Część III

Było to na tydzień przed tym, jak towarzyszyliśmy Madeleine w misji podpalenia świata lalek w witrynie sklepu. Pamiętam, że przechadzaliśmy się właśnie w pobliżu, wkraczając w jaskinię ciemności, gdzie padający deszcz był jedynym odgłosem dochodzącym z zewnątrz. I wtedy, nagle zobaczyłem czerwony oślepiający płomień na tle nieba. Dzwony zaczęły bić, ludzie krzyczeli, a Klaudia mówiła tymczasem obok mnie przyciszonym głosem o naturze ognia. Gęsty dym zdenerwował mnie. Odczuwałem strach. Nie dziki, ludzki strach, ale jakby coś zimnego, niczym hak w moim boku. Ten strach, ten płonący dom na starym mieście przy Rue Royale w Nowym Orleanie, Lestat ogłuszony, stojący pośród palącej się podłogi.

— Ogień oczyszcza… — powiedziała Klaudia, a ja odrzekłem:

— Nie, ogień zaledwie niszczy…

Madeleine minęła nas i kierowała się ku wylotowi ulicy; widmo w deszczu, jej białe ramiona rozcinały szybko powietrze, przywołując nas gestami, białe łuki robaczków świętojańskich. Pamiętam też, że Klaudia zostawiła mnie i podeszła do niej. I pamiętam widok opadających, poskręcanych złocistych włosów, gdy powiedziała, abym poszedł za nią. Jej wstążka zsunęła się na chodnik, pod nogi do czarnej kałuży. One już chyba odeszły, gdy pochyliłem się, aby ją podnieść. I wtedy zauważyłem, że ktoś jeszcze sięgnął po wstążkę. Podniosłem wzrok. To był Armand; podawał mi ją teraz.

To był dla mnie wstrząs, ujrzeć go właśnie tu i właśnie w tym momencie, tak blisko. Postać Anioła Śmierci, cudownie realną w swojej czarnej pelerynie i jedwabnym krawacie, a przecież nieuchwytną niczym cień, milczącą. Daleki blask ognia odbijający się czerwienią w jego oczach przebrązowił nieco czerń postaci.

Obudziłem się nagle, jakbym do tej pory drzemał, obudziłem się, odczuwając go wszystkimi zmysłami, na widok tej ręki, która obejmowała mnie, głowy pochylonej tak, jakby dawał mi znak, że chce, abym poszedł za nim — obudziłem się, aby znów poczuć i doświadczyć jego obecności, która zaczęła mnie przenikać równie silnie jak wtedy, gdy byłem z nim w jego małym pokoiku. Przechadzaliśmy się teraz znowu razem, w pobliżu Sekwany, tak zręcznie i szybko mijając nielicznych przechodniów, że chyba wcale nas nie dostrzegali. To, że potrafiłem nadążać za nim z łatwością, zdziwiło mnie. Zmuszał mnie, bym sam zdał sobie sprawę z tkwiących we mnie możliwości i mocy.

Rozpaczliwie pragnąłem porozmawiać z nim, zatrzymać go obiema rękami, chwytając się jego ramion, by móc chociaż spojrzeć znów w jego oczy, tak jak robiłem to tamtej ostatniej nocy, umiejscowić go w czasie i przestrzeni, tak że mógłbym zacząć wreszcie opanowywać swoje podniecenie i ekscytację, jakie we mnie wzbudzał. Tyle było rzeczy, o których chciałem mu powiedzieć, tyle wytłumaczyć. A przecież nie wiedziałem, od czego zacząć, co powiedzieć? Czułem tylko, że pełnia tego uczucia przynosi ulgę niemal na granicy łez, a tego właśnie obawiałem się najbardziej.

Nie wiedziałem, gdzie się znajdujemy. Byłem jednak pewien, że w swych wędrówkach już się kiedyś tutaj zapuściłem — w uliczkę starych domów i pałaców, wysokich murów ogrodowych i szerokich bram wjazdowych, wieżyczek na szczytach i okien z ołowiowego szkła pod kamiennymi łukami. Domy z innych epok, sękate drzewa, ta nagła, głęboka cisza i spokój, to odosobnienie, oddzielenie od świata zewnętrznego, ledwie garstka ludzi zamieszkiwała te obszerne przestrzenie wysokich pokojów, gdzie kamień pochłaniał dźwięk oddechu.

Armand był właśnie na szczycie muru, z ręką opartą o zwieszający się nad nim konar drzewa, drugą wyciągniętą ku mnie. Po chwili byłem już obok niego, mokre liście dotykały mojej twarzy. U góry widziałem piętra budynku zwieńczonego samotną wieżą, ledwie widoczną w deszczu na tle ciemnego nieba.

— Posłuchaj — usłyszałem głos Armanda — musimy wspiąć się na tę wieżę.

— Nie mogę… nie potrafię… to niemożliwe!

— Musisz zacząć poznawać swoją własną moc. Możesz z łatwością wspiąć się na górę. Pamiętaj, jeśli nawet odpadniesz, to i tak nie może stać ci się nic złego. Rób to samo, co ja. Zwróć tylko uwagę na jedno. Mieszkańcy tego domu znają mnie od stu lat i uważają za ducha, więc jeśli przypadkowo ujrzą ciebie albo gdy ty ich zobaczysz przez okno, pamiętaj, za kogo nas tu mają i nie daj poznać po sobie, że ich dostrzegasz, jeśli nie chcesz ich rozczarować lub zmieszać. Słyszysz? Jesteś tu zupełnie bezpieczny.

Nie byłem pewien, co bardziej budziło we mnie strach, sama wspinaczka czy to, że mogę być dostrzeżony i uznany za ducha, ale i tak nie było czasu na żarty. Armand już zaczął się wspinać, jego but znalazł szczelinę między kamieniami, jego dłonie, pewne niczym szpony, szukały pęknięć w ścianie. Zacząłem posuwać się za nim, przytulony do muru, nie ośmielając się spojrzeć w dół. Przylgnąłem na moment do grubego łuku nad oknem dla odpoczynku, zerkając przez szyby do środka, na płonący ogień, ciemne zgarbione plecy klęczącej przed kominkiem postaci grzebiącej pogrzebaczem w palenisku, postaci poruszającej się wewnątrz i całkowicie nieświadomej tego, że jest obserwowana. Dalej. Wyżej i wyżej wspinaliśmy się, aż dotarliśmy do okna już w samej wieży. Armand szybko je otworzył. Po chwili jego długie nogi zniknęły w czeluści nad parapetem. I ja uniosłem się za nim, czując otaczające mnie jego ramiona.

Westchnąłem bezwiednie, gdy już znalazłem się w pokoju, rozcierając łopatki i ramiona. Rozejrzałem się wokół po tym wilgotnym i dziwnym miejscu. Poniżej srebrzyły się szczyty dachów, gdzieniegdzie widać było strzeliste wieżyczki przedzierające się przez szeleszczące korony drzew, w oddali błyszczał jasny łańcuch świateł bulwaru. Pokój zdawał się równie wilgotny jak noc na zewnątrz. Armand grzebał przy kominku, usiłując rozpalić ogień.

Ze sterty mebli wyciągnął właśnie krzesło, łamiąc je bez widocznego wysiłku na kawałki, mimo pozornej solidności mebla. Było w nim teraz coś groteskowego, podkreślonego gracją ruchów i niezakłóconym spokojem białej twarzy. Robił to, co potrafił każdy wampir: rozłamywał grube kawałki drewna na drzazgi, a przecież robił to, co tylko wampir taki jak on potrafiłby zrobić. W jego postaci nie było nic ludzkiego, nawet jego piękne rysy i ciemne włosy były tylko atrybutami Anioła Śmierci, który jedynie zewnętrznym podobieństwem przypominał resztę nas. Szyty na miarę surdut był mirażem. I choć poczułem jego przyciąganie, silniej niż kiedykolwiek w stosunku do innych żyjących istot, poza Klaudią, ekscytował mnie inaczej, w sposób nieco przypominający uczucie obawy i strachu. Nie byłem zaskoczony, że skończywszy, przysunął mi ciężkie dębowe krzesło. Sam wycofał się pod marmurowy kominek i usiadł tam, grzejąc dłonie nad ogniem, którego płomienie rzucały czerwone cienie na jego twarz.

— Słyszę mieszkańców tego domu — odezwałem się do niego. Ciepło było przyjemne. Czułem, że skóra moich butów wysycha, czułem ciepło w palcach rąk.

— Wiesz zatem, że i ja ich słyszę — odpowiedział cicho i choć w jego głosie nie było śladu wyrzutu, zdałem sobie sprawę z konsekwencji własnych słów.

— A jeśli tu przyjdą? — upierałem się, bacznie mu się przyglądając.

— Czy moje zachowanie nie uspokaja cię? — zapytał. — Moglibyśmy siedzieć tutaj całą nic, nie wspominając nawet o nich. Chcę, żebyś wiedział, że jeśli będziemy o nich mówić, to tylko dlatego, że ty tego chcesz. — A gdy nie odpowiadałem, gdy wyglądałem być może na nieco pokonanego, dodał łagodnie, że już dawno temu właściciele zapieczętowali tę wieżę i nie zapuszczają się tutaj nigdy, i że nawet gdyby naprawdę ujrzeli dym z komina czy światło w oknie, to i tak żaden z nich nie odważy się zajrzeć tutaj przed nastaniem dnia.

Teraz dopiero dostrzegłem, że obok kominka i biureczka było w pokoju kilka półek z książkami. Stronice były u góry zniszczone. Na stoliku stał kałamarz i leżało kilka piór. Mogłem sobie wyobrazić ten pokój jako bardzo wygodne i przytulne miejsce, jeśliby na zewnątrz nie było burzy, a ogień osuszył zupełnie powietrze.

— Widzisz — odezwał się Armand — nie ma potrzeby, żebyś wynajmował te pokoje w hotelu. Tak naprawdę, to nie potrzebujesz wiele. Ale, każdy sam musi rozstrzygnąć, jak wiele mu potrzeba. Ci ludzie w tym domu mają dla mnie własne imię, spotkanie ze mną powoduje plotki, które powtarzane są potem przez dwadzieścia lat. Dla mnie to tylko jakiś moment w moim życiu, nie mający żadnego znaczenia. Nie mogą mnie zranić, a ja używam ich domu, by znaleźć samotność. Nikt w „Theatre des Vampires” nie wie, że tu przychodzę. To moja tajemnica.

Przyglądałem mu się z uwagą, gdy mówił, i myśli, które przychodziły mi do głowy wtedy, w jego celi, znowu cisnęły mi się do głowy. Wampiry się nie starzeją. Zastanawiałem się, na ile jego młodzieńcza twarz i jego maniery mogły różnić się od tych sprzed stu czy dwustu lat. Jego twarz bowiem, choć nie było na niej widać upływającego czasu, z całą pewnością nie była maską. Zdawała się wyrażać niezmiernie wiele, podobnie jak jego wyważony, nie narzucający się głos. W końcu zupełnie zagubiłem się, próbując to zanalizować. Wiedziałem tylko, że znów jestem, jak poprzednio, w sferze jego silnego przyciągania, i słowa, które wypowiadam, są w pewnym stopniu wybiegiem.

— Ale co cię trzyma przy „Theatre des Vampires”? — zapytałem.

— Potrzeba, oczywiście. Ale ja wiem, czego potrzebuję — powiedział. — Dlaczego mnie unikasz?

— Nigdy cię nie unikałem — powiedziałem, próbując ukryć podniecenie, jakie wywoływały we mnie te słowa. — Rozumiesz chyba, że muszę ochraniać Klaudię, że ona nie ma nikogo poza mną. Czy raczej nie miała nikogo, zanim…

— Zanim Madeleine nie zamieszkała z wami…

— Tak… — odrzekłem wolno.

— Ale teraz Klaudia zwolniła cię z tego obowiązku, a przecież nadal jesteś z nią, związany z nią jak z jakąś kochanką — powiedział.

— Nie, ona nie jest moją kochanką. Nie rozumiesz — powiedziałem. — Jest raczej moim dzieckiem i wcale nie wiem, czy może sama zwolnić mnie z tego obowiązku. — To były zresztą myśli, które od dawna nie dawały mi spokoju. — Nie wiem, czy dziecko ma taką władzę, by zwolnić rodziców z tego obowiązku. Nie wiem, czy nie będę z nią związany tak długo, jak długo będzie…

Przerwałem. Chciałem powiedzieć: „tak długo, jak długo będzie żyła”, ale zdałem sobie sprawę ze śmieszności tej prawdy. Będzie żyła zawsze, tak jak i ja będę żył zawsze. Ale czyż tak nie jest i dla śmiertelnych rodziców? Ich córki żyją w ich życiu zawsze, bo rodzice umierają pierwsi. Nagle przystanąłem bezradny, nie wiedząc, co powiedzieć. Choć byłem całkowicie świadomy tego, jak odbiera mnie Armand, a słuchał mnie w taki sposób, w jaki życzylibyśmy sobie, aby nas słuchano. Jego twarz zdawała się odzwierciedlać każdą wypowiedzianą uwagę. Nie czekał, by wskoczyć ze swoimi uwagami w pierwszą pauzę. Jaką zrobię, by zapewnić mnie o tym, że zrozumiał, zanim jeszcze myśl została wyrażona do końca, ani nie kłócił się — nie robił nic z tych rzeczy, które często czynią dialog niemożliwym.

Odezwał się po dłuższej chwili.

— Chcę ciebie. Chcę ciebie bardziej niż czegokolwiek na świecie.

Przez chwilę zdawało mi się, że się przesłyszałem. Uderzyło mnie to jak coś niewiarygodnego. A jednocześnie beznadziejnie rozbroiło. Niewypowiedziana wizja naszego wspólnego życia, która pojawiła się przed moimi oczyma i natychmiast zgasła, przesłoniła całkowicie wszelkie inne rozważania.

— Powiedziałem, że chcę ciebie. Chcę ciebie bardziej niż czegokolwiek na świecie — powtórzył jedynie z subtelną zmianą intonacji. A potem usiadł, czekając, patrząc na mnie. Jego twarz była spokojna jak zwykle, na gładkim białym czole poniżej kasztanowych loków nie było widać żadnych zmarszczek, żadnego przejęcia, wielkie oczy patrzyły tylko na mnie, usta były nieporuszone.

— Chcesz tego, a jednak nie zbliżasz się do mnie — dodał. — Są rzeczy, które chcesz poznać, a nie pytasz. Widzisz, że Klaudia wymyka ci się, jednak wydajesz się sobie za słaby, by temu zapobiec, więc chcesz to przyspieszyć, w końcu jednak nie robisz nic.

— Sam już nie rozumiem własnych uczuć. Być może dla ciebie są bardziej wyraziste niż dla mnie…

— Czy zrozumiesz wreszcie, jaką tajemnicą jesteś ty sam?

— Ty przynajmniej znasz siebie dogłębnie. Ja o sobie nie mogę tego powiedzieć — odpowiedziałem. — Kocham ją, ale z drugiej strony nie jestem już jej bliski. To znaczy, kiedy jestem z tobą, jak teraz, zdaję sobie sprawę, że nic o niej nie wiem, nie wiem nic o kimkolwiek.

— Ona jest dla ciebie epoką, epoką twojego życia. Jeśli kiedykolwiek z nią zerwiesz, zerwiesz z jedyną żyjącą osobą, która dzieliła z tobą ten czas. Boisz się po prostu tej separacji, tego brzemienia, zasięgu wieczności.

— Tak, to prawda, ale to zaledwie cząstka prawdy. Sama epoka nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Dopiero Klaudia nadała jej znaczenie. Inne wampiry też tego doświadczyły — przeżyły setki lat.

— Ależ one wcale nie przeżyły — odparł Armand. — Świat by się udławił taką liczbą wampirów, gdyby tak było. Jak myślisz, jak to się stało, że jestem tu, a może nawet w ogóle na całym świecie najstarszym wampirem? — zapytał.

Też o tym myślałem. Odważyłem się więc zadać następne pytanie:

— Czy umierają śmiercią gwałtowną, wskutek przemocy?

— Nie, prawie nigdy. To nie jest wcale konieczne. Jak myślisz, ile wampirów ma w sobie tyle sił witalnych i wigoru, by znieść nieśmiertelność? Zacznijmy od tego, że nie mają o niej żadnego pojęcia. Bo w fakcie przeistoczenia się w istotę nieśmiertelną chcą widzieć zamrożenie wszelkich form życia. Chciałyby, żeby powozy wykonane były zawsze według tych samych wzorów, jak za ich lat młodzieńczych, krój ubrań taki, jak wtedy gdy dojrzewali, stroje i sposób wysławiania się taki, jaki zawsze rozumieli i cenili. Gdy tymczasem wszystko wokół nich, wszystko poza nimi samymi, podlega zmianom, rozkładowi, wypaczeniu. Wkrótce ci z umysłami niezdolnymi do przystosowania, a często nawet i ci gotowi na wszelkie zmiany, odczuwają, że nieśmiertelność taka staje się wyrokiem w domu wariatów, gdzie wszystko, co ich otacza, jest nie do pojęcia i bez żadnej wartości. Któregoś wieczoru taki wampir wstaje i zdaje sobie sprawę z tego, czego być może obawiał się od dziesięcioleci, że po prostu nie chce już dłużej żyć. Że bez względu na to, jaki styl czy moda lub kształt życia uczynił dla niego z nieśmiertelności atrakcję, nic już z tego nie zostało i w tej rozpaczy jedyną wolnością, jedynym wyjściem pozostaje tylko akt samobójstwa.

I tak oto wampir wychodzi po raz ostatni na ulicę, aby umrzeć. Nikt nigdy nie dowie się, dokąd poszedł, a często i nikt z jego otoczenia — jeśli w ogóle wampir nadal szuka towarzystwa innych wampirów — nikt nawet nie będzie wiedział, że jest w rozpaczy. Już dużo wcześniej taki wampir przestanie w ogóle mówić o sobie lub o czymkolwiek. Rozpłynie się, zniknie.

Wcisnąłem się w oparcie krzesła pod wrażeniem tej oczywistej prawdy, a przecież jednocześnie wszystko się we mnie buntowało przeciwko takiej perspektywie. Stałem się świadomy głębi własnej nadziei i przerażenia. Jak odmiennie rysowały się te uczucia od wyobcowania, które on opisał, jak bardzo odmiennie od tej strasznej niszczącej rozpaczy. Było coś oburzającego i odrzucającego w takiej rozpaczy. Nie mogłem, nie potrafiłem tego zaakceptować.

— Ale ty nie pozwoliłbyś na to, by ogarnął cię taki stan ducha. Na pewno. — Usłyszałem, jak udzielam odpowiedzi. — Gdyby nie pozostało na świecie choćby jednego, pojedynczego dzieła sztuki… a są ich tysiące… gdyby nie było choćby jednej rzeczy pięknej… gdyby świat był zredukowany do jednej pustej celi i drżącego płomienia świecy, widzę już ciebie wpatrującego się w ten płomień, pochłoniętego migotaniem światła, zmianą kolorów… jak długo mogłoby to podtrzymywać cię na duchu… jakie możliwości by stwarzało? Czy się mylę? Czy jestem aż takim zwariowanym idealistą?

— Nie — odrzekł Armand. Na jego ustach przez chwilę pojawił się uśmiech, przelotny przypływ zadowolenia. Po chwili jednak dodał po prostu: — Ale ty czujesz zobowiązania wobec świata, który kochasz, ponieważ ten świat wciąż jest dla ciebie dziewiczy. Jest do przewidzenia, że twoja własna wrażliwość stanie się instrumentem szaleństwa. Mówisz o dziełach sztuki i o naturalnym pięknie. Żałuję, że nie mam mocy artysty wyczarowania teraz dla ciebie Wenecji piętnastego wieku, znajdującego się tam pałacu mojego mistrza, miłości, którą czułem do niego, kiedy byłem jeszcze śmiertelnym chłopcem, i miłości, którą on czuł do mnie, kiedy uczynił mnie wampirem. Och, gdybym mógł ożywić i przywołać te czasy dla ciebie i dla siebie… choćby na chwilę! Ileż byłoby to warte! Jakie to dla mnie przykre i smutne, że czas nie zaciemnia pamięci tego okresu, że staje się on jeszcze bogatszy i czarowniejszy w świetle tego świata, na który patrzę dzisiaj.

— Miłość? — zapytałem. — Istniała miłość między tobą a wampirem, który cię stworzył? — Bezwiednie pochyliłem się do przodu.

— Tak — odrzekł. — Miłość tak silna, że nie mógł pozwolić, bym się zestarzał i umarł. Miłość, która czekała cierpliwie, aż stanę się dość silny, aby urodzić się dla ciemności. Czy chcesz mi powiedzieć, że nie było żadnego uczucia między tobą i tym wampirem, który uczynił cię nieśmiertelnym?

— Żadnego — odpowiedziałem szybko. Nie mogłem powstrzymać gorzkiego uśmiechu, jaki pojawił mi się na ustach.

Bacznie mi się przyglądał.

— Dlaczego zatem dał ci tę moc, te siły? — zapytał. Pochyliłem się na krześle.

— Dostrzegasz tę moc jako dar — odrzekłem. — Tak. Wybacz, ale zadziwia mnie, jak w swojej złożoności potrafisz być tak głęboko naiwny — zaśmiałem się.

— Czy powinienem odebrać to jako zniewagę? — uśmiechnął się. Całym swoim zachowaniem utwierdzał mnie jednak w tym, co właśnie powiedziałem. Wydawało się, że rzeczywiście jest zaskoczony. Dopiero zaczynałem go rozumieć.

— Nie, nie z mojej strony — odpowiedziałem z przyspieszonym biciem serca, spoglądając na niego. — Jesteś wszystkim, o czym marzyłem, gdy sam stałem się wampirem. Patrzysz na tę moc jak na dar! — powtórzyłem. — Ale powiedz mi… czy i teraz odczuwasz nadal miłość do tego, kto uczynił cię wampirem, kto dał ci życie nieśmiertelne? Czy odczuwasz to nadal?

Zadumał się, a potem odpowiedział wolno:

— Czy ma to jakieś znaczenie? Nie miałem szczęścia kochać się w wielu ludziach czy wielu rzeczach. Ale, tak, kocham go nadal. Być może nie kocham go tak, jak myślisz. Zdaje się, że wprawiasz mnie w zakłopotanie. Jesteś dla mnie tajemnicą. W każdym razie nie potrzebuję już tego wampira.

— A ja zostałem obdarowany wiecznym życiem, zdolnością postrzegania świata i potrzebą zabijania — szybko zacząłem tłumaczyć — ponieważ wampir, który mnie stworzył, chciał po prostu wejść w posiadanie mojego domu i moich pieniędzy. Czy możesz to zrozumieć? — zapytałem. — Za tym jednak kryje się coś więcej.

Zaczynam zdawać sobie z tego sprawę stopniowo, lecz jakże powoli, jak niekompletnie! Widzisz, to jest tak, jakbyś wyłamał dla mnie drzwi i światło już przedostaje się przez nie i ja cały pragnę tam wejść, odepchnąć się i wejść na teren, który, jak ty twierdzisz, rozciąga się za nim. Gdy tymczasem, w rzeczywistości, nie wierzę w to. Wampir, który uczynił mnie wampirem, był tym wszystkim, czym sądziłem, że może być zło: był równie przygnębiający, równie dosłowny, równie pusty, równie budzący rozczarowanie jak moje widzenie zła! Wiem to teraz. Ale ty, ciebie to w ogóle nie dotyczy! Otwórz dla mnie te drzwi, rozewrzyj je na oścież. Opowiedz mi o tym pałacu w Wenecji, o tym romansie z wiecznym potępieniem. Chcę to zrozumieć.

— Oszukujesz sam siebie. Ten pałac nie ma dla ciebie żadnego znaczenia — odpowiedział. — Drzwi, które widzisz, prowadzą teraz do mnie. Do życia ze mną, takim, jakim jestem. Jestem złem o nieskończonych gradacjach i bez poczucia winy.

— Tak — wymamrotałem.

— I to czyni cię nieszczęśliwym — odrzekł. — Ciebie, który przychodzisz do mojej celi i mówisz, że jest tylko jeden grzech, odebranie niewinnego, ludzkiego życia, z premedytacją, umyślnie.

— Tak… — odrzekłem. — Jakże musiałeś się śmiać ze mnie…

— Nigdy się z ciebie nie śmiałem… — odrzekł. — Nie mogę sobie na to pozwolić. To dzięki tobie, z twoją pomocą, mogę ocalić siebie od rozpaczy, która jest dla nas śmiercią. Przy pomocy ciebie uda mi się zbudować pomost do nowego wieku i odnaleźć siebie w wieku dziewiętnastym, postaram się go zrozumieć, tak by mi dał nowe siły do życia, odświeżył mnie, czego tak rozpaczliwie potrzebuję. To z twojego właśnie powodu czekałem w „Theatre des Vampires”. Gdybym znał człowieka śmiertelnego o takiej wrażliwości, takim bólu, skupieniu na sprawach ważnych, uczyniłbym go natychmiast wampirem. Ale to zdarza się rzadko. Nie musiałbym czekać i wypatrywać ciebie. A teraz będę o ciebie walczył. Czy nie widzisz, jaki jestem bezwzględny w miłości? Czy to właśnie miałeś na myśli, mówiąc „miłość”?

— Och, robisz straszliwy błąd — odrzekłem, spoglądając mu prosto w oczy. Jego słowa powoli zapadały we mnie. Nigdy jeszcze nie odczuwałem tak wyraźnie frustracji. Było wykluczone, bym mógł zaspokoić jego oczekiwania. Nie mogłem zadowolić Klaudii. Nigdy nie byłem w stanie zadowolić Lestata. A mój własny brat, Paul, jak bardzo przygnębiająco, śmiertelnie go rozczarowałem!

— Nie. Ja muszę nawiązać kontakt ze współczesnością — odrzekł cicho Armand. — I mogę to osiągnąć tylko poprzez ciebie… ucząc się od ciebie nie tego, co mogę ujrzeć w jednej chwili w galerii sztuki czy przeczytać w ciągu godziny z najgrubszej nawet księgi… Ty jesteś duchem, ty jesteś sercem — nalegał.

— Nie, nie. — Podniosłem w górę ręce. Byłem na granicy wybuchnięcia gorzkim, histerycznym śmiechem. — Czy nie widzisz? Nie uosabiam ducha jakiejkolwiek epoki. Przeciwnie, nie zgadzam się z wszystkim, co mnie otacza, i zawsze tak było! Nigdzie, nigdzie i do nikogo nie należałem!

To było zbyt bolesne, zbyt doskonale prawdziwe.

Ale jego twarz rozpromieniła się uśmiechem. Zdawało się, że za chwilę wybuchnie śmiechem. Rzeczywiście, jego ramionami począł wstrząsać śmiech.

— Ależ Louis — powiedział cicho. — To jest właśnie duch epoki. Czy nie dostrzegasz tego? Każdy odczuwa to, co ty czujesz.

Byłem tak ogłuszony tym, co powiedział, że przez dłuższą chwilę po prostu siedziałem tylko, wpatrując się w ogień na kominku. Ogień pochłonął już prawie całe drewno i pozostał po nim zaledwie tlący się popiół, szary i czerwony krajobraz, który runąłby od dotknięcia pogrzebacza. A jednak był jeszcze bardzo gorący i nadal dawał silne światło. Ujrzałem moje życie we właściwych proporcjach.

— A te wampiry z teatru… — zapytałem cicho.

— Odzwierciedlają tylko cynizm tego wieku, który nie potrafi pogodzić się ze śmiercią. To wyszukane, lecz bezmyślne oddawanie się parodii tego, co nadprzyrodzone, dekadencja, której ostatnim schronieniem jest samoośmieszanie się i zmanierowana bezradność. Widziałeś ich, poznałeś dobrze. Ty odzwierciedlasz swój wiek w zupełnie inny sposób. Ty odzwierciedlasz jego złamane serce.

— To jest nieszczęście. Nieszczęście, którego nie zrozumiesz.

— Nie wątpię w to. Powiedz mi, co czujesz teraz, co sprawia, że jesteś nieszczęśliwy. Powiedz mi, dlaczego przez siedem długich dni nie przyszedłeś do mnie, choć aż się paliłeś do tego, by zjawić się tutaj. Powiedz mi, co trzyma cię nadal przy Klaudii i tej drugiej kobiecie.

Potrząsnąłem głową.

— Nie wiesz, o co pytasz. Widzisz, było mi niezwykle trudno to zrobić, uczynić Madeleine wampirem. Musiałem złamać swoje wcześniejsze postanowienie, że nigdy tego nie uczynię, że nawet moja samotność nie doprowadzi mnie do tego. Otóż ja nie patrzę na nasze życie jako na moc i dar. Ja dostrzegam w nim przekleństwo. Nie mam odwagi umrzeć. Ale uczyniłem kogoś innego wampirem! Sprowadziłem cierpienie na innych, skazałem na śmierć wszystkich tych ludzi, których taki wampir musi następnie zabić! Złamałem własne przyrzeczenie. A czyniąc tak…

— Ale, jeśli może to być dla ciebie jakimś pocieszeniem… to zdajesz sobie z pewnością sprawę, że miałem w tym swój udział.

— Że zrobiłem to, aby uwolnić się od Klaudii, uwolnić się od niej, aby zbliżyć się do ciebie… tak, zdaję sobie z tego sprawę. Ale ostateczna odpowiedzialność spada i tak na mnie! — odrzekłem.

— Nie, mam namyśli mój wpływ bezpośredni. To ja cię do tego zmusiłem! Byłem blisko, obok, tej nocy, kiedy to robiłeś. Wytężyłem wszystkie swoje siły, by cię do tego przekonać. Czy nie wiedziałeś o tym?

— Nie! Pochyliłem głowę.

— Ja sam uczyniłbym tę kobietę wampirem, gdybyś ty tego nie zrobił — odpowiedział cicho. — Ale uważałem, że najlepiej będzie, jeśli i ty będziesz miał w tym swój udział. W przeciwnym wypadku nie zrezygnowałbyś z Klaudii. Musiałeś być przekonany, że sam tego chcesz…

— Nienawidzę siebie za to, co uczyniłem — powiedziałem.

— Obróć zatem swą nienawiść na mnie, nie na siebie.

— Nie, nie rozumiesz. Prawie zniszczyłeś we mnie rzecz, którą tak cenisz, kiedy to się już zdarzyło! Opierałem się tobie z całej siły, choć nawet nie wiedziałem, że walczę z twoją mocą. Ale coś umarło we mnie! Wypaliła się we mnie namiętność. Sam niemal zostałem unicestwiony, gdy narodziła się Madeleine!

— Ale już tak nie jest, ta namiętność nie jest już martwa, to twoje człowieczeństwo, twoja ludzka natura, czy jak wolisz to nazwać. Gdyby tak nie było, nie miałbyś teraz łez w oczach. Nie byłoby niepohamowanego gniewu w twoim głosie — odrzekł.

Przez chwilę nie mogłem nic odpowiedzieć. Przytaknąłem tylko głową. Potem jednak spróbowałem się przełamać i dodałem:

— Nigdy nie wolno ci zmuszać mnie do niczego! Nie wolno oddziaływać na mnie z taką siłą… — zaciąłem się.

— Nie — odpowiedział natychmiast. — Nie wolno mi. Moja moc zatrzymuje się gdzieś wewnątrz ciebie. Tam już tracę siły. Co by jednak nie powiedzieć, stworzenie Madeleine dokonało się. Jesteś wolny.

— A ty usatysfakcjonowany — powiedziałem, opanowując się. — Nie chcę być niemiły. Masz mnie. Kocham cię. Ale straciłem zupełnie orientację. Czy jesteś zadowolony?

— Jakże mógłbym nie być? — zapytał. — Jestem, oczywiście. Wstałem i podszedłem do okna. Na kominku dogasały żarzące się jeszcze węgielki. Szare niebo zaczęło się przejaśniać. Usłyszałem, jak Armand podchodzi do mnie, do okna. Czułem go teraz za sobą, moje oczy coraz bardziej przyzwyczajały się do przejaśniającego się nieba. Widziałem już jego profil i oko. Zewsząd dochodziły odgłosy padającego za oknem deszczu. Ciche mieszanie się dźwięków nadawało nocy specyficznej atmosfery.

— Czy wybaczysz mi to… że zmusiłem cię, abyś postąpił tak z tą kobietą? — zapytał.

— Nie potrzebujesz mojego wybaczenia.

— Ty potrzebujesz — odparł. — Dlatego i ja też. Jego twarz była jak zawsze całkowicie spokojna.

— Czy ona będzie opiekować się Klaudią? Czy wytrzyma — zapytałem.

— Jest doskonała. Szalona, ale na dzisiejsze lata to jest właśnie doskonałe. Będzie się opiekowała Klaudią. Nigdy, nawet przez chwilę nie żyła samotnie, to dla niej zupełnie naturalne, że poświęca się tym, z którymi mieszka. Nie potrzebuje szczególnych powodów, aby pokochać Klaudię. A przecież, w dodatku, ma pewne szczególne powody. Piękno Klaudii, jej spokój, siła i przewaga. Pasują do siebie doskonale. Ale myślę… że powinny opuścić Paryż tak szybko, jak to tylko możliwe.

— Dlaczego?

— Wiesz dlaczego. Ponieważ Santiago i pozostałe wampiry przyglądają im się z podejrzliwością. Wszystkie wampiry widziały już Madeleine. Obawiają się jej, ponieważ ona wie o nich, a oni jej nie znają. Nie zostawią nikogo w spokoju, nikogo, kto coś o nich wie.

— A ten chłopiec, Denis? Co zamierzasz z nim zrobić?

— On nie żyje — odpowiedział.

Byłem zaskoczony. Zarówno tym, co powiedział, jak i jego spokojem.

— Zabiłeś go? — wydusiłem z siebie.

Przytaknął głową i nic nie odpowiedział, choć jego wielkie, ciemne oczy zdawały się zachwycone mną, emocją, wstrząsem, którego nawet nie próbowałem ukryć. Jego nieśmiały, subtelny uśmiech przyciągał mnie coraz bliżej niego, jego dłoń przycisnęła moją na mokrym parapecie. Poczułem, że obracam się, aby stanąć do niego twarzą, jak gdybym był przesuwany poza swoją wolą.

— To było najlepsze wyjście — przyznał cicho. A potem dodał:

— Musimy już iść… Zerknął na ulicę pod nami.

— Armand — odezwałem się. — Nie mogę, nie potrafię…

— Louis, chodź ze mną — szepnął. Zatrzymał się na krawędzi.

— Nawet gdybyś miał spaść tam, na bruk — dodał — zraniłbyś się tylko na chwilę. Twoje ciało wyleczyłoby się tak szybko i tak całkowicie, że po kilku dniach nie byłoby nawet śladu po upadku, więc niech wiedza o tym pozwoli ci robić to, co jesteś w stanie robić z taką łatwością. Dobrze, schodzimy teraz.

— Co może mnie zabić? — zapytałem. Zatrzymał się ponownie.

— Zniszczenie twoich szczątków — odparł. — Nie wiesz o tym? Ogień, rozczłonkowanie… promienie słońca. Nic poza tym. Możesz być zraniony, tak, ale posiadasz zdolność regeneracji. Jesteś nieśmiertelny.

Spoglądałem w dół przez srebrzysty, cichutki deszcz, w ciemność. Nagle błysnęło jakieś światło w dole pod rozkołysanymi gałęziami drzew, a blade promienie światła oświetlały kawałek ulicy. Mokry bruk, żelazna antaba na skrzyni przejeżdżającego powozu, wino pnące się po ścianie. Pudło powozu otarło się o wino, a potem oddalające się światło stawało się coraz słabsze, ulica z żółtawej stała się srebrna, by po chwili zniknąć zupełnie, jakby ciemne drzewa pochłonęły ją całkowicie. Czy raczej, jak gdyby wszystko to zostało odjęte od ciemności. Poczułem lekki zawrót głowy. Wydało mi się, że budynek się rusza. Armand siedział już na parapecie i przyglądał mi się.

— Louis, chodź dzisiaj do mnie — szepnął nagle, zmieniając głos.

— Nie — odpowiedziałem łagodnie. — Jeszcze za wcześnie. Jeszcze nie mogę ich zostawić.

Patrzyłem na niego, gdy odwrócił się i spojrzał na ciemne niebo. Wydawało się, że westchnął. Poczułem jego dłoń obok mojej na parapecie.

— No cóż, dobrze… — odrzekł.

— Daj mi jeszcze trochę czasu… — odparłem. Skinął głową i poklepał lekko moją dłoń, jakby mówiąc, że wszystko w porządku. Potem przerzucił nogi przez parapet i zniknął. Przez chwilę wahałem się jeszcze przedrzeźniany przez walące jak dzwon serce. Wspiąłem się jednak i ja na parapet i pośpieszyłem za nim, ani przez chwilę nie ważąc się spojrzeć w dół.

Dniało już prawie, gdy wkładałem klucz do zamka hotelowego pokoju. Gazowe lampy paliły się wzdłuż ścian. Madeleine, z igłą i nitką w dłoniach, zasnęła przy kominku. Klaudia stała bez ruchu, w cieniu, spoglądając na mnie spoza paproci przy oknie. W dłoniach trzymała szczotkę do włosów. Jej włosy błyszczały.

Zatrzymałem się na chwilę, poddając się pewnemu wstrząsowi, jaki odczułem na widok tych pokoi, mieszaniny zmysłowych przyjemności, które przechodziły przeze mnie jak fale, a moje ciało poddało się tym doznaniom, tak jednak odmiennym od chwil spędzonych z Armandem w wieży, w której byliśmy tej nocy. Było w tej scenie coś uspokajającego, ale jednocześnie niepokojącego. Wzrokiem szukałem mojego fotela. Usiadłem w nim i dłońmi ścisnąłem skronie. Poczułem, że Klaudia stanęła tuż obok mnie i zdałem sobie sprawę, że jej usta dotknęły mojego czoła.

— Byłeś z Armandem — odezwała się. — Chcesz z nim odejść. Spojrzałem na nią. O, jakże łagodną i piękną miała twarz. I nagle — moja twarz również się wypogodziła. Nie odczuwałem wyrzutów sumienia, poddając się nagłemu pragnieniu dotknięcia jej policzków, muśnięcia jej powiek, tych poufałości, na które nie pozwalałem sobie od czasu naszej ostatniej sprzeczki.

— Zobaczymy się znowu, nie tutaj, w innym miejscu. Zawsze będę wiedział, gdzie jesteś! — powiedziałem.

Objęła mnie za szyję. Przytuliła się do mnie. Przymknąłem oczy i zatopiłem twarz w jej włosach. Pokrywałem jej szyję pocałunkami. Objąłem ją mocno, mocno obejmowałem jej małe ramiona. Całowałem je, całowałem miękkie wklęśnięcia w zagięciach jej ramion, przegubów dłoni. Czułem jej palce głaszczące moje włosy i twarz.

— Cokolwiek sobie zażyczysz — złożyła ślubowanie — cokolwiek sobie zażyczysz.

— Czy jesteś szczęśliwa? Czy masz to, czego pragniesz? — pytałem.

— Tak, Louis. — Przysunęła się jeszcze bliżej, jej palce spięły się na moich plecach. — Mam wszystko, czego chcę. Ale czy ty, czy ty tak naprawdę wiesz, czego chcesz? — Podniosła moją twarz tak, że musiałem spojrzeć jej w oczy. — To o ciebie się obawiam, być może to ty popełniasz błąd. Dlaczego nie opuścisz Paryża razem z nami? — zapytała nagle. — Świat do nas należy, jedź z nami!

— Nie. — Odsunąłem się od niej. — Chcesz, aby było tak, jak dawniej z Lestatem. Już tak być nie może, nigdy. Nie będzie.

— Z Madeleine będzie zupełnie inaczej. Nie proszę o to. To przecież ja to skończyłam — powiedziała — ale czy ty tak naprawdę rozumiesz, co wybierasz w Armandzie?

Odwróciłem głowę. Było coś upartego i tajemniczego w jej niechęci do niego, w jej braku możliwości zrozumienia go. Mogłaby znowu powtórzyć, że pragnął jej śmierci, w co jednak ja nie wierzyłem. Nie zdawała sobie sprawy z tego, z czego ja zdawałem sobie sprawę: nie mógł pragnąć jej śmierci, ponieważ ja tego nie chciałem. Ale jak mogłem jej to wytłumaczyć, by nie zabrzmiało to pompatycznie i nie wyglądało, jakbym był w nim ślepo zakochany.

— Widocznie tak miało być — powiedziałem, jak gdybym właśnie uświadamiał to sobie pod presją jej wątpliwości. — Tylko on może dać mi taką siłę, abym stał się tym, kim jestem. Nie mogę już żyć dalej w takim rozdarciu, pożerany przez cierpienia. Albo pójdę z nim, albo umrę — powiedziałem. — Jest jeszcze coś, irracjonalnego, nie dającego się wytłumaczyć i co satysfakcjonuje tylko mnie… — …a mianowicie? — zapytała.

— Że go kocham — powiedziałem.

— Nie ma wątpliwości, że tak jest — zamyśliła się. — Ale wtedy mógłbyś kochać nawet i mnie.

— Klaudio, Klaudio. — Przytuliłem ją do siebie i poczułem jej ciężar na moich kolanach. Przylgnęła do mnie blisko.

— Mam tylko nadzieję, że kiedy będziesz mnie potrzebował, odnajdziesz mnie. Że będę mogła wrócić do ciebie… Wiem, tyle razy cię zraniłam, tak bardzo cierpiałeś przeze mnie. — Jej głos załamał się. Nieruchomo opierała się o mnie, czułem jej ciężar, myśląc, że za małą chwilę już jej nie będę miał. Chcę teraz po prostu trzymać ją w ramionach. Zawsze odczuwałem taką wielką przyjemność w tej prostej rzeczy. Jej ciężar, te dłonie obejmujące mnie za szyję.

Gdzieś w głębi pokoju zgasła lampka. Od zimnego, wilgotnego powietrza, nagle i bezgłośnie. Ogarniał mnie już sen. Gdybym był śmiertelny, zadowoliłbym się zaśnięciem tam, gdzie siedziałem. Przyjemnie senny, odczułem dziwne, zupełnie ludzkie uczucie, że nad ranem obudzi mnie delikatnie słońce i że zwyczajnie ujrzę te paprocie w promieniach słońca, a promienie słońca odbite w kroplach deszczu. Poddałem się temu uczuciu, przymknąłem lekko oczy.

Często próbowałem potem przypomnieć sobie te chwile, przywołać na pamięć te pokoje i to, co się tam w nich znajdowało. Później, kiedy nie musiałem już opiekować się Klaudią, stałem się mniej czuły na tego rodzaju subtelne zmiany. Dużo później, potłuczony, obrabowany i zgorzkniały, czego nigdy bym się wcześniej nie spodziewał, jeszcze raz przyjrzałem się tym chwilom porannym, sennym i spokojnym, kiedy zegar na kominku tykał cicho, a niebo stawało się coraz bledsze i bledsze. Wszystko, co mogłem sobie przypomnieć — mimo desperackiego wysiłku, z jakim starałem się przeciągnąć i utrwalić te chwile, zatrzymując wskazówki zegara — wszystko, co mogłem sobie przypomnieć, to ta delikatna zmiana świateł.

Gdybym się bardziej pilnował, nigdy by do tego nie doszło. Pogrążony w rozmyślaniach, nie byłem dość uważny. Lampka zgasła, świeczka wypaliła się, topiąc knot w wosku. Mając oczy półprzymknięte, odniosłem wrażenie, jakby ciemność zagrażała mi, jakbym był zamknięty w ciemności.

Wtedy otworzyłem oczy, nie myśląc już o lampkach czy świecach, ale było za późno. Pamiętam, jak gwałtownie wstałem z fotela, ręka Klaudii ześlizgnęła się z mojego ramienia. Poraził mnie widok chmary ubranych na czarno postaci sunących przez pokoje, ich ubrania zdawały się pochłaniać światło z każdej złoconej krawędzi lub polerowanej powierzchni, zbierać całe oświetlenie pokoju. Krzyknąłem do nich, krzyknąłem, aby obudzić Madeleine. Zobaczyłem, jak wstaje gwałtownie, oszołomiona i przerażona, trzymając się mocno oparcia kozetki, a potem opada na kolana, gdy dopadli do niej. W naszym kierunku szli Santiago i Celesta, a za nimi Estella i inni, których imion nie znałem, wypełniając zwierciadła swoimi odbiciami i tłocząc się w nich, pokrywając ściany pełnymi grozy cieniami. Krzyczałem do Klaudii, by uciekała, popchnąłem ją w kierunku drzwi, zastawiając je sobą, wreszcie zamierzając się na Santiago, gdy podbiegł bliżej.

Moja kiepska obrona wtedy, w Dzielnicy Łacińskiej, nie mogła się równać z tym, co zaprezentowałem teraz. Widocznie nie miałem dość przekonania, by walczyć w swojej obronie. Teraz jednak instynkt chronienia Madeleine i Klaudii dodał mi sił. Pamiętam, że powaliłem Santiago do tyłu i uderzyłem silną i piękną Celestę, która próbowała mnie dosięgnąć. Doszły mnie odgłosy stóp Klaudii na dalekich, marmurowych stopniach klatki schodowej. Celesta zrobiła półobrót, sczepiając się ze mną i mocno przytrzymując. Jej paznokcie dosięgły mojej twarzy i poczułem, że rozdrapuje ją aż do krwi. Krew zachlapała mi kołnierzyk. Kątem oka widziałem, jak tryska. Leżałem teraz na Santiago, okładając go pięściami. Po chwili toczyliśmy się razem po podłodze. Byłem świadomy siły, jaka tkwiła w jego żelaznych rękach, które próbowały teraz dosięgnąć mojego gardła.

— Walcz z nimi, Madeleine! — krzyczałem do niej. Ale w odpowiedzi usłyszałem jedynie pochlipywanie. Potem zobaczyłem ją nieruchomą, przerażoną i osłupiałą, otoczoną pozostałymi wampirami. Śmiali się tym pustym śmiechem wampira, który przypomina odgłosy wydawane przez błyskotki czy srebrne dzwoneczki. Santiago trzymał się za brodę. Moje zęby nacięły tam krwawą ranę. Uderzyłem go w pierś, w głowę, czując niesłychany ból w ręce. Coś objęło moją pierś, czyjeś ramiona, które strząsnąłem z siebie, słysząc z tyłu odgłos tłuczonego szkła. Nagle ktoś inny chwycił moją dłoń i ciągnął mnie z olbrzymią siłą.

Nie pamiętam, bym słabł. Nie przypominam sobie żadnego punktu zwrotnego tej bitwy, czy sytuacji, w której siła napastnika przeważyła moją. Pamiętam, że po prostu napastników było zbyt wielu: zostałem pokonany ich liczbą i wytrwałością w atakowaniu. Zostałem unieruchomiony, otoczony i wyprowadzony z pokoju. Zmuszono mnie do przejścia korytarza z olbrzymią szybkością i po chwili czułem, jak spadam ze schodów, na moment wolny, by znów zostać otoczony i przytrzymany przed wąskimi tylnymi drzwiami hotelu. Widziałem twarz Celesty bardzo blisko mojej i gdybym tylko mógł, zraniłbym ją swoimi zębami. Krwawiłem silnie, a jedna z moich rąk była tak mocno trzymana w przegubie, że prawie nie czułem już dłoni. Wszyscy wcisnęliśmy się do powozu. Byłem bity przez cały czas, a przecież nie straciłem przytomności. Pamiętam, że gdy leżałem na podłodze powozu, usilnie broniłem się przed utratą przytomności, pomimo spadających mi na głowę ciosów i krwi płynącej z potylicy. Powtarzałem sobie tylko, że tak długo, jak odczuwam, że powóz toczy się ulicami, tak długo jeszcze żyję, nie tracę przytomności.

Gdy tylko zostaliśmy wciągnięci do budynku „Theatre des Vampires”, zacząłem wykrzykiwać imię Armanda.

Puszczono mnie i zataczając się, postąpiłem kilka kroków do przodu po kamiennych stopniach. Z tyłu naciskała na mnie cała ich horda, popychając rękoma. W pewnej chwili udało mi się chwycić Celestę. Krzyknęła, a ktoś uderzył mnie od tyłu.

I wtedy ujrzałem Lestata — to był cios silniejszy niż wszystkie inne. Lestat stał na środku sali balowej, wyprostowany, jego szare oczy były skupione i patrzyły bystro przed siebie, usta miał wydłużone w chytrym uśmiechu. Ubrany bez zarzutu, jak zawsze, wyglądał wspaniale w czarnym płaszczu. Ale blizny pokrywały każdy centymetr jego białego ciała i jakże zmieniały, zniekształcały przystojną niegdyś twarz. Grube bruzdy przecinały delikatną skórę nad górną wargą, powieki, gładkie wzniesienie czoła. A oczy wprost płonęły niemą wściekłością, zdawały się wypełnione dumą, straszną, bezlitosną dumą i mówiły: „Widzisz, kim jestem!”

— Czy to ten? — zapytał Santiago, popychając mnie do przodu. Lestat odwrócił się gwałtownie do niego i odrzekł twardo:

— Powiedziałem ci, że chcę Klaudii, tego dziecka! To o nią mi chodziło!

Ujrzałem teraz, jak jego głowa poruszyła się mimo woli wraz z całym tym wybuchem, wyciągnął rękę, jak gdyby szukał podpory w oparciu stojącego obok fotela. Wyprostował się jednak i utkwił wzrok we mnie.

— Lestat — zacząłem, dostrzegając w tym momencie pewną szansę ocalenia. — Żyjesz! Zachowałeś życie! Powiedz im, jak nas traktowałeś…

— Nie. — Z wściekłością potrząsnął głową. — Wracasz do mnie, Louis.

Przez moment nie dowierzałem własnym uszom. Jakaś zdrowsza, bardziej zdesperowana cząstka mnie podpowiadała mi: „Dogadaj się z nim”, nawet gdy jedynie złowieszczy śmiech był moją odpowiedzią na jego stwierdzenie.

— Oszalałeś — dodałem!

— Zwrócę ci swoje życie! — powiedział, mrużąc oczy. Wypowiadał słowa w napięciu, oddychał głęboko, ręka znowu wyciągnęła się w moją stronę i zgięła się bezsilnie w ciemności. — Obiecałeś mi — powiedział do Santiago — że mogę go zabrać ze sobą z powrotem do Nowego Orleanu. — I wtedy, gdy wzrok Lestata prześlizgiwał się po otaczających nas wampirach, jego oddech stał się gwałtowniejszy, po czym wybuchnął. — Klaudia! Gdzie ona jest? To ona mi to zrobiła, mówiłem ci!

— Spokojnie, już wkrótce będziesz ją miał — odrzekł Santiago, a gdy wyciągnął ręce do Lestata ten cofnął się i prawie stracił równowagę. Znów odszukał rękoma oparcie fotela i wsparł się na nim, przymknął oczy, zbierając się w sobie.

— Ale on jej pomógł, wspomagał ją… — dodał Santiago, przysuwając się do niego coraz bliżej. Lestat zerknął do góry.

— Nie — odrzekł. — Louis, ty musisz wrócić do mnie. Jest jeszcze coś, co mogę ci powiedzieć… o tej nocy na bagniskach! — Przerwał jednak i rozejrzał się znowu, jak gdyby był w klatce, ranny i zdesperowany.

— Posłuchaj mnie, Lestat — zacząłem. — Pozwól jej odejść, uwolnij ją… a ja… ja wrócę do ciebie. — Słowa zabrzmiały pusto i metalicznie. Spróbowałem zrobić krok w jego kierunku, patrzeć na niego twardo, tak, by nie mógł czytać w moich myślach, by czuł emanującą ze mnie moc. Patrzył na mnie, obserwował mnie dokładnie, ze wszystkich sił walcząc z własną słabością. Celesta ujęła mnie za przegub dłoni.

— Musisz im powiedzieć — ciągnąłem dalej — jak nas traktowałeś, że nie znaliśmy praw, że ona nic nie wiedziała o innych wampirach. — Cały czas myślałem, wydobywając z siebie ten mechaniczny głos, że Armand musi w końcu nadejść tutaj. Armand musi wrócić. Skończy z tym wszystkim, nie pozwoli na to.

Usłyszałem nagle odgłos jakby ktoś coś ciągnął po podłodze, a potem bezsilny okrzyk Madeleine. Rozejrzałem się i dostrzegłem ją siedzącą w fotelu, a gdy zauważyła, że patrzę na nią, jej przerażenie stało się jeszcze większe. Próbowała wstać, ale powstrzymano ją.

— Lestat — powiedziałem — czego chcesz ode mnie? Dam ci to…

I wtedy zobaczyłem, co robiło taki hałas na podłodze, Lestat także to zobaczył. Była to trumna z wielkimi, żelaznymi zamkami. To ją ciągnięto po posadzce, wciągnięto do pokoju. Zrozumiałem natychmiast.

— Gdzie jest Armand? — zapytałem desperacko.

— Zrobiła mi to, Louis. Ona to zrobiła, nie ty! Musi umrzeć — powiedział Lestat, a jego głos stał się cienki i chrapliwy, jak gdyby mówienie kosztowało go wiele wysiłku. — Zabierzcie to, on wraca ze mną do domu — powiedział z wściekłością do Santiago. Santiago tylko się roześmiał. Celesta także, a ich śmiech zdawał się zarazić wszystkich pozostałych.

— Obiecaliście mi — powiedział do nich Lestat. — Nic ci nie obiecywałem — odrzekł Santiago.

— Zrobili z ciebie głupca — powiedziałem do niego gorzko, gdy tymczasem oni otwierali trumnę. — Jakiż głupiec z ciebie! Musisz dotrzeć do Armanda. Armand jest tutaj przywódcą — wybuchnąłem. Zdawało się jednak, że Lestat nie rozumie mnie. To, co zdarzyło się później, było rozpaczliwe, mroczne i żałosne. Starałem się kopnąć ich, próbując uwolnić ręce, z wściekłością rzucając im w twarz, że Armand nie pozwoliłby na to, co robią, że nie ośmielą się zrobić nic złego Klaudii. A przecież siłą wepchnęli mnie do trumny, mimo moich szaleńczych wysiłków, które nie przyniosły nic poza zagłuszeniem krzyku Madeleine, jej okropnego, zawodzącego płaczu i obawy, że w każdej chwili mogę usłyszeć krzyki Klaudii. Pamiętam, że próbowałem powstać i odepchnąć od siebie przyciskające mnie wieko, trzymając je przez moment, zanim popchnięte przez nich zamknęło się z trzaskiem na dobre. W zamkach usłyszałem zgrzyt przekręcanych kluczy. Powróciły do mnie słowa sprzed wielu lat, piskliwy, uśmiechnięty Lestat w tym odległym miejscu, gdzie cała nasza trójka kłóciła się ze sobą owej nocy: „Głodujące dziecko — to przerażający widok… głodujący wampir to coś jeszcze gorszego, jej krzyki usłyszą w Paryżu”. Moje spocone i drżące ciało zwiotczało w dusznej trumnie. Powiedziałem sobie, że Armand nie pozwoli na to. Nie ma takiego miejsca, gdzie mogliby nas ukryć.

Poczułem, że trumna została podniesiona. I usłyszałem szuranie butów, czułem kołysanie na boki i rękoma zaparłem się o ściany trumny, na chwilę zamykając oczy. Nie byłem pewny, co może teraz nastąpić. Poczułem, że trumna zaczęła się kołysać i pochylać, gdy dotarliśmy do schodów, bezskutecznie próbowałem zrozumieć okrzyki Madeleine. Wydawało mi się, że wzywa Klaudię, jak gdyby ona mogła nam pomóc. Wołaj Armanda, musi wrócić do domu tej nocy, myślałem rozpaczliwie, i tylko myśl o straszliwym upokorzeniu słuchania swojego własnego płaczu, wewnątrz siebie, zalewającego moje uszy, a przecież nie wydostającego się poza mnie, uchroniła mnie przed głośnym krzykiem. Jeszcze jedna myśl przyszła mi do głowy, gdy zdałem sobie sprawę z zagrożenia: A co, jeśli nie przyjdzie? Co, jeśli gdzieś w tej wieży, w której byliśmy razem, ma ukrytą trumnę, do której czasami powraca… ? I wtedy moje ciało nie wytrzymało tego napięcia, i nagle, nie kontrolując się, zacząłem młócić w drewniane ściany, próbując obrócić się w trumnie i plecami podważyć wieko. A jednak nie mogłem, zbyt mało było miejsca, moja głowa opadła na deski i pot spływał strumieniem po plecach.

Po chwili krzyk Madeleine ucichł. Wszystko, co słyszałem, to szuranie ich butów i swój własny oddech. Zatem wróci jutro w nocy, tak, jutro w nocy, oni powiedzą mu, a on odnajdzie nas i uwolni. Trumna przechyliła się, zapach wody wypełnił moje nozdrza, jej chłód był niemal dotykalny, a potem wraz z zapachem wody poczułem zapach rozkopanej ziemi. Trumna została gwałtownie postawiona na ziemi. Poczułem ból w kończynach i potarłem ramiona dłońmi, z trudem próbując nie dotykać wieka trumny, aby nie wyczuć, jak blisko jest nade mną. Obawiałem się własnego strachu przechodzącego w panikę, w przerażenie.

Myślałem, że zostawią mnie teraz, ale tak się nie stało. Byli obok, i to bardzo zajęci. Jeszcze jeden zapach doszedł do mnie, surowy i nie znany. Ale chwilę później, gdy leżałem nieruchomo, zdałem sobie sprawę, że układali mur i że zapach, który poczułem, pochodził od zaprawy murarskiej. Powoli, ostrożnie, podniosłem dłoń, by wytrzeć twarz. No dobrze, przekonywałem sam siebie, byle do jutrzejszej nocy, jutro przyjdzie tu, a do tego czasu będzie to po prostu moja zastępcza trumna, będzie to cena, jaką muszę zapłacić za to wszystko, co robiłem noc po nocy, noc po nocy.

W oczach jednak miałem łzy. Widziałem siebie, jak bezwładnie walę pięściami w ścianę trumny, moja głowa obracała się z boku na bok, myślą wybiegałem już do jutra i do następnych nocy. I wtedy, odwracając uwagę od tego szaleństwa, pomyślałem o Klaudii — chciałem znów poczuć jej ramiona obejmujące mnie w przyciemnionym świetle naszych hotelowych pokojów, ujrzeć jej zaokrąglone policzki w świetle lamp, mruganie jej powiek, jedwabny dotyk ust. Moje ciało zesztywniałe, znów zacząłem kopać z całą siłą w deski. Nie było już słychać odgłosów układanych cegieł ani przytłumionych kroków. Zawołałem ją: „Klaudio, Klaudio”, aż poczułem ból w szyi od ciągłego jej wykręcania, a moje paznokcie wbiły się w dłonie. Paraliż snu zawładnął mną jak lodowaty potok. Próbowałem zawołać Armanda — głupio, rozpaczliwie, już ledwie świadomy, gdy powieki stały się ciężkie, a ręce leżały bezwładnie. Przecież i jego dosięgnął sen i leży bez ruchu gdzieś u siebie. Raz jeszcze szarpnąłem się. Wokół panowała ciemność, dłońmi wyczułem drewno. Poczułem się słaby. A potem nie było już nic.

Obudziłem się, gdy usłyszałem głos. Odległy, ale wyraźny. Dwukrotnie usłyszałem swoje imię. Przez chwilę nie wiedziałem, gdzie jestem. Wydawało mi się, że śniłem coś strasznego, co miało jednak zniknąć zupełnie, bez najmniejszego śladu, coś, co chciałem, by minęło. I wtedy otworzyłem oczy i poczułem wieko trumny. Wiedziałem już, gdzie jestem. Zdałem sobie z tego sprawę dokładnie w tym samym czasie, gdy rozpoznałem głos. To Armand mnie wołał. Odpowiedziałem, ale mój głos był zamknięty razem ze mną i ginął w trumnie. W chwilowym przerażeniu pomyślałem, że szuka mnie, a ja nie mogę powiedzieć, gdzie jestem, A chwilę później usłyszałem, jak mówi, że nie mam się czego obawiać. Usłyszałem głośny hałas, potem jeszcze jeden. Usłyszałem, że coś pęka, łamie się, a potem odgłos spadających cegieł. Zdaje się, że kilka z nich upadło na trumnę. Potem zdałem sobie sprawę, że podnosi je, jedna po drugiej. Po odgłosach poznawałem też, że odrywa zamki, podważając gwoździe.

Twarde wieko zatrzeszczało, prześwitywało światło. Zacząłem wdychać wnikające powietrze i poczułem, że pot wystąpił mi teraz na twarz. Wieko skrzypnęło i otworzyło się. Przez chwilę byłem zupełnie oślepiony. Usiadłem, widząc jasne światło lampy zza dłoni, którą zasłaniałem oczy.

— Szybko — odezwał się do mnie. — Nie czas na wyjaśnienia.

— Ale dokąd idziemy? — zapytałem. Zobaczyłem korytarz z nierównych, chropawych cegieł, rozciągających się od przejścia, które właśnie wybił w ścianie. Wzdłuż całego korytarza widać było drzwi, zapieczętowane i zamurowane jak te, które Armand otworzył przed chwilą. Natychmiast ujrzałem przed oczyma trumny kryjące się za tymi cegłami, trumny z wampirami umierającymi z głodu i rozkładającymi się tam. Ale Armand już ciągnął mnie na górę, powtarzając, żebym teraz nic nie mówił. Skradaliśmy się wzdłuż korytarza. Wreszcie zatrzymał się przy drewnianych drzwiach i zgasił lampę. Natychmiast zrobiło się zupełnie ciemno, aż po pewnej chwili ujrzałem leciutko prześwitujące światło zza drzwi. Otworzył je tak delikatnie, że nawet nie usłyszałem skrzypnięcia zawiasów. Słyszałem teraz własny oddech i próbowałem go powstrzymać. Wchodziliśmy w coś, co było dolnym korytarzem prowadzącym do jego celi. Ale gdy biegłem za nim, zdałem sobie sprawę ze straszliwej prawdy. Ratował mnie, ale tylko mnie. Wyciągnąłem dłoń, aby go zatrzymać, ale on tylko pociągnął mnie za sobą. Dopiero kiedy zatrzymaliśmy się w uliczce za teatrem, byłem w stanie zatrzymać go, choć zbierał się już do dalszej drogi. Zaczął potrząsać głową, zanim jeszcze się odezwałem.

— Nie mogę jej ratować — powiedział.

— Nie sądzisz chyba, że odejdę stąd bez niej! Mają ją tam! — Byłem przerażony. — Armand, musisz ją uratować. Nie masz wyboru!

— Dlaczego tak mówisz? — odparł. — Nie mam takiej mocy, musisz to zrozumieć. Powstaną przeciwko mnie. Louis, mówię ci, nie potrafię jej uratować. Będę tylko ryzykował utratą ciebie. Nie możesz tam wrócić.

Odmówiłem przyznania temu racji. Nie miałem innej nadziei poza Armandem. Ale mogę szczerze powiedzieć, że strach był teraz poza mną. Wiedziałem tylko, że muszę wydostać stamtąd Klaudię albo umrzeć, próbując to zrobić. To było proste. Nie była to wcale sprawa odwagi. Widziałem także, mogłem rozpoznać to w zachowaniu Armanda, sposobie, w jaki mówił do mnie, że poszedłby ze mną, gdybym zawrócił, że nie będzie próbował mnie zatrzymać.

Miałem rację. Rzuciłem się z powrotem w korytarz, a on był już za mną, przejmując prowadzenie do schodów w górę, do sali balowej. Słyszałem odgłosy wampirów, wszelkiego typu dźwięki, ruch uliczny Paryża. Brzmiało to jak odgłosy dużego zbiorowiska ludzi w teatrze znajdującym się nad nami. I wtedy, gdy wspiąłem się już na ostatni stopień, ujrzałem Celestę w drzwiach sali balowej. Trzymała w dłoniach jedną z tych scenicznych masek. Po prostu patrzyła na mnie. Nie wydawała się być zaalarmowana moim widokiem. W rzeczy samej, wydawała się dziwnie obojętna.

Gdyby rzuciła się w moją stronę, gdyby podniosła alarm, zrozumiałbym to. Ale ona nie zrobiła żadnej z tych rzeczy. Cofnęła się tylko do sali, obróciła, jakby ciesząc się subtelnym ruchem swej sukni, najwyraźniej z największą przyjemnością pozwalała swym sukniom błyszczeć i wirować w półobrocie, gdy powoli sunęła ku środkowi sali. Przyłożyła do twarzy maskę i zza namalowanej na niej trupiej czaszki powiedziała cicho:

— Lestat, to twój przyjaciel Louis przyszedł do nas. Uważaj! Opuściła maskę, a gdzieniegdzie dało się słyszeć falę śmiechu.

Ujrzałem, że wszyscy byli w sali, stali lub siedzieli w cieniu, skupieni. Lestat siedział przygarbiony w fotelu. Odwrócił twarz ode mnie. Wydawało się, że trzyma coś w dłoniach, coś, czego jednak nie mogłem dostrzec. Powoli podniósł wzrok, jego gęste blond włosy opadały mu na czoło i oczy. Dostrzegłem w nich przestrach. Był niezaprzeczalny. Patrzył teraz na Armanda. On tymczasem sunął bezgłośnie przez salę, krótkimi, ale pewnymi krokami, a wszystkie wampiry rozstępowały się przed nim, przyglądając mu się jednak uważnie.

— Bonsoir, monsieur. — Celesta ukłoniła mu się, gdy przechodził obok niej, trzymając maskę jak rapier. Nie zaszczycił jej wzrokiem. Armand spoglądał w dół, na Lestata.

— Czy jesteś teraz zadowolony? — zapytał.

Szare oczy Lestata zdawały się spoglądać na niego ze zdumieniem, usta z trudem formowały się, by wypowiedzieć słowo. Widziałem, że w oczach miał łzy.

— Tak… — wyszeptał wreszcie, szamocząc się z rzeczą, którą ukrywał pod czarnym płaszczem. Potem jednak spojrzał na mnie i po jego policzkach spłynęły łzy. — Louis — odezwa się głębokim i pełnym głosem, co musiało sprawiać mu niesłychany ból. — Proszę, musisz mnie wysłuchać. Musisz wrócić… — A potem, pochylając głowę, wykrzywił twarz w grymasie wstydu.

Gdzieś w tłumie zaśmiał się Santiago. Armand cicho oznajmił Lestatowi, że musi wyjechać i opuścić Paryż, że jest tutaj banitą.

Lestat siedział tylko z zamkniętymi oczyma, jego twarz była zmieniona od bólu. Zdawał się być sobowtórem tego prawdziwego Lestata, zranionym i przeżywającym stworzeniem. Nigdy do tej pory takim go nie widziałem.

— Proszę — powiedział łagodnym głosem, błagając mnie raz jeszcze. — Nie mogę rozmawiać z tobą tutaj! Nie mogę cię przekonać. Jedź ze mną… choćby na krótko… do czasu, aż stanę się znów sobą!

— To szaleństwo!… — odrzekłem, chwytając się nagle skroni. — Gdzie ona jest? Gdzie ona jest! — Rozejrzałem się wokoło, patrzyłem w ich nieruchome, obojętne twarze, niezbadane uśmieszki. — Lestat. — Obróciłem się teraz do niego, chwytając go za wełniane klapy płaszcza.

I wtedy zobaczyłem rzecz, którą trzymał w dłoniach. Wiedziałem, co to jest. W jednej chwili wyrwałem mu to z rąk i przytknąłem sobie pod oczy. Delikatny kawałek jedwabnej tkaniny — żółtej sukienki Klaudii. Lestat podniósł dłoń do ust i odwrócił twarz. Usłyszałem cichy, tłumiony szloch, gdy odchylił się w fotelu do tyłu. Spoglądałem to na niego, to na kawałek jedwabiu. Moje palce przesuwały się powoli po dziurach w tkaninie, po plamach krwi, jakie na niej zostały. Dłoń zacisnęła się, drżąca, gdy przycisnąłem gałganek do piersi.

Przez chwilę zdawało się, że po prostu stałem tak bez ruchu. Nie odczuwałem upływu czasu i nie dotykał mnie też przesuwający się korowód wampirów, których swobodne, eteryczne śmiechy zaczęły dochodzić do moich uszu. Pamiętam, że myślałem o tym, by zatkać je rękoma, ale nie mogłem puścić tego kawałka sukni, nie mogłem przestać składać go nerwowo, coraz bardziej, by stał się tak mały, że zmieściłby się w mojej dłoni. Pamiętam rząd świec palących się nade mną, świec migających jedna za drugą na ścianie pokrytej malowidłami. Przez otwarte drzwi widać było padający deszcz i wszystkie świece poddawały się podmuchom wiatru. Zdawało się, że płomienie świec unoszą się nad knotami, lecz z powrotem osiadały na świecy i paliły jak przedtem. Wiedziałem, że Klaudia jest za tymi drzwiami prowadzącymi na małe podwórko. Świece poruszyły się, wampiry przytrzymały je. Santiago ujął jedną z nich i ruchem głowy wskazał mi, bym przeszedł przez drzwi. Ledwo zdawałem sobie sprawę z jego obecności. Nie zwracałem na niego i innych uwagi. Coś we mnie mówiło mi: Jeśli będziesz zwracał na nich uwagę, zwariujesz! W rzeczywistości, wcale się zresztą teraz nie liczyli. Tylko ona. Gdzie jest Klaudia? Odszukaj ją. Ich śmiech dobiegał do mnie z oddali, zdawał się mieć kształt i kolor, ale był częścią nicości.

Po chwili ujrzałem coś przez otwarte drzwi, coś, co widziałem już kiedyś, dawno, dawno temu. Nikt nie wiedział o tej rzeczy, którą widziałem lata temu, tylko ja. Nie. Lestat wiedział. Ale nie miało to znaczenia. Nie przypomniałby sobie teraz lub nie zrozumiałby tego. Że on i ja widzieliśmy to, stojąc w drzwiach ceglanej kuchni na Rue Royale, te dwa mokre, skurczone kształty, które kiedyś były żyjącymi istotami, matką i córką, objęte razem, zamordowana para leżąca na podłodze kuchni. Teraz jednak oba leżące na siąpiącym deszczu kształty to była Madeleine i Klaudia. Śliczne, ciemne włosy Madeleine mieszały się z włosami Klaudii, które poruszały się i błyszczały na wietrze. Tylko to, co było żywym kształtem, postacią, ciałem, wypaliło się — nie włosy, nie długie, puste teraz suknie, nie malutka, splamiona krwią koszulka z białą koronką. Sczerniały i wypalony kształt, który był kiedyś Madeleine, nadal miał jeszcze wyraz twarzy jej żywej postaci, a dłoń, która zacisnęła się na małej, była jak wyciągnięta do dziecka matczyna ręka. Ale dziecko, dorosłe dziecko, moja Klaudia, było teraz kupką popiołu.

Wzbierał we mnie krzyk, dziki, pożerający krzyk, płynący z głębi mych trzewi, z głębi mego jestestwa, powstający jak wiatr, jak wiatr wirujący na deszczu padającym na spopielałe szczątki, unoszący złote włosy, owiewający ślad małej rączki na ceglanym murze. Poczułem cios zwalający mnie z nóg, jeszcze gdy krzyczałem. Chwyciłem się czegoś co, jak myślałem, było płaszczem Santiago, zacząłem walić w niego pięściami z wściekłością, wykrzywiając tę śmiejącą się szyderczo białą twarz rękoma, od których nie mógł się teraz uwolnić, bijąc go pięściami, przed którymi zasłaniał się, krzycząc. Jego krzyki mieszały się z moimi, jego buty deptały popiół, aż wreszcie odepchnąłem go do tyłu, zaślepiony od padającego deszczu, od łez, które pojawiły się w oczach. Rzuciłem go na ziemię i nie przestałem okładać razami nawet wtedy, gdy leżał i rękoma zasłaniał się tylko przed ciosami. Teraz szarpałem się z Armandem. Armandem, który próbował wypchnąć mnie z maleńkiego podwórka w wirujące kolory sali balowej, w krzyki, mieszające się głosy, ten srebrzysty śmiech. Lestat wołał:

— Louis, poczekaj na mnie, Louis, muszę z tobą porozmawiać! Zobaczyłem oko Armanda tuż przy moim i poczułem się słaby na całym ciele i niejasno świadomy, że Madeleine i Klaudia nie żyją. Jego głos objaśniał mi coś cicho, być może bezdźwięcznie.

— Nie mogłem temu zapobiec, nie mogłem temu zapobiec…

Ale one były martwe, po prostu martwe. A ja traciłem przytomność. Santiago był obok nich, gdzieś tam, gdzie leżały bez ruchu z włosami unoszonymi przez wiatr, z lokami unoszonymi jego podmuchem. Straciłem w tym momencie przytomność.

Nie mogłem zabrać ze sobą ich martwych ciał, nie mogłem zabrać ich stamtąd. Armand objął mnie mocno, podłożył mi pod ramię dłoń, właściwie niósł mnie. Przeszliśmy przez jakieś drewniane, dudniące echem miejsce. Zapachy ulicy stały się coraz wyraźniejsze, świeży zapach koni i skóry. Zobaczyłem stojące powozy. Widziałem siebie wyraźnie, jak biegłem wzdłuż Boulevard des Capucines z maleńką trumną pod ręką. Tłum rozstępował się przede mną, siedzący przy kawiarnianych stolikach podnosili głowy, a jakiś człowiek uniósł rękę. Zdawało się, że potknąłem się. I znów zobaczyłem w zbliżeniu jego brązowe oczy patrzące na mnie. Poczułem osłabienie i senność, zapadałem się. A przecież szedłem, szedłem dalej, widziałem błysk własnych butów na chodniku.

— Czy on oszalał, by mówić mi takie rzeczy? — pytałem o Lestata zezłoszczony, chrapliwym głosem. Sam dźwięk głosu sprawiał mi ulgę. Śmiałem się, śmiałem głośno. — On chyba całkowicie postradał zmysły, żeby mówić do mnie w taki sposób! Słyszałeś go? — domagałem się odpowiedzi. Ale oko Armanda mówiło mi: Śpij. Odpocznij. Chciałem powiedzieć jeszcze coś o Madeleine i Klaudii, że nie możemy ich tam zostawić, i poczułem, że ten krzyk znów rodzi się we mnie, ten krzyk, który spycha wszystko ze swej drogi. Zęby zacisnęły się, aby nie wypuścić go z siebie, ponieważ był tak głośny i tak pełny, że zniszczyłby mnie, gdybym pozwolił mu się wydostać.

A potem wszystko dotarło do mnie aż nazbyt jasno. Szliśmy ulicą obok siebie w wojowniczych nastrojach jakimś takim ślepym spacerem, jakim chodzą ludzie kompletnie pijani i pełni nienawiści do innych, choć jednocześnie czują się bezsilni. W taki właśnie sposób spacerowałem ulicami Nowego Orleanu tej nocy, kiedy po raz pierwszy spotkałem Lestata, tym pijackim chodem, który oznacza obijanie się o wszystko wokół, który w niezrozumiały sposób jest niezwykle pewny drogi i zawsze znajduje miejsce, do którego dąży. Zobaczyłem dłonie jakiegoś pijanego osobnika grzebiące coś przy zapałkach. Po chwili płomień dotknął fajki, a ogień został wciągnięty w tytoń. Stałem przy oknie kawiarni. Mężczyzna pociągał dym z fajki. Wcale nie był pijany. Armand przystanął obok mnie, czekając. Byliśmy w tłumie na Boulevard des Capucines. A może był to Boulevard du Tempie? Nie jestem pewien, Czułem się znieważony tym, że ich ciała pozostały tam, w tym wstrętnym miejscu. Ujrzałem ponownie, jak Santiago kopie butami sczerniałe, wypalone szczątki, które były szczątkami mojego dziecka! Płakałem, szlochałem przez zaciśnięte zęby. Mężczyzna wstał tymczasem od stołu i stanął przed lustrem.

— Odejdź ode mnie — mówiłem do Armanda. — Niech cię piekło pochłonie, nie zbliżaj się do mnie. Ostrzegam cię, nie zbliżaj się do mnie.

Zacząłem szybko odchodzić od niego w górę ulicy i zdążyłem jeszcze zauważyć, że przechodząca para schodzi na bok, aby mnie przepuścić, a mężczyzna wyciągnął rękę, aby ochronić przede mną swoją towarzyszkę. Potem zacząłem biec. Ludzie widzieli, jak biegłem. Zastanawiam się, jak to wyglądało, co widzieli, jaka to dzika i biała postać przemknęła przed ich oczyma, zbyt szybka, by mogli się jej przyjrzeć. Pamiętam, że gdy przystanąłem, byłem słaby i źle się czułem, a moje żyły paliły mnie, jak gdybym umierał z pragnienia. Pomyślałem o zabijaniu, ale myśl ta napełniła mnie obrzydzeniem. Siedziałem na kamiennych schodach tuż przy jakimś kościele, przy jednym z tych małych bocznych portali rzeźbionych w kamieniu, z zamkniętym i zaryglowanym na noc wejściem. Deszcz zelżał trochę, albo tylko mi się tak wydawało. Ulic była pusta i cicha, choć jakiś mężczyzna przeszedł w pewnym oddaleniu z błyszczącym, czarnym parasolem. Armand stał pod drzwiami nieopodal. Za nim rozciągał się ocean drzew i mokrych traw, a unosząca się mgiełka sugerowała, że ziemia była jednak ciepła.

Myśląc tylko o jednej rzeczy, mdłościach w żołądku, zawrotach głowy i ściśniętym gardle, próbowałem uspokoić się i opanować. Po pewnym czasie to minęło i znów miałem jasny umysł. Pozostała we mnie świadomość tego, co się wydarzyło, odległości, jaka mnie teraz dzieliła od teatru, i faktu, że szczątki Madeleine i Klaudii nadal tam jeszcze pozostały. Ofiary całopalenia we wzajemnym uścisku objęte i blisko siebie. Poczułem, że jestem bliski samozniszczenia.

— Nie mogłem temu zapobiec — powiedział cicho Armand. Zerknąłem na niego i ujrzałem jego twarz. Malował się na niej smutek trudny do opisania. Odwrócił głowę, jak gdyby wyczuwał, że na próżno przekonuje mnie o tym, ale czułem wyraźnie żal, smutek, rezygnację. Miałem uczucie, że gdybym dał upust całej mojej złości na niego, nie uczyniłby nic, aby się temu sprzeciwić. Jednocześnie odczuwałem to wyobcowanie, tę pasywność tkwiącą w nim jako skutek tego, do czego tak usilnie chciał mnie przekonać.

— Nie mogłem temu zapobiec.

— Och, ależ mogłeś temu zapobiec! — powiedziałem cicho. — Dobrze wiesz, że mogłeś! Byłeś ich przywódcą! Ty jedyny znałeś granice swojej władzy, nie oni. Oni nie znali. Nie rozumieli. Twoja wiedza przekraczała ich wiedzę.

Spojrzał w bok, nic nie mówiąc. Ale widziałem efekt, jaki wywarły na nim moje słowa. Widziałem zmęczenie na jego twarzy, bezbarwność spojrzenia, smutek w pozbawionych blasku oczach. — Miałeś nad nimi przewagę. Bali się ciebie — mówiłem dalej.

— Mogłeś ich zatrzymać, gdybyś tylko chciał użyć swej mocy. Nie chciałeś jednak naruszyć wewnętrznego spokoju. Nie chciałeś naruszyć swojej własnej, drogocennej koncepcji prawdy! Rozumiem cię doskonale. Widzę przecież w tobie własne odbicie.

Jego wzrok przesunął się łagodnie po mnie i utkwił w moich oczach. Nic jednak nie mówił. Ból malujący się na jego twarzy był straszny. Jego twarz odzwierciedlała rozpacz na granicy jakiegoś straszliwego wybuchu emocji, którego nie byłby w stanie kontrolować. Bał się tej emocji, tego silnego uczucia. Ja nie. Czuł mój ból tą wielką magiczną siłą, którą mnie przewyższał. Ja nie potrafiłem wyczuwać jego bólu. Nie miało to dla mnie znaczenia.

— Rozumiem cię aż nazbyt dobrze… — powiedziałem. — Moja bierność była źródłem wszystkiego, prawdziwym złem. Ta słabość, ta odmowa kompromisu zwichniętej i głupiej moralności, ta okropna duma! Właśnie dlatego stałem się tym, kim jestem, choć wiedziałem, że to jest złe. Właśnie dlatego pozwoliłem Klaudii zostać wampirem, choć wiedziałem, że to jest złe. Z tego samego powodu, przyglądając się tylko, pozwoliłem jej zabić Lestata, choć wiedziałem, że nie tędy droga. Nawet nie kiwnąłem palcem, aby temu zapobiec. A Madeleine, Madeleine, pozwoliłem jej dojść do tego, czym się stała, choć nie powinienem był w żadnym wypadku czynić jej stworzeniem takim jak my. Wiedziałem, że to jest złe. Cóż, powiem ci tylko tyle, że nie jestem już taki bierny, taki słaby, aby prząść zło za złem w sieć szeroką i grubą, której w końcu stanę się ofiarą. Skończyło się! Teraz już wiem, co mam zrobić. I zaklinam ciebie, na litość, jaką mi dziś okazałeś. Nie chodź już tam więcej, do swojej celi w „Theatre des Vampires”. Nie zbliżaj się tam nawet!

Nie czekałem na odpowiedź. Być może nawet nie próbowałby mi jej udzielić. Nie wiem. Zostawiłem go na ulicy, nie oglądając się do tyłu. Nie chciałem jej poznać. Nie dbałem o nią.

Za schronienie wybrałem sobie cmentarz Montmartre. Dlaczego właśnie to miejsce, nie jestem pewien, poza tym, że było to niedaleko od Boulevard des Capucines. W owym czasie Montmartre był w szczerym polu, ciemny i spokojny w porównaniu z resztą miasta. Przechodząc tam pomiędzy niskimi domkami w ogródkach, pozbawiłem życia swoją ofiarę bez najmniejszej satysfakcji, po czym wyszukałem sobie na cmentarzu trumnę, w której postanowiłem przeleżeć nadchodzący dzień. Wyskrobałem leżące szczątki gołymi rękoma i ułożyłem się w łoże obrzydliwe, wilgotne, pełne zapachu śmierci. Nie mogę powiedzieć, bym znalazł tam komfort, otrzymałem raczej to, czego potrzebowałem — schronienie. Zamknięty w ciemności pełnej zapachu ziemi, z dala od ludzi i żyjących ludzkich form, poddałem się wszystkiemu temu, co nacierało na moje zmysły i dławiło je.

Ale trwało to krótko.

Kiedy chłodne, szare, zimowe słońce zaszło następnej nocy, obudziłem się, czując, że zdrętwienie szybko mnie opuszcza. Wyczułem po omacku jakieś żywe stworzenia, które zamieszkiwały trumnę, a teraz uwijały się wokół mnie, uciekając przed moim zmartwychwstaniem. Wolno wydostałem się na powierzchnię. Nade mną świecił blady księżyc. Smakowałem chłód, absolutną gładkość marmurowej płyty nagrobnej, którą przesunąłem, aby się wydostać. Wychodząc spomiędzy grobów, a potem z cmentarza, obmyślałem sobie w głowie plan, w którym kładłem na szale swoje własne życie z tą siłą wolnej istoty, która naprawdę nie dba o nie, która ma nadzwyczajną moc zdobycia się na ryzykowanie własnego życia.

W ogródku, przy jakimś domku, zobaczyłem coś, z czego istnienia zaledwie zdawałem sobie sprawę, dopóki moje dłonie nie spoczęły na tym. Była to mała kosa, jej cienkie, zakrzywione ostrze oblepione było zielonymi kawałkami zielska. Wytarłem je do czysta i pociągnąłem po ostrzu, a wtedy zdało się, jakby mój plan zarysował się wyraźnie. Mogłem przejść szybko do wypełnienia poszczególnych jego etapów: załatwienia sobie powozu z woźnicą, który spełniłby moje żądania przez najbliższe dni oszołomiony pieniędzmi, które mu dam i obietnicą otrzymania jeszcze większych; wydostania mojej skrzyni z hotelu „Saint-Gabriel” i umieszczenia jej wewnątrz tego powozu; oraz przygotowania jeszcze kilku innych rzeczy. Potem były już tylko długie godziny nocne, kiedy musiałem udawać, że piję z moim woźnicą, i rozmawiać z nim, aby uzyskać jego oddane współdziałanie w wywiezieniu mnie z Paryża do Fontainebleau. Miałem spać w powozie, gdzie moje delikatne zdrowie wymagało, abym nie był niespokojny podczas snu. Owa samotność była tak ważna, że byłem gotów dodać hojną ręką dużą sumę pieniędzy do tego, co już mu zapłaciłem, tylko za to, by nikt nawet nie dotykał klamki u drzwi powozu, zanim sam z niego nie wyjdę.

Wkrótce byłem już przekonany, że zgodzi się na wszystko. Był dostatecznie pijany, by nie myśleć o niczym poza ściągnięciem lejców w podróż do Fontainebleau. Wjechaliśmy powoli i ostrożnie w uliczkę, przy której stał teatr wampirów i w pewnej odległości czekaliśmy, aż niebo zacznie się przejaśniać.

Teatr został zamknięty i zaryglowany przed nadchodzącym dniem. Podkradłem się pod jego mury, kiedy światło i powietrze oznajmiły mi, że mam co najwyżej kwadrans na wykonanie mojego planu. Wiedziałem, że pozamykane wewnątrz wampiry były już w swoich trumnach. Nawet gdyby któryś ze spóźnionych wampirów ociągał się jeszcze z pójściem spać, nie usłyszałby tych moich wstępnych przygotowań. Przyłożyłem długie, grube deski do zaryglowanych drzwi i szybko przybiłem je gwoździami do drzwi, zamykając w ten sposób od zewnątrz. Jakiś przechodzień zwrócił na to uwagę, ale poszedł dalej być może w przekonaniu, że zamykam teatr za zgodą właściciela. Wiedziałem, że zanim skończę, mogę napotkać któregoś ze sprzedających bilety, woźnych lub sprzątających po przedstawieniu, którzy mogli równie dobrze pozostać wewnątrz, aby ochraniać wampiry w ich codziennym śnie.

To właśnie o tych ludziach myślałem, kiedy podprowadzałem powóz w alejkę od strony Armanda. Zostawiłem go tam i podszedłem do sekretnych drzwi, zabierając ze sobą dwie małe baryłki wypełnione naftą.

Klucz pasował do zamka, jak miałem nadzieję, i po chwili znalazłem się wewnątrz dolnego korytarza. Otworzyłem drzwi do jego celi i stwierdziłem, że nie było go w środku. Trumna zniknęła. Zniknęło również wszystko, poza meblami, razem z łożem martwego chłopca. Pospiesznie otworzyłem jedną z baryłek, tocząc drugą przed sobą w kierunku schodów. Wbiegłem na górę, polewając wystające drewniane belki i drzwi pozostałych cel naftą. Jej zapach był silny, silniejszy i mocniejszy niż hałas, jaki mogłem uczynić i zaalarmować kogokolwiek. Lecz chociaż stałem absolutnie bez ruchu, nasłuchując na schodach z baryłkami i kosą, nie usłyszałem nic, żadnych odgłosów straży, której spodziewałem się tutaj, żadnych odgłosów wampirów. Ściskając trzonek kosy, odważyłem się podejść po schodach do góry, aż stanąłem przed drzwiami sali balowej. Nie było tam nikogo, kto mógłby mnie zobaczyć, jak rozlewałem naftę na fotele z końskiego włosia, na firanki; nikogo, kto mógłby mnie zobaczyć, jak przez krótką chwilę waham się, stojąc przed drzwiami prowadzącymi na małe podwórko, gdzie zostały zabite Madeleine i Klaudia. Och, jak bardzo chciałem otworzyć te drzwi. Odczuwałem tak silną pokusę, że przez minutę prawie zapomniałem o całym moim planie, ale dostrzegłem już światło przenikające przez szpary w starych drewnianych drzwiach i wiedziałem, że muszę się śpieszyć. Madeleine i Klaudii tam nie było. Były martwe. Co by mi to dało, gdybym raz jeszcze otworzył te drzwi i zetknął się z ich szczątkami, z tymi matowymi, rozrzuconymi w nieładzie włosami? Nie było na to czasu, nie było sensu tego robić. Biegłem już przez ciemne korytarze, których wcześniej nie zbadałem, polewając stare, drewniane drzwi, pewny, że wampiry leżą zamknięte tam w środku. Wbiegłem po cichu do samego teatru, gdzie zimne i szare światło przedostające się do sali zza zaryglowanych drzwi wejściowych przynagliło mnie do dalszej pracy, rozlewania nafty wzdłuż wielkiej aksamitnej kurtyny, wyściełanych krzeseł, firanek w drzwiach prowadzących do holu. W końcu baryłka była pusta, więc odrzuciłem ją i wyciągnąłem prymitywną pochodnię, którą sporządziłem przedtem. Przyłożyłem zapaloną zapałkę do jej nasączonych naftą szmat i przystawiłem do krzeseł. Płomienie poczęły lizać ich gruby jedwab i tapicerkę. Tymczasem wbiegłem na scenę, przystawiając ogień do kurtyny. W kilka sekund cały teatr zapłonął. Zrobiło się jasno jak w dzień. Cały jego szkielet zdawał się skrzypieć i jęczeć, gdy ogień objął ściany, płomienie lizały wielki łuk proscenium, gipsowe dekoracje balkonów i lóż. Nie miałem jednak czasu na podziwianie tego, na wchłanianie zapachu i odgłosów rozszerzającego się ognia, widoku zakątków i szczelin pojawiających się w świetle dzikiej iluminacji, która wkrótce miała je pochłonąć. Uciekłem pod podłogę, na dolną kondygnację, przytykając po drodze pochodnię do kozetki z końskiego włosia stojącej w sali balowej, do zasłon, do wszystkiego, co tylko łatwo chwytało płomień.

Coś zaczęło stukać po deskach u góry, w pokojach, których nigdy nie widziałem, po chwili usłyszałem bez wątpienia odgłos otwieranych drzwi. Za późno, powiedziałem sobie, mocniej jednocześnie ściskając w dłoni kosę i pochodnię. Budynek już płonął. Zginą. Pobiegłem w kierunku schodów. Jakiś odległy krzyk uniósł się nad skrzypieniem i hukiem płomieni. W biegu zapalałem pochodnią nasiąknięte naftą krokwie, płomienie obejmowały stare drzewo i wilgotne sklepienie budynku. To był krzyk Santiago, byłem tego pewny, i gdy zeskoczyłem na dolną kondygnację, zobaczyłem go u góry, za sobą, schodzącego w dół, dym wypełniał przestrzeń wokół niego, oczy łzawiły, krztusił się, biegł w moim kierunku z wyciągniętą ręką, potykając się raz po raz. — Ty… ty… Przeklęty!

Przystanąłem zesztywniały, mrużąc oczy w gęstym dymie, czując, jak zaczynają łzawić, ani na chwilę jednak nie traciłem go z widoku. Próbował teraz użyć całej swej siły, by rzucić się na mnie z taką prędkością, że stałby się dla mnie niewidoczny. Gdy jednak czarny kształt jego postaci ruszył z olbrzymim przyspieszeniem na dół, ku mnie, machnąłem kosą i zobaczyłem, że trafiłem w szyję. Zakołysał się i upadł, obiema rękoma chwytając się straszliwej rany.

Powietrze pełne było krzyków, płaczu. Jakaś biała twarz zamajaczyła nad Santiago, maska przerażenia. Jakiś inny wampir biegł korytarzem z przodu w kierunku sekretnego przejścia. Ja jednak stałem przygotowany do odparcia ataku, wpatrując się w Santiago, widząc, jak podnosi się na nogi pomimo zranienia. Raz jeszcze machnąłem kosą, z łatwością trafiając w cel. Nie było tym razem rany. Po prostu ręce szukały po omacku tego, czego już nie było na miejscu.

Głowa tymczasem, ociekająca krwią z urwanej szyi, z oczyma patrzącymi dziko w płonące krokwie, o włosach zmatowiałych i mokrych od krwi, upadła u moich stóp. Kopnąłem ją z całej siły, tak że poleciała wzdłuż korytarza. Pobiegłem za nią, odrzucając na bok kosę i pochodnię, aby rękoma zasłaniać się przed szalejącym ogniem, który zalał już schody prowadzące do alei.

Deszcz padał na mnie błyszczącymi igiełkami, na oczy, którymi wypatrywałem ciemnej sylwety powozu majaczącej na tle nieba. Rozespany woźnica wyprostował się gwałtownie, słysząc moje chrapliwe polecenia, niezgrabną ręką instynktownie sięgnął po bat. Po chwili powóz zakołysał się na resorach, gdy otworzyłem drzwi. Konie rzuciły się do przodu, ja tymczasem mocowałem się z wiekiem skrzyni. Rzuciłem się bezwładnie w jej kąt, popalone dłonie wsunąłem pod zimny jedwab. Wieko zasunęło się, pogrążając wszystko w ciemności.

Stukot kopyt wzmógł się, unosząc mnie dalej i dalej od płonącego budynku. Nadal jednak czułem zapach dymu, dławił mnie, palił w oczy, a czoło płonęło już od pierwszych rozrzedzonych promieni słonecznych.

Jechaliśmy jednak do przodu, oddalając się od dymu i okrzyków. Opuszczaliśmy Paryż. Udało się. „Theatre des Vampires” dopalał się.

Gdy czułem już, że moja głowa opada do tyłu, ujrzałem znów przed oczyma Klaudię i Madeleine objęte razem na tym ponurym podwórku i pochylając się nad ich delikatnymi włosami, które błyszczały w świetle płomienia świecy, powiedziałem cicho: „Nie mogłem was zabrać ze sobą. Nie mogłem. Ale ich zwęglone zwłoki będą leżeć tam wokół waszych. Jeśli ogień ich nie pochłonie, dokończy dzieła słońce. Jeśli się nie spalą, to zginą, gdy nadejdą ludzie, by walczyć z ogniem, odnajdą ich i wyciągną na światło dzienne. Ale obiecuję wam, wszyscy oni będą martwi, tak jak wy jesteście teraz. Każdy, kto miał tam schronienie, zginie do brzasku. To jedyna śmierć w całym moim życiu, która sprawiła mi przyjemność i była jednocześnie dobrem”.

Po dwóch nocach powróciłem. Musiałem zobaczyć te zalane deszczem ruiny, gdzie każda cegła była osmalona, rozsypująca się, a krokwie głównej konstrukcji sterczały w kilku miejscach, celując w niebo jak stosy. Potworne malowidła na ścianach, które kiedyś wypełniały salę balową, były teraz kupą gruzu i jedynie wyłaniająca się tu czy ówdzie namalowana twarz czy kawałek skrzydła anioła były jedynymi możliwymi do zidentyfikowania fragmentami.

Z wieczorną prasą pod pachą wkroczyłem do zatłoczonej kafejki teatralnej po drugiej stronie ulicy. Tutaj, pod osłoną przyciemnionej lampy i gęstego dymu z cygara, przeczytałem sprawozdania z minionego pożaru. Odnaleziono zaledwie parę martwych ciał w wypalonym teatrze, choć ubrania i kostiumy porozrzucane były wszędzie, jak gdyby słynne wampiry-aktorzy opuściły teatr w popłochu jeszcze przed pożarem. Innymi słowy, jedynie młodsze wampiry pozostawiły po sobie swoje kości, starsze dotknęło całkowite zniszczenie. Nie było ani jednej relacji naocznego świadka czy osoby, która przeżyła. Jak mogliby przeżyć?

A jednak coś mnie mocno zaniepokoiło, gdy przeglądałem sprawozdania z pożaru. Nie obawiałem się żadnego wampira, nawet jeśli udało mu się uciec z płonącego teatru. Nie odczuwałem też pragnienia wytropienia go, gdyby tak się stało. Tego, że większość z nich i tak zginęła, byłem pewien. Ale dlaczego nie było straży, ludzi wynajętych do pilnowania posesji w ciągu dnia? Byłem pewien, że Santiago wspominał coś o strażach, i przypuszczałem, że byli nimi odźwierni i bileterzy, którzy pełnili te funkcje podczas przedstawień. Przygotowałem się nawet na spotkanie z nimi, zabierając ze sobą kosę. Nie było ich jednak w środku. To dziwne. Mój umysł nie czuł się najlepiej, gdy miałem do czynienia z rzeczą nie wytłumaczoną.

W końcu jednak, kiedy odłożyłem gazetę i rozsiadłem się wygodnie, raz jeszcze zastanawiając się nad tym wszystkim, niewytłumaczalność tej sytuacji przestała mnie obchodzić. To, co nie dawało mi teraz spokoju, to poczucie, że jestem teraz jeszcze bardziej samotny niż kiedykolwiek dotąd, poczucie, że Klaudia odeszła bezpowrotnie. Nie miałem powodów, by żyć i mniejszą niż kiedykolwiek dotąd na to ochotę.

A przecież smutek nie ogarnął mnie całkowicie i bez reszty, nie opanował mnie, nie uczynił ze mnie zrujnowanej i zrozpaczonej istoty, jaką niegdyś z pewnością bym się stał. Być może nie było możliwe przedłużyć cierpienia, jakiego doświadczyłem, gdy ujrzałem wypalone szczątki Klaudii. Być może nie było możliwe wiedzieć o tym i żyć dalej. Zastanawiałem się nad tym, gdy godziny mijały, dym w kawiarence stawał się coraz gęstszy, a wytarta kurtyna przed małą oświetloną sceną uniosła się i opadła. Urodziwe kobiety śpiewały tam jedna po drugiej, światło odbijało się w ich biżuterii, ich miękkie i pełne barwy głosy zawodziły żałośnie pieśni przeszywające serce smutkiem i bólem. Zastanawiałem się, jak to będzie odczuwać tę stratę, tę zniewagę i próbować znaleźć gdzieś pocieszenie, spodziewać się zrozumienia. Nie zwierzyłbym się żadnemu człowiekowi z mojej niedoli. Moje własne łzy nic nie znaczyły.

Dokąd zatem pójść, jeśli nie umierać? To dziwne, w jaki sposób otrzymałem odpowiedź. Dziwne, jak wyszedłem potem na ulicę okrążając ruiny teatru, wkraczając wreszcie w szeroką Avenue Napoleon i idąc nią aż do Luwru. Czułem, jakby to miejsce wzywało mnie, choć nigdy dotąd nie byłem tam w środku. Mijałem jego długą fasadę tysiąc razy, żałując, że nie mogę choć przez jeden dzień tak jak inni ludzie pochodzić po tych salach i obejrzeć tych wspaniałych obrazów. Teraz odczuwałem to jak jakiś imperatyw, mając tylko niejasne wyobrażenie, że w dziełach sztuki odnajdę pewne ukojenie, w tych nieożywionych rzeczach, które jednak we wspaniały sposób posiadają w sobie ducha życia.

Gdzieś po drodze, jeszcze na Avenue Napoleon, usłyszałem za sobą kroki, które natychmiast rozpoznałem jako kroki Armanda. Dawał mi znaki, informował, że jest w pobliżu. Nie odpowiedziałem, choć zwolniłem kroku i pozwoliłem, by dostosował swój krok do mojego. Szliśmy teraz obok siebie w milczeniu. Nie ośmieliłem się spojrzeć na niego. Oczywiście, myślałem o nim cały czas, o tym, że byliśmy mężczyznami, a Klaudia była moją miłością. Być może w końcu padłbym bezradny w jego ramiona, w potrzebie podzielenia się żalem tak silnym i tak trawiącym. Tama groziła teraz pęknięciem, a przecież jeszcze nie przełamała się. Byłem sparaliżowany i szedłem obok niego jak sparaliżowany.

— Wiesz, co zrobiłem — odezwałem się w końcu. Skręciliśmy z alei i widziałem już przed sobą długą kolumnadę fasady Muzeum Królewskiego. — Usunąłeś swoją trumnę, tak jak cię ostrzegałem…

— Tak — odparł. Jego głos sprawił mi niezaprzeczalną ulgę. Osłabił mnie jednocześnie. Zbyt jednak byłem daleki od bólu, zbyt zmęczony.

— A jednak, jesteś tu teraz ze mną. Czy chcesz ich pomścić?

— Nie — odparł.

— Byłeś z nimi, byłeś ich przywódcą — dodałem. — A jednak nie uprzedziłeś ich, że czyham na ich życie.

— Nie.

— Ale z pewnością gardzisz mną za to, co uczyniłem. Z pewnością szanujesz pewne zasady, pewne posłuszeństwo i lojalność wobec swego własnego gatunku.

— Nie — odrzekł cicho.

Zastanawiające, jak logiczne były jego odpowiedzi, nawet jeśli nie potrafiłem ich sobie wytłumaczyć czy zrozumieć.

Nagle wszystko zaczęło się układać w całość, wywołane z dalekich pokładów moich niespokojnych rozważań.

— Byli tam przecież strażnicy i odźwierni, którzy spali w teatrze. Dlaczego ich nie było, gdy dostałem się do środka? Dlaczego nie chronili śpiących wampirów?

— Ponieważ to ja ich zatrudniałem, a tej nocy zwolniłem ich wszystkich. Odesłałem do domu — oznajmił Armand.

Zatrzymałem się. Stał obojętnie, gdy odwróciłem się do niego, nasze oczy spotkały się, przestałem postrzegać świat jako czarną, pustą ruinę popiołu i śmierci. Chciałem, by był świeży i piękny, abyśmy obaj żyli w nim i dzielili się swoją miłością. — Tak — odrzekł.

— Ale byłeś ich przywódcą! Wierzyli tobie. Miałeś ich zaufanie. Mieszkaliście razem! — wyrzucałem z siebie. — Nie rozumiem cię… dlaczego…?

— Myśl, co chcesz — odpowiedział spokojnie, jak gdyby wyczulony na to, by nie zranić mnie jakimkolwiek zarzutem czy lekceważącym słowem, ale chciał po prostu, bym to dokładnie rozważył. — Ja mogę znaleźć wiele odpowiedzi. Pomyśl o tej, która jest ci potrzebna i której uwierzysz. Jest równie prawdopodobna jak pozostałe. Podam ci bezpośrednią przyczynę, dlaczego to zrobiłem, która jest tu jednak najmniej prawdziwa. Wyjeżdżam z Paryża. Teatr należał do mnie, więc ich po prostu zwolniłem.

— Ale, wiedząc o tym wszystkim…

— Powiedziałem ci, jaka była bezpośrednia przyczyna, ale nie najważniejsza — oznajmił cierpliwie.

— Czy równie łatwo zniszczyłbyś mnie, jak pozwoliłeś, bym ja zniszczył ich? — domagałem się odpowiedzi.

— Dlaczego miałbym to zrobić? — zapytał.

— Mój Boże — wyszeptałem.

— Bardzo się zmieniłeś — dodał. — Ale, pod pewnym względem, jesteś taki sam, jak dawniej.

Szedłem jeszcze przez chwilę, a potem, tuż przy wejściu do Luwru, zatrzymałem się. Początkowo wydawało mi się, że liczne jego okna są ciemne i srebrne od światła księżyca i drobnego deszczu. Ale potem zobaczyłem blade światło przesuwające się wewnątrz budynku, jak gdyby strażnik przechadzał się między skarbami. Zazdrościłem mu. Skupiłem wszystkie moje myśli na nim, zimne i nieczułe. Myślałem — jak wampir rozważający sposób dopadnięcia swej ofiary — o tym, jak odebrać mu życie, latarnię i klucze. Ten plan nie mógł się jednak udać. Nie byłem w stanie obmyśleć nic rozsądnego. Ułożyłem w swoim życiu tylko jeden prawdziwy plan, a ten został już wypełniony.

W końcu poddałem się. Obróciłem się do Armanda i pozwoliłem, by jego wzrok przeniknął mnie na wskroś, pozwoliłem, by przysunął się do mnie, jak gdyby chciał mnie uczynić swoją następną ofiarą. Pochyliłem głowę i poczułem jego mocną dłoń obejmującą moje ramię. Przypomniałem sobie nagle i wyraziście słowa Klaudii, które były prawie jej ostatnimi słowami — to stwierdzenie, że wie, że mogę kochać Armanda, ponieważ byłem w stanie pokochać nawet ją. Uderzyła mnie teraz głębia tych słów, a jednocześnie ich ironia. Były bardziej wypełnione znaczeniem, niż mogła się nawet domyślać.

— Tak — powiedziałem do niego cicho — to jest ukoronowanie naszego zła, to, że możemy zajść aż tak daleko w naszej miłości do siebie, ty i ja. Któż inny bowiem okazałby nam choćby cząstkę tej miłości, cząstkę współczucia czy litości? Któżby inny, znając nas tak, jak my znamy siebie nawzajem, mógłby nie pragnąć zniszczyć nas? My jednak kochamy się.

Przez dłuższą chwilę stał w miejscu, patrząc tylko na mnie. Potem przysunął się bliżej, pochylił lekko głowę, otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć. Ale uśmiechnął się tylko i potrząsnął głową. Wreszcie wyznał, że niezupełnie mnie rozumie.

Ja jednak nie myślałem już o nim. Przeżywałem właśnie jeden z tych rzadkich momentów, kiedy wydawało się, że po prostu nie myślę o niczym. Mój umysł był bezkształtną masą. Zauważyłem, że przestało padać, że powietrze zrobiło się przejrzyste i chłodne. Że ulica była rzęsiście oświetlona. Zapragnąłem wejść do Luwru. Ułożyłem słowa, aby oznajmić to Armandowi i zapytać, czy mógłby mi pomóc dostać się tam i zawładnąć nim do brzasku.

Uważał, że to życzenie bardzo proste do spełnienia. Dodał tylko, że dziwi go, dlaczego czekałem tak długo.

Wkrótce potem wyjechaliśmy z Paryża. Powiedziałem Armandowi, że chcę udać się nad Morze Śródziemne — nie do Grecji, choć kiedyś o tym marzyłem. Chciałem pojechać do Egiptu. Zobaczyć tam pustynię i co jeszcze ważniejsze — piramidy i groby faraonów. Chciałem spotkać się z tymi sławnymi rabusiami grobów, którzy wiedzą o nich więcej niż naukowcy, i dotrzeć tam, zejść w grobowce jeszcze nie otwarte, aby zobaczyć królów tak, jak zostali pochowani, ze sprzętami i dziełami sztuki. Chciałem obejrzeć malowidła na ścianach. Armand z radością przystał na moją propozycję. Któregoś wieczoru po prostu wsiedliśmy do powozu i bez najmniejszej ceremonii wyjechaliśmy z Paryża.

Zrobiłem jeszcze jedną rzecz, o której, jak sądzę, powinienem powiedzieć. Wróciłem do naszych pokojów w hotelu „Saint-Gabriel”. Miałem zamiar zabrać parę rzeczy Klaudii i Madeleine, włożyć je do trumien i umieścić w grobach wykupionych wcześniej na cmentarzu Montmartre. Nie zrobiłem jednak tego. Postałem przez chwilę w pokojach. Nadal panował tu idealny porządek i czystość, o które dbała służba hotelowa, tak że zdawać by się mogło, że Klaudia i Madeleine powrócą lada chwila. Tamborek należący do Madeleine leżał wraz z motkami nici na stoliku. Spojrzałem w tamtą stronę i wszystko inne, cały mój pomysł wydał się teraz bez sensu, bez znaczenia. Wyszedłem szybko z pokoju.

Jednak coś się tam we mnie dokonało, czy raczej coś, czego byłem już wcześniej świadom, stało się tylko wyraźniejsze i jaśniejsze dla mnie. Tej nocy poszedłem do Luwru, aby uleczyć swą duszę, aby odnaleźć jakąś transcendentną przyjemność, która ukoiłaby mój ból i pozwoliła całkowicie zapomnieć nawet o sobie. Utwierdziłem się w tym postanowieniu. Gdy stałem na chodniku przed drzwiami hotelu, czekając na powóz, który zabrałby mnie na spotkanie z Armandem, widziałem ludzi, którzy przechodzili obok mnie — niespokojny tłum uliczny, przechadzający się i spieszący szerokim bulwarem, dobrze ubrany i wytworny, wśród nich gazeciarze i tragarze, woźnice powozów stojących przy krawężnikach — wszystko to widziałem w nowym świetle. Przedtem sztuka niosła dla mnie obietnicę głębszego zrozumienia ludzkiego serca. Teraz serce ludzkie nic już dla mnie nie znaczyło. Nie upatrywałem w nim zła. Po prostu zapomniałem, że istnieje. Wspaniałe obrazy Luwru nie kojarzyły mi się z dłońmi, które je wykonały. Były oderwane i martwe, jak dzieci zamienione w nieruchome kamienie. Jak Klaudia — oderwane od swej matki, przechowywane przez całe dziesięciolecia w perłach i kutym złocie. Jak lalki Madeleine. I oczywiście, jak Klaudia, Madeleine i ja sam mogły być równie szybko zamienione w popiół.

Загрузка...