po to, by słyszeć w odpowiedzi szydercze powtórzenie moich słów.

— Błazen! — powiedziałem ostro. — Bufon!

Te słowa zatrzymały go. Zwiędły na jego ustach, gdy je powtarzał, a jego twarz stężała.

To był impuls. Po prostu odwróciłem się do niego plecami i szybko zacząłem odchodzić, być może, aby zmusić go do pójścia za mną i do ujawnienia swojego imienia. W tej samej jednak chwili, wykonał ruch tak szybki, że nawet go nie zauważyłem, i znów stał naprzeciw mnie, jak gdyby ponownie zmaterializował się przede mną. Raz jeszcze odwróciłem się, by znów ujrzeć go przed sobą. Stał nieruchomo, tylko opadające włosy wskazywały, że wykonał ruch przed chwilą.

— Szukałem ciebie! Przybyłem do Paryża, aby cię odnaleźć. — Zmusiłem się niemal, by wyrzec te kilka słów, widząc jednocześnie, że nie powtórzył ich tym razem, ani nie poruszył się, a tylko stał, wpatrując się we mnie.

Wreszcie, powoli poruszył się do przodu, z wdziękiem. Ujrzałem jego prawdziwą postać i jego prawdziwe ruchy. Wyciągnął rękę, jakby chciał sięgnąć po moją, lecz popchnął mnie znienacka do tyłu, tak że straciłem równowagę. Poczułem, że mam mokrą koszulę i przylega mi do ciała, gdy stawałem ponownie, opierając się ręką o wilgotną ścianę.

Gdy odwracałem się, aby stanąć z nim twarzą w twarz, raz jeszcze popchnął mnie silnie na ziemię. Żałuję, że nie potrafię opisać ci jego siły. Zdałbyś sobie z tego sprawę, gdybym na przykład zaatakował ciebie teraz i zadał silny cios ręką, której ruchu nawet byś nie dostrzegł.

W tym momencie usłyszałem w sobie wewnętrzny głos. Pokaż mu własną siłę. Wstałem szybko, podskoczyłem do niego z wyciągniętymi rękoma. Uderzyłem, lecz w pustkę i stałem sam, rozglądając się wokoło, zupełnie ogłupiały. To był swego rodzaju test, wiedziałem o tym. Skupiłem całą uwagę na ciemnej ulicy, na ciemnych wnękach odrzwi i innych miejscach, gdzie mógł się schować. Nie chciałem brać udziału w tym sprawdzianie, ale nie widziałem też żadnego innego wyjścia z tej sytuacji. Rozważałem właśnie możliwość pogardliwego ustosunkowania się do tego wszystkiego, gdy nagle pojawił się ponownie, poszturchując mnie i rzucając raz jeszcze na bruk uliczny, tam gdzie przed chwilą leżałem. Na żebrach poczułem jego buciory. Doprowadzony do wściekłości, chwyciłem mocno jego nogę. Udało mi się chwycić ją w porę. Poczułem materiał i kość. Upadł na kamienną ścianę po przeciwnej stronie, wydając z siebie warkot nie ukrywanej złości. Zrobił się straszny bałagan. Trzymałem mocno tę nogę, choć próbował dostać mnie butem. W pewnej chwili, po tym jak udało mu się znaleźć na wierzchu i wyswobodzić z mojego uchwytu, poczułem, że jego ręce unoszą mnie do góry w powietrze. Co mogło nastąpić potem, nietrudno sobie wyobrazić. Mógł mnie odrzucić kilka metrów od siebie, bez trudu dałby sobie z tym radę. Potłuczony i ciężko poturbowany mogłem stracić przytomność. Przez moment przeszło mi przez myśl, czy w ogóle mogę stracić przytomność. Nigdy jednak nie miałem okazji tego sprawdzić. Nagle, choć bardzo byłem oszołomiony, zdałem sobie sprawę, że jeszcze ktoś trzeci wszedł między nas, ktoś, kto miał nad nim władzę i zmusił go do wypuszczenia mnie z rąk.

Kiedy podniosłem wzrok, leżałem na ulicy. Ujrzałem dwie postacie tylko przez moment, jak błysk obrazu, który pozostaje jeszcze przez chwilę po zamknięciu oczu. Potem już tylko szelest ubrania, uderzenie buta o kamień i cisza. Pustka. Usiadłem, dysząc, pot spływał mi po twarzy. Rozglądałem się dookoła, potem spojrzałem w górę, w wąską wstążkę nieba między kamieniczkami. Powoli, tylko dlatego że wzrok skoncentrował się całkowicie na niej, pojawiła się nade mną, z ciemności ściany, jakaś postać. Przycupnięta na wystających kamieniach nadproża obróciła się tak, że zobaczyłem najpierw błysk światła na włosach, a potem Zesztywniała, posępną, białą twarz. Dziwną twarz, szerszą i nie wychudzoną jak inne. Duże, czarne oczy wpatrywały się we mnie natarczywie. Usłyszałem szept, choć wargi zdały się wcale nie poruszać:

— Nic się tobie nie stało?

Nie tylko nic mi się nie stało, ale doszedłem już całkowicie do siebie. Stałem na nogach gotowy do ataku. Ale postać nie ruszyła się, przycupnięta, jakby była częścią ściany. Zobaczyłem białą dłoń sięgającą do kieszeni kamizelki. Mężczyzna wyciągnął równie białą wizytówkę i podał mi ją. Nie poruszyłem się, aby ją odebrać.

— Niech pan przyjdzie do nas jutro wieczorem. — Usłyszałem ten sam szept gładkiej bez wyrazu twarzy, z której nadal widać było tylko jedno oświetlone oko. — Nie zrobię ci krzywdy — usłyszałem — i nic złego nie grozi ci ze strony tego drugiego. Nie pozwolę na to.

Teraz, zrobił to, co potrafią wampiry, zdało się, że jego ręka odłączyła się od ciała, po czym wsunęła mi prosto w palce kartonik. Różowe napisy natychmiast zabłysły w świetle. Postać wspięła się na ścianę jak kot i szybko zniknęła między wystającymi oknami mansardy.

Wiedziałem, że teraz byłem już sam, czułem to. Bicie mojego serca zdawało się wypełniać pustą uliczkę, gdy stałem pod lampą, czytając bilet wizytowy. Było to zaproszenie do teatru. Adres był mi znajomy, bo bywałem już w teatrach na tej ulicy wielokrotnie. Nazwa jednak była zdumiewająca — „Theatre des Vampires” i godzina — dziewiąta wieczór.

Obróciłem kartkę i dostrzegłem wiadomość dopisaną odręcznie: „Niech pan przyprowadzi ze sobą tę małą ślicznotkę. Jesteście mile widziani. Armand”.

Nie było wątpliwości, że postać, która podała mi bilet, napisała te słowa. Na powrót do hotelu było już mało czasu. Nadchodził świt. Puściłem się pędem. Przypadkowi przechodnie, których mijałem na bulwarach, nawet chyba nie dostrzegli cienia, który w pędzie otarł się o nich.

Wstęp do „Theatre des Vampires” możliwy był wyłącznie za okazaniem zaproszenia. Następnej nocy odźwierny przyglądał się karcie przez moment, podczas gdy na nas, stojących u wejścia, padał miękko deszcz. Padał na mężczyzn i kobiety stojących przy zamkniętym okienku kasy, na szeleszczące plakaty, które tandetnie wyobrażały wampiry z rozłożonymi rękoma i pelerynami, przypominającymi skrzydła nietoperza, gotowe do skoku na nagie ramiona śmiertelnej ofiary. Padał na pary, które przeciskały się obok nas do zatłoczonego holu. Z łatwością mogłem dostrzec, że cały ten otaczający nas tłum to byli ludzie, nie wampiry, nie ujrzałem wśród nich żadnego wampira. Nie był nim nawet chłopak, który w końcu wprowadził nas w tłum huczący rozmową, pełen zapachów wilgotnej wełny, gdzie kobiece dłonie w rękawiczkach muskały ronda kapeluszy i mokre strąki włosów. Skierowałem się ku ciemniejszym miejscom w gorączkowym podnieceniu. Oboje dopiero co piliśmy krew naszych ofiar, oblicza nasze nie były więc zbyt blade, a wzrok tak zasępiony i ponury. Smak tej krwi, którą przyjąłem z niechęcią, pozostawił we mnie uczucie niepokoju. Czułem się nieswojo, ale nie miałem zbyt wiele czasu na zastanawianie się nad tym. To nie była odpowiednia noc do zabijania. Ta noc miała przecież dostarczyć nam objawień, bez względu na to, jak się zakończy. Byłem tego pewny.

Staliśmy tak oto z całym tym ludzkim tłumem, gdy nagle drzwi do audytorium zostały otwarte i młody chłopak, popychając nas uprzejmie w stronę rzędów, wskazał drogę do schodów prowadzących na galerię. Mieliśmy lożę, jedną z najlepszych w teatrze, i nawet gdyby moje policzki nie zaróżowiły się ani trochę, Klaudia nie wyglądała jak normalne ludzkie dziecko, woźny-bileter i tak nie spojrzałby nawet na nas, pozostając całkowicie obojętny na cały ten kolorowy tłum. Uśmiechnął się tylko uprzejmie, gdy odsłonił dla nas kotarę do loży i wskazał dwa krzesła przed mosiężną poręczą.

— Czy ty zatrudniałbyś w takim miejscu niewolników? — szepnęła Klaudia.

— Lestat nigdy nie ufał niewolnikom — odpowiedziałem. Przyglądałem się, jak zapełniały się powoli miejsca, przyglądałem się wspaniałym kapeluszom pań balansujących między rzędami w poszukiwaniu swych miejsc. W świetle lamp migały białe ramiona, błyszczały diamenty.

— Pamiętaj, bądź ostrożny i przebiegły. — Raz jeszcze doszedł mnie szept Klaudii spod pochylonej jasnej główki. — Za bardzo jesteś dżentelmenem.

Światła przygasały, najpierw na balkonach, a potem wzdłuż ścian na parterze. Grupka muzyków zajmowała już swoje miejsca w kanale dla orkiestry, a u spodu długiej atłasowej kurtyny najpierw zamrugały, a potem rozbłysły jasno płomienie lamp. Zdawało się, że audytorium usunęło się w cień, jak gdyby owinięte w szarą chmurę, przez którą migotały tylko diamenty na przegubach dłoni, szyjach i palcach. Rozległo się zbiorowe uciszanie przy wtórze pochrząkiwań i kasłań. Potem zaległa cisza. Słychać było tylko wolne rytmiczne uderzenia tamburynu. Po chwili zawtórowała mu cicha melodia fletu zdająca się podnosić ostre, metaliczne tony dzwonków tamburynu, tworząc niespokojną, naprzykrzającą się melodię, która przypominała nieco średniowieczne inkantacje. Dołączyły się smyczki. Dźwięk fletu rósł, a w melodii pojawiło się coś melancholijnego, smutnego. Muzyka stała się jakby zaklęciem i cała publiczność zdawała się uciszona i zjednoczona w niej. Nawet unosząca się w tej chwili kurtyna nie załamała ciszy najdrobniejszym dźwiękiem. Światła zapłonęły mocniej i wydawało się, że scena nie jest właściwie sceną, ale gęsto zarośniętym drzewami miejscem. Między drzewami można było dostrzec coś, co wydawało się niskim, kamiennym brzegiem rzeki, a nad nim, i obok, migotała powierzchnia wody, którą wyobrażał namalowany obraz na delikatnym jedwabiu, lekko tylko drżącym od ledwo wyczuwalnego przeciągu.

Posypały się oklaski nagradzające trójwymiarową iluzję. Przez moment osiągnęły crescendo i ucichły. Ubrana na ciemno postać pojawiła się na scenie, przemykając od jednego pnia do drugiego tak szybko, że gdy weszła w jasne światło sceny, zdawało się, że pojawiła się od razu na jej środku w magiczny zgoła sposób. Jedna jej ręka uniosła się spod płaszcza, ukazując wszystkim srebrną kosę, w drugiej przed niewidoczną dla widowni twarzą, trzymała maskę przedstawiającą wymalowane rysy śmierci, czaszkę.

Dało się słyszeć głębokie oddechy przerażenia. To była Śmierć, stojąca tu przed widownią, z kosą. Śmierć na skraju lasu. Coś we mnie poruszyło się, odbierałem tę scenę w jakiś ludzki sposób, nie ze strachem, ale działała na mnie magią tych delikatnie malowanych dekoracji, tajemniczością świata, w którym zakapturzona czarna postać poruszała się niespokojnie, kręcąc się do przodu i do tyłu z wdziękiem wielkiej czarnej pantery, wzbudzając właśnie owe jęki przerażenia, owe westchnienia i pełne szacunku szepty.

Ale oto, za postacią Śmierci, której gesty i ruchy zdawały się posiadać moc magiczną, jak rytm muzyki, w takt której poruszała się na scenie, pojawiły się inne postacie. Najpierw stara kobieta, bardzo zgarbiona i pochylona. Jej siwe włosy były jak mech, ręce wyciągnęły się pod ciężarem wielkiego kosza na kwiaty. Jej stopy szurały po scenie, a głowa podrygiwała w rytm muzyki. Nagle na widok Śmierci rzuciła się do tyłu, nie mogąc jednak oderwać od niej oczu. Powoli postawiła koszyk na scenie i złożyła dłonie jak do modlitwy. Była zmęczona, jej głowa opadła podtrzymywana dłońmi, jak gdyby zasnęła, po chwili wyciągnęła je przed siebie w błagalnym geście. Gdy jednak Śmierć podeszła do niej, kobieta odchyliła się, by spojrzeć jej prosto w oczy, których nie widzieliśmy, bo były ukryte w cieniu i gęstych opadających na twarz włosach. Śmierć podeszła i odskoczyła znowu do tyłu, machając ręką, jak gdyby rozwiewając przykry zapach w powietrzu. Z widowni dał się słyszeć niepewny śmiech. Gdy jednak starucha podniosła się i pośpieszyła za Śmiercią, śmiech wybuchł już nieskrępowanie.

Muzyka przeszła w skoczny taniec, towarzysząc ich bieganinie dookoła sceny. Stara goniła Śmierć, aż ta, w końcu, przywarła do pnia drzewa, szukając przed nią schronienia, kłaniając się publiczności zamaskowaną twarzą. Stara kobieta, zagubiona, pokonana, wróciła z powrotem do swojego koszyka, a muzyka stała się mniej głośna i zwolniła skoczne tempo. Przy akompaniamencie muzyki stara kobieta zeszła ze sceny. Nie podobało mi się to. Nie podobał mi się śmiech, jaki wokół słyszałem. Teraz znowu ujrzałem, jak na scenie zaczęły poruszać się inne postacie, muzyka dyktowała ich gesty i ruchy, kalek o kulach i żebraków w podartych popielatych łachmanach. Wszyscy oni próbowali dosięgnąć Śmierci, która kręcąc się, uciekała to temu, szybkim skrętem ramion w bok, to tamtemu, z jasno wyrażonym gestem obrzydzenia. Z daleka machała do nich na pożegnanie.

Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że ta blada dłoń, która wykonywała owe komiczne łuki w powietrzu wcale nie była pomalowana na biało. Ręka, która wzbudzała tyle wesołości wśród publiczności, była ręką wampira. I znów, gdy scena opustoszała, ta sama ręka uniosła się do szczerzącej zęby czaszki, jak gdyby imitując ziewanie. A potem wampir, nadal trzymając przed sobą maskę, przybrał doskonale udawaną pozę człowieka odpoczywającego, opierając się o pień drzewa, jak gdyby powoli zapadał w sen czy drzemkę. Muzyka przeszła w ćwierkanie naśladujące ptaki, falowanie wody, a reflektor, w którego żółtym świetle znajdował się wampir, przygasał, aż wreszcie zgasł całkiem, gdy postać zapadła w głęboki sen.

Pojawiło się nowe światło punktowe przeszywające blaskiem płótno dekoracji. Tym razem w jego świetle znalazła się młoda kobieta stojąca samotnie w głębi sceny. Była majestatycznie wysoka, a jej twarz była ukryta w luźno opadającej grzywie złotych loków. Po chwili zobaczyliśmy tę twarz, gdy zaczęła z trudem brnąć przez gęsty las tak, że wydawała się w nim zupełnie zagubiona. Czułem wprost pełen szacunku podziw widowni. Dziewczyna rzeczywiście wydawała się zagubiona na scenie. Nie była przy tym wampirem. Jej nędzna poplamiona i ubrudzona bluzka i spódniczka nie były teatralnymi rekwizytami, a jej twarz nie była poddana charakteryzacji. Wpatrywała się teraz w światło licem tak pięknym i delikatnie wymodelowanym, jak oblicze marmurowej Dziewicy. W świecącym na nią snopie światła nie widziała nic, co się wokół niej dzieje. Jęk, który przeszedł przez jej usta, zdawał się odbijać cichą, romantyczną melodię wykonywaną teraz na flecie, jakby w hołdzie na cześć takiej piękności. Postać przedstawiająca Śmierć, oświetlona bladym reflektorem, obudziła się natychmiast, obracając się, by lepiej widzieć dziewczynę, i tak jak publiczność wyrazić jej swój hołd i podziw.

Chichot zgasł, zanim dał się naprawdę słyszeć. Była piękna, a jej szare oczy wypełniało cierpienie. Przedstawienie było zbyt doskonałe. Nagle, maska z trupią czaszką została przez Śmierć odrzucona na scenę i Śmierć ukazała teraz swoją błyszczącą twarz widowni. Mężczyzna, który przedstawiał Śmierć, przygładzał swoje ładne włosy, poprawiał kamizelkę, strącając wyimaginowany kurz z klap surduta. Zakochana Śmierć. Zerwały się ponownie oklaski nagradzające świetlistą charakteryzację twarzy, połyskujące kości policzkowe, mrugające, czarne oko, jak gdyby były mistrzowską iluzją, podczas gdy w rzeczywistości była to po prostu z całą pewnością twarz wampira, tego samego, który zaczepił mnie w Dzielnicy Łacińskiej, tego łypiącego szyderczo i kpiąco wydymającego wargi wampira, teraz prezentującego się w żółtym świetle reflektora.

W ciemności sięgnąłem po dłoń Klaudii i ścisnąłem ją mocno. Ona jednak siedziała nieruchomo, jakby w niemym zachwycie. Tymczasem las na scenie, przez który owa bezradna dziewczyna próbowała coś dojrzeć oślepiona skierowanym na nią światłem, podzielił się na dwie części, rozstępując się na boki ze środka sceny, w ten sposób usuwając wampirowi przeszkody na drodze do niej.

Ona, podchodząc do świateł rampy, ujrzała go nagle i stanęła jak wryta, wydając z siebie jęk podobny do jęku dziecka.

W rzeczy samej, dziewczyna miała w sobie wiele z dziecka, choć bezsprzecznie była już dojrzałą kobietą. Tylko niewielkie zmarszczki na delikatnej skórze wokół oczu zdradzały jej wiek. Jej piersi, choć niewielkie, były pięknie ukształtowane i delikatnie rysowały się pod bluzką, a biodra, choć niezbyt pełne, nadawały długiej, zakurzonej spódniczce zmysłowych kształtów. Gdy cofała się przed wampirem, ujrzałem w jej oczach łzy połyskujące w świetle i poczułem, jak moje serce skurczyło się w obawie o nią, choć jednocześnie wzbierało we mnie pożądanie.

Za nią, nagle, pojawiły się i zaczęły się poruszać na czarnym tle dekoracji malowane czaszki. Postacie, które je nosiły, pozostawały jednak niewidoczne w swych czarnych ubiorach, poza nie zakrytymi, białymi dłońmi, które przytrzymywały brzeg peleryny czy fałdy sukni. Były też tam kobiety wampiry, przysuwające się wraz z mężczyznami w stronę swojej ofiary. Teraz, jedno po drugim, odrzucali maski, tak że po chwili utworzyły one pomysłowo ułożony stos, gdzie patyki wystawały na zewnątrz niczym kości, a czaszki szczerzyły zęby w stronę ciemności. Stanęli nieruchomo, wszyscy, cała siódemka wampirów, w tym trzy kobiety. Ich częściowo odsłonięte, kształtne piersi błyszczały nad obcisłymi, czarnymi stanikami ich tunik. Surowe, świetliste twarze spoglądały czarnymi oczyma spod czarnych loków ich włosów. Posępnie piękne, zdawały się płynąć w powietrzu, coraz to bardziej zbliżając się do dziewczyny, kwitnącej i rumianej, a przecież blade i zimne w porównaniu z jej błyszczącymi, złotymi włosami i skórą niczym różowe płatki kwiatu. Słyszałem wstrzymywany oddech widowni, ciche westchnienia. To dopiero był spektakl! Krąg białych twarzy przysuwających się coraz bliżej i bliżej, i ta postać główna, prowadząca, Śmierć, odwracająca się teraz do widowni z rękoma skrzyżowanymi na piersiach, głową pochyloną, jakby chciała wywołać uczucie zrozumienia; no, bo czyż można się jej oprzeć! Pomruk rytmicznego śmiechu, westchnienia.

Ale to ona, ta dziewczyna, przerwała ten magiczny krąg ciszy.

— Nie chcę umierać — wyszeptała wyraźnie. Jej głos był jak dzwon.

— My przynosimy śmierć — odpowiedział jej mężczyzna grający Śmierć.

— Śmierć — dodali szeptem wszyscy w kręgu. Dziewczyna obróciła nagle głowę, zarzucając włosami tak, że stały się prawdziwym potokiem złotych loków. Była soczysta, pełna życia pod mizernym ubraniem.

— Pomóżcie mi! — krzyknęła cicho, jak gdyby obawiając się nawet podnieść głos. — Niech ktoś mi po… — zwróciła się do tłumu, wiedząc, że jest gdzieś tam, za ścianą światła. Klaudia odpowiedziała na to cichym śmiechem.

Dziewczyna na scenie zdawała sobie tylko po części sprawę, gdzie się znajduje i co się wokół niej dzieje, ale z całą pewnością wiedziała nieskończenie więcej, niż pełne rzędy gapiących się na nią widzów.

— Nie chcę umierać! Nie chcę! — Jej delikatny głos załamał się, nie spuszczała wzroku ze złowieszczej postaci głównego wampira, demonicznego maga, który teraz wystąpił z kręgu innych, stając blisko dziewczyny.

— Wszyscy umrzemy — odezwał się. — To jedyna rzecz, którą dzielimy się z wszystkimi ludźmi śmiertelnymi. — Jego ręka uniosła się nad orkiestrą, odległymi twarzami na balkonach i w lożach.

— Nie — zaprotestowała, nie wierząc — jeszcze tyle lat przede mną, tyle lat… — Jej głos stał się cichy, lecz niemal śpiewny w wyrażanym bólu. Nie można się było oprzeć jej nagiej szyi czy drżącej dłoni.

— Lat, które miną! — odrzekł mistrz wampirów. — Skąd wiesz, że tak znowu wiele? Śmierć nie ma szacunku dla wieku! Może na przykład przyjść choroba, może już nawet jest w twoim ciele, już toczy cię od wewnątrz. Albo, tam na zewnątrz, na dworze, czyha jakiś złoczyńca, gotów zabić ciebie tylko dla twych złotych włosów! — Teraz dotknął ich swymi palcami, a dźwięk jego głębokiego, nienaturalnego głosu stał się dźwięczny: — Czy muszę ci mówić, co w zanadrzu trzyma dla ciebie przeznaczenie?

— Nie obchodzi mnie to… nie boję się — zaprotestowała czystym i donośnym choć łamiącym się głosem. — Chciałabym zaryzykować …

— A jeśli rzeczywiście zaryzykowałabyś i żyła, żyła lata całe, jaki byłby tego efekt? Zgarbiona postać i bezzębne oblicze starości? — To mówiąc, uniósł jej włosy z pleców, odsłaniając bladą szyję. Powoli wysunął z luźnych, zmarszczonych fałd bluzki sznurówkę. Tania tkanina rozchyliła się, rękawy zsunęły z wąskich różowych ramion. Dziewczyna próbowała chwycić opadający materiał, lecz wampir odtrącił jej ręce silnie do tyłu. Widownia zdała się jednogłośnie nabrać powietrza w usta; damy z lornetkami, panowie pochylając się do przodu na swoich miejscach. Ujrzałem, jak bluzka opada. Patrzyłem na jej skórę, bladą i bez skazy, pulsującą od bijącego serca. Ujrzałem maleńkie brodawki piersi, na których niepewnie zatrzymała się na moment tkanina, nim zsunęła się niżej. Wampir przytrzymywał mocno jej prawą rękę za nadgarstek, łzy obficie spływały na jej zaczerwienione ze wstydu policzki. Przygryzła wargi.

— Tak jak oczywiste jest, że to ciało teraz jest różowe — powiedział — tak naturalną rzeczy koleją stanie się kiedyś szare i pomarszczone przez czas.

— Pozwólcie mi żyć — błagała dziewczyna, odwracając od niego twarz. — Nie dbam o to… nie dbam!

— Ale, w takim razie, dlaczego tak bardzo cię obchodzi śmierć teraz? Jeśli te rzeczy nie przerażają ciebie… takie okropności?

Potrząsnęła głową wprawiona w zakłopotanie, przechytrzona, bezradna. Poczułem wzbierającą złość, równie silnie jak narastającą namiętność. Z opuszczoną głową przyjęła na siebie całą odpowiedzialność za obronę życia. Wszystko to było tak nieuczciwe, tak potwornie nieuczciwe. Powinna była przeciwstawić jego rozumowaniu logikę tego, co było oczywiste i święte, i tak wspaniale ucieleśnione w niej samej. On jednak sprawił, że zabrakło jej słów, że przemożny instynkt życia wydał się nieistotny. Czułem już, że dziewczyna umiera od wewnątrz, słabnie. Nienawidziłem go.

Bluzka zsunęła się na biodra. Pomruk przeszedł przez widownię, gdy jej małe okrągłe piersi, całkowicie teraz obnażone, zadrżały od gwałtownego ruchu. Próbowała uwolnić się od jego silnej ręki, która trzymała ją za przegub dłoni. Na próżno jednak.

— Ale przypuśćmy, że pozwolilibyśmy ci odejść wolno… przypuśćmy, że wzruszyłabyś serce Śmierci i nie mogłaby oprzeć się twojej piękności… Przeciwko komu miałaby skierować swoją kosę? Ktoś musi przecież umrzeć, ktoś musi znaleźć się na twoim miejscu. Czy zechciałabyś wybrać tę osobę dla nas? Osobę, która stanie tu i będzie cierpieć, jak ty sama teraz cierpisz? — Gestem ręki wskazał widownię. Zmieszanie młodej kobiety było całkowite.

— Czy masz siostrę… matkę… może dziecko?

— Nie — wykrztusiła — nie… — Potrząsnęła grzywą włosów.

— Z pewnością ktoś mógłby zająć twoje miejsce — pastwił się nad nią dalej. — Przyjaciel? Wybieraj!

— Nie mogę, nie potrafiłabym… — Skręcała się w jego mocnym uścisku. Wampiry stojące dookoła przypatrywały się tylko, bez ruchu. Ich twarze nie wykazywały żadnych emocji, jak gdyby ich nadnaturalne ciało było tylko maską.

— Nie możesz tego uczynić? — urągał wampir. Wiedziałem już, że gdyby powiedziała, że może, oskarżyłby ją i potępił za to, że jest równie zła jak on, chcąc wskazać kogoś innego, kto zginąłby za nią, i dodałby na pewno, że w takim razie zasługuje na swój los.

— Śmierć czeka na ciebie wszędzie — westchnął teraz, jak gdyby nagle poczuł się zawiedziony. Widownia nie zauważyła tego co ja. Widziałem, że każdy mięsień na jego gładkiej twarzy ściągnął się, stężał. Dziewczyna próbowała wytrzymać jego wzrok, ale odwróciła się szybko, rozpaczliwie szukając jakiejś nadziei po bokach. W ciepłym powietrzu czułem zapach kurzu i aromat jej skóry, słyszałem ciche bicie jej serca. Wampir pochylił się nad nią w zadumie, zaślepiony nią, ale nadal trzymał ją mocno w uścisku.

— My przynosimy śmierć świadomą. W ten sposób staniesz się najpierw naszą panną młodą. Czy wiesz, co to znaczy być kochaną przez Śmierć? — Był bliski pocałowania jej twarzy, błyszczących śladów łez na policzkach. — Czy wiesz, co to oznacza, gdy Śmierć za twoje imię?

Spojrzała na niego całkowicie sparaliżowana strachem. Jej oczy zdały się zachodzić mgiełką, usta rozchylały się, a dolna warga opadła. Wpatrywała się teraz poza niego, w postać innego wampira, który wolno wyłonił się z ciemności. Przez dłuższy czas stał z boku całego zgromadzenia, z założonymi rękoma i nieruchomymi, wielkimi, czarnymi oczyma. Był jakby ponad tym wszystkim, co rozgrywało się na scenie. Ona jednak patrzyła teraz tylko w jego oczy, a ból malujący się na jej twarzy uczynił ją dodatkowo nieodparcie piękną, ponętną i wabiącą. To właśnie trzymało w napięciu całą tę zblazowaną publiczność, ten straszliwy ból. Czułem niemal jej skórę, jej małe sterczące piersi, czułem, jak moja dłoń pieści jej ciało. Zamknąłem oczy i ujrzałem ją zupełnie samą na tle mojej prywatnej ciemności. To samo odczuwali oni, zgromadzeni wokół niej, cała ta społeczność wampirów. Nie miała już żadnych szans.

Raz jeszcze spojrzałem na scenę. Ujrzałem ją miotającą się, migocącą w zadymionym świetle lamp rampy, ujrzałem jej łzy jak złoto, gdy w tej samej chwili, ów stojący nieco dalej wampir wyrzekł cicho słowa:

— Nie będzie bolało.

Zobaczyłem, że wampir stojący przy dziewczynie Zesztywniał. Nikt inny tego nie dostrzegł. Oni widzieli tylko gładką dziecięcą twarz dziewczyny, te rozchylone wargi, zwiotczałe od niewinnego zdziwienia, gdy wpatrywała się w nowego, głównego aktora sceny, usłyszeli jak cicho i bezradnie powtórzyła za nim:

— Nie będzie bolało?

— Twoja piękność jest podarunkiem dla nas. — Jego silny głos wypełnił całą salę, zdawał się opanowywać i podporządkowywać rosnącą falę podniecenia. Lekko, prawie niedostrzegalnie, jego ręka poruszyła się. Wampir przy dziewczynie puścił ją i odsunął się teraz, stał się natychmiast tylko jednym z kręgu cierpliwych, białych twarzy, których głód krwi i spokój dziwnie łączyły się w jedno. Powoli i z wdziękiem stojący na uboczu wampir podchodził bliżej. Była już słaba, na pół omdlała, zapomniała o swojej nagości, drżały jej tylko wargi i westchnienie przeszło przez wilgotne usta.

— Nie będzie bolało — powtarzała. To było ponad moje siły, jej widok, stęsknionej teraz za nim, zwyciężonej siłą i mocą wampira. Chciałem krzyknąć do niej, przerwać jej omdlenie. Pragnąłem jej. Pragnąłem jej coraz bardziej, gdy on tymczasem zbliżał się do niej, wyciągając rękę do sznurówek i haftek spódnicy. Ona pochyliła się w jego kierunku, odchylając do tyłu głowę, gdy czarny materiał zsunął się z jej bioder, odsłaniając dziecięce niemal ciało. Sukienka opadła zupełnie i zatrzymała się na stopach. Wampir rozchylił ręce. Stał tyłem do migocących świateł sceny, zdało się, że jego kasztanowe włosy zadrżały, gdy złoto jej włosów opadło na jego czarny płaszcz.

— Nie będzie bolało… nie będzie bolało — powtarzał szeptem, gdy ona poddawała się zupełnie jego woli.

Teraz, obracając się powoli na bok tak, że wszyscy mogli zobaczyć jej uspokojoną twarz, podniósł ją nieco. Jej plecy wygięły się i nagie piersi dotknęły guzików jego ubrania, a blade dłonie objęły jego szyję. Zesztywniała, cicho krzyknęła, gdy zęby wampira zanurzyły się w jej ciele, choć twarz pozostawała nieruchoma, gdy tymczasem cały teatr poddawał się działaniu wspólnie przeżywanej namiętności. Jego biała dłoń połyskiwała na jej soczystych pośladkach, opadające, długie włosy sięgały aż do nich, gładził je. Podniósł ją w górę, gdy pił. Jej szyja błyszczała na tle jego białych policzków. Poczułem się słabo, oszołomiony, głód krwi wzrastał i we mnie, skręcając moje żyły, serce. Moja dłoń zacisnęła się na mosiężnej barierce, coraz silniej i silniej, aż metal zaczął wyłamywać się w spojeniach. Cichy, skręcający aż do bólu odgłos ssania krwi, którego żaden z obecnych tu śmiertelnych ludzi nie mógł słyszeć, przygważdżał mnie niemal do miejsca, na którym siedziałem.

Pochyliłem głowę. Chciałem zamknąć oczy. Powietrze zdawało się wypełnione słonawą wonią jej skóry, było gorące i słodkie. Wokoło dziewczyny zacieśnił się krąg pozostałych wampirów, biała ręka, która trzymała ją za udo drgnęła i wampir o kasztanowych włosach puścił ją, odsłonił i przekazał pozostałym. Głowa dziewczyny była już odchylona bezwładnie do tyłu. Jedna z kobiet wampirów uniosła się nad nią, objęła i kołysała się chwilę z nią razem, głaszcząc jej ciało, nim pochyliła się, by pić jej krew. Wszyscy teraz kotłowali się koło niej, przechodziła od jednego do drugiego wprost na oczach zaczarowanego i zniewolonego tłumu. Głowa opadła bezwładnie na ramię mężczyzny wampira, pochylony kark był równie ponętny jak małe pośladki czy gładka skóra jej długich ud, miękkich fałdek ponad zgiętymi kolanami.

Siedziałem wciśnięty w krzesło. W ustach miałem smak jej ciała, krwi, bolały mnie żyły. Kątem oka dostrzegłem, że kasztanowłosy wampir, który pierwszy ją zdobył, stanął znów na boku, jak poprzednio, i wpatruje się teraz we mnie. Zdawało mi się, że wybrał mnie z ciemności i jego wzrok zatrzymał się na mnie ponad rozgrzanym powietrzem.

Jeden po drugim wampiry opuszczały scenę. Ponownie pojawił się namalowany las, bezgłośnie zasunięty na swoje miejsce. Tymczasem dziewczyna, słaba i bardzo blada, została złożona naga na atłasowych, czarnych marach w lesie, wprost na poszyciu. Ponownie odezwała się muzyka, niesamowita i alarmująca, coraz głośniejsza, gdy światła, przeciwnie, przygasały. Wszystkie wampiry zniknęły ze sceny, poza tym, który odtwarzał w spektaklu Śmierć. Teraz podnosił właśnie swoją kosę i maskę leżące w cieniu. Przyklęknął obok leżącej dziewczyny. Światła słabły coraz bardziej i tylko muzyka posiadała jeszcze moc i siłę w otaczającej nas ciemności. Wkrótce jednak i ona uciszyła się.

Przez chwilę cała widownia siedziała dosłownie nieruchomo. Potem zerwała się niesamowita burza oklasków. Zrazu tu i ówdzie, potem unisono, łącząc się razem. Zapaliły się światła w lichtarzach na ścianach, głowy zaczęły obracać się jedna do drugiej, na sali wybuchły głośne rozmowy. Jakaś kobieta wstała na środku rzędu, aby wyciągnąć wkręconego w krzesło swego lisa. Ktoś inny szybko przepychał się do przejścia. Za chwilę cała widownia powstała z miejsc, przesuwając się do otwartych drzwi wyjścia.

Szum wkoło uspokoił mnie nieco, zblazowany szum wyrafinowanego i pachnącego perfumami tłumu, który wypełniał hol i sklepienie teatru. Czar prysł. Drzwi otwarły się szeroko na padający nadal deszcz na dworze. Słychać było stukot kopyt o bruk, głosy wołające o dorożkę. Pode mną, w morzu poprzesuwanych nieco krzeseł jakaś biała rękawiczka błyszczała na zielonej, jedwabnej poduszce.

Siedziałem, przyglądając się, słuchając, jedną ręką zasłaniając twarz, a drugą opierając na łokciu o balustradę. Podniecenie we mnie opadło, smak dziewczyny na ustach ginął, jak gdyby zapach deszczu zamroził jej aromat. W pustym teatrze nadal jeszcze słyszałem bicie jej serca. Wciągnąłem powietrze, smakowałem deszcz. Zerknąłem wreszcie na siedzącą bez ruchu Klaudię z rękoma wciśniętymi w podołek.

Poczułem gorzki smak w ustach i zamęt w głowie. Zobaczyłem samotnego odźwiernego przechodzącego w dole, pode mną, który poprawiał poprzesuwane krzesła i zbierał rozrzucone po dywanie programy. Byłem świadom, że ból, który teraz odczuwam, ten zamęt, ta oślepiająca namiętność, od której dopiero co się uwolniłem, zniknęły by natychmiast, gdybym mógł, ot po prostu, zeskoczyć na dół i wciągnąć go szybko w jedną z tych bocznych wnęk oddzielonych kotarą i wyssać w ciemności jego krew. Chciałem to zrobić i jednocześnie nie. Klaudia pochyliła się do ucha i wyszeptała:

— Cierpliwości, Louis, cierpliwości.

Otworzyłem oczy. Ktoś stał obok, ledwo w zasięgu mojego widzenia. Ktoś, kto przechytrzył mój zmysł słuchu, podchodząc tak blisko. Stał oto teraz, bezszelestnie, za zasłoniętym kotarą wejściem do loży. To był ten sam kasztanowłosy wampir, ten stojący z boku podczas przedstawienia. Stał na wyściełanym dywanem podejściu i patrzył na nas. Wiedziałem teraz, kim był. Jak podejrzewałem, był to ten sam wampir, który dał mi zaproszenie do teatru. Armand.

Poderwałbym się nagle, gdyby nie bezruch z jakim stał obok, i zadumany, wyobcowany wyraz jego twarzy. Zdawało się, że stał tak oparty o ścianę już dłuższy czas i nie zdradził się nawet mrugnięciem oka. Podeszliśmy z Klaudią bliżej. Gdyby aż tak bardzo mnie nie zaabsorbował, to odczułbym pewnie ulgę, że nie jest tym wysokim wampirem o ciemnych włosach, ale nie zastanawiałem się wtedy nad tym. Teraz, jego oczy poruszyły się ospale i zaczął wpatrywać się w Klaudię, za nic sobie mając zwyczaj ludzi śmiertelnych ukrywania zbyt wścibskiego spojrzenia. Położyłem rękę na ramieniu Klaudii.

— Szukaliśmy was już od bardzo dawna — powiedziałem wreszcie, moje serce uspokajało się, jak gdyby jego spokój wpływał na moje opanowanie. Nie mógłbym przesadzić w określeniu tej jego szczególnej właściwości, a przecież nie potrafię tego opisać. Fakt ten powodował, że byłem rozdrażniony. Pozwolił mi odczuć, że wie, w jakim znajduję się stanie, a jego nieruchoma postawa i głębokie brązowe oczy zdawały się mówić, że nie ma sensu się tym zajmować i że, w szczególności, słowa, których teraz szukałem, i tak mnie zawiodą. Klaudia stała obok milcząca.

Odsunął się od ściany i zaczął schodzić w dół po schodach, jednocześnie wykonał gest zapraszający nas, byśmy poszli jego śladem. Wszystko to robił płynnie i szybko. W porównaniu do jego kroku i gestów moje były karykaturą ludzkich zachowań. Otworzył drzwi na parterze i wpuścił nas do sal znajdujących się poniżej głównej sali teatralnej. Jego stopy ledwo dotykały kamiennych schodów, muskając je tylko. Szedł odwrócony do nas plecami, z pełnym zaufaniem. Po chwili wkroczyliśmy do sali, która jak się później okazało, była obszerną salą balową, wykutą w podziemiach znacznie starszych niż budynek stojący nad nią. Drzwi, które przed chwilą otworzył, zatrzasnęły się z głuchym łoskotem i zrobiło się ciemno, zanim mogłem zorientować się w rozkładzie pokoju. W ciemności usłyszałem szelest jego ubrania, a potem ostry trzask zapalanej zapałki. Teraz jego twarz pojawiła się nad zapaloną zapałką jak wielki płomień. Jakaś postać zjawiła się w świetle, tuż za nim, młody chłopak, który przyniósł mu świecę. Widok tego chłopca na powrót przypomniał mi podniecającą przyjemność, jaką odczuwałem na widok nagiej kobiety na scenie, jej ciała, pulsującej krwi. Chłopak odwrócił się i przyglądał mi się, prawie identycznie jak kasztanowłosy wampir, który tymczasem przeniósł płomień z zapałki na świecę i teraz szepnął do niego:

— Idź. — Wampir uniósł nieco świecę i światło padło na odległą ścianę. Począł przesuwać się wzdłuż niej, dając nam znak, byśmy podążyli za nim.

Ujrzałem świat fresków i malowideł ściennych. Ich głębokie kolory wibrowały pod wpływem tańczącego płomienia. Stopniowo tematyka tych malowideł stała się dla nas jasna. Był tam przerażający Triumf Śmierci Breughla, namalowany w takiej skali, że cała ta niezliczona kolekcja straszliwych postaci wznosiła się nad nami, rozpływając wyżej w ciemności. Bezlitosne kościotrupy przewożące promem przez śmierdzącą fosę zdanych na ich łaskę zmarłych lub ciągnące wóz pełen ludzkich czaszek, pozbawiające głów wyciągnięte martwe ciała lub wieszające ludzi na szubienicach. Gdzieś w oddali dzwon wybijał maszerującym armiom czas piekła — spalonej i pogrążonej w dymie krainy, w kierunku której były prowadzone obrzydliwym, pozbawionym sensu marszem. Poczułem lekki niepokój, ale wampir dotknął mojej ręki i prowadził dalej wzdłuż ściany. Teraz zobaczyłem, jak powoli z mroku wyłania się Upadek Aniołów z potępionymi aniołami, zrzucanymi z niebiańskich wysokości wprost w gorejący chaos ucztujących potworów. Tak żywy, tak perfekcyjnie oddany obraz sprawił, że aż wzdrygnąłem się. Ręka, która mnie dotknęła przedtem, teraz uczyniła to samo. Zatrzymałem się jednak na chwilę, spokojnie spoglądając w górę aż po sam szczyt malowidła na ścianie. Dostrzegłem tam wynurzające się z ciemności postacie dwóch pięknych aniołów z trąbami anielskimi przytkniętymi do ust. Przez moment czas stanął w miejscu. Miałem silne wrażenie podobieństwa owej chwili do tej, kiedy odwiedziłem po raz pierwszy katedrę Notre Dame, ale szybko to minęło, jak coś delikatnego i cennego, co nagle zostało wyrwane mi z rąk.

Świeca uniosła się. Znów wokół mnie wyrosło okrucieństwo strasznych scen. Milcząco bierni i poniżeni potępieńcy Boscha, wzdęte, martwe ciała w trumnach Trainiego, potworni jeźdźcy Diirera i cała promenada średniowiecznych drzeworytów, herbów i sztychów. Sklepienie wiło się aż od kościotrupów, gnijących trupów i tańczących wokół nich demonów z narzędziami tortur, jak gdyby miejsce, w którym się teraz znajdowaliśmy, samo było katedrą śmierci.

W końcu przystanęliśmy na środku sali i świeca znowu ożywiła sceny otaczające nas wokoło. Do granic wytrzymałości czułem niemal kołysanie sali. Ogarnęło mnie uczucie spadania, deliryczne niemal. Wyciągnąłem rękę po Klaudię. Stała zadumana z biernym wyrazem twarzy. Jej wzrok był oddalony, jakby już wcześniej odsunęła mnie od siebie, aż nagle poderwała się gwałtownie i pobiegła po kamiennej posadzce. Jej kroki odbijały się o ściany. Były jak stukanie palcami w skronie, w czaszkę. Przytrzymałem dłońmi głowę, niemo wpatrując się w podłogę w poszukiwaniu jakiegoś schronienia, jak gdyby uniesienie wzroku oznaczało spojrzenie na jakieś okropne cierpienie, którego nie chciałem, nie mogłem wytrzymać. Znów ujrzałem twarz wampira, unoszącą się w płomieniu świecy, jego oczy obramowane czarnymi rzęsami. Usta nie poruszały się, ale gdy przypatrywałem mu się dłużej, wydawało mi się, że się uśmiechnął, choć nie wykonał nawet najmniejszego ruchu. W przekonaniu, że była to jakaś niezwykle silna iluzja, którą mogę zgłębić zwiększoną uwagą, tym uporczywiej wpatrywałem się w jego twarz. Im dłużej mu się przyglądałem, tym bardziej wydawało mi się, że się uśmiecha, a nawet porusza bezgłośnie wargami, śpiewa, rozmyśla, szepce… Słyszałem to, jak coś skręcającego się w ciemności, jak tapetę zwijającą się w pożarze lub farbę łuszczącą się na twarzy płonącej lalki. Odczułem nieprzepartą chęć dotknięcia go, potrząśnięcia nim silnie, tak by jego nieruchoma twarz poruszyła się wreszcie, przyznając się do tego cichego śpiewu. Nagle zdałem sobie sprawę, że przyciska mnie mocno, że jego ręka owija się wokół mego torsu. Jego twarz przysunęła się tak blisko, że widziałem poszczególne włoski w rzęsach nad żarzącą się kulą oka. Czułem też oddech na sobie. To było jak delirium.

Poruszyłem się, aby odsunąć się od niego, ale przyciągnął mnie ponownie do siebie. Trzymał mnie ręką jeszcze silniej, a płomień świecy miałem teraz prawie przed samymi oczyma, tak że czułem jego ciepło. Całe moje zimne ciało tęskniło za ciepłem. Machnąłem ręką, aby oczyścić knot, nie mogłem jednak na niego natrafić. Zobaczyłem tylko rozpromienioną twarz wampira, taką, jakiej nigdy nie widziałem u Lestata, białą i gładką, krzepką i męską. Więc tak wygląda inny wampir. Wszystkie inne wampiry. Nie kończąca się procesja mojego gatunku.

Chwila minęła.

Zdałem sobie nagle sprawę, że stoję z wyciągniętymi rękoma, dotykając jego twarzy, ale nie było go już przy mnie. Stał w pewnej odległości, jak gdyby nigdy nie przysuwał się bliżej. Nie próbował nawet odtrącić mojej ręki. Cofnąłem się spłoszony, ogłuszony.

Daleko, w oddali, jakiś dzwon zaczął wybijać kuranty. Głuche, złote kręgi dźwięku zdawały się penetrować ściany, obelkowanie, które przenosiło dźwięk w dół, pod ziemię, jak wielkie piszczałki organ. Znów usłyszałem szept i ten niewyraźny śpiew. Przez ciemność dostrzegłem, że ten śmiertelny chłopak przygląda mi się, poczułem gorący aromat jego ciała. Wymuskana ręka wampira uczyniła znak i chłopak podszedł do mnie, w jego oczach nie było strachu, raczej podniecenie. Przysunął się jeszcze bliżej i położył dłonie na moich ramionach.

Nigdy nie odczuwałem czegoś podobnego, nigdy nie przeżyłem takiego poddania się świadomej i śmiertelnej istoty ludzkiej. Ale zanim mogłem go odepchnąć od siebie, dostrzegłem niebieskie ranki na jego delikatnej szyi. A więc, oferował mi siebie. Zdałem sobie z tego sprawę. Chłopak całym swoim ciałem przyciskał się do mojego ciała i poczułem, że jest fizycznie podniecony sytuacją. Nabrałem głębokiego oddechu, a on przysunął się jeszcze bliżej. Jego usta dotykały mnie. Musiałem wydać mu się zimny i bez życia. Zatopiłem zęby w jego szyi, zesztywniałem. Podniosłem go w górę we wzbierającym podnieceniu. Jak fala za falą przechodziło we mnie bicie jego serca, gdy kołysałem się razem z nim, pożerając go. Czułem jego ekstazę, świadomie przeżywaną rozkosz.

Wreszcie, osłabiony i z trudem łapiący oddech, ujrzałem go w pewnej odległości od siebie, moje ramiona były puste. W ustach czułem jeszcze smak jego krwi. Teraz był w objęciu kasztanowłosego wampira. Obejmował jego kibić, ale chłopak nadal spokojnie mi się przyglądał. Jego oczy zaszły mgiełką, widać było osłabienie spowodowane utratą takiej ilości krwi. Pamiętam, że nic nie mówiąc, zrobiłem krok do przodu, znów przyciągając go do siebie, najwyraźniej niezdolny do kontrolowania tej sytuacji. Jego spojrzenie prowokowało mnie. Powinien umrzeć, a nie chciał umierać. Chciał żyć dalej, by lepiej pojmować i przeżywać naszą zażyłość! Obróciłem się. Cały zastęp wampirów wyłonił się z cienia. Płomienie ich świec drżały w zimnym powietrzu. Nad nimi wyłoniły się z mroku namalowane postacie wielkiego malowidła: śpiące ciało kobiety szarpane przez sępa o ludzkiej twarzy, nagi mężczyzna przywiązany za ręce i nogi do drzewa — obok niego zwisał tors drugiego, którego rozchylone ramiona przywiązane były do innej gałęzi i do gwoździa wbitego w głowę martwego mężczyzny.

Znów dało się słyszeć śpiew, cichutkie eteryczne dźwięki. Powoli głód odchodził ode mnie, poddał się kontroli, choć głowa pulsowała, a płomienie świec zdawały się zlewać w połyskujące kręgi światła. Ktoś dotknął mnie nagle, popchnął gwałtownie, że prawie straciłem równowagę. Gdy się wy prostowałem, ujrzałem szczupłą, kanciastą twarz wampira, który na scenie odgrywał Śmierć, tego, którym gardziłem z całej mocy. Wyciągnął do mnie swoje białe dłonie. W tej samej chwili jednak ten drugi, stojący w pewnym oddaleniu, przesunął się nagle i stanął między nami. Zdawało się, że uderzył tamtego, bo zobaczyłem, że odsunął się gwałtownie do tyłu. Stanęli nieruchomo jak posągi, z oczami wlepionymi nawzajem w siebie, a czas mijał jak fale uderzające o brzeg i spokojnie wracające w morze. Nie mogę powiedzieć, jak długo to trwało. Cała nasza trójka stała w milczeniu, bez ruchu. Jedynie drgające płomienie zdawały się ożywione. Potem, pamiętam, z trudem poruszyłem się i trzymając się ściany, dobrnąłem do dużego dębowego fotela, na który opadłem w skrajnym wyczerpaniu. Wydawało mi się, że Klaudia jest gdzieś w pobliżu i rozmawia z kimś przyciszonym, ale słodkim głosem. Moje skronie pulsowały.

— Chodź ze mną — powiedział wampir o kasztanowych włosach. Dokładnie przyglądałem się jego twarzy, bo ruch warg musiał poprzedzać dźwięk, a przecież tak beznadziejnie był spóźniony. A potem szliśmy razem kamiennym korytarzem, we trójkę, głęboko pod powierzchnią miasta. Klaudia trochę przed nami. Jej długi cień padał na ścianę. Powietrze stało się chłodne, jak zapach wody, której drobne krople widziałem na kamiennych .ścianach i sklepieniu. Weszliśmy do małego pokoju — celi. Ogień płonął na kominku wyciętym w kamiennej ścianie. Po drugiej stronie również była nisza, gdzie stało łóżko zamknięte za mosiężną kratą. Z początku widziałem tu wszystko wyraźnie, długą ścianę książek naprzeciwko kominka, drewniane biurko i trumnę po drugiej stronie. Po chwili jednak pokój zaczął się kołysać przed oczyma. Kasztanowłosy wampir ujął mnie pod rękę i podprowadził do fotela obitego skórą. Czułem ciepło ognia na kominku, było to przyjemne uczucie, coś, co pozwalało mi przyjść do siebie po całym tym zamieszaniu. Usiadłem wygodnie z na wpół przymkniętymi oczyma i próbowałem raz jeszcze przyjrzeć się wyposażeniu pokoju. Zdawało mi się, że odległe łóżko staje się sceną, a na lnianych poduszkach tej małej sceny leży ów chłopak. Jego czarne włosy rozdzielone były na środku głowy i zawijały się wokół uszu, tak że wyglądał teraz, rozmarzony i ogarnięty gorączką, jak jedna z tych hermafrodytycznych postaci na obrazach Botticellego. Obok niego wygodnie usadowiła się Klaudia, opierając się o jego rumiane ciało. Jej twarz wciśnięta była w szyję chłopaka. Władczy kasztanowłosy wampir przyglądał im się spokojnie z rękoma założonymi za siebie. A gdy Klaudia wreszcie wstała, wampir podniósł ją do góry, delikatnie; tak jak ja to robię. Jej dłonie owinęły się wokół jego szyi, oczy były na wpół przymknięte od omdlenia, usta jeszcze zaczerwienione od krwi. Posadził ją delikatnie na biurku, a ona położyła się, opierając o oprawne w skórę książki. Ręce oparła wdzięcznie na połach lawendowej sukienki. Chłopak tymczasem, wcisnąwszy twarz w poduszki, zasnął.

Było coś niepokojącego w tej celi, ale nie potrafiłem tego sprecyzować. Prawdę mówiąc, nie bardzo wiedziałem, co się ze mną działo, poza tym, że gwałtownie zostałem wyciągnięty, albo samodzielnie albo z czyjąś pomocą, z dwóch silnych, pożerających mnie stanów duszy: całkowitego zaabsorbowania tymi ponurymi malowidłami i zabijania, któremu oddałem się zupełnie i nieprzyzwoicie na oczach wszystkich.

Nie wiedziałem, co mi teraz zagraża i od czego właściwie szukam ucieczki. Patrzyłem nadal na Klaudię, jak leży oparta o książki, pomiędzy wypolerowaną czaszką ludzką, świecznikiem, otwartą książką z pergaminowymi stronami, której ręcznie kaligrafowane litery błyszczały w świetle świecy. Spojrzałem wyżej i ujrzałem lakierowany i błyszczący obraz średniowiecznego diabła z rogami i kopytami. Jego figura bestii górowała nad zgromadzonymi na sabacie i oddającymi mu cześć czarownicami. Głowa Klaudii spoczywała tuż pod obrazem, a jej rozpuszczone włosy dotykały płótna. Obserwowała wampira szeroko otwartymi, pełnymi ciekawości oczyma. Chciałem unieść ją stamtąd, nagle ze strachem i przerażeniem ujrzałem ją oczyma mojej rozpalonej wyobraźni padającą na podłogę jak lalka. Zamiast na nią patrzyłem teraz na diabła, na tę potworną twarz przykuwającą moją uwagę bardziej niż widok Klaudii w swoim niesamowitym bezruchu.

— Nie obudzisz chłopca, jeśli będziesz mówił — odezwał się brązowooki. — Przybyliście z tak daleka, przebyliście taką długą drogę.

Stopniowo moje zmieszanie ustąpiło. Byłem zupełnie już przebudzony i bardzo spokojny. Patrzyłem na niego, siedzącego naprzeciwko mnie w fotelu. Klaudia również przyglądała mu się. On natomiast przenosił wzrok to na mnie, to na nią, a jego gładka twarz i brązowe oczy były spokojne jak poprzednio.

— Mam na imię Armad — powiedział. — Wysłałem Santiago, żeby doręczył wam zaproszenia. Znam wasze imiona. Witam was w moim domu.

Zebrałem całą swą siłę, aby przemówić. Mój głos zabrzmiał dziwnie, kiedy oznajmiłem mu, że już zaczynaliśmy się obawiać, że jesteśmy sami na świecie.

— Ale jak właściwie staliście się wampirami? — zapytał. Ręka Klaudii ruszyła się nieznacznie na sukience, jej wzrok przeniósł się mechanicznie z jego twarzy na moją. Zobaczyłem to i wiedziałem, że on także musiał to zobaczyć. Wiedziałem od razu, co chciała mi powiedzieć.

— Nie chcecie odpowiedzieć. — Usłyszałem cichy głos Armanda, bardziej wyważony nawet niż głos Klaudii i o wiele mniej ludzki niż mój własny. Poczułem, że znowu łapię się na zauroczeniu i kontemplacji tego głosu i tych oczu, od których czaru dopiero co wyswobodziłem się z tak wielkim wysiłkiem.

— Czy jesteś ich przywódcą? — zapytałem.

— Nie w tym sensie, w jakim ty rozumiesz słowo „przywódca” — odpowiedział. — Ale gdyby tu miał być jakiś przywódca, to ja bym z pewnością nim został.

— Nie powiedziałem ci jeszcze… wybacz… tego, jak stałem się wampirem. Ponieważ nie jest to dla mnie tajemnica, nie nasuwają mi się w związku z tym żadne pytania. Tak więc, jeśli nie ma w tobie mocy, wobec której okazywać musiałbym specjalny szacunek, nie chciałbym w ogóle o tym rozmawiać.

— A gdybym ci powiedział, że mam właśnie taką moc, czy uszanowałbyś to? — zapytał.

Szkoda, że nie potrafię opisać ci sposobu jego mówienia. Za każdym razem, kiedy się odzywał, zdawał się budzić z kontemplacji bardzo podobnej do tej, w jakiej sam się znajdowałem i z której wydostanie kosztowało mnie tyle wysiłku. A przecież wcale się nie poruszał i cały czas zdawał się być czujny i w pogotowiu. Rozpraszało mnie to, choć jednocześnie było tak pociągające, jak i ten pokój, w którym znajdowaliśmy się teraz, jego prostota a zarazem bogactwo, ciepła kombinacja rzeczy podstawowych: książek, biurka, dwóch foteli przy kominku, trumny, obrazów. Luksus pokojów hotelowych, który znałem, zdawał się wulgarny, więcej, pozbawiony wszelkiego sensu i znaczenia w porównaniu z tym pokojem. Rozumiałem to wszystko poza jednym — tym śpiącym młodym chłopakiem, którego obecności tutaj nie rozumiałem zupełnie.

— Nie jestem pewien — rzekłem, nie mogąc oderwać oczu od średniowiecznego Szatana. — Musiałbym pewnie wiedzieć, skąd… od kogo ona pochodzi. Czy od innych wampirów… czy może ma inne źródło?

— Inne… — zapytał. — Jakie inne?

— A takie! — Wskazałem na średniowieczny obraz.

— To tylko obraz — odrzekł.

— Nic więcej?

— Nic więcej.

— Zatem Szatan… czy moc szatańska nie wspomaga twojej mocy tutaj, ani jako ich przywódcy, ani jako wampira?

— Nie — odrzekł spokojnie, tak spokojnie, że niemożliwością było zgadnąć, co myśli o moich pytaniach, jeśli w ogóle rozpatrywał je w taki sam sposób jak ja.

— A ci inni?

— Nie — padła krótka odpowiedź.

— A zatem nie jesteśmy… — pochyliłem się do przodu — dziećmi Szatana?

— Jak moglibyśmy nimi być? — zapytał. — Czy wierzysz, że to Szatan stworzył ten świat wokół nas?

— Nie, wierzę, że to Bóg, jeśli w ogóle. Ale On musiał także stworzyć Szatana i chcę wiedzieć, czy my jesteśmy jego dziećmi!

— Dokładnie i z pełną konsekwencją, jeśli rozumować w ten sposób. Jeśli wierzysz, że Bóg stworzył Szatana, to musisz zdawać sobie sprawę, że jego moc pochodzi od Boga i że Szatan jest po prostu dzieckiem Boga, a i my tym samym jesteśmy dziećmi Boga. Nie ma dzieci Szatana, naprawdę.

Nie potrafiłem ukryć mego rozczarowania. Oparłem się o skórzane obicie, spoglądając na mały drzeworyt przedstawiający diabła, na moment zapominając o obecności Armanda, zagubiony w myślach, w niezaprzeczalnych implikacjach jego prostej logiki.

— Ale dlaczego to ciebie tak bardzo interesuje? Z pewnością to, co mówię, nie jest dla ciebie zaskoczeniem — dodał Armand. — Dlaczego tak to ciebie poruszyło?

— Pozwól, niech ci wytłumaczę — zacząłem. — Wiem, że jesteś mistrzem i szanuję to. Ale nie potrafię zrozumieć twojej obojętności. Wiem, co to jest, poznałem to, ale to nie jest właściwa dla mnie cecha i wiem, że nigdy jej nie nabędę. Akceptuję ją jednak.

— Rozumiem. — Skinął głową. — Widziałem cię w teatrze, twoje cierpienie, twoje współczucie dla tej dziewczyny. Widziałem też twoje współczucie dla Denisa, gdy zaoferowałem ci go. Ty sam umierasz, gdy zabijasz. Dlaczego zatem z taką namiętnością i z takim poczuciem sprawiedliwości chcesz nazwać siebie dzieckiem Szatana!

— Bo jestem złem, złem, jak każdy żyjący wampir! Zabijałem, zabijam i będę to robił. Dobrałem się do tego chłopca, Denisa, kiedy mi go dałeś, choć nie mogłem przecież przewidzieć, czy przeżyje czy nie.

— Dlaczego zatem uważasz, że jesteś równie zły jak inne wampiry? Czyż nie ma pewnej gradacji zła? Czy zło dla ciebie jest wielką niebezpieczną otchłanią, w którą wpada się po pierwszym grzechu?

— Tak, myślę, że tak — odrzekłem. — Dla mnie to nie jest takie logiczne, jak ty to przedstawiasz, ale równie ciemne, puste. I nie ma żadnego pocieszenia czy ukojenia.

— Nie jesteś jednak tu zupełnie uczciwy — oświadczył po raz pierwszy z pewną ekspresją w głosie. — Z pewnością widzisz różne stopnie i zróżnicowanie dobroci. Jest dobroć dziecka, którą jest niewinność, jest i dobroć mnicha, który zrezygnował ze wszystkiego i prowadzi życie pełne samowyrzeczeń i oddania się innym. Dobroć świętych, dobroć rzetelnych gospodyń domowych. Czy we wszystkich tych przypadkach jest taka sama?

— Nie. Ale równie i nieskończenie odmienna od zła — odpowiedziałem.

Nie wiedziałem, czy dobrze rozważyłem te rzeczy. W tej chwili jednak mówiłem o nich jak o przemyśleniach. Były to moje najgłębsze odczucia, teraz po prostu werbalizowane, gdyż nigdy przedtem nie rozmawiałem o tym z nikim. Uważałem się wtedy za kogoś, kto w pewnym sensie ma bierną duszę i umysł. To znaczy, że mój umysł mógł tylko prawidłowo funkcjonować, formułować myśli z całego zamętu w głowie, pełnego tęsknot i bólu, kiedy stykał się z innym umysłem, był zapładniany przezeń, gdy był głęboko poruszony obecnością innego i zmuszany do formułowania konkluzji. Odczuwałem teraz niezwykle silne uczucie uwolnienia się od samotności. Przypomniałem sobie podobną chwilę całe lata temu, w poprzednim wieku, gdy stałem u stóp schodów w domu Babette i odczuwałem tę ustawiczną frustrację wspólnych lat z Lestatem. I potem ujrzałem to namiętne i skazane na zgubę uczucie do Klaudii, które pozwalało samotności wycofać się za łagodny parawan oddawania się zmysłom, tym samym zmysłom, które jednocześnie tęskniły do zabijania. Zobaczyłem także ten opustoszały szczyt górski we wschodniej Europie, gdzie stanąłem naprzeciwko wampira pozbawionego rozumu i zabiłem go w ruinach klasztoru. I zdało się, jakby ta wielka tęsknota mojej duszy znów się obudziła i wymagała na nowo zaspokojenia. Czułem to wszystko mimo wypowiedzianych słów: „Ale to równie ciemne, równie puste. I nie ma żadnego pocieszenia czy ukojenia”.

Spojrzałem na Armanda, na jego duże brązowe oczy w tej napiętej i ponadczasowej twarzy przyglądającej mi się raz jeszcze, tak jak przygląda się obrazowi, i poczułem powolne wyłączanie się ze świata fizycznego, który tak do mnie przemawiał w sali balowej. Powróciły deliryczne stany sprzed lat, przebudzenie potrzeby tak strasznej, że już sama obietnica jej spełnienia zawierała w sobie trudną do wytrzymania możliwość rozczarowania. A przecież istniało nadal to pytanie, to okropne, odwieczne, nurtujące pytanie o zło.

Myślę, że przytknąłem ręce do głowy, jak to czynią ludzie śmiertelni, gdy są głęboko wzburzeni i zmęczeni. Instynktownie zakrywają twarz, dotykają mózgu, jak gdyby mogli go dosięgnąć poprzez kości czaszki, i masują, przywracając go z agonii na powrót do życia.

— A jak osiąga się to zło? — zapytał. — Jak traci się łaskę i staje się w jednej chwili złym, jak ów trybunał pospólstwa podczas rewolucji francuskiej lub równie okrutnym jak rzymscy imperatorowie? Czy wystarczy nie uczestniczyć we mszy w niedzielę, czy ugryźć hostię lub ukraść bochenek chleba… lub przespać się z żoną sąsiada?

— Nie… — Potrząsnąłem głową. — Nie.

— Ale jeśli nie ma stopniowania zła, a samo zło istnieje, to wystarczy jeden grzech. Czy nie to chcesz powiedzieć? Że Bóg istnieje i…

— Nie wiem, czy Bóg istnieje — odparłem. — I z tego, co wiem… Nie ma Boga.

— Zatem grzech jest bez znaczenia — powiedział. — I nie przez grzech osiąga się zło.

— To nieprawda. Ponieważ jeśli nie ma Boga, to my jesteśmy stworzeniami obdarzonymi największą świadomością we wszechświecie. Tylko my rozumiemy i zdajemy sobie sprawę z upływu czasu i wartości każdej minuty ludzkiego życia. A to, co składa się na zło, prawdziwe zło, to odebranie życia pojedynczemu człowiekowi. To, czy człowiek umrze jutro czy może pojutrze, nie ma znaczenia. Ponieważ jeśli Boga nie ma, to życie… każda jego sekunda… to wszystko, co mamy.

Armand usiadł głębiej w fotelu, jakby zrobił przerwę w naszej rozmowie, jego wielkie oczy zwęziły się, a potem utkwił je w żarze ognia. Po raz pierwszy od chwili, kiedy przyszedł po mnie, odwrócił wzrok. Zdałem sobie sprawę, że przyglądam mu się nie obserwowany przez niego. Siedział tak przez dłuższy czas i zdawało mi się, że prawie czuję jego myśli, jak gdyby były obecne w powietrzu jak dym. Nie mogłem ich odczytać oczywiście, ale czułem ich siłę. Choć jego twarz była twarzą młodzieńca, co jak zresztą wiedziałem, nic nie oznacza, wydawał się nieskończenie stary, dojrzały, mądry. Nie potrafiłem tego zdefiniować, ponieważ nie mogłem wytłumaczyć, w jaki sposób młodzieńcze rysy jego twarzy i jego oczy wyrażające niewinność, jednocześnie wskazywały na wiek i doświadczenie.

Wreszcie Armand wstał z założonymi luźno rękoma i spojrzał na Klaudię. Jej milczenie było dla mnie zrozumiałe. Te pytania jej nie dotyczyły, nie interesowały, choć była zafascynowana osobą Armanda, czekała na niego i bez wątpienia cały czas, gdy przemawiał do mnie, uczyła się od niego. Ale zrozumiałem jeszcze coś, teraz, gdy widziałem ich spoglądających na siebie. Ciało Armanda było całkowicie pod jego kontrolą, pozbawione zwyczaju ludzkich gestów, gestów, których przyczyna leży w konieczności, rytualnym falowaniu duszy. Jego bezruch był nieziemski. Ona posiadała zdolność takiego samego bezruchu. Wpatrywali się w siebie z nadprzyrodzonym zrozumieniem, z którego byłem po prostu wykluczony.

Byłem czymś kręcącym się i wibrującym dla nich, tak jak ludzie śmiertelni dla mnie. I wiedziałem, gdy wreszcie Armand zwrócił się w moją stronę, że zrozumiał, iż Klaudia nie wierzy lub nie podziela mojego pojęcia zła.

Podjął rozmowę bez najmniejszego uprzedzenia.

— Tak, to jest właśnie prawdziwe zło — rzucił w stronę płomieni.

— Tak — odpowiedziałem, czując, że ten wszechpożerający temat odradza się na nowo.

— To prawda — potwierdził, szokując mnie i jeszcze bardziej pogłębiając mój smutek i rozpacz.

— Więc Bóg nie istnieje… nic nie wiesz o jego istnieniu?

— Absolutnie nic — odpowiedział.

— Żadnej wiedzy o Nim! ? — zapytałem raz jeszcze, nie bacząc na moją prostoduszność i żałosny ludzki ból.

— Żadnej — odparł.

— I żaden wampir tutaj nie prowadził rozmowy z Nim czy z diabłem!

— Żaden, którego kiedykolwiek znałem — odpowiedział w zamyśleniu, ogień tańczył w jego oczach. — A o ile wiem, dzisiaj, po czterystu latach, jestem najstarszym żyjącym wampirem na świecie.

Spojrzałem na niego zdumiony.

I wtedy zaczęło to do mnie docierać. Więc było tak, jak się tego obawiałem. Samotność i beznadzieja. Świat będzie się toczył jak dotąd, bez końca. Moje poszukiwania dobiegły kresu. Usiadłem głębiej, apatycznie wpatrując się w tańczące płomienie.

Dalsze poszukiwania były bezsensowne, bezsensowne było podróżowanie po świecie, aby za każdym razem usłyszeć tę samą historię. Czterysta lat — myślę, że powtórzyłem te słowa — czterysta lat. Pamiętam, że wpatrywałem się bez ruchu szeroko otwartymi oczyma w ogień. W płomieniach jakieś polano wolno opadało coraz niżej w żar ognia, który je pochłonie jeszcze tej nocy.

Armand poruszył się z głośnym szelestem ubrania. Błyskawicznie znalazł się przy mnie, klękając u mych kolan i przytrzymując dłońmi moją głowę. Jego oczy płonęły.

— To zło, to pojęcie zła wzięło się z rozczarowania, ze zgorzknienia! Czy nie widzisz tego? Dzieci Szatana! Dzieci Boże! Czy to jedyne pytanie, z jakim do mnie przyszedłeś, czy to jedyna wizja, jaka cię prześladuje? Dzielisz świat na istoty boskie i diabły, podczas gdy jedyna moc, jaka istnieje, jest wewnątrz nas? Jak możesz wierzyć w te stare, fantastyczne kłamstwa, te mity, te alegorie nadprzyrodzonych?

Chwycił wizerunek diabła znad Klaudii siedzącej nadal z kamiennym wyrazem twarzy, tak szybko, że nie ujrzałem ruchu, a jedynie jego łypiące oko, tuż przed sobą, a potem trzask płomieni.

Coś we mnie pękło, kiedy to powiedział, coś się rozerwało, tak że fala uczucia stała się jednością z moimi muskułami w każdej kończynie. Wstałem gwałtownie, cofając się przed nim.

— Oszalałeś! — zapytałem zdumiony własnym gniewem, własną rozpaczą. — Stoimy tutaj, my dwaj nieśmiertelni, wieczni, którzy wstają co noc, by karmić swą nieśmiertelność ludzką krwią, a tam, na tym biurku, oparte o wiedzę wieków siedzi dziecko bez skazy, równie demoniczne jak my sami, i ty mnie pytasz, jak mogę wierzyć, że odnajdę odpowiedź w tym, co nadprzyrodzone! Mówię ci, po ujrzeniu tylko tego, co sam zrobiłem, mógłbym, do diabła, uwierzyć we wszystko. Czyż nie? A wierząc tak, tak będąc ogłupiony rzeczywistością, mogę teraz przyjąć najbardziej fantastyczną prawdę: że to wszystko nie ma żadnego znaczenia.

Wycofałem się do drzwi, z dala od jego zdumionej twarzy. Jego dłoń krążyła wokół warg, palce zginały się, by ukryć się w dłoni.

— Nie! Wróć… — szepnął.

— Nie, nie teraz. Pozwól mi odejść. Tylko na chwilę… pozwól mi odejść… Nic się nie zmieniło, wszystko w porządku. Niech to tylko dotrze do mnie… teraz, po prostu, pozwól mi odejść.

Spojrzałem do tyłu, zanim zamknąłem drzwi. Klaudia patrzyła na mnie z głową lekko obróconą, choć siedziała tak jak przedtem z rękoma na kolanach. Machnęła do mnie gestem tak subtelnym jak jej uśmiech, dając mi znak, z domieszką ledwo dostrzegalnego smutku, że mam odejść.

Chciałem uciec z tego miejsca, znaleźć się na ulicach Paryża, wędrować nimi tak długo, aż całe to nagromadzenie wstrząsów psychicznych stopniowo opadnie. Ale, gdy szedłem po omacku wzdłuż kamiennego korytarza dolnej piwnicy, poczułem się zupełnie zagubiony. Może nie byłem zdolny do posługiwania się własną wolą. Wydało mi się jeszcze bardziej absurdalne niż kiedykolwiek to, że Lestat nie żyje. Jeśli była to prawda. Przypominając go sobie, czego nigdy zresztą nie mogłem się wyzbyć, widziałem go teraz w lepszym świetle niż do tej pory. Zagubionym jak reszta nas. Nie jako strażnika jakiejś wiedzy, zazdrosnego o nią i obawiającego się podzielić nią z kimkolwiek. On nic nie wiedział, bo nie było żadnej tajemnicy! Zupełnie rozkojarzony zdałem sobie nagle sprawę, że siedzę na ciemnych schodach prowadzących na górę, do teatru. Światło z sali balowej przedostawało się przez nierówne, surowe drzwi. Rękoma trzymałem się za głowę, zmęczenie zaczęło coraz bardziej mnie opanowywać. Rozum doradzał mi — śpij! Ale głębiej jeszcze dodawał — śnij. A przecież nie zrobiłem nawet kroku, by wrócić do hotelu „Saint-Gabriel”, który wydawał się bezpiecznym i odpowiednim miejscem dla mnie w tej chwili, subtelnym, luksusowym miejscem ukojenia, gdzie mógłbym spocząć w ciemnobrązowym, atłasowym fotelu, wyciągnąć jedną nogę na otomanę i spoglądać, jak płomienie ognia liżą marmurowe kafle. Uciec od tego, myślałem, uciec od tego wszystkiego, co cię wciąga. I znów nadeszła ta myśl: źle postąpiłem z Lestatem, nienawidziłem go z błędnych przyczyn. Szeptałem to, próbując usunąć tę myśl z ciemnych i odległych pokładów świadomości, a mój szept odbijał się o kamienne sklepienie schodów.

I wtedy usłyszałem cichy głos, zbyt słaby, by mogła go usłyszeć istota ludzka:

— A więc jak to było? Jaką wyrządziłeś mu krzywdę? Obróciłem się tak gwałtownie, że aż straciłem oddech. Jakiś wampir siedział obok mnie, tak blisko, że prawie ocierał się o mój rękaw koniuszkiem buta. Siedział z przyciągniętymi do siebie nogami, obejmował je dłońmi. Przez chwilę myślałem, że moje oczy mnie zawodzą. To był ten, który grał Śmierć na scenie, a którego Armand nazywał Santiago.

A przecież w jego zachowaniu nic nie przypominało jego poprzedniej natury, tej diabelskiej i pełnej nienawiści, którą poznałem parę godzin temu, kiedy napadł na mnie. Patrzył teraz znad swych podciągniętych kolan, z włosami w nieładzie, rozprężony, bez przebiegłości w oczach.

— To nikogo nie obchodzi — odpowiedziałem. Strach powoli opadał we mnie.

— Ale wymieniłeś jakieś imię, słyszałem, że wypowiedziałeś jakieś imię — powiedział.

— Imię, którego już więcej nie chcę wypowiadać — odpowiedziałem, odwracając od niego wzrok. Teraz dopiero zobaczyłem, w jaki sposób podszedł do mnie, dlaczego jego cień nie padł na mnie. Przyklęknął po prostu w moim cieniu. Jego obraz ześliznął się w dół po kamiennych schodach. Zaniepokoił mnie nieco i przypomniałem sobie, że w żadnym wypadku nie można mu wierzyć. Wydało mi się wtedy, że Armand, ze swoją hipnotyczną siłą wyciągnął ze mnie, bez słów, dokładne dane na temat mojego stanu duszy i umysłu. Ale ten, ten był kłamcą. Czułem jednocześnie jego siłę, brutalną i tętniącą, która była prawie równa sile Armanda.

— Przyjechałeś do Paryża w poszukiwaniu nas, a teraz siedzisz samotnie tu, na tych schodach… — powiedział pojednawczym tonem. — Dlaczego nie zbliżysz się do nas? Dlaczego nie przemówisz i nie opowiesz nam o tej osobie, której imię wspomniałeś. Wiem, o kogo chodzi. Znam to imię.

— Nie znasz, nie możesz znać. To był śmiertelny człowiek — odrzekłem bardziej instynktownie niż z przekonaniem. Myśl o Lestacie niepokoiła mnie, a jeszcze bardziej myśl, że on może dowiedzieć się o jego śmierci.

— Przybyłeś aż tutaj, aby rozmyślać o śmiertelnych? — zapytał, ale nie było zarzutu czy kpiny w jego tonie.

— Przyszedłem tu, aby być sam, bez obrazy. To fakt — wymamrotałem.

— Sam w tym stanie ducha? Nawet nie słyszałeś moich kroków… Lubię ciebie. Chcę, żebyś poszedł ze mną na górę. — Gdy to mówił, powoli podniósł mnie ze schodów i postawił na stopniach.

W tej samej chwili otworzyły się drzwi od celki Armanda i długi snop światła padł na korytarz. Słyszałem, jak nadchodzi. Santiago puścił mnie. Stałem tak, zakłopotany. Armand pojawił się na najniższym stopniu z Klaudią na rękach. Miała taki sam apatyczny wyraz twarzy jak podczas mojej rozmowy z Armandem. Zdawało się, że jest głęboko pogrążona we własnych myślach i niczego wokół nie dostrzega. Pamiętam, że zwróciłem na to uwagę, choć nie wiedziałem, co o tym myśleć. Szybko odebrałem ją z rąk Armanda i poczułem dotyk jej miękkiego ciała, jak gdybyśmy byli razem w trumnie, powoli zapadając w paralityczny sen.

Nagle, silnym pchnięciem, Armand odepchnął Santiago. Ten upadł, ale za chwilę znów był na nogach, lecz na krótko, bo Armand pociągnął go w stronę wierzchołka schodów. Wszystko to stało się tak szybko, że zobaczyłem tylko plamę ich ubiorów i usłyszałem skrzypnięcie butów. Chwilę później Armand stał już sam na szczycie schodów, a ja ruszyłem za nim.

— Nie możecie bezpiecznie opuścić dzisiaj teatru — szepnął do mnie. — On coś podejrzewa. Wydaje mu się także podejrzane, że was tutaj sprowadziłem. Uważa, że ma prawo poznać was lepiej. Nasze bezpieczeństwo zależy od tego. — Wprowadził mnie wolno do sali balowej, lecz zaraz odwrócił się i przybliżył usta do moich uszu. — Muszę cię ostrzec. Nie odpowiadaj na pytania. Sam pytaj i poznawaj prawdę stopniowo. Ale nie rewanżuj się niczym, niczym, szczególnie jeśli chodzi o wasze pochodzenie.

Odsunął się teraz od nas, ale dał znak ręką, byśmy poszli za nim w mrok, gdzie zgromadzili się inni, stłoczeni w grupki jak starożytne marmurowe rzeźby. Ich twarze i dłonie były identyczne jak nasze. Pomyślałem sobie wtedy, że jesteśmy zrobieni z tego samego tworzywa. Podobna myśl przychodziła mi do głowy od czasu do czasu w ciągu tych długich lat w Nowym Orleanie, szczególnie wtedy, gdy widziałem swe odbicie w jednym z tych długich zwierciadeł, które zniekształcały obraz.

Klaudia jakby przebudziła się, gdy odnalazłem jeden z rzeźbionych foteli i spocząłem na nim. Pochyliła się do mnie i powiedziała coś dziwnie chaotycznego, bezładnego, co zrozumiałem jako potwierdzenie słów Armanda: nie mów nic o naszym pochodzeniu. Chciałem bardzo z nią porozmawiać, ale widziałem, że ten wysoki, Santiago, przygląda się nam. Jego wzrok wolno przenosił się z nas na Armanda i z powrotem. Kilka kobiet wampirów zebrało się wokół Armanda i poczułem pewne zmieszanie, gdy zobaczyłem, że biorą go pod ręce. Nie przeraziły mnie ich subtelne, delikatne rysy twarzy, choć usztywnione jak szkło przez ich naturę wampira, czy czarujące oczy, które wpatrywały się teraz we mnie w nagłej ciszy, lecz moja własna wściekła zazdrość. Lękałem się, gdy zobaczyłem je tak blisko niego, obawiałem się czegoś, gdy odwrócił się i każdą pocałował. A gdy przyprowadził je bliżej, straciłem pewność siebie i poczułem się zażenowany.

Pamiętam dwa imiona: Estella i Celesta. Dwie porcelanowe piękności, które pieszczotliwie bawiły się Klaudią, głaszcząc jej włosy, dotykając nawet ust, podczas gdy ona z oczyma nadal zamglonymi i wzrokiem nieobecnym tolerowała to wszystko, będąc świadoma, że ja wiem, a co dla nich zdawało się nieuchwytne, że w ciele tak małym, dziecięcym, kryła się dusza i rozum kobiety równie dojrzałej jak one. Zastanawiałem się, obserwując ją w tej zabawie, gdy uśmiechała się zimno w odpowiedzi na ich adorację, ileż to razy sam zapominałem się, przemawiając do niej jak do dziecka, pieszcząc ją zbyt swawolnie czy biorąc na ręce, żywiołowo, bez zastanowienia.

Moja myśl wędrowała w trzech kierunkach: tej ostatniej nocy, w hotelu, kiedy rozmawialiśmy z rozgoryczeniem o miłości; mojego wstrząsu na rewelacje, jakie objawił mi Armand, czy raczej na ich brak; i cichemu zaabsorbowaniu otaczających mnie wampirów, które teraz szeptały coś w ciemności, gdzieś tam pod tymi groteskowymi malowidłami na ścianach. Mogłem bowiem nauczyć się czegoś od nich nawet bez zadawania im pytań. Niestety obawiałem się, że życie wampirów w Paryżu było dokładnie tym, na co wskazywała ta mała scena w teatrze nad naszymi głowami.

Przyciemnione światła obowiązywały w całym domu, a obrazy dodawały jeszcze mrocznej atmosfery. Jakiś wampir przyniósł właśnie nowy sztych czy też obraz współczesnego artysty. Celesta, ze swoją zimną ręką opartą na moim ramieniu, wyraziła się z pogardą o ludziach jako o twórcach dzieł, a Estella, która teraz trzymała Klaudię na swym łonie, z naciskiem tłumaczyła mnie, naiwnemu przybyszowi z kolonii, że to nie wampiry stworzyły te potworności, lecz zaledwie je kolekcjonują i że obrazy te potwierdzają raz jeszcze i bez końca, iż ludzie zdolni są do znacznie większego zła niż wampiry.

— Czy zło tkwi w malowaniu takich obrazów? — zapytała cicho Klaudia.

Celesta odrzuciła do tyłu czarne pukle włosów i roześmiała się.

— To, co można sobie wyobrazić, można też i rzeczywiście zrobić — odpowiedziała szybko, ale jej oczy błysnęły złowrogo. — Oczywiście, usiłujemy zaledwie rywalizować z ludźmi we wszelkiego rodzaju zabijaniu, czyż nie tak! — Pochyliła się do przodu i dotknęła kolana Klaudii. Ta jednak tylko zerknęła na nią, oceniając jej nerwowy śmiech. Santiago przysunął się bliżej i podniósł w dyskusji sprawę naszych pokojów w hotelu „Saint-Gabriel”; zatrważająco nieostrożnie, wyraził się, z przesadnym teatralnym gestem rąk. Znał te pokoje, co było zadziwiające. Znał też skrzynię, w której sypialiśmy, uderzyła go jako zbyt wulgarna.

— Sprowadźcie się tutaj! — mówił do mnie z tą samą, niemal dziecinną prostotą, którą okazywał wtedy na schodach. — Mieszkajcie z nami i całe to ukrywanie się będzie niepotrzebne. Mamy własnych strażników. Powiedz mi tylko, skąd przybywacie! — Padł przede mną na kolana, z ręką na oparciu mojego fotela. — Twój głos, znam ten akcent, powiedz coś jeszcze!

Poczułem bliżej nieokreślone przerażenie na myśl o tym, że mówię po francusku z obcym akcentem, ale nie to najbardziej zaprzątało teraz moją uwagę. Santiago był uparty i krzykliwie zaborczy, usilnie pragnął podporządkować mnie swojej woli. Na szczęście wampiry stojące obok nas podjęły rozmowę. Estella tłumaczyła właśnie, że kolor czarny jest kolorem ubrań wampira i że śliczne ubranka Klaudii w pastelowych kolorach są piękne, ale absolutnie pozbawione smaku.

— Mieszamy się z nocą — mówiła. — Jest w nas uroczystość pogrzebu.

Roześmiała się, przysuwając swój policzek do policzka Klaudii, aby złagodzić nieco swoją krytykę. Zawtórowała jej Celesta i Santiago, i po chwili zdawało się, że cały pokój ożył od nieziemskiego, dzwoniącego śmiechu, głosy odbijały się o malowane ściany, wprowadzając w drżenie delikatne płomienie świec.

— Ach, ale pokryć farbą takie pukle — powiedziała Celesta, bawiąc się jednocześnie złotymi włosami Klaudii. Zdałem sobie nagle sprawę, że wszyscy oni, za wyjątkiem Armanda, barwili swoje włosy na czarno. To właśnie, w połączeni z czarnym ubiorem, wzmagało niepokojące wrażenie, że byli rzeźbami spod tego samego dłuta. Trudno mi teraz nawet powiedzieć, jak bardzo byłem tym wszystkim nieprzyjemnie poruszony i zaniepokojony. Wrażenie to wznieciło we mnie coś, czego nie mogłem wtedy zupełnie pojąć.

Zdałem sobie sprawę, że odszedłem od nich i spaceruję właśnie po sali. Podszedłem do wąskiego lustra, obserwując ich zza siebie kątem oka. Klaudia lśniła jak brylant między nimi, tak samo wyglądałby też i ten śmiertelny chłopak śpiący obok. Powoli dochodziło do mnie, że są nudni w jakiś okropny sposób, nudni, nudni… gdziekolwiek spojrzałem, powtarzały się ich błyszczące oczy, wszędzie takie same, ich dowcip był jak głuchy, mosiężny dzwon.

Jedynie wiedza, której oczekiwałem i potrzebowałem, odwracała moją uwagę od tych myśli.

— Wampiry wschodniej Europy… — usłyszałem nagle pytającą Klaudię — te potworne kreatury, co one mają wspólnego z wami?

— To upiory — odparł Armand z pewnej odległości, która ich dzieliła. W pokoju zrobiło się cicho. — Ich krew jest inna, podła. Rozmnażają się tak jak my, ale bez tej wprawy i staranności. W dawnych czasach… — Nagle przerwał. Widziałem jego twarz w lustrze. Była dziwnie sztywna. — Och, powiedz nam o tych dawnych czasach — powiedziała Celesta głosem przenikliwym, w wysokich, ludzkich rejestrach. Było coś złowieszczego w tonie jej głosu.

Teraz i Santiago przyjął tę samą manierę.

— O tak, opowiedz nam o zlotach czarownic i o ziołach, które czyniły cię niewidocznym — uśmiechnął się. — I o paleniu na stosach!

Armand utkwił wzrok w Klaudii.

— Strzeżcie się tych potworów — odrzekł wreszcie i z wyrachowaniem przeniósł go na Santiago, a potem na Celestę. — To upiory. Zaatakują was, jakbyście byli ludźmi.

Celesta wzruszyła ramionami, mrucząc coś pod nosem z pogardą, jak arystokratka mówiąca o wulgarnych i prostych kuzynach, którzy niestety noszą to samo nazwisko. Ja jednak przyglądałem się Klaudii, bo zdawało mi się, że jej oczy znów pokryły się mgiełką jak poprzednio. Odwróciła nagle wzrok od Armanda.

Dało się słyszeć głosy innych. Zrobił się szum. Afektowane głosy, typowe dla przyjęć. Rozmawiali o swoich dzisiejszych ofiarach, zabijaniu, opisywali to lub tamto spotkanie bez cienia emocji. Jakiś wysoki chudy wampir był właśnie atakowany w rogu za niepotrzebne romantyzowanie życia ludzkiego, za brak ducha, za odmowę robienia tego, co sprawia najwięcej przyjemności, gdy chwila po temu. Był prostoduszny, wzruszał ramionami, wolno cedził słowa i wpadał w długie, uparte milczenie. Równie dobrze mógł odejść już do swej trumny, jak i pozostać tutaj. A przecież ciągle tu jeszcze był, przytrzymywany presją tej niesamowitej grupy, która uczyniła z nieśmiertelności klub absolutnych konformistów. Ciekawe, jakie byłyby wrażenia Lestata na temat tego, co się tutaj działo? Może był tutaj? Co sprawiło, że opuścił to miejsce? Nikt nie mógł mu rozkazywać — to on był panem swojej małej grupy. Jakże spodobałaby im się jego pomysłowość, jego zabawy w kotka i myszkę z ofiarą. I marnotrawstwo… to słowo, które było tak ważne dla mnie, gdy sam zaczynałem życie jako wampir, a które tak często słyszałem z jego ust. „Zmarnowałeś” okazję zabicia tego dziecka, „zmarnowałeś” okazję napędzenia strachu tej biednej kobiecie czy doprowadzenia tego mężczyzny do obłędu, choć wystarczało tylko pokazać jeszcze jakąś niesamowitą sztuczkę.

Czułem zawroty w głowie. Zwykły ludzki ból głowy. Marzyłem o tym, aby znaleźć się jak najdalej od tych wampirów i jedynie odległa postać Armanda trzymała mnie tu na miejscu. Wydawał się wyobcowany pośród innych, choć często odpowiadał na pytania, kiwał głową, tu i tam dopowiadał jakąś uwagę, tak że zdawał się ich częścią. Jego dłoń z rzadka tylko unosiła się znad oparcia fotela w kształcie lwiej łapy. Moje serce rosło, gdy widziałem go takim, gdy widziałem, że nikt spośród tego małego tłumu nie przykuwał jego uwagi, tylko ja, i nikt poza mną nie wytrzymuje jego wzroku. A jednak myślami był gdzie indziej, tylko jego wzrok powracał do mnie. Jego ostrzeżenie brzmiało mi w uszach, a przecież nie zważałem na nie. Pragnąłem wydostać się z teatru i uporządkować wreszcie informacje, które i tak były właściwie bezużyteczne i nieskończenie nudne.

— Ale czy nie popełniacie przestępstw, zwykłych przestępstw? — pytała Klaudia. Jej wzrok znowu był utkwiony we mnie.

— Przestępstwo! Nuda! — wykrzykiwała Estella, wskazując białym palcem na Armanda. Zaśmiał się cicho do niej ze swojego odległego miejsca na końcu sali. — Nuda to śmierć! — krzyknęła Estella i obnażyła swoje kły wampira, a Armand przyłożył dłoń do czoła w teatralnym geście przestrachu i przerażenia.

Ale Santiago, przyglądający się temu wszystkiemu z rękoma założonymi do tyłu, postanowił interweniować.

— Przestępstwo! — powiedział. — Tak, są przestępstwa. Są przestępstwa, za które gonilibyśmy za wampirem tak długo, aż byśmy go zniszczyli. Czy potrafisz zgadnąć, jakie to przestępstwa?

— Przesunął wzrok z Klaudii na mnie i z powrotem na jej nieruchomą jak maska twarz. — Powinnaś wiedzieć, ty, która jesteś taka skryta i nic nie mówisz o wampirze, który ciebie stworzył.

— A to dlaczego? — zapytała, otwierając szerzej oczy, choć jej dłonie nadal nieruchomo spoczywały na kolanach.

Wokół dało się słyszeć uciszające syki. Wszystkie twarze obróciły się w stronę Santiago. Stał z jedną nogą do przodu, z rękoma założonymi do tyłu, górując nad Klaudią. Jego oczy zabłysły, gdy zdał sobie sprawę, że teraz on ma głos. Ruszył się i podszedł do mnie, kładąc mi swą dłoń na ramieniu.

— A może ty potrafisz zgadnąć, jakie to przestępstwo? Czy twój wampir-mistrz nie powiedział ci tego?

I powoli, wyciągając mnie na środek tymi zaborczymi rękoma, parę razy poklepał mnie lekko po sercu, które już zaczynało bić szybciej.

— Jakie to przestępstwo, które oznacza śmierć dla każdego wampira, który je popełnił. To zabicie jednego z nas, zabicie kogoś z własnego gatunku!

— Aaaa! — wykrzyknęła Klaudia i wybuchła salwą śmiechu. Teraz ona wstała i szła przez salę z szumem swojego lawendowego jedwabiu. Biorąc mnie za rękę, powiedziała: — A już się bałam, że to urodzić się na podobieństwo Wenus, z piany, jak my. Wampir-mistrz! Chodź, Louis, idziemy już. — Dała mi znak, gdy odciągała mnie od towarzystwa.

Armand zaśmiał się. Santiago pozostał nieporuszony. Wreszcie Armand powstał, gdy dochodziliśmy już do drzwi.

— Zapraszamy was tu jutro — powiedział. — I pojutrze.

Sądzę, że odzyskałem oddech dopiero, gdy znaleźliśmy się na ulicy. Deszcz nadal padał i cała ulica wydawała się przemoczona i opustoszała choć piękna. Parę rozrzuconych kawałków papieru wirowało na wietrze, jakiś błyszczący od deszczu powóz przejechał wolno z rytmicznym stukotem końskich kopyt. Niebo było w kolorze bladego fioletu. Szedłem szybko z Klaudią obok siebie, początkowo prowadząc ją, potem jednak zniechęcony odległością, jaką mieliśmy jeszcze przebyć, wziąłem ją na ręce.

— Nie podobają mi się — powiedziała Klaudia z wściekłością, gdy zbliżaliśmy się do hotelu „Saint-Gabriel”. Nawet skąpany w świetle wielki hol był jeszcze w sennym letargu, tuż przed brzaskiem. Błyskawicznie przemaszerowałem przed zaspanymi recepcjonistami, ich wydłużonymi twarzami przy biurkach.

— Szukałam ich po całym świecie, a teraz pogardzam nimi! — Odrzuciła daleko swoją pelerynę i weszła na środek pokoju. Deszcz zacinał w duże okna balkonowe. Zapaliłem światła, jedno po drugim i podniosłem kandelabr do gazowych płomieni, jakbym był Lestatem lub Klaudią. Potem, tak jak przewidywałem, zapadłem w ciemnobrązowy, atłasowy fotel kompletnie wyczerpany. Przez chwilę zdawało się, że cały pokój płonie wokół nas. Gdy jednak utkwiłem wzrok w oprawionym w złotą ramę obrazie z pastelowymi drzewami i spokojnymi wodami, zaklęcie minęło. Nie mogli nas tu dotknąć, a przecież wiedziałem, że oszukuję siebie, i że to kłamstwo, głupie kłamstwo.

— Jestem w niebezpieczeństwie, w niebezpieczeństwie — powiedziała Klaudia z błyskiem gniewu w oczach.

— Ale skąd mogą wiedzieć, co z nim zrobiliśmy? Poza tym MY jesteśmy w niebezpieczeństwie! Sądziłaś, że nie uznaję swojej winy i swojego udziału? A nawet gdybyś tylko ty była winna… — Wyciągnąłem do niej rękę, by przysunęła się bliżej, ale jej pełne wściekłości spojrzenie posadziło mnie z powrotem na miejscu. — Czy myślisz, że zostawiłbym cię w niebezpieczeństwie?

Uśmiechnęła się. Przez chwilę nie wierzyłem własnym oczom.

— Nie, wiem, że nie, Louis. Nie zostawiłbyś mnie. Zagrożenie trzyma cię przy mnie…

— Miłość trzyma mnie przy tobie — powiedziałem cicho.

— Miłość — zadumała się. — Co ty rozumiesz przez miłość? — A potem, jakby widziała ból malujący się na mojej twarzy, podeszła bliżej i położyła dłonie na moich policzkach. Była zimna, jej głód nie został dziś zaspokojony, tak jak i ja byłem zimny i mój głód krwi także nie został zaspokojony. Ten śmiertelny chłopak tylko nas rozdrażnił, ale nie zaspokoił naszego pragnienia krwi.

— To, że za pewnik brałaś zawsze moją miłość do siebie — odpowiedziałem. — To, że jesteśmy oddani sobie… — Ale już gdy wypowiadałem te słowa, poczułem, że moja dawniejsza pewność została zachwiana. Odczułem to jak ból, jak takie samo cierpienie, które odczuwałem wczoraj, kiedy drwiła sobie ze mnie, gdy mówiliśmy o namiętności w ludzkim wymiarze. Odwróciłem się do niej.

— Zostawiłbyś mnie dla Armanda, gdyby tylko dał ci znak…

— Nigdy — odpowiedziałem.

— Zostawiłbyś mnie, a on chce ciebie tak mocno, jak ty jego. Czekał na ciebie, na kogoś takiego, jak ty.

— Nigdy… — Wstałem i podszedłem do naszej skrzyni. Drzwi były zamknięte, ale nie stanowiły żadnej przeszkody dla wampirów. Wystrzegać się ich mogliśmy jedynie poprzez wstawanie tak wczesne, jak tylko było to możliwe i pozwalało na to światło. Odwróciłem się do niej i powiedziałem, aby podeszła do mnie. Stanęła u mego boku. Chciałem zanurzyć twarz w jej włosach, błagać ją o wybaczenie. Ponieważ to była prawda — miała rację, choć kochałem ją nadal, kochałem jak zawsze. A teraz, gdy przytuliłem ją do siebie, usłyszałem jej głos:

— Czy wiesz, o czym on mi mówił, nie otwierając ust.? Czy wiesz, co jest istotą tego transu, w który mnie wprowadził? Moje oczy patrzyły tylko na niego, tak że kierował mną, jakby moje serce było na sznurkach.

— Więc i ty to odczułaś… — wyszeptałem. — Więc i ty odebrałaś to tak samo.

— Uczynił mnie całkowicie bezsilną! — powiedziała. Znów ujrzałem jej obraz na tle tych książek nad biurkiem, jej bezwładną szyję, nieruchome dłonie.

— Ale co właściwie chciałaś powiedzieć? Że rozmawiał z tobą…

— Bez słów! — powtórzyła. Widziałem, że lampy przygasły nieco. Deszcz walił o szyby. — Czy wiesz, co on mi powiedział… że umrę! — szepnęła. — Że powinnam pozwolić ci odejść.

Potrząsnąłem głową, a jednak w sercu poczułem przypływ podniecenia. Mówiła prawdę i wierzyła w to. W jej oczach pojawiła się mgiełka.

— Wysysa ze mnie życie. Odbiera mi je — powiedziała Klaudia, jej wargi drżały tak, że trudno mi było to wytrzymać. Przytuliłem ją mocno, ale w oczach miałem łzy. — Tak jak powoli odbiera życie temu chłopcu, który jest jego niewolnikiem. On ciebie kocha. Kocha ciebie, chce ciebie i nie pozwoli, bym stała na jego drodze. — Nie rozumiesz go! — Próbowałem z tym walczyć, obsypując ją pocałunkami. Całowałem ją w policzki, usta.

— Nie, rozumiem go aż nadto dobrze — szepnęła mi prosto w usta, choć całowałem ją. — To ty go nie rozumiesz. Miłość ciebie zaślepiła, twoja fascynacja jego wiedzą, jego mocą. Gdybyś wiedział, jak on chłonie śmierć, znienawidziłbyś go bardziej niż Lestata. Louis, nie wolno ci do niego wracać. Powtarzam ci, jestem w niebezpieczeństwie.

Następnego wieczoru wcześnie zostawiłem Klaudię przekonany, że Armand jest jedynym wampirem z tego teatru, któremu można zaufać. Niechętnie pozwoliła mi odejść i bardzo byłem zaniepokojony wyrazem jej oczu. Słabość była jej obca, a przecież wyraźnie widziałem strach i obawę nawet teraz, gdy pozwoliła mi odejść. Spieszyłem się z wypełnieniem mojej misji i wkrótce czekałem już na zewnątrz teatru, aż ostatni gość opuści budynek.

Odźwierni zaczęli kręcić się przy drzwiach. Kim byłem dla nich, nie byłem pewny. Aktorem, jak inni, który nie usunął makijażu? Niewiele mnie to obchodziło. Istotne było to, że wpuścili nie do środka i minąłem ich, jak i paru innych wampirów w sali balowej, nie zaczepiony, aby wreszcie stanąć przy otwartych drzwiach do pokoju Armanda. Zobaczył mnie natychmiast, bez wątpienia już od dawna słyszał moje kroki. Przywitał mnie i prosił, abym usiadł. Zajęty był właśnie rozmową z tym chłopcem, nie-wampirem, który właśnie posilał się przy biurku ze srebrnych talerzy, na których było mięso i ryby. Karafka białego wina stała obok. Pomyślałem, że musi być w gorączce i słaby po wczorajszej nocy, choć jego skóra była rumiana, a ciepło i zapach bijące od niego były dla mnie katuszą. Bynajmniej jednak nie dla Armanda, który siedział w skórzanym fotelu przy kominku na wprost mnie, zwrócony w kierunku tej istoty ludzkiej, z rękoma złożonymi na skórzanych oparciach. Chłopak napełnił swój kieliszek, podniósł go w górę w geście pozdrowienia:

— Mój mistrz i pan — powiedział. Jego oczy zaiskrzyły się i spojrzał na mnie, uśmiechając się, ale toast był dla Armanda.

— Twój niewolnik — szepnął Armand, głęboko nabierając powietrza w płuca. Przyglądał się, jak chłopiec pił. Widziałem, jak smakował jego wilgotne usta, ruch grdyki, gdy wino przelewało się przez gardło. Po chwili chłopiec wziął kawałek białego mięsa, wykonując ten sam gest i powoli połykał go z oczyma wpatrzonymi w Armanda. Zdawało się, że Armand ucztuje, przyglądając się uczcie chłopca, coś czego nigdy nie mógłby z nim dzielić w inny sposób. Wiedział o tym, ale było to wkalkulowane. Nie stanowiło więc dla niego takiej tortury, jaką ja odczuwałem, gdy lata temu stałem przed oknem domu Babette, tęskniąc do jej ludzkiego życia.

Kiedy chłopiec skończył, przyklęknął, obejmując szyję Armanda, jak gdyby smakował jego lodowate ciało. Przypomniałem sobie tę noc, kiedy Lestat przyszedł do mnie po raz pierwszy, jak płonęły jego oczy, jak błyszczała jego biała twarz. W końcu przyjęcie dobiegło końca. Chłopiec miał udać się na spoczynek, a Armand pozamykał za nim mosiężne kraty. Już po kilku minutach ociężały od zjedzonego jadła popadł w odrętwienie i zasnął, a Armand usiadł naprzeciwko mnie. Jego wielkie, piękne oczy podziałały na mnie uspokajająco swoją pozorną niewinnością. Kiedy poczułem, że przyciągają mnie do niego, opuściłem wzrok, odwróciłem go w stronę kominka, pragnąc spojrzeć w płomienie. Teraz jednak był tam tylko popiół.

— Powiedziałeś mi wczoraj, abym nic nie mówił o swoim pochodzeniu, dlaczego? — zapytałem ponownie, zerkając na niego. Zdawało się, że wyczuwa moje wahanie i to, że ukrywam prawdę, a przecież nie obraził się. Jedynie przyglądał mi się z lekkim zdziwieniem. Byłem jednak zbyt słaby, by wytrzymać to zdziwienie i ponownie odwróciłem wzrok.

— Czy zabiłeś wampira, który ciebie stworzył? Czy dlatego tu jesteście bez niego? Dlaczego nie chcesz powiedzieć jego imienia? Santiago uważa, że go zabiłeś.

— A jeśli to prawda, lub jeśli nie moglibyśmy udowodnić, że było inaczej, to co? Czy chcecie nas zniszczyć? — zapytałem.

— Ja nie będę próbował uczynić wam niczego złego — odpowiedział cicho. — Ale, jak ci już mówiłem, nie jestem tu przywódcą w tym sensie, o jaki pytałeś.

— Jednak oni uważają ciebie za przywódcę, czyż nie? A Santiago, odepchnąłeś go dwukrotnie ode mnie.

— Jestem silniejszy niż on, starszy. Santiago jest młodszy od ciebie — powiedział. Jego głos był szczery, pozbawiony dumy. To były fakty.

— Nie chcemy zadzierać z wami.

— To już się zaczęło — odparł. — Ale nie ze mną, z tymi na górze.

— Ale jakie mają powody, by nas podejrzewać?

Zdawało się, że Armand wpadł w zadumę, opuścił wzrok, zamkniętą pięścią podpierał podbródek. Po chwili, która zdawała mi się nieskończonością, spojrzał znów na mnie.

— Mógłbym podać ci przyczyny — rzekł. — Jesteś zbyt milczący. Wampiry na całym świecie nie występują masowo i żyją w panicznym strachu przed niesnaskami, konfliktami między sobą.

Wybierają swoich kandydatów na towarzyszy z niesłychaną wprost pieczołowitością, upewniając się, że będą oni mieli szacunek dla innych wampirów. W tym budynku jest piętnaścioro wampirów i liczba ta jest zazdrośnie strzeżona. Wampiry, które są słabe, wywołują zaniepokojenie. Powinienem to przewidzieć. To, że ty jesteś nieodpowiedni, jest dla nich aż nadto oczywiste: czujesz zbyt wiele i myślisz zbyt wiele. Jak sam powiedziałeś, obojętność i wyobcowanie wampira nie ma dla ciebie wielkiej wartości. A jest jeszcze to tajemnicze dziecko, dziecko, które nigdy nie urośnie, nigdy nie będzie samodzielne. Nie uczyniłbym wampirem tego chłopca — wskazał na śpiącego — nawet teraz, jeśli jego życie, tak dla mnie cenne, byłoby zagrożone, bo po prostu jest zbyt młody, jego członki nie są dostatecznie silne, jego puchar życia zaledwie lekko przechylony. A ty przywozisz ze sobą dziecko. Co za wampir uczynił ją taką, pytają, czy to ty zrobiłeś z niej wampira? Tak więc, jak widzisz, przynosisz ze sobą wszystkie te skazy i tajemniczość, a w dodatku zachowujesz zupełne milczenie. Nie można więc ci ufać. A Santiago szuka tylko zaczepki. Jest jeszcze także inna przyczyna, bliższa prawdy niż wszystkie te rzeczy, o których ci właśnie powiedziałem. Bardzo prosta i prozaiczna. Kiedy po raz pierwszy zetknąłeś się z Santiago w Dzielnicy Łacińskiej… na nieszczęście… nazwałeś go bufonem.

— Aaaa… — Odrzuciło mnie do tyłu.

— Być może byłoby lepiej, gdybyś w ogóle nic nie mówił — Uśmiechnął się, patrząc, czy także zrozumiałem ironię.

Siedziałem, zastanawiając się nad tym, co mi powiedział i co ciążyło na mnie tak bardzo przez wspomnienie Klaudii. Że oto ten człowiek o delikatnych oczach powiedział jej: „Umieraj!”, a poza tym wszystkim powoli zbierało się we mnie obrzydzenie do tych wampirów na górze, w sali balowej.

Poczułem przemożne pragnienie rozmowy z nim o tych rzeczach. O obawach. Nie, jeszcze nie teraz, pomyślałem, choć nie mogłem uwierzyć, gdy patrzyłem w jego oczy, że próbował narzucić jej swoją wolę. Jego oczy mówiły: żyj. Jego oczy mówiły: ucz się. Och, jak bardzo chciałem zwierzyć mu się z tego wszystkiego, czego nie rozumiałem, z tego, co ze zdumieniem odkryłem, że wampiry tam u góry uczyniły z nieśmiertelności klub dziwaków i taniego konformizmu. A przecież, przez ten smutek, przez to pomieszanie przebijała jasna i wyraźna konkluzja: a właściwie dlaczego miałoby być inaczej? Czego innego oczekiwałem? Jakie miałem prawo do tego, by być tak gorzko rozczarowany Lestatem, by pozwolić mu umrzeć! Ponieważ nie chciał pokazać mi tego, co sam powinienem był odszukać w sobie? Słowa Armanda, jak one brzmiały? Jedyna moc, jaka istnieje, jest wewnątrz nas samych…

— Posłuchaj mnie — odezwał się Armand. — Musisz trzymać się od nich z daleka. Nie potrafisz niczego ukryć, wszystko widać na twojej twarzy. Gdybym chciał cię teraz wypytać o wszystko, byłbyś mi uległy. Spójrz mi w oczy.

Nie zrobiłem tego. Utkwiłem oczy w jednym z tych obrazów wiszących nad jego biurkiem i wpatrywałem się weń tak długo, aż przestał być wizerunkiem Madonny z Dzieciątkiem, a stał się jedynie harmonią linii i kolorów. Wiedziałem bowiem, że to, co mówi, jest prawdą.

— Powstrzymaj ich, powiedz im, że nie mamy żadnych złych zamiarów. Dlaczego nie możesz tego zrobić? Sam powiedziałeś, że nie jesteśmy twoimi wrogami, bez względu na to, co zrobiliśmy…

Usłyszałem, jak westchnął ledwie dosłyszalnie.

— Powstrzymuję ich właśnie teraz — odparł. — Ale nie chcę takiej władzy nad nimi, jaka byłaby konieczna, aby powstrzymać ich całkowicie. Bo jeśli bym skorzystał z tej władzy, będę musiał potem jej chronić. W ten sposób narobię sobie wrogów. I na zawsze już musiałbym z nimi walczyć. Podczas gdy wszystko, czego mi potrzeba, to trochę przestrzeni i spokoju. Akceptuję berło takim, jakie oni mi przekazują, ale nie chcę panować nad nimi, a tylko trzymać ich na pewien dystans.

— Powinienem był wiedzieć — powiedziałem z oczami nadal utkwionymi w obraz.

— Zatem, musisz się sam usunąć. Sama Celesta ma duże wpływy, będąc jedną z najstarszych i jest w dodatku zazdrosna o piękno dziecka. A Santiago, jak widzisz, czeka tylko choćby na strzępki dowodów, że jesteście wyklętymi banitami.

Obróciłem się powoli i spojrzałem na niego raz jeszcze. Siedział z tym niesamowitym bezruchem, jakby w rzeczywistości wcale nie żył. Chwila przeciągała się. Usłyszałem jakby na nowo jego słowa: …Wszystko, czego mi potrzeba, to trochę przestrzeni i spokoju”. Poczułem pragnienie zbliżenia się do niego tak przemożne, że musiałem wysilić się maksymalnie, by zwalczyć to i pozostać na miejscu. Chciałem, by wszystko ułożyło się w następujący sposób: Klaudia bezpieczna między tymi wampirami, nie obwiniana o jakiekolwiek przestępstwo, które mogliby odkryć, tak że ja mógłbym być wolny. Wolny od tego, by pozostać na zawsze w tym pokoju, tak długo, jak tylko byłbym tu zapraszany, nawet tolerowany, czy gdyby pozwolono mi tu przebywać bez względu na towarzyszące temu warunki.

Znów ujrzałem tego śmiertelnego chłopca. Nie spał już, lecz klęczał przy boku Armanda, a rękoma obejmował jego szyję. Dla mnie był to obraz miłości. Nie miłości fizycznej, musisz zrozumieć. Nie o tym mówię, choć Armand był piękny i naturalny i żadne zbliżenie z nim nie mogłoby być odpychające. Dla wampirów miłość fizyczna znajduje swoją kulminację i spełnienie tylko w jednej rzeczy, w zabijaniu. Mówię o innym rodzaju miłości, która przyciągała mnie do niego jako do nauczyciela, mistrza, którym Lestat nie był nigdy. Żądza wiedzy zawsze będzie mu towarzyszyła, wiedziałem o tym. Przechodziłaby przez niego jak przez szklaną szybę, tak że i ja mógłbym kąpać się w jej promieniach, przyswajać ją i rosnąć. Zamknąłem oczy. Pomyślałem, że słyszę, jak mówi, tak cicho, że nie byłem pewny, czy to słowa. Wydawało mi się, że zapytał: „Czy wiesz, dlaczego tutaj jestem?”

Znów spojrzałem na niego, zastanawiając się, czy zna moje myśli, czy może je odczytywać, czy jego moc zdolna byłaby do tego. Teraz, kiedy minęło tyle lat gotów byłbym przebaczyć Lestatowi, że nie był nikim nadzwyczajnym, a tylko zwykłym wampirem, który nie potrafił wskazać mi możliwości, jakie tkwiły w naszej mocy i sile. W tych myślach przeważał smutek, smutek nad moją własną słabością i moimi własnymi dylematami. Tymczasem Klaudia czekała na mnie. Klaudia, która była moją córką i moją miłością.

— Co mam zatem zrobić? — szepnąłem. — Odejść od nich, odejść od ciebie? Po tych wszystkich latach…

— Nie mają przecież dla ciebie żadnego znaczenia — powiedział.

Uśmiechnąłem się i przytaknąłem.

— Czego zatem chcesz? — zapytał. Jego głos stał się delikatny i życzliwy w tonie.

— Czyż nie wiesz? Czy nie masz takiej mocy? — zapytałem.

— Czyż nie czytasz moich myśli, jak gdyby były słowami?

— Nie w taki sposób, jaki masz na myśli. — Potrząsnął głową.

— Ja jedynie wiem, że niebezpieczeństwo, jakie zagraża tobie i dziecku, jest rzeczywiste. I wiem, że twoja samotność, nawet wypełniona miłością, jest tak straszna, że prawie nie do wytrzymania.

Wstałem. Zdawało mi się, że najprostszą rzeczą byłoby po prostu wstać, podejść do drzwi, szybko przejść przez korytarz, a przecież odbierało mi to siły, zakłócało rezerwę wobec świata.

— Proszę cię, byś nie pozwolił im zbliżać się do nas — powiedziałem, stojąc przy drzwiach. Nie mogłem spojrzeć na niego, nie chciałem nawet usłyszeć jego cichego głosu, którym odezwał się nagle.

— Nie odchodź. — Nie mam wyboru.

Byłem już w korytarzu, kiedy usłyszałem, że znów jest obok mnie, aż podskoczyłem. Stał, wpatrując się w moje oczy, a w ręku trzymał klucz, który wcisnął mi w dłoń.

— Są tam takie drzwi — powiedział, wskazując w ciemny koniec korytarza, który, jak sądziłem, kończył się ścianą. — I schody prowadzące do bocznej uliczki przy teatrze. Tylko ja korzystam z tego wyjścia. Idź teraz tą drogą. Będziesz mógł uniknąć spotkania z innymi. Jesteś wzburzony, a oni to od razu dostrzegą.

Obróciłem się, aby iść tam natychmiast, choć każdą częścią mojego jestestwa chciałem pozostać tu, z Armandem.

— Pozwól jednak powiedzieć sobie coś jeszcze — dodał Armand i lekko przycisnął odwróconą dłoń do mojego serca. — Użyj tej siły, która tkwi w tobie. Nie brzydź się nią więcej. Wykorzystaj ją! Gdy zobaczą ciebie na ulicach, tam u góry, użyj tej siły, aby uczynić ze swojej twarzy maskę. Pamiętaj o tym. Rozdawaj im spojrzenia, w których będzie ostrzeżenie: „Strzeż się”. Weź te słowa, jakby były amuletem, który podarowałem ci, abyś zawiesił sobie na szyi. A gdy spotkasz Santiago lub jakiegokolwiek innego wampira, przemawiaj do nich uprzejmie, mów, co tylko chcesz, ale myśl o tym, co mówisz. Pamiętaj, co powiedziałem. Mówię prosto, bo ty szanujesz to, co jest proste. Rozumiesz to. W tym tkwi twoja siła.

Wziąłem od niego klucz i właściwie nie pamiętam już, jak wkładałem go w zamek albo jak wchodziłem po schodach na górę. Ani gdzie on wtedy był, ani co robił. Poza tym, że gdy wychodziłem już na ciemną uliczkę za teatrem, usłyszałem, jak mówi do mnie skądś, bardzo cicho:

— Przychodź tutaj do mnie, kiedy tylko możesz. Rozejrzałem się, by go dojrzeć, ale nie byłem zaskoczony tym, że go nie zobaczyłem. Wcześniej powiedział mi także, że nie wolno mi wyprowadzać się z hotelu, że nie wolno okazać dowodu winy, na który czekają.

— Widzisz — powiedział — zabicie innego wampira jest bardzo podniecające i ekscytujące, i dlatego jest zabronione pod karą śmierci.

Zdało mi się, jakbym się obudził. Uświadomiłem sobie, że przebudziłem się dla błyszczących od deszczu ulic Paryża, wysokich i wąskich budynków po obu stronach ulicy, uświadomiłem sobie, że drzwi zamknęły się, aby wytworzyć mocną, solidną ścianę za mną i że jestem już teraz sam.

Choć wiedziałem, że Klaudia czeka na mnie i choć dostrzegłem stojącą w oknie pokoju, nad lampą, maleńką figurkę wśród kwiatów, zawróciłem z bulwaru i pozwoliłem, żeby ulica wchłonęła mnie w siebie, jak to się często działo w Nowym Orleanie.

To nie dlatego, że jej nie kochałem, raczej dlatego, że wiedziałem, że ją kocham zbyt mocno, że namiętność do niej była równie wielka jak do Armanda. Uciekałem teraz od nich obojga, pozwalając, by pragnienie zabijania opanowało mnie jak z radością witana gorączka, która wypiera świadomość i ból.

Z mgiełki wyłonił się jakiś mężczyzna. Szedł spokojnie w moim kierunku. Pamiętam, że wędrował raczej w krajobrazie mojego marzenia, bo noc, która mnie otaczała, była ciemna i nierealna. To wzgórze mogło być gdziekolwiek na świecie, a łagodne światła Paryża były bezkształtnym migotaniem we mgle. Z ostrym wzrokiem, choć pijany, szedł ślepo w ramiona śmierci, jego drżące palce wyciągnęły się, by dotknąć moich kości twarzy.

Jeszcze wtedy nie wpadłem w szał, nie byłem zdesperowany. Mogłem jeszcze powiedzieć do niego: „Przechodź”. Wydaje mi się jednak, że moje wargi ułożyły się do słów, które podarował mi Armand: „Strzeż się”. A przecież pozwoliłem mu, by objął mnie w pół swoją pijaną, zuchwałą ręką. Poddałem się jego pełnym podziwu oczom, głosowi, który błagał mnie, że musi mnie malować teraz, zaraz. Poddałem się słodkiemu zapachowi farb, którymi upstrzona była jego luźna koszula. Poszedłem z nim razem przez Montmartre i szepnąłem do niego:

— Nie jesteś jednym z martwych. — Prowadził mnie przez zarośnięty ogród, przez słodkie i mokre trawy, śmiał się, gdy mówiłem: — Żyjesz, żyjesz.

Jego dłoń dotykała mojego policzka, głaskała twarz, w końcu ściskała mój podbródek, gdy wprowadził mnie w światło niskich drzwi. Jego zaczerwieniona twarz była pięknie oświetlona lampami gazowymi. Ogarnęło nas przyjemne ciepło, gdy zamknął za nami drzwi.

Zobaczyłem wtedy wielkie błyszczące źrenice jego oczu, maleńkie czerwone żyłki, które rozgałęziały się przy środku oka. Poczułem ciepłą dłoń palącą mój chłodny głód, gdy podprowadził mnie do fotela. Dookoła ujrzałem twarze, płonące, pojawiające się w refleksach ognia, w połyskiwaniu palącego się pieca, cudowną krainę kolorów na płótnach, które otaczały nas w pokoju pod małym pochylonym dachem, błysk piękna pulsujący i drżący.

— Siadaj, siadaj… — powiedział do mnie z tymi gorączkowymi rękoma opartymi o moją klatkę piersiową, gdy ja zaciskałem dłonie na jego bokach, a głód falami pojawiał się i znikał.

Teraz zobaczyłem go wreszcie z pewnej odległości. Ze wzrokiem uważnym, paletą w dłoniach. Wielkie płótno zasłaniało rękę, która pracowała gorączkowo. Oszołomiony i bezradny siedziałem tam, poddając się jego malowaniu, poddając się jego pełnym zachwytu oczom, pozwalając temu trwać, aż oczy Armanda zniknęły sprzed moich, a Klaudia biegła kamiennym korytarzem, stukając obcasami, oddalając się ode mnie, coraz dalej ode mnie.

— Żyjesz… — szepnąłem.

— Kości — odpowiedział. — Kości…

A ja ujrzałem je w stosach, wyjęte z tych płytkich grobów w Nowym Orleanie, jak są składane w skrytki za grobem, tak by ktoś inny mógł być złożony w ten wąski kawałek ziemi. Przymknąłem oczy i poczułem, że mój głód staje się już agonią, moje serce krzyczało, domagając się innego żyjącego serca. I wtedy zobaczyłem, że zbliża się do mnie z wyciągniętymi w kierunku mojej twarzy rękoma — ten zgubny, fatalny krok, to fatalne nachylenie się. Westchnienie wydostało się z moich ust.

— Ratuj się — szepnąłem do niego. — Strzeż się. W tym momencie zaszła jakaś zmiana w jego promieniującej twarzy, coś wysuszyło pęknięte naczynia jego delikatnej skóry. Wycofał się do tyłu, a pędzel wypadł mu z rąk. Teraz ja stałem nad nim, czując już, jak zęby dotykają mych warg, czując, jak moje oczy wypełniają się kolorami jego twarzy, a uszy szamoczącym się w gardle krzykiem. Moje ręce poczuły to silne, gwałtownie wyrywające się ciało. Pociągnąłem go blisko siebie, bezsilnego. Rozdarłem ciało i spróbowałem krwi, która dawała mu życie.

— Giń — szepnąłem teraz, kiedy trzymałem go bezwładnego z głową opuszczoną na moją marynarkę. — Giń.

Poczułem, że próbuje ją podnieść i spojrzeć na mnie. I znów piłem, znów szamotał się, aż w końcu, zupełnie bezwładny i oszołomiony, bliski śmierci, osunął się na podłogę. Jego oczy były jednak nadal otwarte.

Usiadłem przed płótnami, słaby, ale uspokojony, zerkając w dół na niego, na jego nieprzytomne, szarzejące oczy. Moje własne ręce zarumieniły się, ciało stało się tak komfortowo ciepłe.

— Znów jestem jak śmiertelny — szepnąłem do niego. — Za sprawą twojej krwi żyję.

Przymknął oczy. Oparłem się wygodnie o ścianę i stwierdziłem nagle, że wpatruję się we własne oblicze.

Udało mu się zrobić szkic, zaledwie serię grubych czarnych kresek, które jednak wiernie oddawały moją twarz i ramiona. Na szkicu pojawił się już kolor kilkoma chlapnięciami farby, zieleń moich oczu, bladość policzków. Ale to przerażenie, przerażenie na widok własnej twarzy! Bowiem odtworzył ją doskonale, choć nie było w niej nic z makabryczności. Zielone oczy patrzyły na mnie z luźno naszkicowanego kształtu głowy z niedbałą niewinnością, niewysłowiony cud tej przemożnej żądzy i nienasycenia, którego nie zrozumiał. Na szkicu był Louis sprzed stu lat, zasłuchany w kazanie księdza podczas mszy św., usta rozchylone i miękkie, włosy w nieładzie, ręka zgięta w łokciu i bezwładna. Louis śmiertelny. Wydaje mi się, że roześmiałem się, tak że łzy prawie pojawiły mi się w oczach. Budził się we mnie potwór, który zabijał i będzie zabijał, który teraz zabierał obraz i zbierał się z nim do wyjścia z tego małego domku.

Nagle malarz uniósł się z podłogi i z jakimś zwierzęcym jękiem rzucił mi się pod nogi, przywarł do butów. Jego dłonie ześlizgiwały się po skórze. Z jakąś kolosalną odwagą, która mnie prowokowała, sięgnął po szkic i trzymał go mocno swoimi drżącymi rękoma, nie chcąc puścić.

— Oddaj! — warknął na mnie. — Oddaj!

Obaj ciągnęliśmy, każdy w swoją stronę. Wpatrywałem się w niego i własne dłonie, które z taką łatwością przytrzymywały to, o co on tak desperacko walczył, jakby chciał zabrać ze sobą do nieba czy do piekła. Ja, istota, z której jego krew nie mogła uczynić człowieka, i on, człowiek, którego nie pokonało moje zło. I wtedy, jakbym nie był sobą, wyrwałem mu z ręki płótno i unosząc go jedną ręką w górę, do ust, z wściekłością rozszarpałem mu gardło.

Wróciwszy do hotelu „Saint-Gabriel”, postawiłem obraz na kominku i przyglądałem mu się przez dłuższy czas. Klaudia była gdzieś w głębi, w innym pokoju. Wyczułem obecność jeszcze kogoś, jak gdyby na jednym z balkonów u góry ktoś stał, kobieta lub mężczyzna, o których obecności bezbłędnie świadczył specyficzny aromat ludzki. Nie wiedziałem, dlaczego zabrałem obraz, dlaczego tak o niego walczyłem. Czułem się teraz zawstydzony z tego powodu, bardziej niż z powodu tej śmierci, której byłem winien. Nie wiem też, dlaczego postawiłem obraz na marmurowym kominku. Głowa mi ciążyła, dłonie wyraźnie drżały. Powoli odwróciłem głowę. Chciałem, żeby pokoje otoczyły mnie, przybrały wyraźny kształt. Pragnąłem kwiatów, aksamitu, świec w kinkietach i lichtarzach. Być śmiertelnym, banalnym i bezpiecznym. Po chwili, jakby w oparach mgły, ujrzałem kobietę.

Siedziała cicho przy stoliczku, gdzie Klaudia zwykła zajmować się swoimi włosami. Siedziała nieruchomo i tak całkowicie bez obawy. Zielone rękawy jej sukni z tafty odbijały się w pochyłych zwierciadłach i wydawało się, że w pokoju nie znajduje się jedna kobieta, ale całe ich zgromadzenie. Czarne włosy rozdzielone były pośrodku i założone za uszy, choć parę kosmyków zsunęło się do przodu i okalało jej bladą twarz. Patrzyła na mnie spokojnymi, fioletowymi oczyma. Uśmiechnęła się teraz. Oczy jej płonęły, gdy powiedziała:

— Tak, jest taki, jak mówiłaś i zdaje mi się, że już go kocham. Wstała, delikatnie unosząc szerokie rękawy z ciemnej tafty, które natychmiast zniknęły z trzech rozstawionych wokół stolika luster.

Całkowicie oszołomiony i prawie niezdolny do mówienia odwróciłem się, aby odnaleźć Klaudię. Dojrzałem ją wreszcie daleko, na olbrzymim łóżku, jej mała twarzyczka była sztywna i spokojna, choć drobną dłonią ściskała mocno jedwabną kotarę.

— Madeleine — powiedziała cicho — Louis jest nieśmiały. Przyglądała się zimnymi oczyma, jak Madeleine uśmiechnęła się tylko na powyższą wzmiankę, przysuwając się bliżej do mnie. Kobieta przyłożyła obie dłonie do koronkowej bordiury wokół swej szyi, przesuwając ją do tyłu i odsłaniając szyję, tak że mogłem teraz dostrzec na niej dwie małe ranki. Uśmiech zgasł na jej ustach, wykrzywił się posępnie i zmysłowo. Oczy zwęziły się i wyszeptała jedno słowo:

— Pij.

Odwróciłem się od niej, podnosząc w górę pięść w osłupieniu, dla którego nie mogłem znaleźć słów. Ale wtedy właśnie Klaudia przytrzymała moją rękę, patrząc na mnie niecierpliwie.

— Zrób to, Louis — zażądała. — Ponieważ ja tego zrobić nie mogę, nie potrafię. — Jej głos był spokojny, choć pełen bólu. Całą emocję skrywała pod stanowczym, wyważonym tonem. — Jestem za mała, nie mam takiej siły! Ty widziałeś, jak to się robi, gdy czyniliście ze mnie wampira! Zrób to!

Wyrwałem się jej, trzymając się za przegub, jak gdyby był oparzony. Widziałem drzwi i zdawało mi się, że najlepszym wyjściem byłoby opuścić pokój natychmiast. Czułem moc Klaudii, jej wolę, a oczy tej śmiertelnej kobiety zdawały się płonąć tą samą wolą. Klaudia jednak nie pozwoliła mi odejść. Nie prosiła, nie przymilała się żałośnie, nie próbowała wywoływać współczucia dla siebie, osłabiając w ten sposób moje zdecydowanie. Nie. Trzymała mnie na miejscu emocją widoczną w jej oczach, którą dostrzegłem nawet przez jej chłód i sposób, w jaki odwróciła się, jakby została od razu pokonana. Nie rozumiałem jej zachowania, gdy usiadła ciężko na łóżku, z pochyloną głową, drżącymi wargami, podnosząc oczy tylko po to, by wędrować wzrokiem po ścianach. Chciałem ją dotknąć, powiedzieć, że to, o co prosi, jest niemożliwe, chciałem ją uspokoić, złagodzić ten ogień, który zdawał się ją pożerać od środka.

Tymczasem kobieta usiadła wygodnie w jednym z atłasowych foteli przy kominku. Jej mieniąca się taftowa suknia otaczała ją jak część tajemnicy związanej z jej osobą. Obojętnymi oczyma przyglądała się nam teraz, z gorączką bladej twarzy. Pamiętam, że obróciłem się do niej zirytowany dziecięcymi, nadąsanymi ustami na delikatnej twarzy. Pocałunek wampira nie pozostawił widocznych śladów poza rankami na szyi, żadnej zmiany na jej bladoróżowej skórze.

— Jacy jesteśmy, dla ciebie? — zapytałem, widząc, że patrzy ciągle na Klaudię. Zdawała się podekscytowana jej miniaturową pięknością, straszliwą kobiecą namiętnością uwięzioną w małym dziecięcym ciałku.

Przestała patrzeć w tamtą stronę, spojrzała na mnie.

— Pytam cię… na kogo wyglądamy? Czy myślisz, że jesteśmy piękni, czarodziejscy, nasza biała skóra, nasz dziki wzrok? O, pamiętam doskonale, jakie było wyobrażenie śmiertelnych istot o nas, jak niejasne, jak piękno wampira płonęło przez taką zasłonę, tak silnie wabiące i kuszące, tak całkowicie zwodnicze! Pij, mówisz mi. Nie masz nawet najmniejszego pojęcia, o co prosisz!

W tym momencie Klaudia powstała z łóżka i podeszłą do mnie.

— Jak śmiesz! — wyszeptała. — Jak śmiesz podejmować decyzję za nas dwoje! Czy wiesz, jak tobą pogardzam! Czy wiesz, że pogardzam tobą z pasją, która drąży mnie jak rak! — Jej mała postać drżała, dłonie unosiły się nad suknią. — Nie odwracaj wzroku! Chora jestem, kiedy widzę, jak odwracasz wzrok, jak cierpisz. Nic nie rozumiesz. Twoje zło polega na tym, że ty nie potrafisz być zły, a ja muszę z tego powodu cierpieć. Powiem ci, nie chcę już dłużej cierpieć!

Jej palce wbiły się w ciało na moim przegubie. Wykręciłem się, odsunąłem parę kroków do tyłu. Na jej twarzy malowała się nienawiść, wzbierała w niej wściekłość jak u budzącej się bestii.

— Wyrwaliście mnie z ludzkich rąk jak dwa ponure potwory z koszmarnej baśni, wy, próżni, ślepi rodzice! Ojcowie! — wypluła to słowo. — Niech zbierają się łzy w twoich oczach. Nie znajdziesz dość łez, by opłakać to, coś mi uczynił. Jeszcze sześć, siedem, osiem lat i mogłabym stać się taka jak ona! — Palcem wskazała na Madeleine, której dłonie unosiły się do twarzy, której oczy były zasępione i zachmurzone. Jej jęk był prawie imieniem Klaudii. Ale Klaudia jej nie słuchała. — Tak, taka jak ona, wiedziałabym, jak to jest iść razem z tobą. Potwory! Dać mi nieśmiertelność w tak beznadziejnej powierzchowności, w tak bezradnej formie!

W oczach miała łzy. Słowa uwięzły w gardle.

— Dobra, teraz daj mi ją! — powiedziała, pochylając głowę, aż loki opadły jej na twarz. — Daj mi ją. Zrób to, albo skończ, coś zaczął tej nocy w hotelu w Nowym Orleanie. Już dłużej nie mogę żyć z tą nienawiścią. Nie mogę żyć z tą wściekłością! Nie mogę. Nie wytrzymam tego! — Odrzucając włosy, zacisnęła dłońmi uszy jak gdyby w próbie zatrzymania dźwięku jej własnych słów. Oddychała szybko i gwałtownie, łzy zdawały się parzyć jej policzki.

Opadłem na kolana, wyciągnąłem ręce, jak gdybym chciał ją objąć, ale nie ośmieliłem się jej dotknąć, nie ośmieliłem się nawet wypowiedzieć jej imienia, ażeby samemu nie załamać się i nie przyłączyć do jej potwornego potoku beznadziejnie niewysłowionego płaczu.

— Och — trzęsła głową, rozmazując łzy na policzkach. — Ja nadal jeszcze ciebie kocham i to jest cała męka. Nigdy nie kochałam Lestata. Ale ciebie! Miarą mojej nienawiści do ciebie jest właśnie ta miłość. Nienawidzę cię tak samo, jak cię kocham. Czy wiesz, jak bardzo cię nienawidzę! — Spojrzała na mnie przez czerwoną mgiełkę pokrywającą jej oczy.

— Tak — szepnąłem i pochyliłem głowę. Ale odeszła ode mnie w ramiona Madeleine, która objęła ją desperacko, jak gdyby w obronie przede mną i, o ironio, jak gdyby chciała bronić Klaudii przed nią samą. Powtarzała cicho:

— Nie płacz, nie płacz! — Gładziła uspokajająco twarz i włosy Klaudii ruchami, które prawdziwemu dziecku wyrządziłyby z pewnością krzywdę.

Klaudia jednak zdawała się zupełnie zagubiona, wciśnięta w jej biust, z oczyma zamkniętymi, gładką twarzą, jak gdyby cała namiętność opuściła ją, dłonie ześlizgiwały się po szyi Madeleine, głowę oparła na jej sukni. Znieruchomiała ze śladami łez na policzkach jakby całe to wywnętrznienie kosztowało ją zbyt wiele i zmęczyło, obojętną teraz na wszystko wokół, na pokój, w którym byliśmy, nawet na mnie.

Stały tak razem, śmiertelna kobieta, która płakała teraz, ciepłymi ramionami obejmując coś, czego i tak nie mogła zrozumieć, to dziecię o białej skórze i dzikich, nienaturalnych oczach, dziecię, które, jak wierzyła, kochała. I gdybym jej nie współczuł, tej szalonej i nieostrożnej kobiecie flirtującej ze światem potępionych, gdyby nie było mi jej żal częścią mojego ludzkiego jestestwa, wyrwałbym Klaudię z jej rąk, przycisnął mocno do siebie, zaprzeczając bez końca słowom, które właśnie słyszałem. Ale klęczałem tylko, nie ruszając się, zaprzątnięty myślami. Miłość równa nienawiści. Zapadło to we mnie głęboko, przygniotło, począłem osuwać się wolno, aż wreszcie zawisłem na oparciu łóżka.

Zanim Madeleine zdołała się zorientować, Klaudia przestała płakać i siedziała na jej kolanach spokojnie i nieruchomo jak posąg, ze wzrokiem utkwionym we mnie, zupełnie teraz nie zwracała uwagi na otaczające ją zewsząd pukle miękkich czarnych włosów czy głaszczącą ją dłoń. Ja tymczasem siedziałem ciężko oparty o łóżko, przyjmując to spojrzenie wampira, niechętny i niezdolny do wypowiedzenia się we własnej obronie. Madeleine szeptała coś do ucha Klaudii, nie zważając na to, że łzy kapały na jej treskę.

I wtedy Klaudia powiedziała do niej łagodnie.

— Zostaw nas samych.

— Nie. — Madeleine potrząsnęła głową, przywierając do Klaudii. Zamknęła oczy i drżała na całym ciele z jakąś straszliwą udręką. Klaudia jednak już prowadziła ją w stronę drzwi. Madeleine poddawała się jej woli, była zszokowana, z bladą twarzą, jej zielona tafta kołysała się wokół małej żółtej jedwabnej sukni Klaudii.

Zatrzymały się w przejściu. Madeleine stała jakby zmieszana, z ręką u gardła, cała drżąca. Powoli uspokoiła się. Rozejrzała się wokół, jak ta bezradna ofiara, owa młoda dziewczyna na scenie „Theatre des Vampires”, która też nie wiedziała, gdzie się znajduje. Klaudia tymczasem wyszła. Po chwili pojawiła się znowu z czymś, co przypominało dużą lalkę. To rzeczywiście była porcelanowa lalka, wyobrażająca małą dziewczynkę z kruczymi włosami i wielkimi zielonymi oczyma, przyozdobiona koronkami i wstążkami, o słodkiej buzi. Klaudia wcisnęła lalkę w dłonie Madeleine. Wzrok Madeleine zrobił się twardy, gdy ją objęła. Wydęła usta w grymasie, machinalnie głaszcząc jej włosy. Śmiała się cicho pod nosem.

— Połóż się — powiedziała do niej Klaudia i razem zanurzyły się w poduszkach z szelestem zielonej tafty. Madeleine odsunęła się nieco, by Klaudia mogła wygodniej się ułożyć obok i objąć jej szyję rękoma. Zobaczyłem, że lalka zsuwa się, upada na podłogę, jednak ręka Madeleine zdołała ją chwycić i przytrzymać, tak że zawisała teraz w powietrzu. Madeleine leżała z odrzuconą do tyłu głową i mocno zaciśniętymi oczyma, a loki Klaudii głaskały jej twarz.

Usiadłem z powrotem wygodnie na podłodze, opierając się o miękki bok łóżka. Teraz mówiła Klaudia przyciszonym głosem, prawie szeptem, tłumacząc Madeleine, że musi być cierpliwa i spokojna. Z przerażeniem usłyszałem po chwili jej kroki na dywanie, odgłos zamykanych drzwi oddzielających nas od Madeleine. Między nami była nienawiść jak zabijająca mgła.

Ale kiedy podniosłem wzrok, Klaudia stała jakby przykuta do miejsca i zagubiona w myślach. Cała zawziętość i gorycz zniknęła z jej twarzy, tak że jej twarz miała teraz pusty wyraz, jak tamta lalka.

— Wszystko, co mi powiedziałaś, to prawda — odezwałem się. — Zasługuję na twoją nienawiść. Zasłużyłem już na nią w chwili, kiedy Lestat dał mi cię na ręce.

Zdawała się nieobecna, jakby nieświadoma mojej bliskości, w jej oczach pojawił się ledwo dostrzegalny błysk. Jej piękno nieznośnie paliło moją duszę. I wtedy odezwała się z zastanowieniem:

— Mogłeś mnie wtedy zabić, nawet wbrew jego woli. Mogłeś to zrobić. — Jej wzrok spoczął na mnie łagodnie. — Czy chcesz to zrobić teraz?

— Zrobić teraz! — Objąłem ją, przysunąłem bliżej ku sobie, ośmielony jej łagodnym głosem. — Jesteś chyba szalona, aby mówić podobne rzeczy! Czy ja chcę to teraz zrobić?

— Ale ja chcę, żebyś to zrobił — odpowiedziała. — Pochyl się teraz nade mną tak, jak pochylałeś się wtedy, i wyssij ze mnie wszystką krew, kropla po kropli, z całej siły, doprowadź moje serce do granic wytrzymałości. Jestem mała, z łatwością dasz sobie radę. Nie będę ci się opierać. Jestem czymś tak delikatnym, co możesz złamać jak kwiat.

— O czym ty mówisz? Czy rzeczywiście chcesz tego? — zapytałem. — Dlaczego nie weźmiesz noża, przytkniesz tutaj i obrócisz.

— Czy umarłbyś razem ze mną? — zapytała z chytrym, lekko drwiącym uśmiechem. — Czy umarłbyś razem ze mną tak naprawdę? — naciskała. — Czy nie rozumiesz, co się ze mną dzieje? Że on mnie zabija, ten wampir-mistrz, który już zawładnął tobą i nie będzie chciał dzielić tej miłości ze mną, choćby odrobinę. Widzę jego siłę w twoich oczach. Widzę twoje cierpienie, zgryzotę, miłość do niego, której nie potrafisz ukryć. Obróć się, a zmuszę cię, abyś spojrzał na mnie oczyma, które teraz chcą jego, zmuszę cię, abyś mnie słuchał.

— Nikt, nikt… nie zostawię ciebie samej. Przyrzekłem tobie, czy nie widzisz? Nie mogę ci dać tej kobiety.

— Ale ja teraz walczę o moje życie! Daj mi ją na wieczność. Będzie mogła się mną opiekować i uzupełni tę naszą maskaradę, w której muszę żyć! A wtedy on może cię mieć! Zrozum, walczę o swoje życie!

Odepchnąłem ją.

— Nie, nie, to szaleństwo, to jakieś czary — powiedziałem, starając się jej oprzeć. — To ty nie chcesz dzielić mnie z nikim, to ty właśnie chcesz miłości na własność. Jeśli nie mojej, to jej. On jest silniejszy od ciebie, poniża cię. Chcesz jego śmierci w taki sam sposób, w jaki pozbawiłaś życia Lestata. Tym razem jednak nie będę twoim wspólnikiem, słyszysz? Nie uczynię jej jednym z nas, bo nie chcę, żeby całe zastępy ludzkich istot musiały umrzeć z jej rąk! Twoja władza nade mną skończyła się. Nie chcę!

Och, gdybyż tylko mogła to zrozumieć!

Ani przez moment nie wierzyłem tak naprawdę w jej słowa skierowane przeciw Armandowi, że ze szczytu swojego wyobcowania, poza wszelką zemstą, mógł samolubnie życzyć sobie jej śmierci. Ale dla mnie nic to teraz nie znaczyło, działo się coś o wiele straszniejszego, niż mogłem pojąć, wobec czego mój gniew był kpiną, płytką próbą przeciwstawienia się jej silnej woli. Nienawidziła mnie, pogardzała mną, jak sama wyznała, i moje serce kurczyło się od tego w środku. Pozbawiła mnie miłości, która podtrzymywała mnie przez całe życie. Zadała mi śmiertelny cios. Jak nożem. Umierałem za nią, za tę miłość, jak umierałem już pierwszej nocy, gdy Lestat dał mi ją, i gdy zwróciła ku mnie swoje oczy, wypowiedziała moje imię; za tę miłość, która ogrzewała mnie w mojej nienawiści do samego siebie i dzięki której mogłem w ogóle żyć. Och, jak dobrze rozumiał to Lestat i teraz, w końcu, jego plan wypełnił się.

Ale stało się jeszcze coś więcej. Pozwoliła, bym patrzył na jej ból! „Dać mi nieśmiertelność w tak beznadziejnej powierzchowności, w tak bezradnej formie!” Zatkałem sobie uszy dłońmi, jak gdyby znów wymawiała te słowa, a łzy płynęły. Przez wszystkie te lata byłem całkowicie uzależniony od jej okrucieństwa, jej całkowitego braku bólu. Och, jak Lestat śmiałby się teraz z nas. Dlatego właśnie przyłożyła mu nóż, ponieważ śmiałby się. Aby zniszczyć mnie całkowicie, wystarczyło pokazać mi ten ból. Dziecko, które uczyniłem wampirem, cierpiało. Jej agonia była moją własną.

W sąsiednim pokoju stała trumna i łóżko dla Madeleine, gdzie Klaudia wycofała się, aby zostawić mnie samego z tym, z czym nie mogłem się pogodzić. Z ulgą przyjąłem ciszę, jaka zapadła. W jakiś czas później, w ciągu tych paru chwil, które pozostały jeszcze z tej nocy, znalazłem się przy otwartym oknie, czując mgiełkę, jaka utworzyła się pod wpływem padającego deszczu. Połyskiwała na listkach paproci, na słodkich białych kwiatach przechylających się na bok. Pochylały się coraz bardziej, by w końcu złamać się w łodydze. Cały balkon zarzucony był jakby dywanem z kwiatów, na płatki których z cichym szelestem padał deszcz. Poczułem się znów słaby i całkowicie samotny. To, co zaszło dzisiaj między nami, zmieniło nasze stosunki na zawsze, a i to, co uczyniłem Klaudii, nigdy nie może zostać naprawione.

Ale, ku swemu zaskoczeniu, jakoś nie było we mnie żalu. Może winna była temu noc, bezgwiezdna, z gazowymi lampami jakby zamrożonymi we mgle, która koiła w jakiś przedziwny sposób, o co nawet w tej pustce i samotności nie prosiłem. Jestem sam, myślałem, jestem sam. Wydawało się to sprawiedliwe, słuszne i zasłużone. Wyobraziłem sobie siebie już na zawsze w osamotnieniu, podobnie jak tej nocy, gdy otrzymałem siłę i moc wampira i umarłem jako człowiek śmiertelny. Jak wtedy, gdy zostawiłem za sobą Lestata i nigdy już za nim się nie oglądałem, jakbym po prostu go opuścił, nie potrzebując go czy kogokolwiek innego. Było tak, jakby noc do mnie mówiła: „Ty jesteś nocą i tylko noc potrafi ciebie zrozumieć i zamknąć w swoich ramionach”. Być jednością z cieniem, bez zmór. Niewytłumaczalny spokój.

A przecież wiedziałem, że zbliża się koniec tego spokoju równie nieuchronnie, jak czułem swoje szybkie poddanie się temu. Spokój pękał jak czarne chmury na niebie. Nagły ból z powodu utraty Klaudii dał znów znać o sobie, przybierając niemal fizyczną postać w tym dziwnie obcym teraz pokoju. Ale tam, na zewnątrz, nawet teraz, gdy noc zdawała się już rozpływać w gwałtownych porywach wiatru, czułem, że coś wzywa mnie, coś nierealnego, bezdusznego, z obecności czego nigdy dotąd nie zdawałem sobie sprawy. A moc, jaka tkwiła we mnie, zdawała się odpowiadać na ten zew, nie bez oporów, ale z niezbadaną, mrożącą krew w żyłach siłą.

Wróciłem cicho do pokojów, delikatnie otwierając podwójne drzwi i ujrzałem w przyciemnionym świetle migocących płomieni śpiącą kobietę, leżącą w cieniu łóżka z wiotką lalką przyciśniętą do piersi. Zanim jeszcze przyklęknąłem przy niej, zobaczyłem, że otworzyła oczy i poczułem, że zza niej w ciemności patrzą na mnie jeszcze inne oczy, zastygłe w oczekiwaniu.

— Czy będziesz się nią opiekować, Madeleine? — Zobaczyłem, że jej dłonie zacisnęły się na lalce, obracając jej twarz do siebie. Wyciągnąłem rękę po lalkę, sam nie wiedząc dlaczego.

— Tak! — odparła z desperacją.

— Czy za coś takiego ją uważasz, za lalkę? — zapytałem, obejmując dłonią porcelanową głowę i czując, że Madeleine wyrywa mi ją gwałtownie, zaciskając zęby i czujnie wpatrując się we mnie.

— Dziecko, które nie może umrzeć! Oto czym jest — odpowiedziała, jakby rzucała przekleństwo.

— Aaaa… — szepnąłem.

— Skończyłam z lalkami — podjęła Madeleine, odrzucając porcelanową lalkę na bok. Sięgnęła palcami do piersi, szukając czegoś, co chciała i jednocześnie nie chciała, bym zobaczył. Jej palce wreszcie zatrzymały się na tym i otoczyły przedmiot. Wiedziałem, co to jest, zauważyłem wcześniej. Medalionik przymocowany do sukni złotą szpilką. Chciałbym umieć opisać tę namiętność, jaka rozpaliła jej oblicze, jak wykrzywiły się jej dziecięce usta.

— A to jest dziecko, które naprawdę umarło… — zgadłem, bacznie ją obserwując. Wyobraziłem sobie sklep z lalkami, lalkami o takich samych twarzach. Potrząsnęła głową, szarpiąc przy tym mocno medalionem, tak że szpilka rozdarła nieco materiał. To strach, strach dostrzegłem teraz w jej oczach, zżerającą ją panikę. Gdy otworzyła zaciśniętą pięść, dostrzegłem, że dłoń krwawi.

— Moja córka — wyszeptała drżącymi ustami. Na małym kawałku porcelany widniała twarz lalki, twarz Klaudii, twarz dziecka, słodkie, lukrowane naśladownictwo niewinności, namalowane przez jakiegoś artystę, dziecko z kruczymi włosami, jak ta lalka. A matka, przerażona, wpatrywała się teraz w rozciągającą się przed nią ciemność.

— To żal… — powiedziałem powoli.

— Skończyłam z żalem — przerwała, mrużąc oczy, gdy patrzyła na mnie. — Gdybyś widział, jak pragnę siły, którą ty posiadasz. Jestem gotowa ją przyjąć. I muszę ją mieć. — Odwróciła się do mnie, oddychając głęboko, tak że jej biust zdawał się nabrzmiewać pod suknią.

Gwałtowne rozczarowanie odmalowało się na jej twarzy. Odwróciła się ode mnie, potrząsając głową, czarnymi lokami.

— Gdybyś był człowiekiem śmiertelnym, mężczyzną i potworem! — powiedziała ze złością. — Gdybym tylko mogła okazać ci moją moc… — Uśmiechnęła się złośliwie, wyzywająco. — Mogłabym sprawić, że chciałbyś mnie, pragnął mnie! Ale ty nie jesteś normalnym człowiekiem! — Jej usta wykrzywiły się w kącikach. — Co mogę ci dać! Co mogę zrobić, abyś dał mi to, co sam posiadasz!

Jej ręka uniosła się nad piersią w ruchu przypominającym pieszczotę męskiej dłoni.

Ten moment był dziwny; dziwny, bo nigdy nie sądziłbym, że jej słowa wzbudzą we mnie takie uczucia. Jej widok, takiej, jaką ją teraz widziałem, z wąską, kuszącą kibicią, zaokrąglonymi, pulchnymi kształtami piersi i tymi delikatnymi, nadąsanymi wargami. Nigdy nawet nie mogłaby domyślić się, jak wiele ze śmiertelnego człowieka tkwiło jeszcze we mnie, jakim cierpieniem było dla mnie zaspokajanie mojego pożądania jedynie przez spijanie krwi ofiary. Tak, pożądałem jej, bardziej niż zdawała się dostrzegać, ponieważ nie rozumiała natury zabijania. Z próżną dumą mężczyzny chciałem to udowodnić, upokorzyć ją za to, co mi powiedziała, za jej tandetną prowokację i za oczy, które teraz z obrzydzeniem odwracały wzrok ode mnie. Ale to było szaleństwo. To nie powód, by komukolwiek przyznać życie wieczne.

— Czy kochałaś to dziecko? — zapytałem ze świadomym okrucieństwem.

Nigdy nie zapomnę wyrazu jej twarzy, gwałtowności, jaka ją ogarnęła, absolutnej nienawiści.

— Tak — wysyczała niemal to słowo. — Jak śmiesz! — Sięgnęła po medalion. To wina pożerała ją, nie miłość. To było poczucie winy — ten sklep z lalkami, który opisała mi Klaudia, półki i półki, nieskończona ich liczba, pełne wizerunków tego martwego dziecka. Było to jednak poczucie winy, w którym absolutnie nie było miejsca na zrozumienie kategoryczności śmierci. Było w niej coś tak twardego, jak we mnie złego, coś równie silnego. Wyciągnęła rękę w moim kierunku, dotknęła kamizelki i rozpostarła palce, przyciskając je do mojej piersi. Klęczałem, przyciągając ją do siebie, jej włosy zakryły mi twarz.

— Trzymaj się mnie mocno, gdy zacznę — powiedziałem, widząc, jak jej oczy stają się coraz większe, usta otwierają się. — A kiedy omdlenie będzie najsilniejsze, słuchaj jeszcze mocniej bicia mego serca. Trzymaj się i powtarzaj bez przerwy: Chcę żyć!

— Tak, tak — przytakiwała z sercem walącym jak dzwon z podniecenia.

Jej dłonie zatopiły się w mojej szyi, palce rozpinały już kołnierzyk.

— Patrz za mnie, na tamto odległe światełko lampy, nie odejmuj od niego oczu nawet na chwilę i powtarzaj, wciąż powtarzaj: Chcę żyć!

Wzięła głęboki oddech, gdy rozdarłem jej ciało i ciepły strumień krwi spłynął na mnie, jej piersi wcisnęły się we mnie, ciało wygięło do góry, bezradne, na łóżku. Widziałem oczy, nawet gdy zamknąłem własne, widziałem te urągliwe, prowokujące usta. Przycisnąłem ją do siebie, mocno, podnosząc ją na łóżku, czułem, jak słabnie, jak dłonie powoli opadają bezwładnie na bok.

— Przytul się mocno, mocno — szeptałem nad gorącym strumieniem jej krwi, bicie jej serca odbijało się w moich uszach, a krew poczęła nabrzmiewać w moich nasyconych już żyłach. — Lampa — szepnąłem. — Pamiętaj, patrz na nią!

Jej serce zwalniało, zatrzymywało się, a głowa opadała do tyłu, oczy były puste, na granicy martwoty. Przez moment wydawało się, że nie mogę się poruszyć, a przecież wiedziałem, że muszę, że ktoś inny podniósł mój przegub do ust, gdy tymczasem pokój wirował wkoło, że skupiam się na tym światełku, tak jak jej mówiłem, i że próbuję własną krew płynącą z mojego przegubu, a potem podtykam jej go pod usta.

— Pij, pij — odezwałem się do niej. Ale ona leżała jak martwa, przyciągnąłem ją bliżej do siebie, krew lała się na jej usta. Wtedy otworzyła oczy i poczułem delikatny ucisk ust, a potem jej dłoń zacisnęła się mocno na mojej i zaczęła mocno ssać. Kołysałem ją, szeptałem do niej, próbując teraz rozpaczliwie przełamać własne omdlenie, i wtedy poczułem jej silne ssanie. Czułem to każdym naczyniem krwionośnym. Nanizywała mnie, ciągnąc krew ze mnie coraz silniej. Ręką trzymałem się teraz mocno łóżka. Serce Madeleine biło silnie, jej palce wbijały się coraz mocniej w moje ramię, w szeroko rozwartą dłoń. Bolało tak, że omal nie krzyknąłem, gdy wbijała się coraz bardziej i bardziej, a ja wycofywałem się przed nią, a jednocześnie pociągałem za sobą. Moje życie przechodziło łagodnie. — Czy widzisz niebo? Musimy już skryć się przed światłem dnia. Musisz trzymać się blisko mnie i położyć u mego boku. Sen równie ciężki jak śmierć ogarnie mnie i nie będę już w stanie ci pomóc. Będziesz tam leżała i będziesz sama z tym walczyła. Ale trzymaj się mnie w ciemności, słyszysz? Trzymaj się mocno moich dłoni, które będą trzymały twoje tak długo, jak tylko będę jeszcze cokolwiek odczuwał.

Przez chwilę zdawało się, że nic nie rozumiała, wpatrzona jedynie w moje spojrzenie. Wyczułem te cudowne wrażenia, które ją otaczały. Błysk moich oczu był promieniowaniem wszystkich kolorów i wszystkie te kolory odbijały się jeszcze dodatkowo dla niej w moich oczach. Poprowadziłem ją delikatnie do trumny, raz jeszcze powtarzając, żeby się nie bała.

— Kiedy wstaniesz jutro, będziesz już nieśmiertelna — powiedziałem. — Żadna naturalna przyczyna śmierci nie może ci zagrozić. Chodź, połóż się.

Widziałem, jak się bała, jak przerażeniem napawało ją pudło trumny, jej atłasowe, wyściełane wąskie wnętrze. Skurczyła się. Jej skóra już zaczynała połyskiwać, mieć taki sam blask jak moja czy Klaudii. Wiedziałem teraz, że nie ustąpi, aż nie położę się razem z nią.

Trzymałem ją i spojrzałem przez cały pokój na Klaudię, która stała przy swojej trumnie, nie spuszczając ze mnie wzroku. Jej oczy były nieruchome, ale chmurne, pełne nie wyrażonego podejrzenia, zimnego braku zaufania. Posadziłem Madeleine na łóżku i poszedłem do niej. Przyklękając spokojnie obok Klaudii, wziąłem ją w ramiona.

— Nie poznajesz mnie? — zapytałem. — Czyż nie wiesz, kim jestem?

Spojrzała na mnie.

— Nie — odparła. Uśmiechnąłem się, pokiwałem głową.

— Nie przypisuj mi złej woli — powiedziałem. — Jesteśmy kwita.

Słysząc to, przekrzywiła na bok głowę i przyglądała mi się bacznie, potem wydało mi się, że uśmiechnęła się wbrew sobie i przytaknęła głową w potwierdzeniu.

— Zobaczysz bowiem — powiedziałem tym samym spokojnym głosem — że w tym pokoju, umarła dziś nie tylko ta kobieta. Być może zajmie jej to wiele, wiele następnych nocy, może lat całych. To, co umarło dzisiaj, w tym pokoju, to ostatni ślad ludzki, jaki był jeszcze do tej pory we mnie.

Jej twarz zachmurzyła się. Rozchyliła wargi, ale tylko po to, by nabrać powietrza. Wreszcie przemówiła:

— Tak, masz zatem rację. Rzeczywiście. Jesteśmy kwita.

— Chcę spalić ten sklep z lalkami!

Madeleine powiedziała nam to. Wrzucała właśnie do ognia na kominku zwinięte ubrania swojej nieżyjącej córki, pachnące kulkami kamfory.

— One nie mają już dla mnie żadnego znaczenia, żadna z tych rzeczy. — Zrobiła parę kroków do tyłu i przyglądała się płomieniom wznieconym przez wrzucone rzeczy. Potem spojrzała na Klaudię triumfującymi, gwałtownymi i oddanymi oczyma.

Nie wierzyłem jej — choć co noc musiałem odciągać ją od mężczyzn i kobiet, których krwi już nie była w stanie pić, tak nasycona była poprzednimi zabójstwami: pomimo że w pasji podnosiła swe ofiary w górę, zgniatała im gardła swoimi białymi jak kość słoniowa palcami. Byłem pewien, że prędzej czy później ta szaleńcza intensywność musi się skończyć i że poskromi wreszcie świadomie te nocne przeżycia, przyzwyczai się do swojego własnego ciała czy do tych bogatych pokoi hotelu „Saint-Gabriel”. Przeczuwałem, że zacznie krzyczeć, aby obudzić się z tej nocnej mary i aby się od niej uwolnić. Oglądając swoje zęby wampira w lustrach ze złoconymi ramami, nie rozumiała, że to nie był ot, taki tymczasowy eksperyment. Nie była przy zdrowych zmysłach.

Nadal jednak nie uświadamiałem sobie w pełni, jak bardzo jest szalona, jak bardzo żyje marzeniami, że nie chce istnieć w tej rzeczywistości, a tylko przenosi ją w swoje sny i marzenia, jak demoniczny elf karmiący swój warsztat tkacki nitką z rzeczywistego świata, tak by móc z tego utkać swój własny wszechświat na podobieństwo pajęczej sieci.

Zaczynałem właśnie pojmować jej żądzę, jej magię.

Od ciągłego wytwarzania, wspólnie ze swoim byłym kochankiem, repliki zmarłego dziecka, nabrała pewnych zdolności manualnych. Dodana do tego zręczność wampira i intensywność, tak dla niego charakterystyczna, sprawiały, że w ciągu jednej nocy, kiedy już udało mi się ją odciągnąć od zabijania, potrafiła z taką samą nienasyconą pasją stworzyć z kilku drewnianych patyków, za pomocą noża i dłuta, doskonały fotel bujany dla Klaudii, tak wymodelowany, o takich proporcjach, że gdy ta siedziała w nim przy kominku, wydawała się mieć kształty normalnej kobiety.

Do tego trzeba dodać, przybywające każdej następnej nocy — stolik w tej samej skali, malutką lampę naftową ze sklepu z zabawkami, filiżankę z porcelany i talerz, maleńki, oprawny w skórę notes z damskiej torebki, który w dłoniach Klaudii stawał się opasłym tomem. Świat rzeczywisty nie miał tu dostępu i nabierał innego i samodzielnego wymiaru na małej przestrzeni buduaru Klaudii — łóżko, którego podpórki sięgały mi do piersi, malutkie lustra, które odbijały jedynie nogi niezgrabnego giganta, gdy zabłąkałem się między ich ramy, obrazy zawieszone nisko, wyłącznie dla oczu Klaudii, i wreszcie, na jej toaletce, czarne wieczorowe rękawiczki, w sam raz na jej malutkie paluszki, kobieca atłasowa suknia wieczorowa i diadem z dziecięcego balu maskowego. I Klaudia, koronujący wszystko klejnot, królowa z baśni o nagich ramionach, spacerująca między tymi wszystkimi cudami w swoim własnym malutkim świecie. Przyglądałem się temu z korytarza zupełnie oczarowany, czując się trochę niezręcznie, wyciągnięty na dywanie, tak że mogłem wychylić podpartą łokciem głowę i popatrzeć w oczy mej ukochanej, tajemniczo łagodne z powodu doskonałości tego sanktuarium. Jakże była piękna w czarnych koronkach, z lnianymi włosami i pyzatą buzią dziecka, z przezroczystymi oczyma, które patrzyły na mnie pogodnie i tak długo, że z pewnością zapomniała o moim istnieniu. Jej oczy musiały widzieć kogoś innego, nie mnie, leżącego na podłodze, przed jej pokojem. Pogrążona w marzeniach, zapewne myślała o czymś innym niż ten niezgrabny wszechświat, który mnie otaczał, który teraz był oddzielony i sprowadzony do nicości. Czas stał się nagle dla mnie cenny. Czułem, że sam tracę zmysły.

Podłożyłem dłonie pod głowę i patrzyłem w kandelabry. Ciężko było mi oderwać się od świata rzeczywistego i wejść w ten inny.

A Madeleine, siedząc na łóżku, pracowała z tak regularną pasją, jak gdyby nieśmiertelność mogła oznaczać resztę życia w sposób wymierny. Przyszywała kremowe koronki do lawendowego atłasu na małe łóżeczko, zatrzymując się tylko na chwilę, aby zetrzeć pot zmieszany z krwią ze swojego białego czoła.

Zastanawiałem się, przymykając oczy, czy to królestwo maleńkich przedmiotów pochłonie pokoje, które mnie otaczały. Czy ja, jak Guliwer, obudzę się któregoś razu, konstatując nagle, że moje ręce i nogi są związane, i że jestem w tym świecie źle widzianym gigantem? Miałem już kiedyś taki sen, w którym polne myszy były potworami w domkach zrobionych dla Klaudii, a obsypane kwieciem krzewy stały się drzewami.

Ten świat Klaudii przykuł moją uwagę na dobre. Nie tylko przez swe baśniowe piękno — niezwykły sekret białych ramion Klaudii i bogaty połysk pereł, czarujące rozmarzenie maleńkiego flakoniku perfum, z którego unosił się zapach obiecujący Raj — byłem związany z tym światem ze strachu. Na zewnątrz, poza tymi pokojami, prowadziłem rzekomo edukację Madeleine. Wiodłem z nią ekscentryczne rozmowy o zabijaniu i naturze wampira, które Klaudia przeprowadziłaby o wiele, wiele lepiej, gdyby tylko okazała tym zainteresowanie. Co noc byłem zapewniany pocałunkami i spojrzeniami, że ten raz mający miejsce wybuch nienawiści nigdy już się nie powtórzy. Poza tymi pokojami odkryłem, że naprawdę się zmieniłem: to ta ludzka, śmiertelna część mojej osobowości była właśnie tą częścią, która potrafiła kochać — byłem tego pewien. Co zatem czułem wtedy do Armanda, osoby, dla której przemieniłem Madeleine w wampira, osoby, dla której chciałem być wolny? Szczególny i niepokojący dystans? Tępy ból? Nienazwane drżenie? Nawet w ówczesnym zgiełku widziałem go w jego mnisiej celi, widziałem jego ciemne, brązowe oczy i czułem ten niesamowity magnetyzm.

A jednak nie zdecydowałem się pójść do niego. Nie ośmieliłem się opuścić granic tego, co być może mogłem stracić. Ani nie próbowałem oddzielić myśli o tej stracie od innej gnębiącej mnie świadomości: że nie odnalazłem w Europie żadnych prawd, które zmniejszyłyby moją samotność, przyniosłyby pociechę w rozpaczy. Uświadomiłem sobie tylko ból Klaudii i własne uczucie do wampira, który był być może jeszcze bardziej niegodziwy niż Lestat, dla którego ja stałem się równie zły jak Lestat, ale w którym widziałem jedyną możliwą obietnicę dobra w zalewie zła.

W końcu wszystko to zostało poza mną. Tak więc zegar tykał na półce przy kominku, a Madeleine ubłagała mnie, abym ją zabrał na przedstawienie do „Theatre des Vampires” i przyrzekła bronić Klaudii przed jakimkolwiek wampirem, który ośmieliłby się ją obrazić. Klaudia jednak mówiła o strategii i zadecydowała: „Jeszcze nie, nie teraz”. Wyciągnąłem się więc wygodnie na łóżku, przyglądając się z pewną ulgą miłości Madeleine do Klaudii, jej ślepej, pożądliwej namiętności. Och, miałem tak niewiele litości w swoim sercu dla Madeleine. Sądziłem, że ujrzała tylko jedną naturę cierpienia, że nie rozumiała śmierci. Tak szybko ulegała rozdrażnieniu, tak łatwo doprowadzała do niepotrzebnej przemocy. W swej kolosalnej próżności i samooszukiwaniu się przypuszczałem, że jedynie mój własny żal po zmarłym bracie był prawdziwym przeżyciem.

Nienawidziłem siebie. I zdało mi się, na wpół uśpionemu przez ich rozmowę, jak to często się zdarzało — Klaudia szepcząca o zabijaniu i o szybkości, i o zdolnościach wampira, Madeleine pochylona nad nią, nawlekająca igłę — zdało mi się, że jedynym uczuciem, do którego byłem jeszcze zdolny, jest nienawiść do siebie samego. Kocham je i jednocześnie nienawidzę. Nie dbam o to, czy są. Klaudia kładzie dłonie na moich włosach, jakby chciała mi powiedzieć z dawną poufałością, że jej serce jest spokojne. Nie dbam o to. I jeszcze to pojawienie się Armanda, tej siły, tej łamiącej serce jasności. Jakby za szybą. Biorąc w dłoń rękę Klaudii, rozumiem, po raz pierwszy w życiu, co ona czuje, kiedy wybacza mi, że jestem sobą, tym którego kocha i nienawidzi: Ona nie czuje prawie nic.

Загрузка...