Część IV

I to już koniec całej opowieści, naprawdę.

Oczywiście, wiem, zastanawiasz się pewnie, co się stało z nami później? Co się stało z Armandem? Dokąd wyjechałem? Co robiłem? Powiem ci jednak, że właściwie nic się potem nie wydarzyło. Nic z tych rzeczy, których nie można by przewidzieć wcześniej. A moja wycieczka po Luwrze tej ostatniej nocy była prorocza.

Nigdy już potem nie zmieniłem się. Nie szukałem niczego w tym ogromnym źródle nieustannej zmiany, które nazywa się ludzkość. Nawet w mojej miłości do piękna świata nie chciałem dowiedzieć się niczego, co mogłoby zostać zwrócone ludzkości. Spijałem to piękno, jak przystało na wampira i byłem tym usatysfakcjonowany. Byłem wypełniony po brzegi, ale martwy, nie podlegałem żadnym zmianom. Cała historia skończyła się właściwie w Paryżu.

Przez dłuższy czas myślałem, że śmierć Klaudii była przyczyną końca, że gdybym widział, jak Klaudia i Madeleine wyjeżdżają z Paryża bezpiecznie, być może sprawy potoczyłyby się inaczej, dla mnie i dla Armanda. Być może kochałbym i pragnąłbym znowu, i szukał podobieństwa do życia śmiertelnego, bogatego i zróżnicowanego, choć zupełnie nienaturalnego. Teraz jednak zrozumiałem, że tkwi w tym fałsz. Nawet gdyby Klaudia nie umarła, nawet gdybym nie zaczął pogardzać Armandem za to, że pozwolił jej umrzeć, wszystko w końcu i tak doprowadziłoby do tego samego. Dochodzić powoli do poznania zła, czy zostać w nie po prostu wrzuconym… Koniec końców to jest to samo. Zamknąłem się w sobie jak pająk w płomieniu zapałki i nawet Armand, który towarzyszył mi nieprzerwanie i był moim jedynym przyjacielem, istniał właściwie jakby poza mną, daleko, na zewnątrz mojej zasłony, która oddzielała mnie od wszystkiego, co żyło, zasłony, która była podobna do całunu.

Wiem jednak, że chciałbyś usłyszeć, co się stało z Armandem, a kończy się już prawie noc. Chcę ci o tym opowiedzieć, bo to ważne. Cała ta historia byłaby bez tego niekompletna.

Po wyjeździe z Paryża podróżowaliśmy po świecie. Byliśmy najpierw w Egipcie, potem w Grecji, Włoszech, wreszcie w Azji Mniejszej, wszędzie tam, gdzie tylko zapragnąłem pojechać i gdzie tylko zaprowadziła mnie moja pogoń za sztuką. Nie czułem upływu czasu podczas tych wojaży. Zdarzało się, że pochłonęła mnie na długo bardzo prosta rzecz — obraz w muzeum, okno w katedrze, jakiś piękny posąg.

Podczas wszystkich tych lat odczuwałem niezupełnie uświadomione, ale ciągłe pragnienie powrotu do Nowego Orleanu. Nigdy nie zapomniałem tego miasta. Kiedy byliśmy na terenach podzwrotnikowych, w miejscach, gdzie roślinność przypominała tę z Luizjany, gdzie rosły kwiaty i drzewa, które rosły i w Luizjanie, odczuwałem pragnienie ujrzenia jej ponownie i było to pragnienie ponad moim nieustającym poszukiwaniem podniet w dziełach sztuki. Od czasu do czasu Armand prosił, bym zabrał go tam ze sobą. Byłem w pełni świadomy, że niewiele dotąd zrobiłem, aby sprawić mu przyjemność, często przez dłuższy czas nawet w ogóle nie odzywałem się do niego lub stroniłem od jego towarzystwa — więc zgodziłem się na to. Jego prośba spowodowała, że zapomniałem o niepokoju, bliżej jeszcze niesprecyzowanym, o tym, że mogę odczuć ból w Nowym Orleanie, że mogę znowu doświadczyć tam mojego poprzedniego braku szczęścia i poprzedniej tęsknoty. Jednak stale odkładałem to na później. Być może strach był silniejszy, niż zdawałem sobie sprawę. Wreszcie któregoś dnia przybyliśmy do Ameryki. Początkowo mieszkaliśmy w Nowym Orleanie. Wreszcie Armand nakłonił mnie do niej w inny sposób. Powiedział mi mianowicie coś, co ukrywał przede mną od czasu naszego wyjazdu z Paryża.

Lestat nie zginął w pożarze w teatrze. Uznałem go za nieżywego, ale tak wcale nie było. Armand powiedział mi kiedyś, że nikt w teatrze nie przeżył owej nocy. Teraz jednak przyznał, że niezupełnie tak było. Lestat wyprowadził się wcześniej — wtedy, kiedy uciekłem od Armanda i zasnąłem na wzgórzu Montmartre. Dwa inne wampiry, które zostały stworzone przez tego samego mistrza co Lestat, towarzyszyły mu w załatwianiu biletów do Nowego Orleanu.

Nie potrafię przekazać ci wrażenia, jakie na mnie zrobiła ta wiadomość. Armand oczywiście utrzymywał, że chronił mnie przed tym sekretem w nadziei, że nie będę próbował przedsiębrać tak długiej podróży, li tylko po to, by dokończyć zemsty, podróży, która tym samym stanie się dla mnie bolesna i ciężka. Tak naprawdę jednak nie myślałem wcale o Lestacie tej nocy, kiedy podpaliłem teatr. Myślałem o Santiago i Celeście. W rzeczy samej Lestat wzbudzał we mnie uczucia, z których wcale nie miałem ochoty komukolwiek się zwierzać, uczucia, o których chciałem zapomnieć. To nie była jednak nienawiść.

Kiedy dowiedziałem się o tym z ust Armanda, stało się tak, jakby zasłona chroniąca mnie do tej pory zrobiła się cienka i przezroczysta, i choć nadal rozciągała się pomiędzy mną a światem uczuć, dostrzegłem przez nią Lestata i znów chciałem się z nim zobaczyć. Z takim uczuciem przepełniającym moją duszę wylądowałem wraz z Armandem któregoś dnia w Nowym Orleanie.

Wiosna była już w pełnym rozkwicie. Gdy tylko wyszedłem z dworca kolejowego na ulicę, wiedziałem, że znów jestem w domu. Jak gdyby już samo powietrze było inne, o specyficznym zapachu. Poczułem nadzwyczajne wprost odprężenie, spacerując po nagrzanych, gładkich chodnikach pod znajomymi dębami. Przysłuchiwałem się nie kończącym rozedrganym dźwiękom nocy. Oczywiście, Nowy Orlean zmienił się. Byłem daleki od opłakiwania starego, ale z rozczuleniem i wdzięcznością rozpoznawałem to, co wydawało się nie zmienione. Odnalazłem w spokojnym Garden District, z dala od centrum, który za moich czasów nazywał się Faubourg St. Marie, jeden z okazałych pałaców, stojących tu już wtedy, gdy ja byłem jeszcze w mieście. Znajdował się w pewnym oddaleniu od cichej uliczki, tak że mogłem spacerować w świetle księżyca pod rosnącymi tam drzewami magnolii, czułem znów tę samą słodycz i spokój, jakich doznawałem za dawnych czasów, nie tylko w ciemnych wąskich uliczkach Vieux Carre, ale i w dzikim krajobrazie Pointę du Lac. Rosły tam kapryfolia i róże i w półmroku majaczyły na tle gwiazd majestatyczne kolumny w stylu korynckim, a za bramą były inne senne uliczki, inne pałace…

Zabrałem Armanda na Rue Royale, gdzie zmieszaliśmy się z tłumem ludzi przed antykwariatami, galeriami, sklepami z antykami i jasno oświetlonymi drzwiami modnych restauracji. Byłem zaskoczony, odkrywając, że dom, który zamieszkiwaliśmy wraz z Lestatem i Klaudią, stał nadal, z niewiele tylko zmienioną świeżym tynkiem fasadą. Dwa duże okna balkonowe były otwarte na małe balkoniki nad sklepem, znajdującym się poniżej, i dostrzegłem w środku miękki blask elektrycznego światła i elegancką tapetę, dość często spotykaną w owych latach przed wojną. Miałem wrażenie, że tam, na górze, jest Lestat. Odczuwałem go silniej niż Klaudię i byłem pewny, że odnajdę go gdzieś w Nowym Orleanie.

Czułem jeszcze coś. Gdy Armand poszedł swoją drogą, opanował mnie smutek. Nie był to jednak bolesny, porywczy, namiętny smutek. Było to uczucie głębsze, niemal słodkie jak zapach jaśminu i róż rosnących w starym ogrodzie na dziedzińcu, który obserwowałem przez żelazną bramę. Smutek ten dał mi subtelną satysfakcję i przykuł do tego miejsca przez dłuższą chwilę, zatrzymywał mnie w tym mieście, i tak naprawdę wcale nie opuścił, także tej nocy, kiedy stąd odjeżdżałem.

Ciekaw jestem, do czego mógł doprowadzić ten smutek, co mogło się narodzić we mnie, być silniejsze ode mnie samego. Ale za bardzo wybiegam naprzód.

Wybiegam naprzód, bo wkrótce po tej wizycie przed naszym domem ujrzałem w Nowym Orleanie wampira, gładkiego młodzieńca o białej twarzy, spacerującego samotnie szerokim trotuarem St. Charles Avenue, nad ranem, krótko przed świtem. Byłem przekonany, że jeśli Lestat jest nadal wśród żywych, to ten wampir może go znać i zaprowadzić mnie do niego. Oczywiście nie dostrzegł mnie. Dawno już nauczyłem się wykrywać istoty tego samego gatunku w wielkich miastach, nie dając im nawet szansy, by mnie zauważyły. Armand podczas swoich krótkich spotkań z wampirami w Londynie i Rzymie dowiedział się, że spalenie „Theatre des Vampires” odbiło się szerokim echem po całym świecie, i że zarówno on, jak i ja zostaliśmy uznani za banitów wykluczonych ze społeczności wampirów. Nie miało to dla mnie żadnego znaczenia, gdyż i tak unikałem ich, aż do dzisiejszego dnia. Zacząłem przyglądać się temu młodzieńcowi w Nowym Orleanie i parę razy poszedłem za nim, choć prowadził mnie jedynie do teatrów lub w inne miejsca rozrywek, którymi nie byłem już zupełnie zainteresowany. Którejś jednak nocy sprawy potoczyły się inaczej.

Był bardzo ciepły wieczór i od razu rozpoznałem, jak tylko zobaczyłem go na St. Charles Avenue, że nie włóczy się po mieście bez celu. Szedł nie tylko szybko, ale w dodatku wydawał się nieco zmartwiony. Kiedy skręcał z alei w wąską ulicę, która od razu stała się nędzna i ciemna, poczułem, że z całą pewnością zaprowadzi mnie do interesującego miejsca.

W tym momencie wampir wkroczył cicho do małego domku przy ulicy, sprowadzając śmierć na jego właścicielkę. Zrobił to bardzo szybko, bez żadnej przyjemności. Kiedy było już po wszystkim, zabrał jej dziecko z kołyski, owinął dokładnie w niebieski, wełniany koc, po czym wyszedł ponownie na ulicę.

Minął dwie, trzy przecznice i zatrzymał się przed zarośniętym winem żelaznym płotem, otaczającym duże podwórko. Za drzewami zobaczyłem stary dom, ciemny, nieco odrapany, z ozdobną, miejscami zardzewiałą, żelazną balustradą na długich galeriach. Wyglądał na dom potępieńców, zagubiony tutaj między małymi, drewnianymi domkami. Jego wysokie, puste okna spoglądały na to, co musiało być ponurym nieładem niskich dachów kilku domków, sklepiku warzywnego na rogu i małego baru. Szeroka, ciemna przestrzeń dzieliła w jakiś sposób ponury dom od pozór stałych. Musiałem przesunąć się spory kawałek wzdłuż płotu, zanim dostrzegłem niewielkie światełko w jednym z dolnych okien za gęstymi konarami drzew. Wampir tymczasem przeszedł już przez bramę. Słyszałem płacz dziecka, a potem już nic. Poszedłem za nim bez trudu, przeskakując stary płot i lądując w ogrodzie. Szybko podszedłem pod długi frontowy ganek.

Kiedy Podkradłem się pod jedno z wysokich okien, oczom mym ukazał się zdumiewający widok. Pomimo bowiem gorąca tej bezwietrznej nocy, kiedy jedynym znośnym dla człowieka czy wampira miejscem była galeria, w środku palił się ogień na kominku, a wszystkie okna były pozamykane. Młody wampir siedział przy ogniu i rozmawiał z innym wampirem, który stał niepewnie przy kominku, wyciągnąwszy długie nogi w pantoflach tuż pod kratę przed ogniem, i szczypał nerwowo drżącymi palcami klapy nędznego szlafroka. Chociaż spod sufitu, z gipsowego wieńca róż zwisał przewód elektryczny z wyłącznikiem, jedynie lampa gazowa stojąca na stoliczku obok płaczącego małego dziecka dawała nieco światła, nie licząc płonącego kominka.

Moje oczy rozszerzyły się, gdy przyjrzałem się bliżej pochylonej i drżącej postaci wampira. Jego długie, gęste blond włosy zsunęły się w luźnych falach, zakrywając twarz. Och, jakże chciałem zetrzeć kurz z szyby okna, który uniemożliwiał mi dokładną obserwację i upewnienie się w tym, co podejrzewałem.

— Zostawcie mnie wszyscy! — jęknął cienkim, wysokim głosem.

— Nie możesz trzymać nas przy sobie! — odpowiedział ostro młody wampir. Siedział ze skrzyżowanymi nogami, z rękoma założonymi na piersi. Rozglądał się wokół po zakurzonym i pustym pokoju z wyraźną pogardą i niechęcią. — Och, uspokój się — zwrócił się do dziecka, które wydało z siebie ostry krzyk. — Przestań, przestań!

— Drewna, więcej drewna — ponownie odezwał się wampir z jasnymi włosami, głosem słabym, i gdy poruszył się, aby podać temu drugiemu podpałkę leżącą obok swego fotela, zobaczyłem, bez najmniejszej wątpliwości, profil Lestata, tę jego gładką skórę pozbawioną już teraz najlżejszego śladu dawnych blizn.

— Gdybyś po prostu tylko wyszedł na zewnątrz — powiedział ten drugi, ze złością wrzucając kawał drewna w płomienie. — Gdybyś po prostu wyszedł wreszcie na łowy, na coś innego niż te niewinne zwierzęta…

Rozejrzał się ponownie z niesmakiem po pokoju. Zobaczyłem wtedy, w cieniu, małe kudłate trupy kotów porozrzucane bezładnie na zakurzonej podłodze, rzecz niezwykła, godna uwagi, albowiem wampir nie może pozostawać obok martwego ciała swej ofiary, tak jak żaden ssak nie pozostaje w pobliżu swoich ekskrementów.

— Czy wiesz chociaż, że jest lato? — zapytał oskarżycielsko młody wampir. Lestat zaledwie potarł dłonie w odpowiedzi. Wrzask dziecka ucichł. Młody wskazując na nie, dodał: — Spróbuj, przynajmniej, ogrzejesz się.

— Mogłeś przynieść mi coś innego! — odpowiedział gorzko Lestat. Gdy zerknął na dziecko, ujrzałem jego zezujące w moją stronę oczy na tle światła, jakie dawała zadymiona lampka. Pojawił się w nich błysk rozpoznania. Ach, usłyszeć ten głos, znów go zobaczyć? Prawie bez zastanowienia zacząłem głośno walić w szybę. Młody wampir wstał natychmiast. Jego twarz przybrała stężony, zły wyraz, nie zwróciłem jednak na niego większej uwagi, próbując otworzyć okno. Lestat, przytrzymując swój płaszcz kąpielowy, powstał z fotela.

— To Louis! Louis! — krzyknął. — Wpuść go. Gestykulował zapamiętale jak inwalida, nakazując młodej „pielęgniarce” natychmiast otworzyć okno.

Jak tylko tak się stało, uderzył mnie w nozdrza zaduch, smród i gorąco bijące z pokoju. Całe kolonie insektów z rozkładających się trupów zwierząt wdarły się boleśnie w moje zmysły, tak że nawet wbrew sobie instynktownie cofnąłem się, nie zważając na rozpaczliwe gesty Lestata. Teraz ujrzałem stojącą w odległym kącie trumnę na podłodze, w której pewnie sypiał. Lakier odchodził od drewna, do połowy przykryta była stosami zżółkłych gazet. Po kątach walały się kości oblizane do czysta, gładkie, gdzieniegdzie tylko z kawałkami i pęczkami futerka. Tymczasem Lestat już obejmował mnie, przygarniając do siebie i prowadząc ku kominkowi. Widziałem w jego oczach łzy. Jego usta wykrzywiły się w dziwnym uśmiechu rozpaczliwego, desperackiego szczęścia, bliskiego bólu, i dostrzegłem ledwo widoczne ślady dawnych blizn. Poczułem się zakłopotany, patrząc na tę gładką, błyszczącą twarz nieśmiertelnego mężczyzny pochyloną i wykrzywioną w płaczu jak u starej baby.

— Tak, Lestat — powiedziałem cicho. — Przyszedłem, aby cię zobaczyć.

Odepchnąłem łagodnie jego dłoń i podszedłem do dziecka, które znowu zaczęło rozpaczliwie płakać, zarówno ze strachu, jak i z głodu. Gdy podniosłem je i poluźniłem koce, uspokoiło się nieco. Poklepałem je lekko i zacząłem kołysać. W tym czasie Lestat szeptał mi coś szybkimi, na wpół artykułowanymi słowami, których nie rozumiałem. Łzy płynęły mu po policzkach. Młody wampir stojący pod oknem z wyraźnym niesmakiem spoglądał na to wszystko, jedną ręką trzymając klamkę okna, jak gdyby zamierzał je w każdej chwili zaryglować.

— Więc to ty jesteś Louis — wtrącił nagle. Wydawało się, że tym odezwaniem wzmógł tylko nieopisane wprost podniecenie Lestata, który nerwowo, zapamiętale wycierał oczy rąbkiem swojego szlafroka.

Na czole dziecka usiadła mucha. Bezwiednie chwyciłem ją, ścisnąłem między palcami i rzuciłem zgniecioną na podłogę. Dziecko już nie płakało. Spoglądało na mnie wyjątkowo niebieskimi oczyma, ciemnoniebieskimi oczyma. Okrągła twarzyczka błyszczała od ciepła. Na ustach pojawił się uśmiech, początkowo niewyraźny, wkrótce coraz pełniejszy, jak płomień. Nigdy nie przyniosłem śmierci komuś tak młodemu, tak niewinnemu, i byłem tego świadomy teraz, gdy trzymałem dziecko z dziwacznym poczuciem smutku, silniejszym nawet niż uczucie, które opanowało mnie na Rue Royale. Kołysząc delikatnie dziecko, przyciągnąłem sobie fotel młodego wampira i usiadłem.

— Nic nie mów… wszystko w porządku — odezwałem się do Lestata, który z wdzięcznością opadł ciężko na swój fotel i pochylił się, aby pogłaskać obiema rękoma klapy mojego płaszcza.

— Ale tak się cieszę, że cię widzę — jąkał się przez łzy — Marzyłem o tym, że… przyjedziesz — dodał. Wykrzywił nagle twarz, jakby poczuł ból, którego nie mógł zidentyfikować, co przezmoment ujawniło ponownie całą sieć blizn na twarzy. Odwrócił wzrok, dłonią zatkał sobie ucho, jakby zamierzał zakryć je, chroniąc przed jakimś straszliwym dźwiękiem.

— Nie miałem takiego zamiaru… — zaczął, po czym potrząsnął głową. Otworzył oczy szeroko, z wysiłkiem, starając się skupić wzrok. — Nie miałem takiego zamiaru, aby pozwolić im na to, Louis… Mam na myśli tego Santiago… jego właśnie, wiesz, nie powiedział mi, co planują.

— To wszystko przeszłość, Lestat — odpowiedziałem.

— Tak, tak — przytaknął ochoczo. — Przeszłość. Nie powinna była… dlaczego… Louis, wiesz, o czym mówię… — Potrząsnął głową, jego głos zdawał się nabierać mocy, choć z wysiłkiem, — i Louis, ona nigdy nie powinna stać się jedną z nas. — Uderzył pięścią w swoją zapadniętą pierś, wymawiając raz jeszcze słowo „nas”.

Ona. Tak jakby nigdy nie istniała. Jakby była jakimś nielogicznym, fantastycznym snem, zbyt cennym i zbyt dla mnie osobistym, by zwierzać się z niego komukolwiek. W dodatku snem już przebrzmiałym. Spojrzałem na niego. Próbowałem myśleć, tak, nasza trójka razem.

— Nie bój się mnie, Lestat — powiedziałem jakby do siebie. — Nie przyszedłem ci zaszkodzić. Nic złego nie grozi ci z mojej strony.

— Wróciłeś do mnie, Louis — szepnął znów cienkim, wysokim głosem. — Wróciłeś do mnie, do domu, Louis, prawda? — Ponownie zagryzł wargę i spojrzał na mnie z rozpaczą.

— Nie, Lestat — potrząsnąłem głową.

Przez moment jego ciałem wstrząsnął jakiś szalony dreszcz, wykonywał nieskładne gesty, a w końcu usiadł, zakrywając sobie twarz w paroksyzmie rozpaczy. Ten drugi, który przypatrywał mi się chłodno, zapytał:

— Czy ty… czy wróciłeś do niego?

— Nie, oczywiście, że nie — odpowiedziałem. Uśmiechnął się głupio, jak gdyby tego właśnie się spodziewał i znowu wszystko spadnie na niego. Wyszedł z pokoju na ganek. Słyszałem go, jak stoi niedaleko, czekając.

— Chciałem cię tylko zobaczyć — podjąłem rozmowę z Lestatem. On jednak zdawał się mnie nie słyszeć. Coś innego rozpraszało jego uwagę. Jego oczy rozszerzyły się, a dłonie uniosły się do uszu. Wtedy ja także to usłyszałem. To była syrena samochodu policyjnego lub karetki. Stawała się coraz głośniejsza i powieki Lestata zacisnęły się silniej, a palce mocniej przycisnął do uszu. Sygnał narastał od strony miasta, wypełniając uliczkę.

— Lestat! — odezwałem się, przekrzykując płacz dziecka, które również się bało syreny. — Lestat, to tylko syrena! — odezwałem się do niego głupio, a on w odpowiedzi rzucił się do przodu ze swego fotela, chwycił mnie i przylgnął do mnie, a ja, wbrew swej woli, ująłem jego dłoń. Pochylił się, przyciskając głowę do mojej piersi i trzymał moją dłoń tak silnie, że aż sprawiał mi ból. Nagle pokój wypełniło migające, czerwone światło z ulicy, by po chwili zniknąć wraz z oddalającym się dźwiękiem.

— Louis, nie mogę tego znieść, nie mogę — szlochał. — Pomóż mi, Louis, zostań ze mną.

— Ale czego się boisz? — zapytałem. — Nie wiesz, co to było?

Gdy patrzyłem z góry na niego i widziałem jego blond włosy przyciśnięte do mojego płaszcza, przed oczyma stanął mi Lestat sprzed wielu lat, wysoki, pełen godności dżentelmen, w czarnej pelerynie, z głową odrzuconą do tyłu, głębokim bez skazy głosem, podśpiewujący arię operową z przedstawienia, z którego dopiero co wyszliśmy. Jego laska stukała o bruk zgodnie z rytmem muzyki. Wielkimi, skrzącymi się oczyma, dostrzegłszy postać jakiejś młodej kobiety stojącej nieopodal, wpatrywał się w nią z zachwytem tak, że uśmiech pojawiał się na jego twarzy, gdy tymczasem pieśń zamierała na ustach. Przez krótką chwilę, ten krótki moment, gdy ich wzrok spotykał się, całe zło zdawało się nie istnieć, nic tylko przyjemność i silna żądza życia.

Pomyślałem o tych wszystkich rzeczach, które mógłbym mu jeszcze teraz powiedzieć. Mógłbym przypomnieć mu o tym, że jest nieśmiertelny, że nic nie skazuje go na wieczne potępienie i wycofanie się z życia, poza nim samym. I że jest otoczony znakami zbliżającej się i nieuniknionej śmierci. Nie rzekłem jednak ani słowa. Wiedziałem też, że nie byłbym w stanie.

Cisza, która zapadła, zdawała się wypełniać pokój całkowicie. Muchy roiły się na gnijącym trupie szczura, a dziecko uspokoiwszy się, spoglądało teraz na mnie, jak gdyby moje oczy były błyszczącymi bawidełkami. Jego malutka rączka zamknęła się na moim wyciągniętym palcu, który przytknąłem do maleńkich usteczek.

Lestat powstał z fotela, wyprostował się, lecz tylko po to, by po chwili zgiąć się ponownie wpół i opaść na fotel.

— Nie zostaniesz ze mną — westchnął, odwracając wzrok i wpatrując się w przestrzeń. — Tak bardzo chciałem z tobą rozmawiać — kontynuował. — Tej nocy, kiedy wróciłem do domu na Rue Royale, chciałem rozmawiać tylko z tobą. — Wstrząsnął nim nagły dreszcz, przymknął oczy, jego gardło wyraźnie się ścisnęło. Zdawało się, jakby ciosy, które mu wtedy zadałem, dosięgły go teraz. Patrzył ślepym wzrokiem przed siebie, zwilżając wargi językiem. Jego głos był niski, prawie naturalny.

— Przyjechałem do Paryża za tobą…

— Co takiego chciałeś mi powiedzieć? — zapytałem. — Co takiego?

Dobrze jeszcze pamiętałem jego oszalały upór w „Theatre des Vampires”. Nie myślałem o tym od lat. Nie, nigdy potem nie myślałem o tym. Byłem też świadom, że mówię teraz o tym z wielką niechęcią.

On jednak uśmiechnął się do mnie ckliwym, prawie skruszonym, pokornym, przepraszającym uśmiechem. Potrząsnął głową. Patrzyłem, jak jego oczy, miękkie, lekko zamglone, wypełniają się rozpaczą.

Poczułem głęboką, niezaprzeczalną ulgę.

— Ale zostaniesz — nalegał.

— Nie — odpowiedziałem.

— Ani ja! — Usłyszeliśmy głos młodego wampira z ciemności. Przez chwilę stał w otwartym oknie, patrząc na nas. Lestat spojrzał na niego, a potem spuścił wzrok, jego dolna warga drżała.

— Zamknij, zamknij — powiedział pospiesznie, wskazując palcem na okno. Po chwili wybuchnął szlochem, zasłaniając dłonią usta, zwiesił głowę i płakał.

Młody wampir zniknął. Słyszałem jego szybkie kroki, ostro zaskrzypiała furtka. Zostaliśmy sami. Lestat płakał. Minęło trochę czasu, zanim przestał, a ja przyglądałem mu się tylko. Myślałem o tym wszystkim, co zaszło między nami. Przypomniałem sobie rzeczy, o których sądziłem, że całkowicie odeszły w niepamięć. Czułem przemożny, opanowujący mnie smutek, jak wtedy, gdy zobaczyłem to miejsce przy Rue Royale, gdzie mieszkaliśmy razem. Ale ten smutek był nie z powodu Lestata, tego eleganckiego, wesołego wampira, który tam wtedy mieszkał. Był to raczej smutek z powodu czegoś, co było ponad Lestatem, a tylko zawierało go w sobie, i było częścią wielkiego, straszliwego smutku za wszystkimi rzeczami, jakie kiedykolwiek utraciłem, kochałem lub znałem. Wydawało mi się wtedy, że jestem w innym miejscu, w innym czasie, lecz były one, i czas, i miejsce, realne. I to był jakiś pokój, gdzie muchy brzęczały tak, jak brzęczały tutaj, a powietrze było ciężkie i gęste, pełne zapachu śmierci i wiosny. Prawie zaczynałem poznawać to miejsce, poznawać ze straszliwym bólem, bólem tak strasznym, że moje zmysły wykręcały się od tego konwulsyjne: „Nie, nie chcę wracać do tego miejsca” — i nagle wszystko zaczęło ustępować, i oto znów byłem tutaj, teraz, z Lestatem. Zdumiony zobaczyłem, jak moja własna łza skapnęła na twarz dziecka. Zobaczyłem ją, jak błyszczy na jego policzku, i ujrzałem, jak policzek dziecka zaokrągla się od uśmiechu. To musiało być chyba światło dostrzeżone w łzach. Zakryłem twarz dłonią i wytarłem łzy, które rzeczywiście tam były i spojrzałem na nie ze zdziwieniem.

— Ale Louis… — Lestat zaczął mówić cicho. — Jak możesz być kimś takim, jak możesz to znieść? — Patrzył teraz na mnie z grymasem na ustach, zapłakany.

— Powiedz mi, Louis, pomóż mi to zrozumieć! Jak ty możesz to wszystko objąć, jak możesz to wytrzymać? — Z rozpaczy w jego oczach i głębokiego tonu w głosie było dla mnie jasne, że on również próbował dotrzeć samodzielnie do czegoś, co także i dla niego było bolesne, próbował dotrzeć do miejsca, gdzie nie ośmielił się zaglądać od dawien dawna. Ale wtedy, gdy jeszcze patrzyłem na niego, jego oczy zmętniały, zmieszały się. Podciągnął wysoko szlafrok i potrząsając głową, odwrócił wzrok w kierunku ognia. Wstrząsnął nim dreszcz. Po chwili jęknął.

— Muszę już iść, Lestat — odezwałem się. Poczułem się bardzo zmęczony, zmęczony nim, zmęczony tym smutkiem. Znów zapragnąłem znaleźć się w ciszy, w doskonałym spokoju, do którego tak się przyzwyczaiłem. Zdałem sobie jednak sprawę, że zabieram ze sobą to małe dziecko.

Lestat spojrzał na mnie swoimi wielkimi, śmiertelnie zaniepokojonymi oczyma, w gładkiej, nie starzejącej się twarzy.

— Ale wrócisz… przyjdziesz mnie odwiedzić… Louis? — zapytał.

Odwróciłem się od niego, słysząc, jak woła za mną moje imię i spokojnie wyszedłem z domu. Kiedy dotarłem do ulicy, odwróciłem się i spostrzegłem, że kręci się przy oknie, jak gdyby obawiając się wyjść na zewnątrz. Zdałem sobie sprawę, że nie wychodził od dawna, od bardzo dawna, i przyszło mi do głowy, że może już nigdy stąd nie wyjdzie.

Dziecko zaniosłem z powrotem do domu, z którego zabrał je wampir. Ułożyłem je w kołysce.

Krótko po tym opowiedziałem Armandowi, że widziałem się z Lestatem. Minął może miesiąc, nie jestem pewien. Czas nie znaczył dla mnie wiele, jak znaczy teraz. Miał jednak wielkie znaczenie dla Armanda, był zdziwiony, że nie wspominałem o tym wcześniej.

Spacerowaliśmy tej nocy po przedmieściach, gdzie miasto przechodzi powoli w Andubon Park, a na nadbrzeżu rzeki, nie spotyka się nikogo. Trawiaste stoki wału zapadały się w bagnistą plażę, tu i ówdzie zarzuconą kawałkami desek unoszących się na wodzie.

Po drugiej stronie migały światła zakładów przemysłowych, kompanii umiejscowionych przy ujściu rzeki, punkciki czerwieni i zieleni, które z dala migały jak gwiazdy. Światło księżyca ujawniało rwący i silny prąd. Tutaj nawet letni upał stygł w podmuchach zimnego wiatru od wody, który delikatnie poruszał mchem zwisającym z gałęzi powykręcanego dębu, pod którym siedzieliśmy. Palcami zrywałem mech i próbowałem go ustami, choć w smaku był gorzki i nienaturalny. Gest wydawał się jednak naturalny. Czułem niemal, że chyba nigdy nie opuszczę Nowego Orleanu. Ale jakie znaczenie mają takie myśli, gdy żyje się wiecznie? Nigdy już nie wyjeżdżać z Nowego Orleanu? „Nigdy już” wydawało się określeniem ludzi śmiertelnych.

— Czy nie odczuwałeś pragnienia zemsty? — zapytał Armand. Leżał na trawie, obok mnie, oparty na łokciu, z oczami utkwionymi we mnie.

— Dlaczego? — zapytałem spokojnie. Znów, jak to często teraz miało miejsce, chciałem zostać sam. Sam na sam z tą potężną i chłodną rzeką, pod mrocznym księżycem. — Lestat uległ zemście doskonałej. Umiera, umiera z powodu własnej sztywności, niemożności przystosowania się, ze strachu. Jego dusza nie potrafi zaakceptować zmieniających się czasów. Nic równie udręczonego nie zostało lepiej opisane wtedy przez ciebie w Paryżu. Myślę, że umiera równie niezgrabnie i groteskowo, jak często umierają w dzisiejszych czasach ludzie… ze starości.

— A ty… co ty wtedy czułeś? — dopytywał się Armand. Uderzył mnie osobisty ton tego pytania i fakt, jak wiele minęło czasu od naszej ostatniej rozmowy, prowadzonej właśnie w ten sposób. Bardzo mocno to wtedy odczuwałem, odrębność jego jestestwa, opanowanie i wewnętrzną siłę. Postać o prostych kasztanowych włosach i dużych, czasami melancholijnych, oczach. Oczach, które często wydawały się nie dostrzegać nic poza własnymi myślami. Dziś płonęły posępnym płomieniem, co nie było normalne.

— Nic — odpowiedziałem.

— Nic, ani w jedną, ani w drugą stronę?

Przytaknąłem. Pamiętałem wyraźnie tylko ten smutek, jak gdyby jeszcze dotąd mnie nie opuścił. Nie chciałem tego jednak powiedzieć Armandowi, zdradzić się, choć czułem, że bardzo pragnie, bym mu to ujawnił… To, lub w ogóle cokolwiek…

— Ale czy powiedział ci coś, co wzbudziło w tobie na powrót tamtą nienawiść… — wymamrotał. Dopiero w tej chwili zdałem sobie w pełni sprawę, jak bardzo jest strapiony i zaniepokojony.

— O co chodzi, Armand? Dlaczego o to pytasz? — powiedziałem.

On jednak w odpowiedzi wyciągnął się tylko na pochyłym stoku tamy i przez dłuższy czas patrzył w gwiazdy. Rozgwieżdżone niebo przywiodło mi na pamięć noce spędzone z Klaudią na statku, który nas wiózł do Europy, noce, kiedy gwiazdy zdawały się dotykać niemal fal.

— Myślałem, że chciał ci może powiedzieć coś o Paryżu… — podjął na nowo Armand.

— Co miałby powiedzieć o Paryżu? Że nie chciał, aby Klaudia umarła? — zapytałem. Jej imię zabrzmiało dziwnie. Klaudia rozkładająca pasjansa na stoliczku kołyszącym się od fal, lampka skrzypiąca na haku, ciemny iluminator pełen gwiazd. Klaudia z głową pochyloną, z palcami zastygłymi w wyszukanej pozie nad uchem, jak gdyby miały za chwilę poluźnić kosmyk włosów. Poczułem się zażenowany, zmieszany faktem, że w mojej pamięci zawsze już będzie spoglądać na mnie znad kart pustymi oczodołami.

— Mogłeś mi powiedzieć o Paryżu cokolwiek, co tylko chciałeś, Armand — powiedziałem. — Już dawno temu. Nie miałoby to znaczenia.

— Nawet to, że to ja właśnie…?

Odwróciłem się do niego. Ujrzałem niezwykły ból w jego oczach. Wydawało się, że są olbrzymie, zbyt wielkie, a biała twarz zbyt wycieńczona i blada.

— Że to ty ją zabiłeś? Że to ty zmusiłeś ją, aby weszła na podwórko, po czym zamknąłeś ją tam? — zapytałem. — Nie mów mi tylko, że odczuwałeś z tego powodu ból przez wszystkie te lata, nie ty.

Armand zamknął oczy i odwrócił twarz. Dłoń trzymał na piersi, jak gdybym zadał mu nagły i mocny cios.

— Nie przekonasz mnie, że naprawdę to cię obchodzi — powiedziałem zimno. Spojrzałem na wodę i znów opanowało mnie to uczucie… chciałem być sam. Po chwili wiedziałem już, że za chwilę wstanę i odejdę, nie oglądając się na niego. To jest, jeśli Armand nie uczyni tego pierwszy i nie zostawi mnie tutaj, bo właściwie to wolałem pozostać tu, w tym spokojnym i zacisznym miejscu.

— Ciebie też to nic nie obchodzi… — Usłyszałem, jego słowa. Usiadł powoli i znów obrócił się w moją stronę. Znów widziałem te ciemne płomienie w jego oczach. — Myślałem, że przynajmniej zrobi to na tobie wrażenie — odezwał się. — Myślałem, że poczujesz tamto uczucie, tamten gniew i złość, gdy zobaczysz go ponownie. Myślałem, że coś popchnie cię do przodu i ożywi, gdy go zobaczysz…

— Że mnie ożywi? — zapytałem cicho. Poczułem zimną i metaliczną twardość słów, które wypowiadałem, ich modulację, zdecydowanie. Byłem zimny, cały jakby z żelaza, a on nagle stał się kruchy i delikatny, taki, jakim właściwie już był od jakiegoś czasu.

— Tak! — wykrzyknął wreszcie. — Tak, że wrócisz do życia!

Twarz wykrzywiła mu się w zdziwieniu, zdecydowanie zmieszana. I wtedy zdarzyła się dziwna rzecz. Pochylił głowę, jak gdyby uznając się za pokonanego, coś w jego twarzy odzwierciedlało to, choć zaledwie przez chwilę, i przypomniało mi to kogoś innego, kogoś, kogo widziałem pokonanego w ten sam sposób. Zdziwiło mnie tylko, że tak wiele czasu potrzebowałem, aby zobaczyć teraz na nowo twarz Klaudii z takim właśnie grymasem przestrachu. Klaudia, stojąca przy łóżku w pokoju w hotelu „Saint-Gabriel” błagająca mnie, abym przeistoczył Madeleine w wampira. Ten sam bezradny wzrok, ta sama porażka, tak boleśnie przeżywana w sercu, że wszystko poza tym staje się nieważne. A potem Armand, zupełnie nie tak jak Klaudia, zdołał się zebrać w sobie, zebrać siły. Rzucił jednak tylko cicho jak wiatr:

— Louis, ja umieram!

A ja, przyglądając się mu, słysząc go, jedyne stworzenie na ziemi, które go wysłuchiwało, zdając sobie doskonale sprawę, że to prawda, nie powiedziałem nic.

Armand westchnął. Głowę trzymał nadal zwieszoną. Prawa ręka leżała bezwładnie na trawie.

— Nienawiść… to jest prawdziwa namiętność… — powiedział — Zemsta, to jest prawdziwa namiętność…

— Nie z mojej strony… — odpowiedziałem półgłosem. — Nie teraz.

Jego oczy wpatrywały się we mnie, lecz twarz była bardzo spokojna.

— Wierzyłem, że przejdziesz przez to — odezwał się — że kiedy ból minie, na powrót ożyjesz i wypełnisz się miłością i tą dziką niezaspokojoną ciekawością, z którą zjawiłeś się po raz pierwszy u mnie, tą uporczywą świadomością i głosem wiedzy, które przywiodły cię do Paryża, do mojej celki. Sądziłem, że ta część ciebie nie może umrzeć. I sądziłem także, że gdy ból minie, wybaczysz mi rolę, jaką odegrałem w związku z jej śmiercią. Ona ciebie nigdy nie kochała, wiesz o tym. Nie w taki sposób, w jaki ja ciebie kochałem i ty kochałeś nas oboje. Wiedziałem o tym! Rozumiałem to! Wierzyłem też, że przyciągnę cię jakoś i utrzymam przy sobie. Że czas otworzy się dla nas i będziemy uczyć się nawzajem od siebie. Wszystko, co tobie dałoby szczęście, dałoby i mnie, a ja chroniłbym cię przed tym bólem. Moja moc byłaby twoją mocą, moja siła twoją siłą. Ale dla mnie jesteś wewnętrznie martwy, jesteś zimny i nie mam do ciebie dostępu! Jest tak, jak gdybym nie był wcale obok ciebie, przy tobie. A gdy jestem z tobą, mam przerażające uczucie, że ciebie po prostu nie ma, że nie istniejesz. Jesteś zimny, tak odległy dla mnie jak te dziwne współczesne obrazy, pełne linii, kwadratów i geometrycznych figur, których nie potrafię pokochać czy zrozumieć, a które są równie dalekie i obce, jak współczesna rzeźba pozbawiona ludzkiej formy. Moimi ramionami wstrząsa dreszcz, kiedy jestem obok ciebie. Patrzę w twoje oczy, ale nie widzę tam swojego odbicia…

— To, o co prosisz, jest niemożliwe! — odpowiedziałem szybko. — Czy nie widzisz? To, o co ja prosiłem, też było niemożliwe, od samego początku.

Zaprotestował. Sprzeciw już się formował w układzie warg, w geście podniesionej ręki.

— Szukałem miłości i dobroci wśród tych, którzy są żyjącą śmiercią — rzekłem. — To było niewykonalne od samego początku, ponieważ nie można mieć miłości i dobroci, kiedy robi się to, co jest absolutnym złem, gdy w dodatku wie się o tym. Można odczuwać jedynie rozpaczliwy zamęt w głowie i tęsknotę. Znałem już prawdziwą odpowiedź na moje poszukiwania, zanim jeszcze przybyłem do Paryża. Znałem ją, gdy po raz pierwszy odebrałem życie istocie ludzkiej, aby nasycić swoje pragnienie. To była moja śmierć, a przecież nie chciałem jej zaakceptować, ponieważ jak wszystkie stworzenia nie chcę umierać! Szukałem więc innych tego samego gatunku co ja, szukałem wampirów, na dobre czy na złe, szukałem setki rzeczy pod setką nazw. A wszystko było takie same, wszystko było złem. I wszystko było złe. Bo nikt nie potrafił w żaden sposób odwieść mnie od tego, co tam znałem jako prawdę — że jestem potępiony we własnej duszy i umyśle. Kiedy przybyłem do Paryża, myślałem, że jesteś potężny i piękny, i pozbawiony tego żalu, skrupułów czy skruchy. Pragnąłem tego rozpaczliwie. Ale ty byłeś tylko niszczycielem, tak jak i ja, jeszcze bardziej bezlitosnym i przebiegłym. Pokazałeś mi, że jedyne, na co mogę liczyć, to jeszcze głębsze pokłady zła, dalsze wtajemniczenia w bezwzględność i chłód, do którego musiałem dojść, aby ukoić w końcu ten ból. Zaakceptowałem to. Miłość, namiętność, które we mnie widziałeś, wygasły, wypaliły się. Teraz widzisz we mnie po prostu tylko swoje odbicie.

Minęła dłuższa chwila. Wstał i stanął odwrócony do mnie plecami, spoglądając na rzekę, z głową opuszczoną jak poprzednio, z rękoma przyciągniętymi do boków. Ja również patrzyłem na rzekę. Rozmyślałem.

— Nic więcej nie mogę ci powiedzieć, nic więcej nie mogę zrobić.

— Louis — odezwał się wreszcie, podnosząc głowę, głosem grubym i zupełnie nie swoim.

— Tak, Armand? — zapytałem wyczekująco.

— Czy jest jeszcze coś, czego chciałbyś ode mnie, coś, czego życzyłbyś sobie ode mnie?

— Nie — odpowiedziałem. — Co masz na myśli?

Nie odpowiedział. Powoli zaczął odchodzić. Na początku sądziłem, że odejdzie tylko na parę kroków, może po to, by samotnie powłóczyć się po błotnistej plaży poniżej. Po chwili zorientowałem się jednak, że odchodzi na dobre. Z trudem dostrzegałem go coraz bardziej oddalonego w świetle księżyca. Był już tylko plamką na połyskującej od księżyca wodzie. Nigdy więcej go nie zobaczyłem.

Oczywiście, minęło kilka nocy, zanim zdałem sobie sprawę, że zniknął na zawsze. Jego trumna pozostała, ale nie wrócił po nią. Po kilku miesiącach kazałem przenieść ją na cmentarz St. Louis i pozostawić w krypcie obok mojej własnej. Grób, przez dłuższy czas zaniedbany, ponieważ nie było już rodziny, aby się nim opiekować, przyjął ostatnią pamiątkę, jaka po nim została. Wkrótce jednak wzbudziło to we mnie niepokój, przeszkadzało mi. Myślałem o tym zaraz po przebudzeniu i przed zaśnięciem. Którejś nocy poszedłem tam i wyciągnąłem trumnę. Roztrzaskałem ją na kawałki i porzuciłem w odległym miejscu na cmentarzu w wysokiej trawie.

Wampir, który był ostatnim dzieckiem Lestata, zaczepił mnie którejś nocy, krótko po tym. Błagał, abym mu powiedział wszystko, co wiem o świecie, bym został jego towarzyszem i nauczycielem. Powiedziałem, iż jedyną rzeczą, jaką wiem na pewno, jest to, że bez wątpienia zniszczę go, jeśli tylko zobaczymy się ponownie.

— Widzisz, ktoś musi umrzeć każdej nocy, kiedy spaceruję po ulicy, aż będę miał odwagę to skończyć — powiedziałem mu. — A ty jesteś idealnym kandydatem na taką ofiarę, zabójca równie zły jak ja sam.

Opuściłem Nowy Orlean następnej nocy, ponieważ smutek i żal nie przestały mnie dręczyć. Nie chciałem też myśleć o tym starym domu, gdzie wolno umierał Lestat. Czy o tym młodym wampirze, który uciekał teraz przede mną, czy wreszcie o Armandzie.

Chciałem znaleźć się w miejscu, które byłoby dla mnie nowe, absolutnie nie znane. Nic innego już się nie liczyło.

I to cała historia. Nie ma nic więcej.

Chłopak trwał niemo, wpatrując się w wampira. Ten siedział skupiony z rękoma złożonymi na stole. Jego wąskie oczy w czerwonych obwódkach utkwione były w obracającą się taśmę magnetofonową. Twarz miał posępną, żyły na skroniach jakby wyrzeźbione w kamieniu. Siedział nieruchomo. Jedynie zielone oczy ujawniały życie, które teraz było tępą fascynacją przesuwającą się taśmą magnetofonową. Po chwili chłopak odchylił się do tyłu i palcami prawej ręki zmierzwił sobie włosy.

— Nie — powiedział, szybko wdychając powietrze, po czym powtórzył raz jeszcze głośniej: — Nie!

Wydawało się, że wampir go nie słucha. Przesunął wzrok z magnetofonu na okno w kierunku ciemnego, ale szarzejącego już nieba.

— To nie musiało się tak skończyć! — powiedział chłopak, pochylając się do przodu.

Wampir, nie przestając patrzeć w okno, zaśmiał się krótko, sucho.

— Wszystkie te rzeczy, które czuł pan w Paryżu! — Krzyk młodego dziennikarza narastał. — Miłość do Klaudii, uczucia, nawet te wobec Lestata! To nie musiało się tak skończyć, nie rozpaczą, nie desperacją. Ponieważ tak to właśnie się skończyło, prawda? Rozpaczą!

— Dość — odrzekł nagle wampir, unosząc lewą rękę. Jego wzrok przeniósł się prawie automatycznie na twarz chłopca. — Powtarzam ci to, co już powiedziałem, że nie mogło się to skończyć inaczej.

— Nie mogę tego zaakceptować — odrzekł chłopak, kładąc ręce na piersi i potrząsając zdecydowanie głową. — Nie mogę.

Emocja zdawała się w nim narastać tak, że bezwiednie kiwał się na krześle. Po chwili wstał gwałtownie i zaczął przemierzać pokój w tę i z powrotem. Gdy odwrócił się i spojrzał ponownie w twarz wampira, słowa, które cisnęły mu się na usta, utkwiły w gardle. Wampir patrzył jedynie na niego, ale jego twarz wydłużyła się i pojawił się na niej wyraz pewnego rozdrażnienia i gorzkiego rozbawienia.

— Czy nie widzi pan, jak pan to sam przedstawił? To była przygoda, o jakiej nie śniło mi się w całym życiu! Mówi pan o namiętnościach, o tęsknotach! O rzeczach, których miliony z nas nawet nie będą miały szansy przeżyć czy nawet pojąć. A potem mówi mi pan, że to wszystko kończy się tak zwyczajnie. Mówię panu… — Stanął teraz nad wampirem z rękoma rozrzuconymi szeroko. — Gdyby dał mi pan tę moc! Moc widzenia, odczuwania i życia wiecznie!

Oczy wampira powoli zaczęły się rozszerzać, a usta rozchylać.

— Co!? — Zażądał wyjaśnienia. — Co!?

— Niech pan mi to da. — Chłopak gorączkował się. Jego prawa ręka zacisnęła się w pięść. — Uczyń mnie wampirem, teraz! — wykrzyknął zdumionemu Louisowi prosto w twarz.

To, co nastąpiło później, było szybkie i niejasne. Wampir stanął gwałtownie na nogi i chwycił młodego człowieka za ramiona. Spocona twarz reportera wykrzywiła się ze strachu, gdy wampir z wściekłością utkwił w nim wzrok.

— Tego chcesz? — wysyczał ledwo poruszając wargami. — Tego… po tym wszystkim, co ci powiedziałem… o to prosisz?

Chłopak wydał z siebie krótki okrzyk i zaczął drżeć na całym ciele. Pot wystąpił mu na czoło i nad górną wargą. Jego dłoń ostrożnie dotknęła ręki wampira.

— Nie wie pan, jakie jest życie człowieka — powiedział, o mało co nie wybuchając płaczem. — Zapomniał pan? Nie rozumie pan znaczenia swojego własnego opowiadania, tego, co może ono oznaczać dla istoty ludzkiej takiej jak ja.

Krztuszący szloch przerwał mu. Palcami wpił się w ramię wampira.

— Boże — jęknął wampir i odwracając się, odepchnął chłopaka w stronę ściany, tak że prawie stracił równowagę. Stanął plecami do niego, wpatrując się w szarość za oknem.

— Błagam cię… daj temu jeszcze jedną szansę. Jeszcze jedną szansę we mnie — prosił chłopak.

Wampir obrócił się z twarzą wykrzywioną złością jak poprzednio. Po chwili, stopniowo jego twarz wypogodziła się. Powieki opadły ciężko na oczy, a usta wydłużyły się w uśmiechu. Raz jeszcze spojrzał na chłopaka.

— No i nie udało mi się — powiedział nagle — zupełnie mi się nie udało…

— Nie — natychmiast zaprzeczył reporter.

— Nie mów już nic więcej — powiedział wolno wampir. — Pozostała mi jeszcze tylko jedna szansa. Czy widzisz tę przesuwającą się taśmę magnetofonową? Pozostał mi tylko jeden sposób pokazania ci znaczenia tego, o czym opowiadałem.

W tej samej chwili dosięgnął młodego mężczyznę tak szybko, że ten ani zorientował się, co się z nim dzieje, bezskutecznie usiłując wydostać się z jego uścisku. Wampir unieruchomił ręce chłopaka i przycisnął jego ciało do piersi tak, że jego pochylała się tuż przed ustami.

— Widzisz — wyszeptał wampir. Jego warga uniosła się nad zębami, odsłaniając długie kły, które w tym momencie wbiły się w ciało młodego mężczyzny. Chłopak jęknął niskim, charczącym głosem, jego dłoń bezskutecznie usiłowała znaleźć oparcie w powietrzu. Oczy rozszerzyły się, by po chwili, gdy wampir zaczął pić, zajść mgłą. Wampir sprawiał wrażenie uspokojonego, jakby spał. Jego wąska klatka piersiowa falowała delikatnie, wraz z towarzyszącymi oddechowi westchnieniami. Zdawało się, że unosi się nad podłogą, a potem powraca na nią z tym samym somnambulicznym uśmiechem. Słychać było pochlipywanie chłopaka, a kiedy wampir go puścił, on trzymał się go jeszcze obiema rękoma, wpatrując w wilgotną białą twarz, bezwładne ręce i na wpół przymknięte oczy. Chłopak jęczał. Jego dolna warga zwisła jakby w chorobie. Raz jeszcze jęknął, tym razem głośniej, a głowa odchyliła się do tyłu.

Wampir posadził go delikatnie na krześle. Młody dziennikarz usiłował coś powiedzieć, a łzy, które pojawiły się teraz w jego oczach, były wynikiem nie tylko wysiłku, jaki go to kosztowało. Głowa opadła mu do przodu, ciężko, pijacko, a dłoń spoczywała na stole. Wampir tymczasem stał spokojnie, spoglądając na niego z góry. Jego biała skóra stała się teraz błyszcząca i różowa, jak gdyby paliła się nad nim różowa lampa, a postać odbijała całe światło. Wargi miał ciemne, a żyły na skroniach i dłoniach uwidoczniły się pod skórą. Twarz wampira stała się na powrót młodzieńcza i gładka.

— Czy ja umrę? — wyszeptał dziennikarz, wolno spoglądając do góry. — Czy umrę? — wyjęczał drżącymi ustami.

— Nie wiem — padła krótka odpowiedź.

Młodzieniec chciał jeszcze coś powiedzieć, ale dłoń, która spoczywała na stole, posunęła się po blacie, a głowa bezwładnie opadła. Stracił przytomność.

Kiedy otworzył oczy, zobaczył słońce. Całkowicie oświetlało gołe okno. Czuł jego ciepło na twarzy i wyciągniętej dłoni. Przez chwilę leżał nieruchomo, z twarzą opartą na stole, lecz po chwili, z wielkim wysiłkiem, wyprostował się i nabrał głęboko powietrza w płuca. Zamykając oczy, przycisnął dłoń do miejsca, skąd wampir pił krew. Druga dłoń przypadkowo dotknęła stojącego na stole magnetofonu — krzyknął jak oparzony. Przeszedł niezręcznie przez pokój, prawie tracąc równowagę, aż oparł obie dłonie na białej umywalce. Szybko odkręcił kurek, oblał twarz zimną wodą i wytarł ją brudnym ręcznikiem wiszącym na gwoździu. Oddychał już regularnie. Stanął nieruchomo, spoglądając w lustro oparte o ścianę, potem zerknął na zegarek. Dopiero teraz otrząsnął się, jakby zegarek zaszokował go i przywrócił do życia szybciej niż słońce czy woda. Obszukał pokój i korytarz, ale nie znalazłszy tam niczego i nikogo, z powrotem usiadł na krześle. Wyciągnął mały, biały notatnik z kieszeni, piórko i położył je na stole. Teraz dotknął klawisza magnetofonu. Taśma szybko nawijała się z powrotem na szpulę, aż do chwili zatrzymania. Kiedy usłyszał głos wampira, pochylił się do przodu, śledząc dokładnie jego słowa. Potem znów przesunął taśmę, wysłuchując innego fragmentu rozmowy. Potem jeszcze raz i jeszcze raz. W końcu jego twarz rozjaśniła się. Taśma wolno przesuwała się, a z magnetofonu słychać było głos: „To był bardzo ciepły wieczór i od razu, kiedy go zobaczyłem na ulicy St. Charles, wiedziałem, że nie włóczy się bez celu…”

Szybko zapisał w notesie „Lestat… w okolicy St. Charles Avenue, stary rozsypujący się dom… nędzna okolica, szukać zardzewiałej balustrady”. Wepchnął pośpiesznie notatnik do kieszeni, zebrał taśmy i włożył je do aktówki razem z magnetofonem. Najpierw korytarzem, a potem w dół po schodach, zbiegł szybko na ulicę, gdzie na wprost baru, na rogu stał zaparkowany jego samochód.

Загрузка...