CZĘŚĆ PIERWSZA

Toronto i Puttuczczeri

ROZDZIAŁ 1

Cierpienie pozostawiło po sobie osad smutku i przygnębienia.

Dzięki studiom i regularnym, starannym praktykom religijnym z wolna odzyskałem chęć do życia. Niektórzy uważali moją konsekwencję w tym zakresie za dziwactwo. Po roku nauki w szkole średniej podjąłem studia na uniwersytecie w Toronto i uzyskałem dyplom w dwóch dziedzinach, religioznawstwa i zoologii. Napisana na czwartym roku praca magisterska z religioznawstwa dotyczyła pewnych aspektów teorii kosmogonii Izaaka Lurii, wielkiego szesnastowiecznego kabalisty z Safedu. Praca z zoologii była natomiast analizą funkcji tarczycy leniwca trójpalczastego. Wybrałem akurat to zwierzę dlatego, że jego usposobienie – spokojne, łagodne i introspektywne – wpływało kojąco na moją udręczoną psychikę.

Leniwce dzielą się na dwupalczaste i trójpalczaste, co rozpoznaje się po przednich łapach tych zwierząt, jako że tylne kończyny wszystkich leniwców mają po trzy pazury. Miałem to wielkie szczęście, że dane mi było studiować życie i obyczaje leniwców trójpalczastych in situ, w równikowych dżunglach Brazylii. Leniwiec to zwierzę szalenie intrygujące, jego jedynym autentycznym nawykiem jest bierność. Śpi lub odpoczywa przeciętnie dwadzieścia godzin na dobę. Nasz zespól badawczy poddał testom pięć dzikich leniwców trójpalczastych, umieszczając im na głowach wczesnym wieczorem, kiedy zasypiały, czerwone plastikowe miseczki z wodą. Miseczki te tkwiły na głowach leniwców do późnych godzin rannych następnego dnia, tyle tylko, że w wodzie roiło się od insektów. Leniwiec wykazuje największą aktywność o zachodzie słońca, przy czym słowo „aktywność” oznacza tu tylko pewne nieznaczne ożywienie. Zwierzę przemieszcza się wtedy wzdłuż gałęzi drzewa z prędkością jakichś czterystu metrów na godzinę, zwieszając się w charakterystyczny sposób głową w dół. Na ziemi leniwiec porusza się od drzewa do drzewa w tempie dwustu pięćdziesięciu metrów na godzinę, i to tylko wtedy, kiedy ma jakąś motywację; jest to prędkość czterysta czterdzieści razy mniejsza od prędkości ożywionego konkretną motywacją geparda. Leniwiec pozbawiony jakichkolwiek bodźców pokonuje dystans czterech-pięciu metrów w godzinę.

Leniwiec trójpalczasty jest słabo obeznany ze światem zewnętrznym. W skali od dwóch do dziesięciu, gdzie dwa oznacza nieprzeciętną tępotę, a dziesięć wyjątkową bystrość, Beebe (1926) daje leniwcowi ocenę dwa za zmysł smaku, dotyku i wzroku oraz trzy za węch. Jeśli natrafimy w dżungli na śpiącego leniwca trójpalczastego, powinny wystarczyć dwa-trzy szturchańce, żeby go obudzić, kiedy się jednak ocknie, będzie się nieprzytomnie rozglądał na wszystkie strony i nawet nie spojrzy na tego, kto go obudził. Nie jest sprawą jasną, po co się w ogóle rozgląda, ponieważ leniwce postrzegają wszelkie obiekty jako zamazaną plamę. Co do słuchu, leniwiec jest nie tyle przygłuchy, ile zupełnie niezainteresowany dźwiękami. Beebe pisze, że karabinowa palba w pobliżu śpiących lub żerujących leniwców nie wywołuje żadnej gwałtowniejszej reakcji. Nieco lepszego węchu leniwca także nie należy przeceniać. Potrafi on rzekomo wyczuć węchem przegniłą gałąź i unikać jej, ale u Bullocka (1968) czytamy, że przypadki, kiedy leniwiec spada na ziemię, włażąc na taką gałąź, są „nader częste”.

Tu zapytacie pewnie, w jaki sposób udaje się temu zwierzęciu przeżyć.

Otóż udaje mu się to właśnie dzięki jego ociężałości. Senność i gnuśność pozwala mu ustrzec się ryzyka, sprawia, że leniwiec trzyma się z dala od jaguarów, ocelotów, harpii i anakond. Jego sierść pokrywają glony, które są brunatne w porze suszy i zielone w porze deszczów, a zatem zwierzęta te wtapiają się w tło mchów i listowia, upodabniając się do kopca białych mrówek, do gniazda wiewiórek albo po prostu do kawałka pnia.

Leniwiec trójpalczasty wiedzie spokojny żywot wegetarianina w idealnej harmonii ze środowiskiem naturalnym. „Na jego obliczu gości nieustannie dobrotliwy uśmiech”, pisze Tirler (1966). Widziałem ten uśmiech na własne oczy. Nie jestem bynajmniej skłonny przypisywać zwierzętom ludzkich cech i emocji, ale wielokrotnie w ciągu miesiąca spędzonego w Brazylii, przypatrując się wypoczywającym leniwcom, odnosiłem wrażenie, że patrzę na wiszącego do góry nogami jogina pogrążonego w medytacji lub pustelnika zatopionego w modlitwie, a w każdym razie na rozumną istotę, której bogate życie wewnętrzne jest niedostępne dla naukowców z całym ich oprzyrządowaniem.

Czasami obie moje specjalności ulegały kontaminacji. Niektórzy moi koledzy z religioznawstwa – nieumiejący zliczyć do pięciu zagubieni agnostycy urzeczeni racjonalnym rozumowaniem, tym tombakiem, który uchodzi powszechnie za szlachetny kruszec mądrości – przypominali mi te leniwce trójpalczaste, a same leniwce trójpalczaste, owe piękne przykłady cudu życia, przypominały mi o Bogu.

Nigdy nie miałem problemów z kolegami naukowcami. Naukowcy są przyjaznymi ludźmi, ateistami, ciężko pracującymi i popijającymi piwko facetami, których umysł – kiedy nie zajmują się nauką – pochłonięty jest seksem, szachami i baseballem. Należałem do bardzo dobrych studentów, jeśli mogę tak powiedzieć sam o sobie. Przez cztery kolejne lata byłem w college’u prymusem. Dostałem wszelkie możliwe nagrody i odznaczenia przyznawane przez Wydział Zoologii. Jeśli nie dostałem ich z Wydziału Religioznawstwa, to tylko dlatego, że tu nie przyznawano studentom żadnych wyróżnień (wiadomo przecież, ze nagrodami na tego rodzaju studiach nie rządzą śmiertelnicy). Dostałbym też Akademicki Medal Gubernatora, najwyższe przyznawane przez uniwersytet w Toronto odznaczenie, którym poszczycić się może spora liczba znamienitych Kanadyjczyków, gdyby nie pewien mięsożerny, rumiany młodzian z karkiem jak pień drzewa i męcząco pogodnym usposobieniem.

Wciąż to dość boleśnie przeżywam. Kiedy się wiele w życiu wycierpiało, każde dodatkowe cierpienie jest jednocześnie i czymś nie do zniesienia, i błahostką. Moje życie przypomina motyw memento mori z jakiegoś europejskiego obrazu: mam zawsze pod ręką szczerzącą zęby czaszkę, która przypomina mi o marności ludzkich ambicji. Wykrzywiam się do tej czaszki. Patrzę na nią i mówię: „Wybrałaś nie tego faceta. Może ty nie wierzysz w życie, ale ja nie wierzę w śmierć. Spadaj!”. Czaszka uśmiecha się szyderczo i przysuwa się jeszcze bliżej, ale to nie jest dla mnie żadną niespodzianką.

Powodem, dla którego śmierć tak mocno trzyma się życia, nie jest biologiczna konieczność, lecz zawiść. Życie jest tak piękne, że śmierć się w nim zakochała zazdrosną, zaborczą miłością, która zagarnia wszystko, co się da. Ale życie przeskakuje lekko nad niebytem, gubiąc po drodze tylko parę drobiazgów bez znaczenia, a przygnębienie jest niczym więcej, jak przelotnym cieniem chmury. Ów rumiany młodzian zyskał zatem przychylność komitetu stypendialnego. Kocham go i mam nadzieję, że jego pobyt w Oksfordzie jest dlań owocnym doświadczeniem. Jeśli Lakszmi, bogini szczęścia i bogactwa, obdarzy mnie pewnego dnia hojnie swymi łaskami, Oksford będzie – po Mekce, Waranasi, Jerozolimie i Paryżu – na piątym miejscu wśród miast, które chciałbym odwiedzić, nim odejdę na zawsze.

O swojej pracy nie mam nic do powiedzenia oprócz tego, że krawat to pętla (choć można powiedzieć, że bywa też odwrotnie) – jeśli człowiek nie będzie ostrożny, może na nim zawisnąć.

Kocham Kanadę. Brakuje mi upałów Indii, tamtejszych potraw, jaszczurek na ścianach, hinduskich musicali na srebrnym ekranie, krów wędrujących po ulicach, kraczących kruków, nawet sporów podczas meczów krykieta, ale kocham Kanadę, ten wielki, zdecydowanie zbyt zimny kraj, zamieszkany przez wrażliwych, inteligentnych, źle uczesanych i źle ostrzyżonych ludzi. W każdym razie nie mam po co wracać do Puttuczczeri.

Richard Parker jest cały czas ze mną. Nigdy go nie zapomniałem. Czy mogę ze spokojnym sumieniem powiedzieć, że za nim tęsknię? O, tak. Tęsknię za nim. Wciąż pojawia się w moich snach. Są to przeważnie koszmary, ale koszmary pełne miłości. Taka już dziwna natura ludzkiego serca. Do dziś nie mogę zrozumieć, jak mógł mnie opuścić tak bezceremonialnie, bez żadnego pożegnania, bez obejrzenia się choćby raz za siebie. Ten ból tkwi w moim sercu jak sztylet.

Lekarze i pielęgniarki w szpitalu w Meksyku byli dla mnie niewiarygodnie mili. Pacjenci też. Chorzy na raka, ofiary wypadków samochodowych, kiedy tylko usłyszeli moją historię, kuśtykali lub przyjeżdżali na wózkach, żeby mnie zobaczyć. Razem z rodzinami, mimo że nikt z nich nie mówił po angielsku, a ja nie rozumiałem hiszpańskiego. Uśmiechali się do mnie, ściskali mi dłoń, głaskali mnie po głowie, zostawiali na łóżku drobne upominki, coś do jedzenia, coś z garderoby. Przyprawiali mnie o ataki niepohamowanego śmiechu lub płaczu.

Po kilku dniach mogłem już stanąć, a nawet zrobić dwa-trzy kroki pomimo zawrotów głowy i ogólnego osłabienia. Badania wykazały, że mam anemię i że poziom sodu we krwi jest bardzo wysoki, a potasu niski. Moje ciało zatrzymywało płyny i strasznie puchły mi nogi. Wyglądałem tak, jakby przeszczepili mi nogi słonia. Mój mocz miał ciemnożółty, prawie brunatny kolor. Mniej więcej po tygodniu mogłem już chodzić prawie normalnie i w butach, choć niezasznurowanych. Wygoiła się też skóra, choć na ramionach i plecach pozostały blizny.

Kiedy po raz pierwszy odkręciłem kurek, hałaśliwy, marnotrawny, niesamowicie obfity strumień wody przyprawił mnie o taki szok, że zacząłem bełkotać, ugięły się pode mną nogi i zemdlałem, osuwając się w ramiona pielęgniarki.

Kiedy po raz pierwszy poszedłem do indyjskiej restauracji w Kanadzie, zacząłem jeść palcami. Kelner popatrzył na mnie krytycznie i powiedział: „Pewnie dopiero co pan przyjechał, co?”. Zbladłem. Moje palce, które jeszcze przed sekundą zastępowały mi kubki smakowe badające potrawę, zanim trafi do ust, stały się pod jego spojrzeniem brudne. Znieruchomiały jak przestępcy przyłapani na gorącym uczynku. Nie odważyłem się ich oblizać. Z poczuciem winy wytarłem je w serwetkę. Kelner nie miał pojęcia, jak głęboko zraniły mnie jego słowa. Były jak gwoździe wbijane w moje ciało. Sięgnąłem po nóż i widelec. Rzadko posługiwałem się sztućcami. Ręce mi się trzęsły. Mój sambar całkiem stracił smak.

ROZDZIAŁ 2

Mieszka w Scarborough. Jest niski, szczupły, ma nie więcej niż metr sześćdziesiąt. Czarne włosy, czarne oczy. Siwieje na skroniach. Nie przekroczył czterdziestki. Przyjemna dla oka kawowa karnacja. Jest ciepła jesień, ale on, idąc na kolację, wkłada obszerną zimową parkę z kapturem obszytym futrem. Twarz ma pełną wyrazu. Mówi szybko, żywo gestykuluje. Żadnego towarzyskiego ple-ple. Same konkrety.

ROZDZIAŁ 3

Moje imię pochodzi od nazwy kąpieliska, co jest bardzo dziwne, zważywszy, że moi rodzice nie przepadali za wodą. jednym z najwcześniejszych współpracowników ojca był Francis Adirubasamy. Zaprzyjaźnił się z naszą rodziną. Nazywałem go Mamaji (mama to po tamilsku wujek, a ji jest przyrostkiem używanym w Indiach do wyrażania szacunku i ciepłych uczuć). W młodości, na długo przed moimi narodzinami, był wyczynowym pływakiem, mistrzem całych Indii Południowych. Był do tego stworzony. Mój brat Ravi opowiadał mi kiedyś, że kiedy Mamaji się rodził, chciał nadal oddychać wodą, i lekarz, żeby go ratować, złapał go za nogi i zaczął wywijać nim nad głową.

– I to pomogło! – powiedział Ravi, wymachując gwałtownie ręką. – Odkaszlnął, wykrztusił wodę i zaczął oddychać powietrzem, ale jednocześnie cała jego masa i krew przesunęły się jak gdyby w górę i dlatego właśnie ma taką potężną klatkę piersiową i takie chude nogi.

Wierzyłem mu. (Ravi był bezlitosnym prowokatorem. Kiedy po raz pierwszy nazwał Mamajiego „Panem Rybą”, podłożyłem mu w łóżku skórkę od banana). Nawet po sześćdziesiątce, kiedy Mamaji lekko się zgarbił i po latach „kontrpołożniczej grawitacji” jego masa zaczęła jakby obsuwać się w dół, przepływał co rano trzydzieści razy basen w Aurobindo Aśram.

Próbował nauczyć pływać moich rodziców, ale nigdy nie udało mu się skłonić ich do czegoś więcej niż brodzenie w wodzie po kolana i wykonywanie groteskowych kolistych ruchów ramionami, co kiedy ćwiczyli żabkę, wyglądało tak, jakby przedzierali się przez dżunglę, rozgarniając wysokie trawy. Kiedy zaś był to kraul, miało się wrażenie, że zbiegają ze wzgórza, machając rękami jak wiatrak, żeby nie upaść. Ravi także nie przejawiał entuzjazmu dla pływania.

Żeby znaleźć chętnego i pilnego ucznia, Mamaji musiał czekać, aż na horyzoncie pojawię się ja. W dniu, w którym dojrzałem do nauki pływania – co, jak uświadomił mojej strapionej matce, nastąpiło w moje siódme urodziny – zabrał mnie nad morze, wyciągnął ręce ku wodzie i powiedział:

– To jest mój dar dla ciebie.

– A potem o mało cię nie utopił – stwierdziła później matka.

Pozostałem wierny mojemu „akwatycznemu” guru. Pod jego czujnym okiem kładłem się na piasku i zaczynałem wierzgać nogami i rozgarniać piach rękami, unosząc za każdym wymachem głowę dla zaczerpnięcia oddechu. Musiałem wyglądać jak rozpuszczony bachor, który dostał dziwacznego, rozgrywającego się w zwolnionym tempie napadu histerii. W wodzie, podtrzymywany przez nauczyciela, starałem się, jak mogłem, utrzymać się na powierzchni. Było to znacznie trudniejsze niż na plaży. Mamaji był jednak cierpliwy i potrafił zachęcić mnie do wysiłku.

Kiedy uznał, że poczyniłem wystarczająco duże postępy, wypięliśmy się na wrzaskliwych, biegających i chlapiących wodą plażowiczów, na błękitnozielony bezmiar oceanu i spienioną falę przyboju i udaliśmy się tam, gdzie czekał na nas regularny prostokąt o idealnie gładkiej powierzchni (oraz obowiązek wniesienia opłaty), czyli basen w aśramie.

Chodziłem tam z Mamajim trzy razy w tygodniu, w poniedziałki, środy i piątki, przez całe dzieciństwo; był to wczesnoporanny rytuał, odprawiany z regularnością rytmu uderzeń ramion w dobrze opanowanym kraulu. Zachowałem w żywej pamięci tego dystyngowanego starszego pana, rozbierającego się do naga obok mnie. Pamiętam, jak jego ciało wyłaniało się z wolna, w miarę jak odkładał pieczołowicie kolejne części garderoby, przy czym na samym końcu czynił zadość wymogom przyzwoitości, odwracając się lekko i wkładając wspaniałe zagraniczne kąpielówki. Potem prężył się jak struna i oto był gotowy. Uderzała w tym jakaś wzniosła prostota. Podporządkowanie się jego instrukcjom, które z czasem przeobrażały się w pływacką praktykę, wymagało morderczego wysiłku, ale towarzyszyła temu upajająca przyjemność wykonywania wymachów ramion z coraz większą łatwością i prędkością, raz za razem, aż do osiągnięcia stanu hipnotycznego transu, kiedy to woda zamieniała się z płynnego ołowiu w płynne światło.

Już z własnej inicjatywy, z poczuciem, że sięgam po zakazany owoc, wróciłem do morza, wabiony przez potężne fale, które rozbijały się o brzeg i spokorniałe, liżąc piasek, chwytały mnie niczym delikatne lassa, zarzucane na pełnego gotowości indyjskiego malca.

Moim prezentem urodzinowym dla Mamajiego – a miałem wtedy chyba trzynaście lat – było przepłynięcie sporego dystansu całkiem przyzwoitym motylkiem. Zakończyłem ten popis tak wyczerpany, że po wszystkim nie miałem nawet siły mu pomachać.

Oprócz samego pływania były też niekończące się o tym rozmowy, które uwielbiał ojciec. Im większy stawiał opór, jeśli chodziło o uprawianie tego sportu, tym bardziej go on fascynował. Gawędy o pływaniu stanowiły wytchnienie od codziennych rozmów związanych z prowadzeniem ogrodu zoologicznego. Zdecydowanie wolał wodę bez hipopotama od wody, w której tkwiło to zwierzę.

Mamaji, dzięki kolonialnej administracji, studiował dwa lata w Paryżu. Wspominał te studia jako najważniejszy okres w swoim życiu. Było to na początku lat trzydziestych, kiedy Francuzi próbowali jeszcze uczynić Puttuczczeri miastem galijskim w takim samym stopniu, w jakim Anglicy usiłowali uczynić całą resztę Indii brytyjską. Nie pamiętam dokładnie, co studiował Mamaji, przypuszczam, że coś co miało związek z handlem. Był świetnym gawędziarzem, ale zapomniał o swoich studiach i wieży Eiffla, o Luwrze, kafejkach i Polach Elizejskich. Wszystkie jego opowieści związane były z pływaniem i zawodami pływackimi. Był na przykład w Paryżu, otwarty w 1796 roku, najstarszy basen w mieście, Piscine Deligny, czyli wielka napełniona wodą barka przycumowana do Quai d’Orsay. Tam właśnie rozgrywano konkurencje pływackie podczas igrzysk olimpijskich w 1900 roku. Żaden z uzyskanych wtedy czasów nie został jednak uznany przez Międzynarodową Federację Pływacką, ponieważ basen był o sześć metrów za długi. Wypełniała go woda z Sekwany, niefiltrowana i niepodgrzewana. „Była zimna i brudna”, opowiadał Mamaji. „Przepływając przez cały Paryż, zdążyła się porządnie zabagnić. A pogarszali jeszcze sytuację ludzie, którzy kąpali się w basenie, tak że była wprost obrzydliwa”. Konspiracyjnym szeptem, przytaczając na poparcie swej teorii szokujące szczegóły, zapewniał nas, że jeśli chodzi o higienę osobistą, Francuzi reprezentują bardzo niski poziom. „Kąpielisko Deligny było fatalne. Bain Royal, inna pływająca latryna na Sekwanie – jeszcze gorsza. W Deligny wyławiali przynajmniej śnięte ryby”. A jednak basen olimpijski był basenem olimpijskim, okrytym nieśmiertelną chwałą. Choć Deligny przypominało szambo, Mamaji mówił o nim z czułym uśmiechem.

Nieco lepiej było w Piscines Château-Landon, Rouvet lub w kąpielisku przy bulwarze de la Gare. Były to kryte baseny pod dachami, na ziemi, nie na wodzie, czynne przez cały rok. Woda była dostarczana z urządzeń parowych pobliskich fabryk, a zatem czystsza i cieplejsza. Jednak i te baseny były zamulone, a przede wszystkim panował tam straszny tłok. „Na wodzie unosiło się tyle smarków i plwociny, że człowiek miał wrażenie, jakby pływał wśród chełbi”, mówił Mamaji, chichocząc.

Piscines Hébert, Ledru-Rollin i Butte-aux-Cailles były widne, nowoczesne i przestronne; woda pochodziła ze studni artezyjskich. To one wyznaczały najwyższy standard miejskiego kąpieliska. Była też oczywiście Piscine des Tourelles, inny wspaniały basen olimpijski, otwarty podczas drugich paryskich igrzysk, w 1924 roku. I wiele, wiele innych.

Żaden jednak z tych basenów nie mógł się równać w oczach Mamajiego z Piscine Molitor. Była to prawdziwa chluba Paryża, perła w koronie jego basenów, a właściwie kąpielisk całego cywilizowanego świata.

„Był to basen, którym mogliby się rozkoszować bogowie. Działał tam najlepszy klub pływacki w Paryżu. Kąpielisko składało się z dwóch basenów, krytego i otwartego. Oba miały rozmiary małych oceanów. Basen kryty miał zawsze dwa tory zarezerwowane dla pływaków, którzy chcieli pokonywać długie dystanse. Woda była tak czysta i przejrzysta, że można ją było wykorzystać do parzenia porannej kawy. Basen okalały ustawione w dwóch kondygnacjach biało-niebieskie drewniane kabiny do przebierania. Można było stamtąd patrzeć na wszystko i wszystkich z góry. Żeby zasygnalizować, że kabina jest zajęta, portierzy, utykający starsi panowie o szorstko-przyjaznym usposobieniu, znaczyli jej drzwi kredą. Żadne wrzaski ani błazeństwa nie mogły wyprowadzić ich z równowagi. Dla odprężenia można było wziąć gorący natrysk. W kąpielisku znajdowała się też łaźnia parowa i sala gimnastyczna. Otwarty basen zamieniał się zimą w lodowisko. Był tam bar, kawiarnia, wielki taras do opalania, nawet dwie małe plaże z prawdziwym piaskiem. Każda płytka, każdy kawałek mosiądzu i drewna aż lśniły. To był… to było…”.

To był jedyny basen, na którego wspomnienie Mamaji milkł, bo jego pamięć musiałaby pokonać zbyt długi dystans.

Mamaji wspominał, ojciec zatapiał się w marzeniach.

Tak oto, kiedy przyszedłem trzy lata po Ravim na świat jako ostatni, oczekiwany dodatek do rodziny, nazwano mnie Piscine Molitor Patel.

ROZDZIAŁ 4

Nasz zacny stary kraj od zaledwie siedmiu lat był republiką, kiedy powiększył się o niewielki obszar. 1 listopada 1954 roku Puttuczczeri zostało włączone do Indii. Jeden sukces pociągnął za sobą drugi. Część obszaru ogrodu botanicznego w Puttuczczeri zwolniono od opłat, żeby stworzyć korzystniejsze warunki rozwoju, i oto Indie zyskały nowiutki ogród zoologiczny, zaprojektowany i prowadzony zgodnie z najnowocześniejszymi, ekologicznymi zasadami.

Było to zoo ogromne, rozciągające się na niezliczonych akrach ziemi, tak wielkie, że trzeba było skorzystać z kolejki, żeby zwiedzić je w całości, choć w miarę jak dorastałem, wydawało mi się, podobnie jak kolejka, coraz mniejsze. Teraz jest tak małe, że całe mieści mi się w głowie. Musicie sobie wyobrazić tę gorącą i parną enklawę, skąpaną w słońcu i mieniącą się feerią jaskrawych barw. Kwietne szaleństwo trwa tam nieustannie. W ogrodzie jest też mnóstwo drzew, krzewów i pnączy – figowców indyjskich, królewskich poincjan, zwanych inaczej leśnymi płomieniami, puchowców, palisandrów, mango, chlebowców i wielu innych roślin, których nazwy pozostawałyby tajemnicą, gdyby owe rośliny nie były opatrzone tabliczkami. Na ustawionych gęsto ławkach widuje się śpiących mężczyzn i zakochanych, którzy popatrują na siebie nieśmiało, trzepocąc nerwowo dłońmi, jeśli się przypadkiem dotkną. I nagle wśród wysokich, wysmukłych drzew dostrzegasz obserwujące cię spokojnie żyrafy. Ich widok nie jest jedyną niespodzianką. Już w następnej sekundzie można się przestraszyć wściekłego małpiego wrzasku, z którym pod względem natężenia może konkurować tylko wrzask niektórych egzotycznych ptaków. Podchodzisz do kołowrotu przy wejściu. Płacisz w roztargnieniu jakieś grosze. Wchodzisz. Widzisz niski mur. Czego można się spodziewać za niskim murem? Na pewno nie płytkiej fosy z dwoma wielkimi nosorożcami indyjskimi. Tymczasem to właśnie one tam siedzą. A kiedy odwrócisz głowę, dostrzegasz nagle słonia, który był tam cały czas, tak wielki, że go nie zauważyłeś. Przy sadzawce uprzytamniasz sobie, że w wodzie pływają hipopotamy. Im bardziej się rozglądasz, tym więcej widzisz. Jesteś w Zootown!

Przed przeprowadzką do Puttuczczeri ojciec prowadził wielki hotel w Madrasie. Nieustające zainteresowanie zwierzętami zaprowadziło go do biznesu zoologicznego. Naturalne przejście, można by rzec, od hotelarstwa dla ludzi do hotelarstwa dla zwierząt. A jednak nie tak bardzo naturalne. Prowadzenie zoo jest pod wieloma względami największą zmorą, która może prześladować hotelarza. Bo zważmy: goście nigdy nie opuszczają swoich kwater; wymagają nie tylko miejsca do spania, ale pełnego utrzymania i obsługi; przyjmują niekończący się korowód odwiedzających, przy czym niektórzy z nich są hałaśliwi i niesforni. Obsługa musi czekać, aż goście zechcą wyjść z ociąganiem na, nazwijmy to tak, balkon, żeby można było posprzątać w pomieszczeniu, a potem z kolei musi czekać, aż znudzeni widokiem wrócą do środka i będzie można posprzątać na balkonie. A sprzątania jest co niemiara, bo goście są niechlujni jak alkoholicy. Każdy z nich ma określone wymagania co do jadłospisu, wciąż narzeka na opieszałość obsługi i nigdy, ale to nigdy nie daje napiwków. Mówiąc otwarcie, wielu gości to seksualni dewianci, osobniki tłumiące popędy – i wobec tego gotowe w każdej chwili dać nagły upust swym dzikim żądzom – albo po prostu jawnie zdeprawowane. We wszystkich przypadkach obrażają moralność, swobodnie uprawiając seks i dopuszczając się aktów kazirodztwa. Czy takich gości powitalibyście z otwartymi ramionami, prowadząc zajazd czy pensjonat? Zoo w Puttuczczeri dostarczało z rzadka pewnej przyjemności, za to często przyprawiało o ból głowy pana Santosha Patela, założyciela, właściciela, dyrektora, szefa pięćdziesięciotrzyosobowego personelu – i mojego ojca.

Dla mnie ogród był rajem na ziemi. Mam wyłącznie jak najlepsze wspomnienia z okresu dorastania w zoo. Wiodłem żywot prawdziwie książęcy. Który syn maharadży ma do dyspozycji tak olbrzymi, tak wspaniały plac zabaw? W jakim pałacu jest taka menażeria? Dzwonek budzika zastępował mi w dzieciństwie dumny ryk lwów. Choć nie były to szwajcarskie chronometry, mogłem na nich polegać i być pewien, że co rano między piątą trzydzieści a szóstą będą ryczeć na całe gardło. Śniadaniu towarzyszyły wrzaski i piski wyjców, skrzeczenie szpaków azjatyckich i papug kakadu z Moluków. Wychodziłem do szkoły odprowadzany nie tylko dobrotliwym spojrzenie matki, ale także bystrookich wydr, potężnego bizona i przeciągających się leniwie, ziewających orangutanów. Przebiegając pod niektórymi drzewami, musiałem uważać i patrzeć w górę, bo inaczej pawie mogły narobić mi na głowę. Już lepiej było biec pod drzewami, w których chroniły się całe wielkie kolonie nietoperzy kalongów; jedyną przykrością, jaka mogła mnie spotkać z ich strony o tak wczesnej porze, były kakofoniczne koncerty pisków i skrzeczeń. Mogłem też przystanąć przy terrariach, żeby rzucić okiem na lśniącą, jakby glazurowaną, jaskrawozieloną lub żółto-granatową czy brunatno-zielonkawą żabę. Moją uwagę mogły przyciągnąć ptaki: różowe flamingi, czarne łabędzie, jednokoralowe kazuary lub coś mniejszego – gołąbki diamentowe, szpaki o lśniącym upierzeniu, brzoskwiniowogłowe papużki faliste, konury lub pomarańczowe papużki długoogonowe. Było raczej nieprawdopodobne, żeby wstały już słonie, foki, wielkie koty czy niedźwiedzie, ale pawiany, makaki, mangaby, gibony, jelenie, tapiry, lamy, żyrafy i mangusty budziły się wcześnie. Co rano, zanim minąłem główną bramę, rejestrowałem jakiś jeden ostatni obraz lub impresję, zwykłą i zarazem niezapomnianą: piramidę żółwi, opalizujący pysk mandryla, uroczyste milczenie żyrafy, żółtawy, rozdziawiony pysk opasłego hipopotama, ekwilibrystyczne wyczyny ary zawieszonej dziobem i pazurami na drucianej siatce, powitalny klekot trzewikodzioba, lubieżne spojrzenie starego rozpustnika wielbłąda. I całe to bogactwo wrażeń przemykało mi błyskawicznie przed oczami, kiedy śpieszyłem do szkoły. Dopiero gdy z niej wracałem, odkrywałem bez pośpiechu przyjemności, jakich dostarcza przeszukiwanie przez słonia zakamarków mojego ubrania w nadziei na znalezienie ukrytego orzecha czy przeczesywanie włosów przez poszukującego insektów orangutana, które zawsze kończyło się westchnieniem rozczarowania, kiedy okazywało się, że moja głowa jest kompletnie pustą spiżarnią. Żałuję, że nie potrafię oddać w słowach perfekcji ruchów foki ześlizgującej się do wody i skoków szerokonosych małp przerzucających się z gałęzi na gałąź czy majestatu lwa po prostu odwracającego głowę. Ale język jest tak bezradny! Lepiej wytężyć wyobraźnię i zobaczyć to jej oczami.

W zoo, podobnie jak w naturze, najlepszą porą na oglądanie takich cudów jest świt i zmierzch. To właśnie wtedy większość zwierząt się ożywia. Zaczyna się ruch, opuszczanie kryjówek, dreptanie do wodopoju. Zwierzęta prezentują swoją urodę w całej okazałości. Śpiewają swe pieśni. Popisują się przed sobą, odprawiając rozmaite rytuały. Ten, kto ma bystre oko i wyostrzony słuch, zostaje wynagrodzony stokrotnie! Spędziłem niezliczone godziny, obserwując w milczeniu wyszukane i różnorodne przejawy życia, które są ozdobą naszej planety. Jest to coś tak olśniewającego, hałaśliwego, niesamowitego i zarazem delikatnego, że wprost oszałamia.

Słyszałem w życiu prawie tyle samo nonsensów na temat ogrodów zoologicznych, ile jest ich na temat Boga i religii. Pełni dobrej woli, ale niezorientowani ludzie uważają, że zwierzęta na łonie natury są „szczęśliwe”, bo „wolne”. Ludzie ci mają zwykle na myśli wielkiego, okazałego drapieżnika w rodzaju lwa lub geparda (rzadko bierze się pod uwagę życie gnu czy mrównika). Wyobrażają sobie to dzikie zwierzę, jak przetrawiając pożartą przed chwilą ofiarę, która z pokorą przyjęła swój los, flegmatycznie przemierza sawannę lub uprawia jogging, aby zachować smukłą sylwetkę po tym, jak pofolgowało obżarstwu. Widzą takie zwierzę, jak z dumą i czułością dogląda swego potomstwa albo w gronie rodzinnym podziwia zachód słońca, leżąc na konarze drzewa i wydając z siebie pomruki zadowolenia. Życie dzikich zwierząt jest w wyobrażeniu tych ludzi proste, szlachetne i wypełnione poczuciem sensu. Tymczasem chwytają je źli ludzie i zamykają w ciasnych klatkach. Ich „szczęście” diabli biorą. Takie uwięzione zwierzę tęskni straszliwie za „wolnością” i robi wszystko, żeby uciec. Odebranie mu owej „wolności” sprawia, że po latach nieszczęśnik staje się własnym cieniem, a jego duch zostaje złamany. Tak sobie przynajmniej niektórzy wyobrażają.

W rzeczywistości jest zupełnie inaczej.

Zwierzęta w naturze prowadzą żywot nacechowany poczuciem przymusu i konieczności; egzystują w świecie, w którym istnieje nienaruszalna społeczna hierarchia, w środowisku, w którym lęku jest w nadmiarze, a pożywienia nigdy dosyć, w którym trzeba nieustannie bronić swego terytorium przed intruzami i gdzie nigdy nie można się pozbyć pasożytów. Jakie znaczenie ma wolność w takim kontekście? Żyjące dziko zwierzęta nie są naprawdę wolne ani w kategoriach przestrzeni, ani czasu, ani też w kategoriach wzajemnych relacji. Teoretycznie – gdy chodzi o zwykłą, fizyczną możliwość – zwierzę może się podnieść i iść sobie, dokąd chce, prezentując dumnie wszelkie społeczne nawyki – i ograniczenia – właściwe swemu gatunkowi. Jednak jest to mniej prawdopodobne niż sytuacja, kiedy przedstawiciel naszego gatunku, powiedzmy sklepikarz, uwikłany we wszystkie zwykłe więzi i powinności – rodzinne, przyjacielskie, społeczne – rzuci wszystko i z garścią drobnych w kieszeni, w jednej kapocie na grzbiecie, pójdzie sobie w świat, porzucając dotychczasowe życie. Jeśli człowiek, najśmielsze i najinteligentniejsze ze wszystkich stworzeń, nie wędruje z miejsca na miejsce, wszędzie obcy i do nikogo ani do niczego nie przywiązany, dlaczego miałoby to robić zwierzę, znacznie bardziej konserwatywne z samej swej natury? Bo takie właśnie są zwierzęta – konserwatywne, można by nawet powiedzieć: reakcyjne. Byle drobiazg może je wyprowadzić z równowagi. Zwierzęta chcą, żeby wszystko pozostawało niezmienione, całymi dniami, tygodniami, miesiącami. Niespodzianki i zaskoczenia są dla nich czymś wielce nieprzyjemnym. Obserwujemy to na przykładzie ich relacji przestrzennych. Zwierzę ma swoją przestrzeń, czy to w zoo, czy w środowisku naturalnym, i porusza się po niej podobnie, jak poruszają się figury na szachownicy – w przemyślany sposób. Ruchy jaszczurki, niedźwiedzia czy jelenia nie są bynajmniej bardziej przypadkowe niż ruchy konika szachowego. I tu, i tu mamy do czynienia z szablonem i celowością. Zwierzęta żyjące dziko trzymają się w określonych porach roku zawsze tych samych ścieżek z tych samych ważnych powodów. Jeśli zwierzę w zoo nie znajduje się w swoim normalnym miejscu i w swojej zwykłej pozycji o określonej porze, musi to coś oznaczać. Może to być spowodowane jakąś naprawdę drobną zmianą w otoczeniu. Zwinięty wąż do podlewania pozostawiony przez dozorcę może wydawać się zagrożeniem. Kałuża przybiera niepokojący dla zwierzęcia kształt. Drabina rzuca cień. Ale może też chodzić o coś więcej. W najgorszym razie może to być rzecz najbardziej znienawidzona przez dyrektorów ogrodów zoologicznych, czyli symptom choroby, zwiastun kłopotów, znak, że należy uważnie przyjrzeć się odchodom, przepytać dozorcę, wezwać weterynarza. A wszystko dlatego, że bocian nie stoi w swoim zwykłym miejscu!

Pozwólcie jednak, że zajmę się przez chwilę bliżej tylko jednym wyodrębnionym aspektem zagadnienia.

Czy myślicie, że gdyby ktoś wtargnął do jakiegoś domu, otwierając drzwi kopniakiem, wygonił mieszkających w nim ludzi na ulicę i powiedział: „Jazda! Jesteście wolni! Wolni jak ptaki! A sio! A sio!”, ludzie ci śpiewaliby i tańczyli z radości? Na pewno nie. Ptaki wcale nie są wolne. Wypędzani zapytaliby oburzeni: „Jakim prawem nas wyganiasz? To nasz dom. Nasza własność. Mieszkamy w nim od lat. Zaraz wezwiemy policję, ty łobuzie!”.

Czyż nie mówimy: „Nie ma to jak w domu”? To właśnie z pewnością odczuwają zwierzęta. Są przywiązane do określonych terytoriów. To jest klucz do ich sposobu rozumowania. Tylko znajomość terytorium pozwala im kierować się bez przeszkód dwoma imperatywami rządzącymi światem natury: nakazem unikania wrogów i potrzebą zdobycia pożywienia i wody. Biologicznie zdrowy azyl ogrodu zoologicznego – czy to będzie klatka, fosa, wysepka, zagroda, terrarium, woliera, czy akwarium – jest tylko jeszcze jednym terytorium, którego jedyną osobliwością jest jego rozmiar i bliskie sąsiedztwo obszaru zamieszkanego przez ludzi. To, że jest ono znacznie mniejsze, niż byłoby w naturze, jest rzeczą zrozumiałą. Terytoria w naturze są wielkie nie dlatego, że takie są upodobania zwierząt, ale z konieczności. W ogrodach zoologicznych robimy dla zwierząt wszystko, co robilibyśmy dla siebie w domach: skupiamy na małej przestrzeni to, co w warunkach naturalnych jest rozrzucone na wielkim obszarze. Kiedyś, w zamierzchłych czasach, mieliśmy tu jaskinię, tam rzekę, jeszcze dalej tereny łowieckie, w innym miejscu punkt obserwacyjny, gdzieś tam jeszcze polanę z jagodami – a dookoła roiło się od lwów, węży, mrówek, pijawek i pełno było trujących roślin – teraz rzekę mamy w kranie, w zasięgu ręki, możemy myć się i prać tam, gdzie śpimy, jeść, gdzie gotujemy, otoczyć wszystko ochronnym murem i utrzymywać w jego obrębie czystość i ciepło. Dom jest poddanym kompresji terytorium, gdzie nasze podstawowe potrzeby mogą być zaspokajane w jednym miejscu i bezpiecznie. Zdrowe ekologicznie zoo jest ekwiwalentem domu przeznaczonym dla zwierzęcia (bez, co istotne, żadnych palenisk ani tym podobnych urządzeń obecnych w siedzibach ludzkich). Znajdując w obrębie klatki czy wybiegu wszystko, czego potrzebuje – czatownię, legowisko, żerowisko, wodopój i kąpielisko – i widząc, że nie musi polować, skoro sześć razy w tygodniu pożywienie zjawia się samo, zwierzę obejmuje terytorium w posiadanie tak samo, jak zawładnęłoby nim w naturze, penetrując je i znacząc w sposób właściwy swemu gatunkowi, na przykład moczem. Kiedy się to już stanie, kiedy odbędzie się stosowny rytuał i zwierzę osiądzie w określonym miejscu, nie przeobrazi się w nerwowego lokatora, lub tym bardziej więźnia, ale raczej poczuje się jak właściciel ziemski i będzie się zachowywać w obrębie tego zamkniętego obszaru dokładnie tak, jak zachowywałoby się na swoim terytorium, żyjąc w stanie dzikim, łącznie z zaciekłą obroną w sytuacji zagrożenia z zewnątrz. Życie na takim zamkniętym obszarze nie jest dla zwierzęcia subiektywnie ani lepsze, ani gorsze od życia w naturze; terytorium to – czy naturalne, czy stworzone sztucznie – jeśli tylko zaspokaja jego potrzeby, jest po prostu czymś odbieranym bezrefleksyjnie, czymś danym, jak cętki lamparta. Można wręcz zaryzykować stwierdzenie, że gdyby zwierzę było obdarzone inteligencją i potrafiło dokonać wyboru, wybrałoby życie w zoo, bo największą przewagą ogrodu jest nieobecność pasożytów i wrogów oraz obfitość pożywienia, wobec obfitości tych pierwszych i niedostatku drugiego w warunkach naturalnych. No bo pomyślcie sami: czy wolelibyście mieszkać w Ritzu, z pełną obsługą i nieograniczonym dostępem do lekarza, czy być bezdomnym, o którego nie zatroszczy się żywa dusza? Zwierzęta nie potrafią dokonywać takich rozróżnień. Przy wszystkich ograniczeniach swej natury radzą sobie z tym, co akurat mają.

Dobre zoo jest miejscem, w którym mamy do czynienia ze starannie zaplanowanymi zderzeniami racji – tam, gdzie zwierzęta ostrzegają nas za pomocą moczu lub innej wydzieliny: „nie wchodź tu!”, my odpowiadamy mu za pomocą rozmaitych barier: „nie wychodź stamtąd!”. W warunkach tak dyplomatycznie wypracowanego pokoju wszystkie zwierzęta są zadowolone, a my odprężeni – i możemy się wzajemnie sobie przypatrywać.

W literaturze przedmiotu można znaleźć całą masę przykładów sytuacji, w których zwierzę mogło uciec, a nie zrobiło tego, albo też uciekło, ale zaraz wróciło. Opisany jest przypadek szympansa, którego klatki nie domknięto; kiedy drzwi otworzyły się szeroko, coraz bardziej wystraszona małpa zaczęła wrzeszczeć i próbowała je bezskutecznie zatrzasnąć, czyniąc przy tym potworny hałas, dopóki zaalarmowany przez zwiedzających dozorca nie pośpieszył jej z pomocą i nie rozwiązał problemu. W jednym z europejskich ogrodów wyszło przez niedomkniętą furtkę stado saren. Przestraszone widokiem zwiedzających zwierzęta pomknęły jak strzała do pobliskiego zagajnika, w którym rezydowało już inne, dzikie stado i który mógł jeszcze swobodnie pomieścić kilka dodatkowych sztuk. A jednak sarny z zoo wróciły szybko do swej zagrody. W innym ogrodzie jeden z pracowników szedł wczesnym rankiem do pracy, niosąc pod pachą deski, kiedy nagle, ku jego przerażeniu, z porannej mgły wynurzył się niedźwiedź i pewnym krokiem ruszył w jego stronę. Robotnik rzucił deski i salwował się ucieczką. Personel zoo ruszył natychmiast na poszukiwanie zbiegłego misia. Znaleźli go w jego własnej klatce; wrócił tam tą samą drogą, którą uciekł – po pniu drzewa leżącego w poprzek fosy. Jak się domyślono, wystraszył go huk spadających na ziemię desek.

Nie będę jednak obstawał przy swoim. Nie zamierzam bronić ogrodów zoologicznych. Jeśli chcecie, pozamykajcie je wszystkie (i miejmy tylko nadzieję, że te resztki dzikich zwierząt przetrwają wśród resztek dzikiej natury, jakie jeszcze na ziemi pozostały). Wiem, że ogrody nie cieszą się dziś dobrą sławą. Podobnie jest z religią. W obu wypadkach zaszkodziły im pewne złudzenia co do istoty wolności.

Ogród zoologiczny w Puttuczczeri już nie istnieje. Fosy zostały zasypane, klatki rozebrane. Zwiedzam go teraz w jedynym miejscu, w którym przetrwał – w mojej pamięci.

ROZDZIAŁ 5

Moje imię bez końca stwarzało problemy. Kiedy ktoś ma na imię Bob, nikt nie pyta: „Jak się to pisze?”. Co innego z imieniem i nazwiskiem Piscine Molitor Patel.

Niektórzy sądzili, że nazywam się P. Singh i że jestem sikhem. I dziwili się, że nie noszę turbanu.

Jeszcze w czasie studiów pojechałem kiedyś z przyjaciółmi do Montrealu. Pewnego wieczoru wypadło mi zamówić przez telefon pizzę. Nie mogłem już słuchać, jak Kanadyjczycy sylabizują z francuska moje nazwisko, więc kiedy facet z pizzerii zapytał o nie przez telefon, powiedziałem: „Mniejsza z tym”. Pół godziny później posłaniec przyniósł dwie pizze dla „pana Mniejszastego”.

Jest prawdą, że ci, których spotykamy, mogą nas zmienić, i to czasami tak gruntownie, że nie jesteśmy już tymi samymi ludźmi, nawet z nazwiska. Dowodem Szymon, zwany Piotrem, Mateusz, znany także jako Lewi, Natanael, który był też Bartłomiejem, Juda (nie Judasz Iskariota), który przybrał imię Tadeusz, Szymon, czyli Niger, Szaweł, który stał się Pawłem.

Kiedy miałem dwanaście lat, mój rzymski żołdak czekał na mnie pewnego ranka na szkolnym dziedzińcu. Zobaczył mnie, gdy wchodziłem do szkoły, i złośliwy błysk rozświetlił jego tępy mózg. Podniósł rękę, wycelował we mnie palcem i zawołał: „O, idzie Pisuar Patel!”.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Kiedy szliśmy do klasy, wlokłem się na szarym końcu. Wszedłem ostatni, z moją koroną cierniową na głowie.

To, że dzieci są okrutne, nie jest dla nikogo nowiną. Docierały do mnie przez szkolne podwórze, niczym nie prowokowane, znienawidzone słowa: „Gdzie jest Pisuar? Już nie mogę wytrzymać”. Albo: „Co tak sterczysz pod ścianą jak Pisuar?”. I tak dalej, w podobnym stylu. Nieruchomiałem albo, odwrotnie, ożywiałem się, udając, że nic nie słyszę. Słowa rozpływały się w powietrzu, ale ból pozostawał, jak uporczywy odór moczu, który dawno wyparował.

Tę okrutną grę podjęli bezwiednie nauczyciele, wymawiając Piscine jak pissing – sikanie. Był to po części skutek upałów. Wraz z upływem czasu lekcja geografii, która rano była zwarta i skupiona jak oaza, zaczynała się ciągnąć w nieskończoność niczym pustynia Thar. Lekcja historii, tak żywa o poranku, schła w spiekocie i pokrywała się pyłem, a matematyka, tak na początku precyzyjna, zamieniała się w kompletny mętlik. Kiedy nauczycieli ogarniało popołudniowe znużenie, gdy zaczynali wycierać chusteczkami czoła i karki, nawet oni, nie zamierzając nikogo obrazić ani zabawić się cudzym kosztem i całkowicie ignorując cudowną obietnicę ochłody i orzeźwienia zawartą w moim „wodnym” imieniu, zniekształcali je skandalicznie. Wychwytywałem fonetyczną zmianę nawet w najdrobniejszej, wręcz niewyczuwalnej modulacji. Wydawało się, że ich języki są woźnicami rydwanów zaprzężonych w dzikie konie. Panowali jeszcze nad pierwszą sylabą, wymawianą jak pea – groch – ale potem pod wpływem upału tracili kontrolę nad spienionymi rumakami i nie umiejąc zmusić ich do skoku do drugiej części imienia, brzmiącej jak angielskie seen, rzucali się zamiast tego z determinacją w sing. I po raz kolejny następowała katastrofa. Kiedy podnosiłem rękę, mówili zachęcająco: „Tak, Pissing?”. Często nauczyciel nie zdawał sobie nawet sprawy ze skojarzeń, jakie budziła ta niestaranna wymowa. Patrzył na mnie przez chwilę znużonym wzrokiem, zastanawiając się, dlaczego nie odpowiadam. Czasami klasa, podobnie zmaltretowana upałem jak on, nie reagowała. Żadnych chichotów ani uśmieszków. Ja jednak zawsze słyszałem tę znienawidzoną deformację.

Przesiedziałem ostatni rok w Szkole Świętego Józefa, czując się jak prześladowany prorok Mahomet, pokój Jego duszy, w Mekce. Ale podobnie jak on planował ucieczkę do Medyny, hidżrę, która wyznaczyła początek ery muzułmańskiej, ja planowałem swoją i początek nowej ery dla siebie.

Po ukończeniu Świętego Józefa podjąłem naukę w Petit Séminaire, najlepszej angielskiej prywatnej średniej szkole w Puttuczczeri. Uczył się już w niej Ravi i jak wszyscy młodsi bracia bardzo cierpiałem, mając świadomość, że muszę iść w ślady starszego. Ravi, bardzo w Petit Séminaire popularny jako mistrz sportu, niesamowity w krykiecie, był kapitanem najlepszej w mieście drużyny, takim naszym lokalnym Kapil Devem.

To, że ja byłem pływakiem, nie robiło wrażenia. Jest chyba coś takiego w ludzkiej naturze, że ci, którzy żyją nad morzem, są podejrzliwi wobec pływaków, tak jak górale wobec uprawiających wspinaczkę. Jednak to, że szedłem w ślady brata, nie było jeszcze dla mnie ocaleniem, nawet gdyby zaczęli na mnie mówić „brat Raviego” zamiast „Pisuar”. Miałem znacznie lepszy plan.

Zacząłem go realizować od pierwszego dnia w szkole, od pierwszej lekcji. Wokół mnie było sporo innych uczniów ze Świętego Józefa. Lekcja zaczęła się tak, jak zaczynają się wszystkie pierwsze lekcje w nowej szkole, od sprawdzenia nazwisk na liście. Wykrzykiwaliśmy je ze swoich miejsc, w takiej kolejności, w jakiej te miejsca zajmowaliśmy.

– Ganapathy Kumar – powiedział Ganapathy Kumar.

– Vipin Nath – powiedział Vipin Nath.

– Shamshool Hudha – powiedział Shamshool Hudha.

– Peter Dharmaraj – powiedział Peter Dharmaraj.

Każde imię i nazwisko odhaczane było w dzienniku, a nauczyciel obrzucał każdego po kolei uważnym „mnemotechnicznym” spojrzeniem. Byłem strasznie zdenerwowany.

– Ajith Giadson – powiedział Ajith Giadson, cztery ławki przede mną…

– Sampath Saroja – powiedział Sampath Saroja, trzy ławki przede mną…

– Stanley Kumar – powiedział Stanley Kumar, dwie ławki…

– Sylvester Naveen – powiedział Sylvester Naveen, tuż przede mną.

Nadeszła moja kolej. Pora pognębienia szatana. Medyno, oto nadchodzę.

Wstałem i podszedłem szybkim krokiem do tablicy. Zanim nauczyciel zdążył otworzyć usta, złapałem kawałek kredy i powiedziałem, pisząc jednocześnie:

Nazywam się

Piscine Molitor Patel

Znany powszechnie jako

– podkreśliłem podwójną kreską dwie pierwsze litery mojego imienia -

Pi Patel

– i dodałem dla dopełnienia:

π = 3,14

a potem narysowałem wielkie koło, które przeciąłem na pół średnicą, żeby spuentować tę lekcję podstaw geometrii.

Zapadła cisza. Nauczyciel wpatrywał się w tablicę. Wstrzymałem oddech. W końcu powiedział:

– Doskonale, Pi. Siadaj. I następnym razem zapytaj o pozwolenie, zanim wyjdziesz z ławki.

– Tak jest, panie profesorze.

Odhaczył moje nazwisko. Potem spojrzał na kolejnego chłopca.

– Mansoor Ahamad – powiedział Mansoor Ahamad.

Byłem uratowany.

– Gautham Selvaraj.

Mogłem już swobodnie oddychać.

– Arun Annaji – powiedział Arun Annaji.

Oto nowy start.

Powtórzyłem ten sam numer ze wszystkimi nauczycielami. Powtórki są ważne w ćwiczeniu nie tylko zwierząt, lecz także ludzi. Pomiędzy jednym chłopcem o pospolitym imieniu i nazwisku a następnym startowałem do tablicy i przedstawiałem, czasem bardzo hałaśliwie, szczegóły związane z moimi ponownymi narodzinami. Doszło do tego, że po kilku takich występach chłopcy recytowali śpiewnie mój tekst razem ze mną, crescendo, i w chwili gdy podkreślałem właściwą sylabę, ów chór, zaczerpnąwszy oddechu, kulminował tak głośną eksplozją mojego nowego imienia, że wprawiłoby to w zachwyt każdego chórmistrza. Kilku powtarzało za mną głośnym szeptem: „Trzy! Przecinek! Jeden! Cztery!”, a ja smarowałem po tablicy jak oszalały i kończyłem ów koncert zakreśleniem koła z takim wigorem, że kawałki połamanej kredy fruwały na wszystkie strony.

Kiedy teraz podnosiłem rękę, co zresztą robiłem przy każdej okazji, nauczyciele, udzielając mi głosu, posługiwali się jedną sylabą, która była muzyką dla moich uszu. Uczniowie poszli w ich ślady. Nawet te diabły ze Świętego Józefa. Nowe imię chwyciło. A że jesteśmy narodem ambitnym i pełnym inwencji, wkrótce pojawił się chłopak o imieniu Omprakash, który nazwał sam siebie Omega, i inny, który przedstawiał się jako Ipsilon, przewinęli się też Gamma, Lambda i Delta. Ale ja byłem pierwszym i posiadającym najdłuższy staż Grekiem w Petit Séminaire. Nawet mój brat, kapitan drużyny krykieta, miejscowe bożyszcze, musiał to zaaprobować. Po tygodniu wziął mnie na bok i zagadnął:

– Podobno masz jakieś pseudo?

Milczałem. Byłem pewien, że prędzej czy później pojawi się szyderstwo. To było nieuniknione.

– Nie wiedziałem, że tak bardzo lubisz żółty kolor.

Żółty kolor? Rozejrzałem się dokoła. Nie chciałem, żeby ktokolwiek, a zwłaszcza któryś z jego sługusów, usłyszał to, co Ravi miał za chwilę powiedzieć.

– O czym mówisz, Ravi? – wyszeptałem.

– Dla mnie ta ksywa jest w porządku. Wszystko już lepsze od „Pissing”. Nawet pistacja.

Odchodząc, uśmiechnął się i powiedział:

– Poczerwieniałeś trochę, bracie.

Ale nie zrobił mi świństwa; trzymał język za zębami.

I tak znalazłem schronienie w podobnej do kurnika z pogiętym blaszanym dachem greckiej literze, w tej nieuchwytnej, niewymiernej liczbie, za pomocą której uczeni usiłują objaśnić kosmos.

ROZDZIAŁ 6

Jest doskonałym kucharzem. Jego przegrzany dom pachnie zawsze czymś pysznym. Półka z przyprawami wygląda jak witryna apteki. Kiedy otwiera lodówkę lub kredens, pojawia się mnóstwo nazw, których w ogóle nie znam; właściwie nie potrafię nawet powiedzieć, w jakim są języku. Jesteśmy w Indiach. Równie dobrze radzi sobie jednak z zachodnimi potrawami. Przyrządza mi najbardziej pikantny i jednocześnie najdelikatniejszy makaron zapiekany z serem, jaki w życiu jadłem. A jego wegetariańskie tacos wzbudziłyby zazdrość wszystkich meksykańskich kucharzy.

Zauważyłem jeszcze coś: wszystkie jego szafki i schowki są pełne jedzenia. Za każdymi drzwiczkami, na każdej półce stoją całe góry starannie poukładanych puszek i paczek. Taki zapas żywności wystarczyłby dla oblężonego Leningradu.

ROZDZIAŁ 7

Miałem szczęście natrafić w młodości na kilku znakomitych nauczycieli obojga płci, którzy przebili się do ciemnego wnętrza mojej łepetyny i nieco mi w niej rozjaśnili. Jednym z nich był pan Satish Kumar, nauczyciel biologii w Petit Séminaire i aktywny komunista, który żywił niezachwianą wiarę, że mieszkańcy Tamilnadu przestaną głosować w wyborach na gwiazdy filmowe i pójdą za przykładem stanu Kerala. Pan Kumar miał przedziwną powierzchowność. Łysy czubek jego głowy był spiczasty, a jednocześnie nauczyciel miał najbardziej imponujące policzki i podgardle, jakie w życiu widziałem. Przy wąskich ramionach miał ogromny brzuch, który wyglądał jak podstawa góry, przy czym góra ta zawieszona była w powietrzu, bo nagle owa podstawa ginęła gdzieś w spodniach. Było dla mnie tajemnicą, jak patykowate nogi pana Kumara mogły udźwignąć brzemię jego wielkiego brzuszyska, ale jakoś dźwigały, choć czasami poruszały się w osobliwy sposób, tak jakby zginały się w kolanach we wszystkie strony. Cała sylwetka pana Kumara była swoistą konstrukcją geometryczną i składała się z dwóch trójkątów, mniejszego i większego, które balansowały na dwóch równoległych kreskach nóg. Ale był to jednocześnie żywy, pokryty rozmaitymi naroślami organizm. Z uszu sterczały panu Kumarowi czarne wiechcie włosów. Usposobienie miał bardzo przyjazne. Jego szeroki uśmiech zdawał się rozciągać przez całą szerokość trójkątnej głowy.

Pan Kumar był pierwszym zaprzysięgłym ateistą, jakiego poznałem. Odkryłem to nie w szkole, ale w zoo. Nauczyciel odwiedzał je regularnie, studiując dokładnie wszelkie nazwy i opisy zwierząt na tabliczkach, i podobali mu się wszyscy bez wyjątku lokatorzy ogrodu. Każde ze zwierząt było dlań triumfem logiki i mechaniki, a przyroda jako całość stanowiła doskonałą egzemplifikację teorii naukowych. Kiedy zwierzę zaczynało okazywać w porze godów zainteresowanie płcią przeciwną, nauczyciel słyszał w wydawanych przez nie dźwiękach nazwisko Gregora Mendla, ojca genetyki, a w manifestacjach ognistego temperamentu pobrzmiewało mu nazwisko Karola Darwina, ojca teorii doboru naturalnego. To zaś, co my odbieraliśmy jako beczenie, chrząkanie, syk, ryk, pomruki, wycie, ćwierkanie i skrzeczenie, było dla niego niczym więcej, jak cudzoziemskim akcentem. Pan Kumar odwiedzał zoo, żeby poczuć pulsowanie kosmosu, a „stetoskop” jego umysłu zawsze potwierdzał, że wszystko jest w porządku i że właśnie porządek jest podstawą wszystkiego. Pan Kumar opuszczał ogród „naukowo odświeżony”. Kiedy zobaczyłem po raz pierwszy jego trójkątną sylwetkę kuśtykającą chwiejnie po ogrodzie, nie odważyłem się do niego podejść. Bardzo go lubiłem, ale jednocześnie był dla mnie wielkim autorytetem, reprezentował zwierzchność, ja zaś byłem jego pokornym poddanym. Trochę się go bałem. Zacząłem go zatem obserwować z pewnej odległości. Podchodził właśnie do fosy nosorożca. Dwa nosorożce indyjskie były wielką atrakcją naszego zoo z powodu kóz. Nosorożce są bardzo towarzyskimi stworzeniami i kiedy przyjechał do nas Peak, młody dziki samiec, zaczął po pewnym czasie zdradzać oznaki przygnębienia spowodowanego izolacją. Tracił też z dnia na dzień apetyt. Ojciec, poszukując dla niego samicy, postanowił sprawdzić, czy na razie nie dałoby się jej zastąpić innym zwierzęciem i czy Peak nie przyzwyczaiłby się do towarzystwa kóz. Gdyby się powiodło, cenne zwierzę byłoby uratowane. Jeśli nie, stracilibyśmy najwyżej kilka kóz. Powiodło się znakomicie. Peak i kozy stali się nierozłącznymi przyjaciółmi i pozostali nimi nawet wtedy, gdy przybyła samica Summit. Od tej pory, kiedy nosorożce zażywały kąpieli, kozy sterczały dookoła błotnistej sadzawki, a kiedy one z kolei jadły w swoim zakątku, nosorożce czuwały w pobliżu niczym straż. Publiczność uwielbiała widok tych zgodnie żyjących stworzeń.

Pan Kumar podniósł w pewnej chwili wzrok i zobaczył mnie. Uśmiechnął się i trzymając się jedną ręką barierki, pomachał mi drugą, przywołując mnie jednocześnie.

– Jak się masz, Pi.

– Dzień dobry, panie profesorze. To miło, że przyszedł pan do zoo.

– Przychodzę tu bardzo często. Można powiedzieć, że to moja świątynia. To bardzo interesujące… – wskazał na fosę. – Gdybyśmy mieli takich polityków jak te kozy i ten nosorożec, nie byłoby w naszym kraju tylu problemów. Niestety, mamy panią premier, która ma skórę nosorożca, ale ani krzty jego rozsądku.

Nie znałem się na polityce. Ojciec i matka utyskiwali na panią Gandhi, ale mnie to mało obchodziło. Pani premier była gdzieś daleko na północy, nie w zoo, ani nawet nie w Puttuczczeri. Czułem jednak, że powinienem coś powiedzieć.

– Ocalić nas może religia – rzekłem. Bo jak daleko sięgałem pamięcią, religia była zawsze bardzo bliska memu sercu.

– Religia? – pan Kumar uśmiechnął się szeroko. – Ja nie wierzę w religię. Religia to mrok.

Mrok? Byłem zaskoczony. Religia może być wszystkim, tylko nie mrokiem, pomyślałem. Religia to światło. Czyżby chciał mnie wysondować? Czy wygłosił to zdanie w taki sposób, w jaki czasem podczas lekcji wygłaszał zdania typu „Ssaki znoszą jaja”, żeby sprawdzić, czy ktoś go poprawi? („Tylko dziobaki, panie profesorze”).

– Nie ma żadnych podstaw, aby wykraczać poza naukową interpretację rzeczywistości, ani żadnego istotnego powodu, żeby wierzyć w cokolwiek, co nie poddaje się poznaniu zmysłowemu. Czysty intelekt, uważna obserwacja rzeczywistości i odrobina elementarnej wiedzy wystarczą, żeby dojść do wniosku, że religia to nonsens i zabobon. Bóg nie istnieje.

Czy on naprawdę to powiedział? Czy też przypomniała mi się wypowiedź jakiegoś ateisty? W każdym razie tak to zabrzmiało. Nigdy niczego podobnego nie słyszałem.

– Po co tolerować mrok? Wszystko jest jasne i klarowne, jeśli tylko przyjrzeć się uważnie.

Wskazał na Peaka. Bardzo podziwiałem to zwierzę, ale nigdy nie myślałem o nosorożcach jako o rozświetlających mrok żarówkach.

– Niektórzy mówią, że Bóg umarł podczas podziału Indii w 1947 roku – ciągnął pan Kumar. – Mógł też umrzeć wczoraj, tu, w Puttuczczeri, w sierocińcu. Tak mówią niektórzy, Pi. Kiedy byłem w twoim wieku, przykuty do łóżka, zmagałem się z polio. Pytałem wtedy codziennie: „Gdzie jest Bóg? Gdzie jest Bóg? Gdzie jest Bóg?”. Nie przyszedł. To nie Bóg mnie uratował, tylko medycyna. Moim prorokiem jest rozum i on mi mówi, że tak jak zegarek staje, tak my umieramy. I na tym koniec. Jeśli zegarek nie działa, to my musimy go naprawić – tu i teraz. Kiedyś przejmiemy środki produkcji i na świecie zapanuje sprawiedliwość.

Tego było dla mnie trochę za wiele. Sam ton wypowiedzi, ciepły i zarazem bojowy, nawet mi się podobał, ale szczegóły wydawały się przygnębiające. Nie odezwałem się. Nie z obawy, że rozzłoszczę pana Kumara. Bardziej bałem się tego, że za pomocą kilku słów może zniszczyć coś, co kochałem. Co będzie, jeśli jego słowa podziałają na mnie jak polio? Cóż to musiała być za straszliwa choroba, skoro zabiła Boga w człowieku!

Odszedł, zataczając się i chwiejąc na tym rozszalałym morzu, jakim był dla niego grunt pod nogami.

– Nie zapomnij o sprawdzianie we czwartek. Ucz się pilnie, 3,14!

– Tak jest, panie profesorze.

Z czasem stał się moim ulubionym nauczycielem w Petit Séminaire i to dzięki niemu podjąłem studia zoologiczne na uniwersytecie w Toronto. Czułem, że łączą mnie z nim więzi duchowego pokrewieństwa. Wtedy po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że ateiści są moimi braćmi i siostrami wyznającymi inną wiarę i że wszystko, co mówią, dotyczy wiary. Podobnie jak ja szli tak daleko, jak daleko mógł ich zaprowadzić rozum – a potem dawali wielkiego susa.

Będę w tej sprawie szczery: to nie z ateistami miałem problem, ale z agnostykami. Wątpliwości są konstruktywne tylko przez jakiś czas. Wszyscy musimy przejść przez ogród Getsemani. Skoro Chrystus miał chwile zwątpienia, musimy je mieć wszyscy. Jeśli Chrystus spędził noc na modlitwie, cierpiąc katusze niepewności, jeśli wisząc na krzyżu, wyrzucił z siebie „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?”, to z pewnością i my mamy prawo wątpić. Musimy to jednak przezwyciężać. Wybierać zwątpienie jako filozofię życia to tak, jak wybierać bezruch jako sposób przemieszczania się w przestrzeni.

ROZDZIAŁ 8

My, ludzie pracujący w tym fachu, mawiamy, że najniebezpieczniejszym zwierzęciem w zoo jest człowiek. Jeśli ująć rzecz w kategoriach ogólnych, chodzi o to, że niepohamowana drapieżność naszego gatunku uczyniła całą planetę naszym łupem. A mówiąc o przypadkach szczególnych, mamy na myśli ludzi, którzy łowią wydry na haczyk z przynętą, faszerują żyletkami pokarm dla niedźwiedzi, podkładają słoniom jabłka z gwoździami i stosują całą gamę podobnego żelastwa: długopisy, spinacze, agrafki, a także gumki, grzebienie, łyżeczki, podkowy, kawałki szkła, pierścionki, broszki i inną biżuterię (i to nie tylko tanie bransoletki – zdarzają się i złote obrączki), słomki do koktajli, plastikowe sztućce, pingpongowe i tenisowe piłeczki i tak dalej, i tak dalej. Lista zwierząt, które zmarły po nakarmieniu ich takim świństwem, obejmuje goryle, bizony, bociany, nandu, strusie, foki, morsy, wielkie koty, niedźwiedzie, wielbłądy, słonie, małpy, wszelkie gatunki zwierzyny płowej, przeżuwaczy i ptaków. Najbardziej znanym wśród personelu ogrodów zoologicznych przypadkiem jest historia Goliata: był to słoń morski, wspaniały, sędziwy, ważący dwie tony okaz, gwiazdor swego europejskiego zoo, ulubieniec zwiedzających. Zdechł od wewnętrznego krwotoku po tym, jak ktoś nakarmił go szkłem z potłuczonej butelki po piwie.

Okrucieństwo przybiera często formę bardziej aktywną i bezpośrednią. W literaturze przedmiotu mamy relacje o wielu rodzajach tortur zadawanych zwierzętom w zoo. O trzewikodziobie, który zdechł, bo ktoś roztrzaskał mu dziób młotkiem, o łosiu, któremu odcięto nożem brodę razem z płatem skóry wielkości dłoni (ten sam łoś został pół roku później otruty), o małpie, której złamano przedramię, kiedy sięgnęła po orzech, o jeleniu, któremu oderżnięto rogi piłką do metalu, o zebrze zakłutej sztyletem i o innych atakach na zwierzęta z użyciem lasek, parasoli, spinek do włosów, drutów do robótek, nożyczek i Bóg wie czego jeszcze, atakach, których celem było często wyłupienie oka lub wykastrowanie. Wiele zwierząt zostaje otrutych. Są też przykłady świństw jeszcze dziwaczniejszych, jak masturbacja spoconych typków na oczach małp, kucyków czy ptaków, odcięcie głowy wężowi przez maniaka religijnego czy upodobanie pewnego obłąkańca do oddawania moczu do pysków łosi.

W Puttuczczeri nie było jeszcze najgorzej. Los oszczędził nam takich sadystów, jacy nawiedzali masowo ogrody zoologiczne Europy i Ameryki. Niemniej skradziono naszego złocistego aguti i zrobił to, jak przypuszczał ojciec, jakiś amator mięsa tego zwierzęcia. Różne ptaki – bażanty, pawie, ary – traciły pióra, oskubywane przez urzeczonych ich urodą złodziei. Złapaliśmy kiedyś mężczyznę, który zakradał się z nożem do zagrody jelenia; tłumaczył się, że chciał ukarać niegodziwego Mariczę (który w Ramajanie zamienił się w jelenia, kiedy porwał Sitę, żonę Ramy). Innego osobnika przyłapaliśmy na próbie kradzieży kobry. Był zaklinaczem i zdechł mu wąż. Dzięki naszej interwencji oboje zostali ocaleni: kobra od niewolniczej harówki do końca życia i od kiepskiej muzyki, a facet od ewentualnego śmiertelnego ukąszenia. Od czasu do czasu musieliśmy poskramiać tych, którzy uznawali, że zwierzęta są za spokojne, i próbowali wywołać ich żywszą reakcję, rzucając kamieniami. Pewną damę złapał za sari lew. Wirowała jak jojo, ale nie pozbyła się szaty, bo śmiertelny wstyd wziął górę nad lękiem przed śmiertelnym zejściem. Najdziwniejsze było to, że nie chodziło wcale o wypadek. Owa dama wsunęła rękę przez pręty i zaczęła machać lwu przed nosem rąbkiem sari – w jakim celu, nigdy nie udało nam się dociec. Nie odniosła ran; znalazło się wielu zafascynowanych niezwykłym widokiem mężczyzn, którzy pośpieszyli jej z pomocą. Ojcu wyjaśniała wzburzona: „Kto to słyszał, żeby lew połakomił się na bawełniane sari? Myślałam, że lwy są mięsożerne”. Najwięcej kłopotów przysparzali nam zwiedzający, którzy karmili zwierzęta. Nasza czujność nie zdawała się na nic. Doktor Atal, weterynarz, mógł określić na podstawie dolegliwości żołądkowo-jelitowych zwierząt, którego dnia było w zoo więcej zwiedzających. Nazywał „smakołykozą” przypadki zapalenia jelit i nieżytu żołądka wywołane nadmiarem węglowodanów, zwłaszcza cukru, w pożywieniu. Czasami modliliśmy się, żeby były to tylko słodycze. Ludzie uważają, że zwierzęta mogą jeść wszystko bez żadnych konsekwencji dla zdrowia. Tak bynajmniej nie jest. Jeden z naszych wargaczy rozchorował się ciężko na krwotoczne zapalenie jelit po tym, jak poczęstował go nieświeżą rybą facet, przekonany, że wyświadcza zwierzęciu wielkie dobrodziejstwo. Ojciec kazał w końcu wymalować jaskrawoczerwoną farbą na ścianie tuż za kasą wielki napis: CZY WIESZ, JAKIE JEST NAJBARDZIEJ NIEBEZPIECZNE ZWIERZĘ W ZOO? Strzałka pod spodem wskazywała na małą zasłonkę. Szarpało za nią tyle niecierpliwych rąk ciekawskich, którzy chcieli zobaczyć, co się za nią kryje, że musieliśmy ją bez przerwy wymieniać. A za zasłonką było lustro.

Dowiedziałem się jednak z czasem, że zdaniem ojca istnieje zwierzę jeszcze bardziej niebezpieczne od nas, i to zwierzę bardzo pospolite, które można spotkać na wszystkich kontynentach i w różnych środowiskach, a mianowicie groźny gatunek Animal anthropomorphicum, czyli zwierzę widziane oczami człowieka. Każdy spotkał kiedyś takie zwierzę, a może nawet był jego właścicielem. Jest ono na ogół „urocze”, „przyjazne”, „kochające”, „oddane”, „wesołe”, „rozumne”. Zwierzęta takie leżą przyczajone w każdym sklepie z zabawkami i w każdym zoo dla dzieci. Opowiada się o nich mnóstwo rozmaitych historyjek. To one stanowią swoiste pendant dla tych „podłych”, „krwiożerczych”, „zdeprawowanych” bestii, które rozpalają gniew we wspomnianych przed chwilą maniakach, dających upust swoim sadystycznym skłonnościom za pomocą lasek i parasoli. W obu przypadkach patrzymy na zwierzę, a widzimy swoje odbicie w lustrze. Obsesyjne umieszczanie siebie w centrum wszechświata jest zmorą nie tylko teologów, ale także zoologów.

Nauczyłem się, że zwierzę jest zwierzęciem, zasadniczo i w sensie praktycznym od nas odrębnym, i lekcję tę odebrałem w życiu dwukrotnie – raz od ojca i raz od Richarda Parkera.

Pierwsza lekcja odbyła się w niedzielny poranek. Bawiłem się grzecznie, kiedy zawołał nas ojciec.

– Chodźcie no tu, chłopcy.

Coś się szykowało. W jego tonie wyczułem dźwięk dzwonka alarmowego. Szybko dokonałem rachunku sumienia. Było czyste. Z pewnością to Ravi coś znowu przeskrobał. Zastanawiałem się tylko, co tym razem. Wszedłem do salonu. Siedziała tam matka i to było niezwykłe. Dyscyplinowanie dzieci, podobnie jak opieka nad zwierzętami, należało do obowiązków ojca. Ravi wszedł do pokoju drugi, z poczuciem winy wypisanym na swojej twarzy urodzonego przestępcy.

– Ravi, Piscine, chcę was dziś nauczyć czegoś bardzo ważnego – rzekł ojciec.

– Och, daj spokój, czy to konieczne? – przerwała mu matka. Była mocno zarumieniona.

Przełknąłem nerwowo ślinę. Jeśli matka, zwykle tak niewzruszona, tak spokojna, czymś się martwiła, a nawet była wzburzona, oznaczało to, że byliśmy w prawdziwych opałach. Wymieniliśmy z Ravim spojrzenia.

– Owszem, konieczne – powiedział gniewnie ojciec. – Może im to kiedyś uratować życie.

Uratować nam życie! Już nie dzwonek dzwonił mi w głowie, ale wielki, huczący dzwon, taki jak ten z wieży kościoła Serca Jezusowego w sąsiedztwie zoo.

– Ale Piscine? On ma dopiero osiem lat – upierała się matka.

– I to właśnie on najbardziej mnie martwi.

– Ja nic nie zrobiłem! – wybuchnąłem. – To na pewno Ravi, to on!

– Co ty wygadujesz? – zdziwił się Ravi. – Ja też nic nie zrobiłem. – Przeszył mnie na wylot wściekłym spojrzeniem.

– Cśśś – uciszył nas ojciec. Podniósł rękę i spojrzał na matkę. – Gita, widziałaś, jak zachowuje się Piscine. Jest teraz w wieku, kiedy chłopcy biegają jak szaleni i wtykają wszędzie nos.

„Ja? Ja biegam jak szalony? I wtykam wszędzie nos? Wcale nie! Mamo, stańże w mojej obronie”, powtarzałem w duchu. Ale matka tylko westchnęła i skinęła głową, co było sygnałem, że cała ta nieprzyjemna afera może się toczyć dalej.

– Chodźcie ze mną – rzekł ojciec.

Powlekliśmy się za nim jak skazańcy na egzekucję.

Wyszliśmy z domu i minąwszy bramę, znaleźliśmy się na terenie zoo. O tak wczesnej porze ogród był jeszcze zamknięty dla publiczności. Dozorcy i sprzątacze zdążali dopiero do pracy. Zobaczyłem Sitarama, mojego ulubionego dozorcę, który doglądał orangutanów. Aż przystanął na nasz widok. Minęliśmy ptaki, niedźwiedzie, małpy, kopytne, budynek terrarium, nosorożce, słonie, żyrafy, po czym przeszliśmy krętą ścieżką do wielkich kotów – tygrysów, lwów i lampartów. Czekał tam na nas Babu, ich dozorca. Kiedy się zbliżyliśmy, odryglował drzwi do kociarni, usytuowanej na środku opasanej fosą wysepki. Weszliśmy do środka. Budynek w kształcie rotundy był czymś w rodzaju wielkiej i mrocznej betonowej jaskini; w środku było ciepło i parno i cuchnęło kocią uryną. Dookoła znajdowały się wielkie klatki, poprzedzielane grubymi zielonymi żelaznymi prętami. Żółtawe światło sączyło się ze świetlików. Przez otwory prowadzące na wybieg widać było roślinność porastającą zalaną słońcem wysepkę. Klatki, z wyjątkiem jednej, były puste. W tej jednej siedział Mahisha, nasz tygrys bengalski patriarcha, wielka, chuda i niezgrabna, ważąca ćwierć tony bestia. Kiedy weszliśmy, tygrys jednym skokiem dopadł prętów i wydał z siebie głęboki pomruk; uszy miał położone po sobie, a spojrzenie okrągłych ślepiów utkwił nieruchomo w Babu. Dźwięk, jaki z siebie wydobywał, był tak głośny i wściekły, że zdawał się wstrząsać całą kociarnią. Nogi się pode mną ugięły. Przytuliłem się odruchowo do matki, która też zresztą drżała. Nawet ojciec zawahał się przez sekundę i trzeba było dłuższej chwili, żeby się opanował. Tylko Babu pozostawał obojętny wobec tego gniewnego wybuchu i palącego spojrzenia, które przewiercało go na wskroś jak świder. Miał zaufanie do wypróbowanych żelaznych prętów. Tymczasem Mahisha zaczął się miotać tam i z powrotem po klatce.

– Jakie to zwierzę? – ryknął do nas ojciec, starając się przekrzyczeć bestię.

– Tygrys! – odpowiedzieliśmy posłusznie chórem, potwierdzając to, co było aż nazbyt jaskrawą oczywistością.

– Czy tygrysy są niebezpieczne?

– Tak, tato, tygrysy są niebezpieczne.

– Tygrysy są bardzo niebezpieczne – powiedział podniesionym głosem ojciec. – Chciałbym, żebyście zrozumieli, że nigdy – pod żadnym pozorem – nie wolno wam dotykać tygrysa, głaskać tygrysa, wkładać ręki przez pręty, a nawet zbliżać się do klatki z tygrysem. Czy to jasne, Ravi?

Ravi przytaknął skwapliwie.

– Piscine?

Pokiwałem głową jeszcze energiczniej. Ojciec nie spuszczał ze mnie oczu.

Kiwnąłem głową jeszcze raz, i to tak mocno, że o mało nie spadła mi na ziemię.

Chciałbym tu powiedzieć na swoją obronę, że chociaż antropomorfizowałem zwierzęta do tego stopnia, iż w mojej wyobraźni mówiły płynną angielszczyzną i na przykład bażanty potrafiły narzekać z wytwornym brytyjskim akcentem, że herbata jest zimna, a pawiany planowały napad na bank, mówiąc matowymi, groźnymi głosami amerykańskich gangsterów, to te moje fantazje zawsze snułem całkowicie świadomie. Z pełną premedytacją ubierałem dzikie zwierzęta w krępujące kostiumy mojej wyobraźni. Nigdy jednak nie miałem złudzeń co do prawdziwej natury moich towarzyszy zabaw. Przy całym swoim wścibstwie byłem na to za mądry. Nie mam pojęcia, skąd mogła ojcu zaświtać w głowie myśl, że jego najmłodszą latorośl korci, żeby wleźć do klatki z groźnym ludojadem. Bez względu jednak na to, skąd wziął się ten jego dziwny niepokój – a ojciec potrafił się zamartwiać! – był najwyraźniej zdecydowany wyzbyć się go akurat tego ranka.

– Chcę wam pokazać, jak niebezpieczne są tygrysy – ciągnął. – I chciałbym, żebyście zapamiętali tę lekcję na całe życie.

Odwrócił się do Babu i skinął głową. Babu wyszedł. Mahisha odprowadził go wzrokiem i nie spuszczał oczu z drzwi, za którymi zniknął dozorca. Po kilku sekundach Babu wrócił, niosąc kozę ze skrępowanymi nogami. Stojąca za mną matka zacisnęła mi palce na ramionach. Pomruk Mahishy przeobraził się w głębokie gardłowe warczenie. Babu odryglował i otworzył sąsiednią klatkę, po czym wszedł, zamknął ją i zaryglował drzwi z powrotem. Człowieka i tygrysa rozdzielały pręty i uchylna klapa. Mahisha w mgnieniu oka znalazł się przy prętach i zaczął je szarpać pazurami. Do pomruku dołączyły teraz głębokie, stłumione stęknięcia. Babu położył kozę na ziemi, jej boki wznosiły się i opadały gwałtownie, z pyska zwieszał się język, przerażone oczy obracały się w oczodołach. Dozorca przeciął więzy. Koza zerwała się na równe nogi. Babu wyszedł z klatki tak samo ostrożnie, jak do niej wszedł. Klatka miała dwupoziomową podłogę; jedna jej część była na równym poziomie z tą, na której staliśmy my, druga, w głębi, o jakiś metr wyżej, otwierała się na plener. Koza wdrapała się na to podwyższenie. Mahisha, niezainteresowany teraz zupełnie Babu, poruszał się równolegle do niej, płynnie i bez wysiłku. W końcu przysiadł i znieruchomiał; tylko wolne ruchy ogona zdradzały napięcie.

Babu zbliżył się do klapy dzielącej obie klatki i zaczął ją otwierać. Mahisha umilkł w oczekiwaniu rychłej satysfakcji. W tym momencie usłyszałem dwie rzeczy naraz – słowa spoglądającego srogo ojca: „Nigdy nie zapomnij tej lekcji”, i beczenie kozy. Musiała zresztą beczeć cały czas, ale wcześniej nie można jej było usłyszeć.

Poczułem, że matka przyciska rękę do mojego bijącego serca.

Klapa zaczęła się otwierać z oporami, skrzypiąc przeraźliwie. Mahisha wychodził po prostu z siebie, zdawało się, że za chwilę przedrze się przez pręty. Najwyraźniej wahał się, czy zostać tam, gdzie jest, skąd miał najbliżej do ofiary, która pozostawała jednak poza jego zasięgiem, czy też iść w stronę niższego poziomu, nieco dalej, ale tam, gdzie znajdowała się klapa. Wstał i znowu zaryczał przeraźliwie.

Koza zaczęła skakać, zdumiewająco wysoko. Nie miałem pojęcia, że kozy potrafią skakać aż na taką wysokość. Ale klatkę zamykała w głębi wysoka i gładka betonowa ściana.

Opór ustąpił niespodziewanie i klapa się podniosła. Znów zapadła cisza, słychać było tylko beczenie kozy i stukot jej kopytek o podłogę.

Pomarańczowo-czarny kształt śmignął jak strzała z jednej klatki do drugiej.

Normalnie był taki jeden dzień w tygodniu, kiedy kotów nie karmiono, żeby stworzyć symulację warunków, w jakich zwierzę żyje w naturze. Dowiedzieliśmy się później, że ojciec kazał, by Mahishy nie karmić przez trzy dni.

Nie wiem, czy zdążyłem zobaczyć krew, zanim odwróciłem się do matki i przytuliłem do niej, czy też dopiero później chlapnąłem tą krwią na swoje wspomnienie, i to szerokim pędzlem. Na pewno jednak wszystko słyszałem. To wystarczyło, żeby śmiertelnie przerazić wegetarianina. Matka wyprowadziła nas pośpiesznie. My wpadliśmy w histerię, a ona w furię.

– Jak mogłeś, Santosh? To są dzieci! Będą mieć lęki do końca życia!

Mówiła z pasją, łamiącym się głosem. Widziałem, że ma łzy w oczach. Poczułem się trochę lepiej.

– Gita, ptaszyno, to dla ich dobra. A co by było, gdyby któregoś dnia Piscine wsadził rękę do klatki, żeby dotknąć tego pięknego pomarańczowego futra? Chyba lepiej, żeby tygrys rozszarpał kozę niż jego, co?

Przemawiał do niej łagodnie, niemal szeptem.

Wyglądał na skruszonego. Nigdy nie nazywał jej przy nas „ptaszyną”.

Garnęliśmy się do niej, a ojciec dołączył do nas. Ale to jeszcze nie był koniec lekcji, choć jej przebieg był teraz łagodniejszy.

Ojciec zaprowadził nas do lwów i lampartów.

– Był kiedyś w Australii jeden szaleniec, który miał czarny pas karate. Zapragnął się zmierzyć z lwem. Przegrał, i to sromotnie. Dozorcy znaleźli rano tylko połowę jego ciała.

– Tak, tato.

Przy niedźwiedziach himalajskich i wargaczach:

– Jedno uderzenie łapy takiego kudłacza i całe wnętrzności wypadają na ziemię.

– Tak, tato.

Przy hipopotamach:

– Tą miękką, obwisłą paszczą mogą cię zetrzeć na papkę. A na lądzie mogą cię stratować.

– Tak, tato.

Przy hienach:

– Mają najmocniejsze szczęki ze wszystkich zwierząt. Nie myślcie, że są tchórzliwe i że jedzą tylko padlinę. Nie są bynajmniej tchórzliwe i nie zadowalają się padliną! Potrafiłyby was pożreć żywcem.

– Tak, tato.

Przy orangutanach:

– Są silne jak dziesięciu ludzi. Łamią kości, jakby to były patyki. Wiem, że bawiliście się z niektórymi, kiedy były małe, ale teraz są dorosłe, dzikie i nieobliczalne.

– Tak, tato.

Przy strusiu:

– Wygląda na nerwowego i głupkowatego, prawda? Słuchajcie uważnie: to jedno z niebezpieczniejszych zwierząt w zoo. Jeden kopniak – i kręgosłup złamany, a ciało zmasakrowane.

– Tak, tato.

Przy jeleniu:

– Piękne, prawda? Jeśli samiec poczuje, że trzeba zaatakować, naciera na człowieka i przebija go tymi małymi różkami jak sztyletami.

– Tak, tato.

Przy wielbłądzie:

– Jedno kłapnięcie zaślinionego pyska i kawał mięsa wyrwany.

– Tak, tato.

Przy czarnych łabędziach:

– Potrafią roztrzaskać dziobem czaszkę. Skrzydłami mogą złamać rękę.

– Tak, tato.

Przy mniejszych ptakach:

– Ich dzioby wchodzą w ciało jak w masło.

– Tak, tato.

Przy słoniach:

– Najniebezpieczniejsze ze wszystkich zwierząt. Słonie zabiły w zoo więcej zwiedzających i dozorców niż jakiekolwiek inne zwierzę. Młody słoń może człowiekowi urwać ręce i nogi i rozdeptać go na placek. Tak jak się to przydarzyło pewnemu nieszczęśnikowi w jednym z europejskich ogrodów, kiedy wszedł do pomieszczenia dla słoni przez okno. Starszy, cierpliwszy osobnik może człowieka przygnieść do ściany albo na nim usiąść. Brzmi to śmiesznie – ale spróbujcie to sobie wyobrazić!

– Tak, tato.

– Przy niektórych zwierzętach nie zatrzymaliśmy się. Ale nie sądźcie, że są niegroźne. Wszystko, co żywe, będzie się bronić, choćby było nie wiem jak małe. Każde zwierzę jest dzikie i niebezpieczne. Może nie zabije, ale z pewnością porani. Będzie drapać i gryźć i zawsze można się spodziewać, że się człowiek nabawi jakiejś infekcji, że rana zacznie puchnąć, ropieć, że wystąpi gorączka i trzeba będzie iść na co najmniej dziesięć dni do szpitala.

– Tak, tato.

Doszliśmy do świnek morskich, jedynych oprócz Mahishy zwierząt, których na polecenie ojca nie nakarmiono poprzedniego dnia. Ojciec otworzył klatkę. Wyjął z kieszeni torebkę z pokarmem i wysypał jej zawartość na ziemię.

– Widzicie te świnki?

– Tak, tato.

Osłabione głodówką świnki aż dygotały, pochłaniając łapczywie ziarna kukurydzy.

– No więc te zwierzątka… – ojciec pochylił się i podniósł jedną ze świnek z ziemi -…nie są niebezpieczne.

Pozostałe świnki natychmiast się rozpierzchły. Ojciec roześmiał się. Wręczył mi popiskujące stworzonko. Zamierzał chyba zakończyć lekcję trochę pogodniejszym akcentem.

Wyczuwałem napięcie w trzymanym na rękach zwierzątku. Było to jedno z młodych. Podszedłem do klatki i położyłem je ostrożnie na podłodze.

Świnka natychmiast smyrgnęła do matki. Jedynym powodem, dla którego te zwierzęta nie są niebezpieczne – nie uruchamiały zębów i pazurów, żeby utoczyć krwi – jest to, że zostały całkowicie udomowione. Inaczej złapanie takiej świnki gołymi rękami przypominałoby chwytanie noża za ostrze.

Lekcja była skończona. Ravi i ja dąsaliśmy się i boczyliśmy na ojca przez cały tydzień. Matka też go ignorowała. Kiedy przechodziłem obok nosorożców, wydawało mi się, że mają nisko zwieszone głowy i boleśnie przeżywają stratę jednej ze swych umiłowanych towarzyszek.

Ale cóż można zrobić, kiedy kocha się swego ojca? Życie toczy się dalej, a my nie dotykamy tygrysów. Tyle tylko, że oskarżywszy Raviego o jakieś niepopełnione przestępstwo, miałem przechlapane. Od tej chwili, ilekroć miał ochotę poznęcać się nade mną, szeptał mi do ucha: „Będziesz następną kozą!”.

ROZDZIAŁ 9

Oswojenie zwierząt z obecnością ludzi jest sednem podbudowanej wiedzą sztuki prowadzenia ogrodu zoologicznego. Celem zasadniczym jest zmniejszenie tak zwanego dystansu ucieczki, czyli minimalnej odległości, jaką zwierzę chciałoby zachować wobec potencjalnego wroga. Flaming w warunkach naturalnych woli, żeby nie podchodzić do niego bliżej niż na trzysta jardów. Kiedy się przekroczy tę granicę, zaczyna odczuwać napięcie. Podejdźmy jeszcze bliżej, a wyzwolimy reakcję paniki, która nie zniknie, dopóki się nie wycofamy lub dopóki nie pęknie serce ptaka. Dla różnych zwierząt dystans ten jest różny, różnie też jest przez nie mierzony. Koty patrzą, zwierzyna płowa nasłuchuje, niedźwiedzie węszą. Żyrafy pozwalają zbliżyć się na odległość trzydziestu jardów, kiedy człowiek jest w samochodzie, ale gdy normalnie do nich podchodzi, wystarczy zbliżyć się na sto pięćdziesiąt jardów, żeby uciekły. Kraby czmychają, jeśli zbliżyć się do nich na dziesięć jardów, wśród wyjców zaczyna się poruszenie przy dwudziestu, afrykańskie bawoły reagują niespokojnie przy siedemdziesięciu pięciu.

Nasza wiedza o zwierzętach, a także pokarm, schronienie i bezpieczeństwo, jakie im zapewniamy, służy zmniejszaniu tego dystansu. Kiedy wszystkie te czynniki zadziałają, pozyskujemy dla ogrodu zrównoważone emocjonalnie, wolne od stresu zwierzę, które nie tylko nie chce uciekać, ale jest zdrowe, długo żyje, ma apetyt, zachowuje się naturalnie, bez problemu nawiązuje kontakt z otoczeniem i – co najważniejsze – rozmnaża się. Nie chcę tu porównywać naszego zoo do ogrodów w San Diego, Toronto, Berlinie czy Singapurze, ale dobry fachowiec pozostaje w każdych okolicznościach dobrym fachowcem. Ojciec był w tej dziedzinie prawdziwym talentem. Nadrabiał braki formalnego wykształcenia intuicją i umiejętnością obserwacji. Miał wielką smykałkę do odgadywania, co dzieje się w psychice zwierzęcia. Był też bardzo troskliwy wobec swych podopiecznych i oni odpłacali mu z nawiązką, niektórzy aż w tym przesadzali.

ROZDZIAŁ 10

Zawsze jednak znajdą się zwierzęta, które będą próbowały uciec z zoo. Najbardziej jaskrawym przykładem są osobniki umieszczone w nieodpowiedniej klatce. Każde zwierzę ma swoje specyficzne potrzeby, które muszą być zaspokojone. Jeśli klatka jest zbyt nasłoneczniona, zbyt wilgotna lub straszy pustką, jeśli grzęda wisi zbyt wysoko lub jest za bardzo wystawiona na widok, jeśli ziemia jest zbyt piaszczysta, jeśli brakuje gałązek na gniazdo, jeśli jest za mało pokarmu, jeśli nie ma pod dostatkiem błota, w którym można się wytarzać – jeśli, jeśli, jeśli – zwierzę nie będzie spokojne. To kwestia nie tyle odtworzenia czy imitacji warunków naturalnych, ile dotarcia do ich istoty. W tej enklawie, jaką jest ogród zoologiczny, wszystko musi być właściwe – innymi słowy, musi odpowiadać zakresowi zdolności adaptacyjnych zwierzęcia. Niech sczezną złe ogrody z niewłaściwymi klatkami i wybiegami! Okrywają hańbą wszystkie ogrody zoologiczne świata.

Innym przykładem skłonnych do ucieczki zwierząt są osobniki, które schwytano w okresie pełnej dojrzałości; często mają one nawyki zbyt mocno zakorzenione, aby móc odtworzyć w niewoli swe subiektywne światy i przystosować się do nowego środowiska.

Jednak nawet zwierzęta, które dorastały w zoo, nie znają życia w warunkach naturalnych, a także są doskonale przystosowane do przebywania w klatce i nie odczuwają stresu w obecności człowieka, ogarnia czasem dziwne podniecenie i wtedy ulegają pokusie ucieczki. We wszystkim, co żyje, jest odrobina szaleństwa, które popycha stworzenie do dziwnych, czasem niewytłumaczalnych posunięć. To szaleństwo bywa zbawienne jako integralny składnik zdolności adaptacyjnych. Bez niego nie przetrwałby żaden gatunek.

Bez względu na to, czy motyw takiej ucieczki jest racjonalny, czy irracjonalny, dyrektorzy ogrodów zoologicznych powinni sobie uświadomić, że zwierzęta nie uciekają dokądś, lecz przed czymś. Coś na ich terytorium musiało je wystraszyć – wtargnięcie wroga, napaść innego, dominującego zwierzęcia, niepokojący hałas – i wyzwolić taką właśnie reakcję. Zwierzę ucieka, lub przynajmniej próbuje uciec. Byłem zaskoczony, kiedy przeczytałem w zoo w Toronto – zresztą znakomitym – że lampart potrafi wyskoczyć pionowo w górę na wysokość ponad pięciu metrów. Mur okalający wybieg dla lamparta w naszym ogrodzie w Puttuczczeri był wysoki na cztery i pół metra. Jak przypuszczam, Rosie i Copycat nie wyskoczyły nigdy nie dlatego, że były do tego niezdolne, ale po prostu dlatego, że nie miały powodu, by uciekać. Zwierzęta, które uciekają, porzucają znane na rzecz nieznanego – a jeśli istnieje coś takiego, czego zwierzę nienawidzi ponad wszystko, to jest to właśnie nieznane. Zbiegłe zwierzę chowa się zwykle w pierwszej kryjówce dającej poczucie bezpieczeństwa, i jest groźne tylko dla tych, którzy przypadkiem staną mu na drodze do tego uznanego za bezpieczne miejsca.

ROZDZIAŁ 11

Przyjrzyjmy się bliżej przypadkowi samicy czarnej pantery, która uciekła z zoo w Zurychu zimą 1933 roku. Była w ogrodzie nowicjuszką i początkowo robiła wrażenie zaprzyjaźnionej z nowo poznanym samcem, choć liczne rany od pazurów wskazywały na poważne konflikty małżeńskie. Zanim podjęto w tej sprawie jakąkolwiek decyzję, pantera przecisnęła się przez otwór między prętami w górnej części klatki i rozpłynęła w mroku. Wiadomość, że w mieście grasuje mięsożerna bestia, wywołała popłoch wśród mieszkańców Zurychu. Zastawiono rozmaite pułapki i spuszczono psy myśliwskie. Ale te ostatnie tylko oczyściły miasto z innych, bezpańskich psów. Przez dziesięć tygodni nie natrafiono na najmniejszy ślad zbiegłego zwierzęcia. W końcu jakiś parobek natknął się na nie przypadkiem w stodole odległej od miasta o dwadzieścia pięć mil i zastrzelił zbiega. W pobliżu znaleziono niedojedzone szczątki sarny. To, że wielki kot tropikalny zdołał przeżyć ponad dwa zimowe miesiące w Szwajcarii i nikogo w tym czasie nie zaatakował, świadczy dowodnie o tym, że tacy uciekinierzy nie są niebezpiecznymi mordercami, lecz po prostu dzikimi stworzeniami, które usiłują dostosować się do warunków, w jakich się znajdą.

Historia ta jest tylko jedną z wielu. Gdyby tak wziąć jakieś miasto, na przykład Tokio, odwrócić je do góry nogami i potrząsnąć nim porządnie, bylibyśmy zdumieni, ile wypadłoby z tego miasta zwierząt. I zapewniam, że nie byłyby to jedynie psy i koty. Węże boa, warany, krokodyle, piranie, strusie, wilki, rysie, kangury, manaty, jeżozwierze, orangutany, dziki – taki właśnie deszcz mógłby spaść na nasze parasole. A oni liczą na to, że uda im się znaleźć… ha! I to w środku meksykańskiej dżungli! Ha, ha! Śmiechu warte i tyle. Co oni sobie wyobrażają?

ROZDZIAŁ 12

Czasami ogarnia go wzburzenie. I nie chodzi o to, co mówię (mówię zresztą niewiele). Porusza go jego własna historia. Pamięć to ocean i on kołysze się na jego falach. Martwię się, że przestanie mówić. Ale on chce mi opowiedzieć swoją historię. Kontynuuje opowieść. Po tylu latach Richard Parker wciąż czai się w jego świadomości.

Jest przemiłym człowiekiem. Za każdym razem, kiedy go odwiedzam, przygotowuje prawdziwą ucztę złożoną z południowoindyjskich wegetariańskich potraw. Powiedziałem mu kiedyś nieopatrznie, że lubię pikantne jedzenie. Nie wiem, skąd mi przyszła do głowy taka bzdura. To wierutne kłamstwo. Teraz popijam wszystko litrami jogurtu, ale to nic nie pomaga. Za każdym razem jest tak samo: moje kubki smakowe więdną i obumierają, czerwienieję jak burak, w oczach wzbierają łzy, moja głowa zamienia się w płonącą chałupę, a przewód pokarmowy jęczy i skręca się w męce jak wąż boa, który połknął kosiarkę do trawy.

ROZDZIAŁ 13

A zatem jeśli wpadniecie przypadkiem do klatki lwa, to ten rozerwie was na strzępy nie dlatego, że jest głodny – zapewniam was, że zwierzęta w zoo mają pożywienia pod dostatkiem – czy krwiożerczy, ale dlatego, że wtargnęliście na jego terytorium.

Nawiasem mówiąc, to właśnie dlatego treser musi zawsze wchodzić na arenę pierwszy, i to tak, żeby lwy dobrze to widziały. Czyniąc to, ustanawia pewien porządek, daje do zrozumienia, że arena to jego terytorium, a nie ich, i przypomina im o tym ciągle, pokrzykując, tupiąc i strzelając z bata. Na lwach robi to wrażenie. Odczuwają przewagę tresera bardzo intensywnie. Zauważcie, w jaki sposób wchodzą na arenę: te potężne drapieżniki, ci „królowie zwierząt”, pełzają z podwiniętymi ogonami i trzymają się obrzeży areny, która jest zawsze okrągła, a więc nie ma się gdzie na niej schować. Lwy zostają skonfrontowane z dominującym samcem, samcem superalfa, i muszą się podporządkować odprawianemu przez niego rytuałowi dominacji. Rozdziawiają więc na rozkaz paszcze, siadają, skaczą przez oklejone papierem obręcze, czołgają się przez rury, chodzą tyłem, turlają się po arenie. „To jakiś wariat”, myślą. „Jeszcze nigdy nie widzieliśmy takiego przywódcy stada. Ale rządzi nami dobrze. Koryto jest zawsze pełne i – powiedzmy to sobie, chłopaki, szczerze – dzięki tym jego błazeństwom mamy przynajmniej jakieś zajęcie. Ciągłe przysypianie byłoby trochę nudne. Cieszmy się, że nie musimy jeździć na rowerach, jak niedźwiedzie, ani łapać fruwających talerzy, jak szympansy!”.

Tyle że lepiej, żeby treser upewniał się stale, czy wciąż jest dla zwierząt superalfą. Bo jeśli nierozważnie obsunie się do grupy beta, słono za to zapłaci. Najbardziej wrogie i agresywne reakcje zwierząt wywołuje ich niepewność co do miejsca w hierarchii społecznej. Zwierzę skonfrontowane z człowiekiem musi zawsze wiedzieć, jaka jest jego pozycja, czy jest od człowieka o szczebel wyżej, czy niżej. Miejsce w hierarchii społecznej ma zasadnicze znaczenie dla trybu życia, jaki zwierzę prowadzi. Określa, z kim i jak może się sprzymierzyć, gdzie i kiedy jeść, gdzie odpoczywać, pić i tak dalej. Jeśli zwierzę nie jest pewne swej pozycji, do jego życia wkrada się element anarchii. Staje się nerwowe, płochliwe, niebezpieczne. Na szczęście dla treserów o pozycji społecznej wśród wyżej zorganizowanych zwierząt nie zawsze decyduje brutalna siła. Hediger (1950) pisze: „Kiedy dochodzi do spotkania dwóch zwierząt, to z nich, które potrafi onieśmielić, zastraszyć przeciwnika, zostaje uznane za społecznie dominujące, a zatem o jego pozycji nie zawsze musi decydować walka; w pewnych okolicznościach może wystarczyć samo spotkanie”. Są to słowa mądrego, znającego się na zwierzętach człowieka. Hediger był przez wiele lat dyrektorem ogrodu zoologicznego, najpierw w Bazylei, potem w Zurychu. Znał więc doskonale psychikę zwierząt.

Pojawia się tu kwestia przewagi rozumu nad prymitywną krzepą. Dominacja tresera opiera się na psychologii. Obce otoczenie, wyniosła postawa tresera, jego stoicki spokój, twarde spojrzenie, zdecydowane ruchy, wydawane przez niego dziwne dźwięki (na przykład strzelanie z bicza i gwizd) – to te liczne czynniki, które budzą w zwierzęciu wahania i lęk i uświadamiają mu jego pozycję, czyli to, co jest dla niego najważniejsze. Usatysfakcjonowany Numer Dwa spuszcza z tonu, a Numer Jeden może zwrócić się do widowni i zawołać: „Zaczynamy przedstawienie! Panie i panowie, za chwilę zobaczymy skoki przez obręcze płonące prawdziwym ogniem…”.

ROZDZIAŁ 14

Co ciekawe, najbardziej podatny na triki tresera jest ten lew, który zajmuje najniższą pozycję w stadzie, czyli omega. Może on zyskać najwięcej na bliskim związku z superalfą, czyli pogromcą. Nie jest to tylko sprawa dodatkowych smacznych kąsków. Zbliżenie z treserem oznacza także obronę przed innymi członkami stada. Właśnie to potulne zwierzę – dla publiczności tak samo wielkie i srogie jak inne lwy – będzie gwiazdą popisu, podczas gdy bardziej konfliktowi podopieczni, beta i gamma, ignorowani przez tresera, przesiedzą cały pokaz na swoich kolorowych beczkach na skraju areny.

Tak samo jest z innymi zwierzętami cyrkowymi, podobne sytuacje można też zaobserwować w ogrodach zoologicznych. Zwierzęta stojące niżej w hierarchii społecznej czynią największe, wymagające największej inwencji wysiłki, by zbliżyć się do opiekunów. Są im najwierniejsze, szukają ich towarzystwa, jest mało prawdopodobne, żeby się buntowały czy sprawiały kłopoty. Zjawisko to zaobserwowano wśród wielkich kotów, bizonów, zwierzyny płowej, pustorożców, małp i wielu innych zwierząt. Jest ono doskonale znane ludziom z branży.

ROZDZIAŁ 15

Jego dom to świątynia. W holu wisi oprawiony obraz przedstawiający Ganeśę, tego z głową słonia. Uśmiechnięty, różowawy bóg, z brzuszkiem i w koronie, patrzy przed siebie; w trzech rękach trzyma różne przedmioty, czwartą, uniesioną, błogosławi i pozdrawia wiernych. Jest bogiem, który obala przeszkody, bogiem szczęścia, mądrości, patronem ludzi światłych. W najwyższym stopniu sympatycznym. Zawsze wywołuje uśmiech na mojej twarzy. U jego stóp przycupnął usłużnie szczur, jego wierzchowiec. Bo kiedy bóg Ganeśa podróżuje, dosiada szczura. Na przeciwległej ścianie wisi prosty drewniany krzyż.

W salonie, na stoliku obok sofy, stoi oprawiony w ramkę obrazek przedstawiający Matkę Boską z Guadalupe w długiej szacie, spod której sypią się kwiaty. Obok stoi również oprawione zdjęcie Kaaby, najświętszego sanktuarium islamu, świątyni otoczonej przez wielotysięczny tłum wiernych. Na telewizorze mosiężna figurka Siwy, przedstawionego jako Nataradża, kosmiczny bóg tańca, który rządzi obrotami ciał niebieskich i upływem czasu. Tańcząc, depcze demona ignorancji; cztery ręce boga rozpostarte są w tanecznym geście, jedna stopa oparta na plecach demona, druga uniesiona. Kiedy Nataradża opuści nogę, czas się zatrzyma.

W kuchni jest ołtarzyk. Urządził go w kredensie, usuwając drzwiczki i zastępując je rzeźbionym łukowatym portykiem. Portyk zasłania częściowo żółtą żarówkę, która wieczorami oświetla wnętrze ołtarzyka. W głębi stoją dwa obrazki; jeden, umieszczony z boku, przedstawia znów Ganeśę, a stojący w środku, w większej ramie, uśmiechniętego, błękitnoskórego Krisznę grającego na flecie. Na obu obrazkach na wysokości czół bogów są widoczne na szkle smugi czerwonego i żółtego proszku. W miedzianej miseczce na ołtarzu umieszczona jest srebrna trimurti, wyobrażenie świętej trójcy. Gospodarz objaśnia mi tę triadę, wskazując po kolei palcem: Lakszmi, bogini-matka Śakti, która przybrała postać Parwati, i Kriszna, tym razem jako raczkujące niemowlę. Pomiędzy boginiami widać kamienny symbol joni i lingamu, emblematu Siwy; wygląda to jak połówka awokado ze sterczącym ze środka fallicznym kształtem i jest hinduskim symbolem żeńsko-męskiej kosmicznej energii. Po jednej stronie miseczki leży na podstawce koncha, po drugiej – mały srebrny dzwonek. Wszędzie rozsypane są ziarna ryżu oraz lekko już przywiędłe kwiaty. Wszystko to przyprószone jest tu i ówdzie żółtym lub czerwonym proszkiem.

Nieco wyżej, na półce, stoją różne liturgiczne utensylia: puchar z wodą, miedziana łyżka, lampa z knotem zanurzonym w oliwie, kadzidełka i małe miseczki pełne czerwonego i żółtego proszku, ziaren ryżu i zbrylonego cukru.

W jadalni jest jeszcze jedna Matka Boska.

Na piętrze, w jego gabinecie, obok komputera, siedzi mosiężny Ganeśa ze skrzyżowanymi nogami, na ścianie wisi drewniany krucyfiks przywieziony z Brazylii, a w kącie leży zielony modlitewny dywanik. Chrystus na krzyżu jest pełen ekspresji – widać wyraźnie jego cierpienie. Dywanik ułożono starannie w specjalnie przeznaczonym do tego miejscu. Obok, na niskiej etażerce, leży przykryta kawałkiem tkaniny książka. Na tkaninie widnieje jedno misternie wyhaftowane arabskie słowo, złożone z jednego alifa, dwóch łamów i z ha. Czyli po arabsku Bóg.

Księga na nocnym stoliku to Biblia.

ROZDZIAŁ 16

Wszyscy rodzimy się jak katolicy – pogrążeni w otchłani, bez religii, dopóki kapłan nie powierzy nas przez chrzest Bogu. Na tym spotkaniu dla większości z nas sprawa się kończy, jeśli coś się zmienia, to raczej na gorsze niż na lepsze; wielu ludzi wyrzeka się z czasem Boga. W moim przypadku było inaczej. Tym kimś, kto uświadomił mi Jego istnienie, była dla mnie starsza i bardziej tradycyjnie myśląca siostra mojej matki, która zabrała mnie do świątyni, kiedy byłem jeszcze niemowlakiem. Cioteczka Rohini była zachwycona swoim nowo narodzonym siostrzeńcem i sądziła, że jej zachwyt udzieli się bogini-matce. „To będzie jego pierwsze, symboliczne wyjście z domu”, powiedziała. „Samskara!”. I rzeczywiście, było symboliczne. Pojechaliśmy do Madurai. Po siedmiogodzinnej podróży pociągiem stałem się od razu weteranem. Mniejsza z tym. W każdym razie pojechaliśmy tam, żeby uczestniczyć w znanym hinduskim rytuale inicjacyjnym. Matka trzymała mnie na rękach, ciotka ją przynaglała. Nie mam żadnych wyraźnych wspomnień z tej pierwszej wizyty w świątyni, ale pewne kadzidlane wonie, gra świateł i cieni, płomienie, eksplozje koloru, coś z dusznej i tajemniczej atmosfery tego miejsca musiało pozostać w mojej podświadomości. Zostało w niej zasiane ziarno religijnej egzaltacji, nie większe niż nasionko gorczycy. Zakiełkowało i nie przestało rosnąć do dziś.

Zostałem hindusem dzięki rzeźbionym rożkom ze sproszkowanym czerwonym kumkum i koszykom z żółtymi grudkami kurkumy, dzięki girlandom kwiatów i pokruszonym skorupom kokosa, dzięki zwiastującemu nadejście Boga dźwiękowi dzwoneczków, dzięki zawodzeniu trzcinowych piszczałek nadaswaram i dudnieniu bębnów, dzięki tupotowi bosych nóg na kamiennych podłogach korytarzy pogrążonych w mroku przeszywanym włóczniami słonecznego światła, dzięki woni kadzideł, płomykom krążących w ciemnościach lamp arati, śpiewanym słodkimi głosami badżanom, dzięki słoniom, które ustawiły się w krąg, żeby błogosławić, dzięki kolorowym malowidłom na ścianach, opowiadającym równie barwne historie, wreszcie dzięki wypisywanemu na czołach na różne sposoby temu samemu słowu – wiara. Zacząłem okazywać lojalność wobec tych zmysłowych doznań i wrażeń, zanim jeszcze dowiedziałem się, co znaczą i czemu służą. Tak dyktuje mi moje serce. Czuję się swojsko w świątyni hinduskiej. Jestem świadom obecności Istoty Najwyższej, choć nie upersonifikowanej, jak to się zwykle odczuwa, lecz jako czegoś znacznie większego. Wciąż jeszcze serce we mnie zamiera na widok murti, tego Boga upostaciowanego, który mieszka w świętym przybytku. Wiem, że znajduję się wtedy naprawdę w świętym kosmicznym łonie, w miejscu, gdzie wszystko się rodzi, i odczuwam jako wielkie szczęście to, że mogę obcować z samą jego istotą. Ręce składają mi się same w poczuciu nabożnej czci. Łaknę ofiarnego prasadu, tej przesłodkiej ofiary składanej Bogu, która wraca do nas w postaci oczyszczonego, poświęconego poczęstunku. Moje dłonie pragną poczuć żar świętego płomienia, którego błogosławieństwo przenoszę na moje oczy i czoło.

Ale religia to coś więcej niż obrządek i rytuał. Obrządek i rytuał są tylko jej zewnętrzną manifestacją. Pod tym względem też jestem hindusem. Wszechświat ma dla mnie sens wtedy, kiedy patrzę na niego oczami hindusa. Istnieje brahman, dusza świata, rama, na której rozpięta jest tkanina bytu, jej wątek i osnowa ze wszystkimi ornamentami czasu i przestrzeni. Jest też pozbawiona jakichkolwiek cech nirguna, której nie sposób zrozumieć, opisać, dotknąć; szyjemy dla niej gorset ze swoich ułomnych słów – Jedna, Prawdziwa, Harmonijna, Absolutna, Najwyższa Rzeczywistość, Podstawa Bytu – i próbujemy ją w ten gorset wcisnąć, ale nirguna zawsze go rozsadza. Pozostajemy bezradni i niemi. Ale istnieje także saguna, z określonymi cechami, i do niej nasz gorset ze słów pasuje. Nazywamy ją imieniem Siwy, Kriszny, Śakti, Ganeśi: możemy się do niej zbliżyć i zrozumieć ją, możemy wyróżnić pewne atrybuty – to, że jest kochająca, miłosierna, przerażająca – i czujemy, że łączy nas z nią pewien subtelny związek. Saguna jest stworzoną przez brahmana manifestacją przystosowaną do naszych niedoskonałych zmysłów, manifestacją, w której brahman objawia się nie tylko w osobach bogów, lecz także w istotach ludzkich, w zwierzętach, drzewach, w garści ziemi, bo wszystko to naznaczone jest piętnem boskości. Najgłębszą życiową prawdą jest to, że brahman nie różni się od atmana, naszej wewnętrznej duchowej siły, tego, co można nazwać duszą. Dusza jednostki dotyka duszy świata w taki sposób, jak zdrój łączy się z lustrem wody. To, co w sposób niepojęty i niedający się opisać słowami podtrzymuje wszechświat, i to, co tkwi w nas najgłębiej i usiłuje się jakoś uzewnętrznić, jest w gruncie rzeczy tym samym. Nieskończone w obrębie skończonego i skończone w nieskończoności. Gdybyście mnie zapytali, jakie dokładnie są wzajemne relacje brahmana i atmana, odpowiedziałbym, że takie same, jak relacje pomiędzy Ojcem, Synem i Duchem Świętym: tajemnicze. Jedno jest wszakże jasne: atman dąży do absolutu, do zjednoczenia się z nim i w życiu doczesnym człowieka pielgrzymuje od narodzin ku śmierci, by potem znów się odrodzić i znów umrzeć, i tak na przemian, aż uda mu się zrzucić krępujący go pancerz. Ścieżki wiodące ku wyzwoleniu są liczne, ale to, co zgromadzimy po drodze, pozostaje niezmienione; jest to bank karmy, w którym każdy z nas ma na rachunku wyzwolenia otwarty kredyt lub debet, w zależności od swych Postępków.

Tym, w paru świętych słowach, jest hinduizm – i ja byłem przez całe życie hindusem. W kategoriach tej religii widzę swoje miejsce we wszechświecie.

Nie powinniśmy się jednak zanadto przywiązywać do swoich wyobrażeń! Precz z fundamentalizmem i zbyt dosłownym interpretowaniem religii! Przypomina mi się historia Kriszny z czasów, kiedy byl jeszcze pastuchem. Co noc zapraszał wiejskie dziewczyny na tańce w lesie. Dziewczyny przychodziły i zaczynały się pląsy. Ciemna noc, ognisko na środku polany huczy i trzaska, rytm muzyki jest coraz szybszy – dziewczęta tańczą i tańczą ze swym najsłodszym Panem, który sprawił, że może tańczyć z każdą z osobna i ze wszystkimi jednocześnie. Ale w chwili, gdy dziewczyna robi się zbyt zaborcza, kiedy zaczyna sobie wyobrażać, że Kriszna jest tylko jej partnerem, on znika. Dlatego właśnie nie powinniśmy być zazdrośni o Boga.

Jest tu, w Toronto, kobieta bardzo droga memu sercu. Była moją przybraną matką. Nazywam ją Cioteczką i jej się to podoba. Pochodzi z Quebecu. Choć mieszka w Toronto od ponad trzydziestu lat, nadal myśli po francusku i zdarza jej się potknąć na jakimś angielskim zwrocie czy słowie. Kiedy usłyszała po raz pierwszy słowa Hare Kriszna, sądziła, że chodzi o Hairless Christians, bezwłosych chrześcijan, i odtąd zawsze tak to kojarzyła. Poprawiając ją kiedyś, zauważyłem przy okazji, że w gruncie rzeczy tak bardzo się nie myli, że hindusi, ze swoją wszechogarniającą miłością są właściwie bezwłosymi chrześcijanami, podobnie jak muzułmanie, widzący wszędzie i we wszystkim Boga, są brodatymi hindusami, a chrześcijanie, ze swoim oddaniem Bogu – muzułmanami, tyle że bez turbanów.

ROZDZIAŁ 17

Pierwszy cud zapada w duszę najgłębiej. Następny wpasowuje się niejako we wrażenie, jakie pozostawił ten pierwszy. Zawdzięczam hinduizmowi pierwotny pejzaż swoich religijnych wyobrażeń, te wszystkie miasteczka i rzeki, pola bitew i lasy, święte góry i głębokie morza, cały ten świat, w którym bogowie, święci, niegodziwcy i zwykli śmiertelnicy wciąż ocierają się o siebie i czyniąc to, określają się, dowiadują, kim i dlaczego są. Po raz pierwszy usłyszałem o kosmicznej wszechmocy czulej łagodności właśnie w owej hinduskiej krainie. Usłyszałem przemawiającego Krisznę i podążyłem za nim. I Kriszna, w swej mądrości i bezgranicznej miłości, zaprowadził mnie do pewnego człowieka.

Miałem czternaście lat i byłem zdeklarowanym hindusem, kiedy podczas wakacji spotkałem Chrystusa.

Ojciec rzadko brał wolne, ale kiedy już się tak zdarzyło, jechaliśmy do Munnaru w pobliskiej Kerali. Munnar to małe górskie uzdrowisko, otoczone najwyżej na świecie położonymi plantacjami herbaty. Był początek maja i do letniego monsunu było jeszcze daleko. Na równinach Tamilnadu panował potworny upał. Dotarliśmy z Madurai do Munnaru po pięciu godzinach jazdy krętymi górskimi drogami. Panujący tu chłodek orzeźwiał przyjemnie, jak mięta. Robiliśmy to, co wszyscy turyści. Odwiedziliśmy fabrykę herbaty Tata. Odbyliśmy rejs po jeziorze. Zwiedziliśmy wielką farmę hodowlaną. W rezerwacie karmiliśmy solą kozły górskie. („Mamy kilka takich w naszym zoo. Muszą państwo przyjechać do Puttuczczeri”, powiedział ojciec do jakichś szwajcarskich turystów). Ravi i ja poszliśmy obejrzeć plantacje za miastem. Wszystko to było pretekstem, żeby choć trochę ocknąć się z letargu. Późnym popołudniem ojciec i matka byli już tak zadomowieni w herbaciarni naszego wygodnego hotelu, jak dwa koty wygrzewające się tam na parapecie. Matka czytała, ojciec gawędził z innymi gośćmi.

Munnar położony jest na trzech wzgórzach. Nie wytrzymują one porównania z wysokimi wzgórzami, wręcz górami, jakie otaczają miasto, ale już pierwszego ranka przy śniadaniu zauważyłem, że mają jedną wspólną cechę: na każdym stoi świątynia. Wysoko na zboczu tego po prawej, za rzeką, stała świątynia hinduska, na środkowym, najbardziej oddalonym, meczet, a wzgórze po lewej zwieńczone było kościołem.

Czwartego dnia pobytu w Munnarze, tuż przed zmierzchem, właśnie tam stałem. Mimo że uczęszczałem do chrześcijańskiej, przynajmniej z nazwy, szkoły, nigdy jeszcze nie byłem w kościele – i nie zamierzałem wykonać tego śmiałego posunięcia teraz. Niewiele wiedziałem o chrześcijaństwie. Cieszyło się reputacją religii, która miała nielicznych bogów, a za to obfitowała w akty przemocy. Natomiast szkoły chrześcijańskie cieszyły się dobrą sławą. Obszedłem dookoła budowlę na wzgórzu. Grube bladoniebieskie, nieciekawe architektonicznie mury strzegły zazdrośnie swych tajemnic, nie można też było zajrzeć do środka przez wysokie, wąskie okna. Zupełnie jak w fortecy.

Podszedłem do budynku probostwa. Drzwi były otwarte. Schowałem się za rogiem, żeby się trochę rozejrzeć. Przy drzwiach po lewej stronie była niewielka tabliczka z napisami: „Proboszcz”, „Wikary”, które można było zasłaniać ruchomymi klapkami. Zarówno proboszcz, jak wikary byli obecni, o czym tabliczka informowała doskonale widocznymi z tej odległości złotymi literami. Jeden z księży pracował właśnie w swoim gabinecie, odwrócony plecami do wykuszowego okna, drugi siedział na taborecie przy okrągłym stole w przestronnym holu, przeznaczonym najwyraźniej do przyjmowania gości. Był zwrócony przodem do drzwi i okien, z jakąś książką, prawdopodobnie Biblią, w ręku. Poczytał trochę, podniósł wzrok, znów trochę poczytał i znów podniósł głowę znad książki. Robił to wszystko jakby od niechcenia, ale widać było, że jest skupiony i czujny. Po kilku minutach zamknął książkę i odłożył ją. Oparł się rękami o stół i siedział tak dłuższą chwilę; na jego twarzy malował się spokój, nie dostrzegłem w niej ani wyczekiwania, ani rezygnacji.

Ściany holu były białe i czyste, umeblowanie stanowiły taborety i stół z ciemnego drewna. Ksiądz miał na sobie białą szatę – wszystko razem było schludne, niewyszukane, proste. Udzielił mi się spokój tego miejsca. Bardziej jednak niż sceneria zaintrygowała mnie myśl, a raczej przeczucie, że oto ten człowiek – otwarty i cierpliwy – jest tu po to, żeby jeśli ktoś, ktokolwiek, przyjdzie porozmawiać o sprawach duszy, o ciężarze na sercu, o nieczystym sumieniu, wysłuchać go z miłością. Bo obdarzanie miłością było jego profesją; dawał pociechę i radę i robił to najlepiej, jak potrafił.

Byłem poruszony. To, co zobaczyłem, zakradło się do mojego serca i przyprawiło mnie o dreszcz.

Ksiądz wstał. Pomyślałem, że może zasłoni napis, ale nie zrobił tego. Odszedł tylko w głąb probostwa, pozostawiając drzwi z holu do sąsiedniego pomieszczenia otwarte tak samo szeroko jak frontowe. Te otwarte drzwi przykuły moją uwagę. Najwyraźniej obaj księża wciąż pozostawali do dyspozycji wiernych.

Zebrałem się na odwagę i wszedłem do kościoła. Czułem ucisk w żołądku. Bałem się, że natrafię na jakiegoś chrześcijanina, który wrzaśnie na mnie: „A ty co tu robisz? Jak śmiesz wchodzić do tego świętego miejsca, ty profanie! Wynoś się, i to natychmiast!”.

Ale w kościele nikogo nie było. Niewiele też rozumiałem z tego, co zobaczyłem. Wszedłem głębiej, żeby przyjrzeć się ołtarzowi. Było tam malowidło. Czyżby murti? Przedstawiało składanie ofiary. Gniewnemu Bogu, którego można przebłagać tylko ofiarą krwi. Jakieś oszołomione kobiety wznosiły oczy ku niebu, dookoła fruwały tłuściutkie dzieci ze skrzydełkami. W powietrzu unosił się jakiś charyzmatyczny ptak. Która z tych istot była bogiem? Z boku stała drewniana, pomalowana rzeźba. Znów ofiara, okaleczony, krwawiący mężczyzna, z ranami w jaskrawych kolorach. Przyjrzałem się jego kolanom; były całe zdarte. Różowa, podobna do płatków kwiatu skóra odchodziła od kości, odsłaniając krwistoczerwone rzepki. Trudno było połączyć tę scenę męki z widzianym przed chwilą księdzem.

Następnego dnia o tej samej porze przekroczyłem próg probostwa.

Katolicy mają opinię surowych i bezwzględnych w swoich sądach. Moje spotkanie z księdzem Martinem w ogóle tego nie potwierdziło. Był bardzo miły. Poczęstował mnie herbatą i ciasteczkami; serwis do herbaty dzwonił i grzechotał przy każdym dotknięciu. Ksiądz potraktował mnie jak dorosłego i opowiedział mi pewną historię. A raczej, uwzględniając skłonność chrześcijan do stosowania wielkich liter, powinienem powiedzieć: Historię.

I to jaką! Pierwszą moją reakcją było niedowierzanie. Co takiego? Cała ludzkość grzeszy, a Syn Boży płaci za to własnym życiem? Próbowałem sobie wyobrazić ojca, jak mówi do mnie: „Piscine, lew wśliznął się do zagrody lam i zabił dwie sztuki. Inny zabił wczoraj garnę. W zeszłym tygodniu dwa lwy zjadły wielbłąda. Tydzień wcześniej – kilka bocianów i czapli. I kto zaręczy, że nie pożarły naszego aguti? Tego dłużej nie można tolerować. Coś należy zrobić. Pomyślałem, że jedynym sposobem, by lwy mogły odpokutować swoje grzechy, jest rzucenie im ciebie na pożarcie”.

„Tak jest, tato, to słuszna i logiczna decyzja. Muszę się tylko umyć”.

„Alleluja, synu”.

„Alleluja, ojcze”.

Cóż za niesamowita historia! Co za dziwaczne rozumowanie.

Poprosiłem księdza, żeby opowiedział mi jeszcze coś, co by mnie bardziej usatysfakcjonowało. Byłem pewien, że ma w zanadrzu więcej różnych historii – rozmaite religie zawsze mają ich w bród. Ksiądz Martin dał mi jednak do zrozumienia, że zdarzenia poprzedzające te, o których mi opowiedział – a było ich wiele – stanowiły tylko wprowadzenie do chrześcijaństwa. Religia chrześcijan miała tę jedną Historię i nieustannie do niej wracała. I ta jedna wystarczała im całkowicie.

Tego wieczoru byłem w hotelu bardzo wyciszony.

To, że bóg musi znosić różne przeciwności losu, mogłem jeszcze zrozumieć. Bogowie hinduscy mieli przeciw sobie cały legion złodziei, zabijaków, porywaczy i uzurpatorów. Czymże jest Ramajana, jeśli nie relacją z jednego długiego i fatalnego dnia z życia Ramy? Przeciwności losu, owszem. Zmienne koleje losu, zgoda. Zdrada ze strony najbliższych, owszem, ale poniżenie? Śmierć? Nie mogłem sobie wyobrazić Kriszny zgadzającego się na to, by go odarli z szat, oćwiczyli, żeby z niego szydzili, wlekli go ulicami, i wreszcie na końcu, jakby tego wszystkiego było mało, ukrzyżowali. I to w dodatku zwykli ludzie. Nigdy nie słyszałem, żeby jakiś hinduski bóg umarł. Brahma Objawiony był nieśmiertelny. Demony i monstra, zgoda, podobnie jak zwykli śmiertelnicy, umierały tysiącami i milionami – po to właśnie były, żeby umierać. Materia też ulegała unicestwieniu. Ale boskość nie mogła być zniszczona przez śmierć. Nigdy. Dusza świata nie może umrzeć, nawet w swej najmniejszej cząstce. Było błędem tego chrześcijańskiego Boga, że pozwolił umrzeć swojemu awatarowi. To tak, jakby pozwoliło się obumrzeć części samego siebie. Bo jeśli już Syn Boży ma umrzeć, to nie może być w tym lipy. Gdyby Bóg na Krzyżu tylko udawał, odgrywał ludzką tragedię, Męka Chrystusa przeobraziłaby się w farsę. Śmierć Syna musiała być prawdziwa. I ksiądz Martin zapewniał mnie, że była prawdziwa. Martwy Bóg pozostaje jednak martwy, nawet jeśli zmartwychwstanie. Ów Syn musi mieć już zawsze posmak śmierci w ustach. Święta Trójca musi zostać splugawiona; po prawicy Boga Ojca musi pozostać odór tej śmierci. Groza musi być prawdziwa. Dlaczego Bóg miałby chcieć czegoś takiego dla siebie? Czemu nie zostawić śmierci śmiertelnikom? Po co kalać to, co piękne, psuć to, co doskonałe?

Z miłości. Tak brzmiała odpowiedź księdza Martina.

A jaka była reakcja Syna Bożego? Jest taka opowieść o małym Krisznie: koledzy oskarżyli go niesłusznie, że jadł nawóz. Jego przybrana matka, Jaśoda, pogroziła mu palcem. „Nie wolno jeść nieczystości, ty niegrzeczne chłopaczysko!”, upomniała go. „Ale ja ich nie jadłem”, odparł niestropiony Pan Wszechrzeczy, który przybrał dla żartu postać przestraszonego dziecka. „No, no, otwórz usta”, rozkazała Jaśoda. Kriszna wykonał polecenie i Jaśodzie odebrało mowę. Zobaczyła w jego ustach cały, kompletny i ponadczasowy wszechświat w jego rzeczywistych wymiarach, wszystkie gwiazdy i planety, wszystkie lądy i morza Ziemi i to, co na niej żyje. Zobaczyła wszystkie dni wczorajsze i wszystkie jutra, wszelkie myśli i emocje, całą nędzę i nadzieję i trzy postacie materii. Nie brakowało żadnego kamyka, świecy, stworzenia, wioski ani galaktyki, nie brakowało też samej Jaśody. Ani żadnej drobiny nieczystości tam, gdzie rzeczywiście była. „Panie mój, możesz zamknąć usta”, rzekła z szacunkiem.

Jest jeszcze inna opowieść, o Wisznu, który przybrał postać karła Wamany. Poprosił on króla demonów, Balego, żeby ten dał mu taki spłachetek ziemi, jaki zdoła sobie odmierzyć, robiąc trzy kroki. Balego ubawił mały petent i jego równie drobna prośba i zgodził się ją spełnić. Wtedy Wisznu przybrał swe zwykłe, kosmiczne rozmiary. Jednym krokiem przestąpił Ziemię, drugim niebo, a przy trzecim strącił Balego nogą do podziemi.

Nawet najbardziej „ludzki” z awatarów, Rama, któremu trzeba było przypominać o jego boskości, gdy zmuszony do walki o odzyskanie żony porwanej przez Rawanę, podłego króla Lanki, stracił rezon, nie był bynajmniej ofiarą losu. Żaden krzyż by go nie przestraszył. Kiedy się natężył, nabierał przy swojej skromnej posturze nadludzkiej siły i sięgał po oręż, jakim żadna ludzka istota nie byłaby zdolna władać.

I to jest Bóg taki, jaki być powinien. Pełen blasku, potęgi i mocy. Który potrafi przyjść z odsieczą, ocalić człowieka i pognębić siły zła.

A tu mamy tego Syna Bożego, odczuwającego pragnienie, zmęczonego, zalęknionego, dręczonego i nękanego przez żołnierzy. A do tego musi się dogadywać ze swymi zwolennikami, którzy Go nie rozumieją, i układać z przeciwnikami, którzy Go nie szanują. I cóż to za bóg? Jest to bóg w zbyt ludzkiej skali, ot co. Owszem, czyni cuda, głównie natury medycznej, i demonstruje kilka trików z nakarmieniem głodnych. W najlepszym razie uspokaja burzę lub chodzi przez chwilę po wodzie. Jeśli to jest magia, to raczej pośledniej rangi, jak karciane sztuczki. Każdy hinduski bóg jest w tym sto razy lepszy. A ten Syn jest bogiem, który trawił mnóstwo czasu na snuciu opowieści, na gadaniu. Ten Syn jest bogiem, który chodził pieszo, bogiem piechurem – i to w gorącym klimacie – bogiem, który kroczył po ziemi tak jak każdy człowiek, uważając, żeby nie zawadzić sandałem o kamienie na drodze. A kiedy już pozwolił sobie na ekstrawagancję jazdy, dosiadał zwykłego osła. Ten Syn jest bogiem, który umarł w ciągu trzech godzin, wśród jęków, westchnień i lamentów. Cóż to za bóg? Co w tym Synu Bożym ma nas natchnąć?

Miłość, powiedział ksiądz Martin.

Czyż nie pojawił się tylko raz, dawno temu i gdzieś daleko? Wśród ciemnego plemienia na obrzeżach zachodniej Azji, na krańcach dawno nieistniejącego imperium? Czy nie załatwiono go, nim na jego głowie pojawił się pierwszy siwy włos? Nie zostawił żadnego potomka, tylko rozproszone, szczątkowe świadectwo, a całe jego dzieło to bazgranina na piasku. Chwileczkę. To coś gorszego niż Brahma sparaliżowany tremą. Brahma samolubny. Brahma skąpy i nieuczciwy. To Brahma, który się właściwie nie objawił. Gdyby Brahma miał tylko jednego syna, to zapewniłby mu taką obfitość mleka, jaką zapewnił Krisznie. Czym można wytłumaczyć to skąpstwo?

Miłością, powtórzył ksiądz Martin.

Dziękuję uprzejmie, wolę się trzymać swojego Kriszny. Jego boskość jest dla mnie czymś absolutnie niepodważalnym. Możecie zatrzymać swojego spoconego, gadatliwego Syna dla siebie.

Oto jak zareagowałem na początku na tego irytującego rabbiego z zamierzchłych czasów: z niedowierzaniem i złością.

Piłem herbatę z księdzem Martinem trzy dni z rzędu. Za każdym razem kiedy filiżanka zagrzechotała o spodek, kiedy łyżeczka zadzwoniła o filiżankę, zadawałem pytanie.

Odpowiedź była zawsze ta sama.

Nie dawał mi spokoju ten Syn. Z każdym dniem rozniecał we mnie większy płomień gniewu, codziennie znajdowałem w nim więcej wad.

Jest nerwowy! Poranek w Betanii, Bóg jest głodny, Bóg chce zjeść śniadanie. Znajduje drzewo figowe. Jest po sezonie, więc fig na drzewie nie ma. Bóg się irytuje. Syn mamrocze: „Niechże już nigdy nie rodzi się z ciebie owoc”, i drzewo natychmiast usycha. Tak mówi Mateusz, a potwierdza to Marek.

Pytam: czy to wina drzewa, że nie była to pora owocowania? I to jest powód, żeby od razu skazywać niewinne drzewo na śmierć?

Nie mogłem przestać o nim myśleć. I nadal nie mogę. Spędziłem trzy dni, rozmyślając o nim nieustannie. Im bardziej mnie niepokoił, tym bardziej słabła moja wola, by o nim zapomnieć. I im więcej się o nim dowiadywałem, tym trudniej było mi od niego odejść.

Ostatniego dnia, na kilka godzin przed naszym wyjazdem z Munnaru, pobiegłem znów na wzgórze po lewej stronie. Dziś myślę o tym jako o epizodzie typowo chrześcijańskim. Chrześcijaństwo jest religią wyznawaną w pośpiechu. Weźmy choćby dzieło stworzenia dokonane w ciągu sześciu dni. Nawet jeśli traktować to symbolicznie, stworzenie odbywało się w jakiejś gorączce. Dla kogoś wychowanego od urodzenia w religii, w której walka o jedną duszę może być sztafetą trwającą przez wiele stuleci, z udziałem niezliczonych pokoleń przekazujących sobie pałeczkę, te błyskawiczne rozstrzygnięcia chrześcijaństwa są oszałamiające. Podczas gdy hinduizm zdaje się płynąć wolno jak Ganges, chrześcijaństwo przypomina ruch na ulicach Toronto w porze szczytu. To religia chyża jak jaskółka, rozpędzona jak karetka pogotowia. Objawia się błyskawicznie, za naciśnięciem guzika. W jednej chwili jesteś potępiony lub zbawiony. Chrześcijaństwo liczy sobie wieki, ale w gruncie rzeczy istnieje tylko w chwili bieżącej.

Pognałem zatem na wzgórze. Choć z tabliczki informacyjnej wynikało, że księdza Martina nie ma na probostwie, jednak, dzięki Bogu, był.

– Proszę księdza – zawołałem zdyszany – chciałbym zostać chrześcijaninem.

Uśmiechnął się.

– Już nim jesteś, Piscine – w swoim sercu. Każdy, kto spotyka się z Chrystusem w dobrej wierze, jest chrześcijaninem. Tu, w Munnarze, poznałeś Chrystusa.

Pogłaskał mnie po głowie. A właściwie odczułem to tak, jakby mnie po niej zdzielił. Buch, buch, buch.

Myślałem, że eksploduję z radości.

– Kiedy tu znów przyjedziesz, wstąp na herbatę, mój synu.

Na pożegnanie obdarzył mnie swoim dobrym uśmiechem. Uśmiechem Chrystusa.

Wszedłem do kościoła, tym razem bez lęku, bo od teraz był to także i mój dom. Potem zbiegłem ze wzgórza po lewej stronie i popędziłem na to po prawej – żeby podziękować Krisznie za to, że pozwolił mi spotkać na mojej drodze Jezusa z Nazaretu, którego człowieczeństwo tak mnie zafascynowało.

ROZDZIAŁ 18

Islam przyszedł zaraz potem, niespełna rok później. Miałem piętnaście lat i poznawałem lepiej swoje rodzinne miasto. Niewielka dzielnica muzułmańska sąsiadowała z ogrodem zoologicznym. Było to spokojne sąsiedztwo, z arabskimi napisami i półksiężycami wymalowanymi na fasadach domów.

Pewnego dnia zaszedłem na ulicę Mułłów. Zerknąłem na Dżami Masdżid, wielki meczet, oczywiście nie wchodząc przezornie do środka. Islam miał gorszą opinię od chrześcijaństwa – mniej bogów, więcej przemocy i gwałtu, nigdy też nie słyszałem, żeby ktokolwiek powiedział coś dobrego o muzułmańskich szkołach – nie miałem więc ochoty wchodzić, mimo że meczet świecił pustkami. Sama budowla, cała biała z wyjątkiem pomalowanych na zielono krawędzi, była otwartą konstrukcją, w której mniejsze pomieszczenia układały się koncentrycznie w stosunku do świecącej pustkami głównej sali modlitw. Podłogi pokryte były długimi słomianymi matami. Nad meczetem spośród wysokich palm kokosowych strzelały w niebo dwie żłobione wieże minaretów. Nigdzie nie dostrzegłem niczego, co miałoby wyraźnie religijny charakter, ani, prawdę mówiąc, nic interesującego, ale miejsce było przyjemne i ciche.

Poszedłem dalej. Tuż za meczetem były skupiska parterowych domków z małymi, zacienionymi gankami. Wyglądały marnie i biednie, zmurszałe gipsowe ściany pokrywała wyblakła zieleń. W jednym z tych domów mieścił się sklepik. Zauważyłem skrzynkę zakurzonych butelek coli Thumbs Up i cztery słoje wypełnione do połowy cukierkami. Ale głównym towarem było coś innego, jakieś duże i płaskie białe krążki. Podszedłem bliżej. Wyglądało mi to na niewyrośnięte bochenki chleba. Dźgnąłem jeden z nich palcem. Stanął sztywno dęba jak trzydniowy placek nan. Zastanawiałem się, kto to będzie jadł. Podniosłem jeden placek i pomachałem nim, żeby zobaczyć, czy się złamie.

– Chcesz spróbować? – zapytał jakiś głos.

O mało nie wyskoczyłem ze skóry. Coś takiego przydarzyło się w życiu każdemu z nas: dookoła gra słonecznego światła i cienia, złote cętki, kolorowe desenie, człowiek błądzi myślą gdzie indziej – i nagle płoszy go to, co pojawia się tuż przed jego nosem.

Nie dalej jak trzy kroki ode mnie, przed wielkimi stertami swoich chlebków, siedział ze skrzyżowanymi nogami mężczyzna. W popłochu machnąłem rękami, chleb pofrunął na środek ulicy i wylądował na świeżym placku krowiego łajna.

– Najmocniej pana przepraszam. Nie zauważyłem pana! – wyrzuciłem z siebie. Byłem gotów wziąć nogi za pas.

– Nie przejmuj się – odpowiedział spokojnie. – Zjedzą to krowy. Weź drugi i skosztuj.

Przełamał jeden z chlebów na pół i zaczęliśmy jeść obaj. Chleb był twardy i gumowaty, aż szczęka bolała, ale sycił. Zdążyłem się nieco uspokoić.

– A więc pan to wypieka – powiedziałem, żeby jakoś nawiązać rozmowę.

– Owszem. Pokażę ci, jak to się robi. – Wstał z podestu, na którym siedział, i zaprosił mnie gestem, bym wszedł do środka.

Była to dwuizbowa rudera. Większa izba, którą wypełniał niemal w całości piec, była piekarnią, mniejsza, oddzielona cienką zasłonką, spełniała funkcję sypialni. Dno paleniska pokryte było drobnymi, gładkimi kamykami. Gospodarz tłumaczył mi właśnie, jak piecze się chleb na tych rozgrzanych kamykach, kiedy dotarł do nas z minaretu nosowy zaśpiew muezina. Wiedziałem, że jest to wezwanie na modły, ale nie miałem pojęcia, z czym się to wiąże. Wyobrażałem sobie, że muezin przyzywa wiernych muzułmanów do meczetu, tak jak dzwony przywołują chrześcijan do kościoła. Tymczasem wcale tak nie było. Piekarz przerwał w pół zdania, powiedział „Przepraszam”, i zniknął w sąsiedniej izbie. Po chwili wrócił ze zwiniętym dywanikiem, który rzucił na podłogę piekarni, wzbijając chmurę mąki. I zaczął się modlić, na moich oczach, I w samym środku swojego miejsca pracy. I co dziwne, to ja czułem się niezręcznie. Na szczęście modlił się z zamkniętymi oczami.

Wyprostował się, wymamrotał coś po arabsku. Przyłożył ręce do uszu, dotykając kciukami małżowin; wyglądał przy tym tak, jakby nasłuchiwał pilnie odpowiedzi Allaha. Pochylił się. Znów się wyprostował. Uklęknął i przyłożył czoło i dłonie do podłogi. Przysiadł na piętach. Znów się pochylił. Potem podniósł się i zaczął cały rytuał od nowa.

„No cóż”, pomyślałem, „islam to po prostu coś w rodzaju łatwej gimnastyki. Przystosowana do upałów joga dla Beduinów. Asany bez potu, raj bez wysiłku”.

Powtórzył serię czterokrotnie, cały czas mamrocząc coś pod nosem. Kiedy skończył, otworzył oczy, uśmiechnął się, wstał z dywanika i zwinął go jednym szybkim ruchem ręki, co świadczyło o długoletniej praktyce. Zaniósł dywanik z powrotem na miejsce, do sąsiedniego pokoju, i wrócił do mnie. – Co to ja mówiłem? – zapytał.

Tak to po raz pierwszy zobaczyłem modlitwę muzułmanina, szybką, obowiązkową, „fizyczną”, mamrotaną – i uderzającą. Kiedy potem modliłem się w kościele – na kolanach, nieruchomy, milczący w obliczu Chrystusa na Krzyżu – wciąż powracał w mojej pamięci obraz tej przypominającej gimnastykę komunii z Bogiem wśród worków mąki.

ROZDZIAŁ 19

Poszedłem go znów odwiedzić.

– O czym mówi twoja religia? – zapytałem.

Oczy mu się rozjaśniły.

– O Umiłowanych – odparł.

Pokażcie mi kogoś takiego, kto zrozumie islam, jego najgłębszą istotę, i nie pokocha tej pięknej religii braterstwa i oddania.

Meczet był naprawdę budowlą otwartą – otwartą na Boga i na podmuchy wiatru. Siedzieliśmy ze skrzyżowanymi nogami, słuchając imama i czekając, aż przyjdzie pora modłów. Potem bezładny układ siedzących znikał, bo wstawaliśmy i ustawialiśmy się w szeregi, ramię przy ramieniu, wolne miejsce przed każdym obecnym wypełniał ktoś, kto stał za nim, aż szeregi wiernych nabierały zwartości i regularności. Lubiłem tę chwilę, kiedy moje czoło dotykało posadzki. Czułem, że natychmiast nawiązuję głęboki, prawdziwie religijny kontakt z Bogiem.

ROZDZIAŁ 20

Był sufim, muzułmańskim mistykiem. Dążył do fany, zespolenia z Bogiem; jego relacje z Najwyższym miały bardzo osobisty i nacechowany miłością charakter. „Jeśli zrobisz tylko dwa kroki w stronę Boga”, mawiał, „Bóg natychmiast przybiegnie do ciebie!”.

Miał bardzo pospolitą powierzchowność, w jego wyglądzie czy stroju nie było niczego, co pozwalałoby go zapamiętać. Nie dziwię się zatem, że nie zwróciłem na niego uwagi, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Nawet kiedy go już po naszych licznych spotkaniach dobrze poznałem, miałem trudności z jego rozpoznaniem. Nazywał się Satish Kumar. Nazwisko to jest popularne wśród mieszkańców Tamilnadu, a więc zbieżność nie była niczym zaskakującym. A jednak było mi przyjemnie, że ów pobożny, nijaki jak cień i cieszący się dobrym zdrowiem piekarz i mój nauczyciel biologii, komunista i entuzjasta nauki, ta góra na szczudłach, człowiek, który przeszedł w dzieciństwie polio, nosili to samo nazwisko. Panowie Kumarowie uczyli mnie biologii i islamu. Panowie Kumarowie zachęcili mnie do studiowania zoologii i religioznawstwa na uniwersytecie w Toronto. Panowie Kumarowie byli prorokami mojej spędzonej w Indiach młodości.

Modliliśmy się razem i razem wygłaszaliśmy dhikr, recytację dziewięćdziesięciu dziewięciu objawionych imion Boga. Kumar był hafizem, znał Koran na pamięć i recytował go powoli i śpiewnie, jak prostą pieśń. Mój arabski nie był nigdy zbyt dobry, ale lubiłem samo brzmienie tego języka. Gardłowe eksplozje i przeciągłe samogłoski płynęły niczym piękny strumień jakby na granicy mojej zdolności zrozumienia. Wpatrywałem się w ten strumień godzinami. Jako głos jednego człowieka, nie był zbyt szeroki, ale głębię miał kosmiczną.

Określiłem dom pana Kumara jako ruderę. Ale żaden meczet, kościół ani świątynia nie wydawały mi się miejscami tak świętymi. Czasami wychodziłem z piekarni przepełniony poczuciem chwały Bożej. Wskakiwałem na rower i pedałowałem jak szalony, głosząc światu tę chwałę samym swym pędem.

Pewnego razu wyjechałem aż za miasto i w drodze powrotnej, przystanąwszy na wzniesieniu, z którego widać było po lewej stronie ocean i długi odcinek drogi, poczułem nagle, że jestem w niebie. Miejsce to było w rzeczywistości takie samo jak jeszcze niedawno, kiedy tamtędy przechodziłem, ale patrzyłem na nie innymi oczami. Uczucie, jakie mnie ogarnęło, paradoksalna mieszanina pulsującej energii i głębokiego spokoju, było intensywne i zarazem błogie. Podczas gdy wcześniej droga, ocean, drzewa, powietrze, słońce, przemawiały do mnie każde inaczej, teraz mówiły jednym językiem. Drzewo nie zapominało o drodze, ta była świadoma istnienia powietrza, ono zaś pamiętało o oceanie, który jednoczył się ze słońcem. Każdy element pozostawał w harmonijnym związku ze swoim sąsiedztwem i wszystkie były jedną wielką rodziną. Ukląkłem jako śmiertelnik, wstałem z kolan jako nieśmiertelny. Czułem się jak sam środek niewielkiego kręgu, przypadkiem zbieżny ze środkiem znacznie większego koła. Atman spotkał się z Allahem.

Kiedyś, przy innej okazji, poczułem bliskość Boga. Zdarzyło się to znacznie później, w Kanadzie. Pojechałem odwiedzić przyjaciół na wsi. Była zima. Wybrałem się sam na przechadzkę po ich wielkiej posiadłości i właśnie wracałem do domu, w pogodny, słoneczny dzień, po burzliwej nocy ze śnieżycą. Cała przyroda tonęła w bieli. Zbliżając się do domu, odwróciłem głowę. Był tam las, a w lesie niewielka polana. Wietrzyk, a może jakieś zwierzę poruszyło gałąź. Śnieżny pył opadał, mieniąc się w słońcu. W tej złocistej mgiełce, na upstrzonej plamami światła polanie, zobaczyłem Matkę Boską. Dlaczego właśnie ją, nie wiem. Moje uwielbienie dla Matki Boskiej było sprawą drugorzędną.

Pokazała mi się jednak właśnie ona. Była blada, miała na sobie białą szatę i błękitny płaszcz. Pamiętam, że właśnie ta szata zwróciła moją uwagę. Kiedy mówię, że zobaczyłem Marię, nie znaczy to, że widziałem ją dosłownie, choć miała ciało i kolor. Czułem, że ją widzę, i była to wizja, której nie odbiera się wzrokiem. Stałem, mrużąc oczy. Wyglądała pięknie i był w jej postaci prawdziwie królewski majestat. Uśmiechała się do mnie łagodnie i z miłością. Po kilku sekundach zniknęła. Serce waliło mi ze strachu i ze szczęścia.

Poczucie obecności Boga jest najwspanialszą nagrodą.

ROZDZIAŁ 21

Już po rozmowie siedzę w śródmiejskiej kawiarni i rozmyślam. Spędziłem z nim prawie całe popołudnie. Po naszych spotkaniach zawsze czuję się znużony i ogarnia mnie jakieś ponure, tak dla mnie charakterystyczne poczucie spełnienia. Jakie to wypowiedziane przez niego słowa tak mnie uderzyły? Ach, tak, „suche i jałowe fakty”, „lepsza część całej tej historii”. Biorę pióro i notuję:

Boska świadomość: moralna egzaltacja, trwałe uczucie uniesienia i radości; ożywienie poczucia moralnego, które zwraca uwagę jako coś ważniejszego niż pojmowanie rozumem. Uporządkowanie kosmosu według ładu moralnego, a nie intelektualnego, uświadomienie sobie, że fundamentalną zasadą egzystencji jest to, co nazywamy miłością i co objawia się niezbyt jasno, nie całkiem wyraźnie, nie od razu, lecz nieuchronnie.

Przerywam pisanie. A co z milczeniem Boga? Po zastanowieniu dodaję:

Intelektualnie trudne do pojęcia, a jednak pełne ufności poczucie obecności Boga i ostatecznego celu.

ROZDZIAŁ 22

Mogę sobie doskonale wyobrazić ostatnie słowa ateisty: „Oślepiająca biel! M-M-Miłość! Boże!” – i jego raptowny przedśmiertny przypływ wiary. Natomiast agnostyk, o ile pozostanie wierny swej zracjonalizowanej naturze, jeśli będzie się kurczowo trzymał suchych faktów i zakalcowatej rzeczywistości, wytłumaczy powódź ciepłego światła krótko: „To p-p-pewnie efekt niedotlenienia m-m-mózgu”, i będzie do samego końca wykazywał brak wyobraźni, tracąc w ten sposób lepszą część całej historii.

ROZDZIAŁ 23

Niestety, poczucie wspólnoty, jakie daje ludziom wyznawanie tej samej wiary, pociągało za sobą kłopoty. Z czasem moje religijne poczynania, znane początkowo tylko tym, dla których nie miało to znaczenia lub tylko ich bawiło, zwróciły uwagę tych, dla których była to sprawa poważna – i bynajmniej nie zabawna.

– Po co wasz syn chodzi do świątyni? – pytał ksiądz.

– Widziano waszego syna w kościele, jak się żegnał – mówił imam.

– Wasz syn stał się muzułmaninem – stwierdzał pandit.

Tak, tak, wszystko to uświadomiono brutalnie moim zdezorientowanym rodzicom. Bo do pewnego czasu o niczym nie wiedzieli. Nie wiedzieli, że jestem praktykującym hindusem, chrześcijaninem i muzułmaninem. Bo przecież nastolatki zawsze ukrywają pewne sprawy przed rodzicami. Każdy szesnastoletni chłopak czy dziewczyna ma swoje tajemnice, prawda? Los zadecydował jednak, że moi rodzice, ja i trzej magowie, jak ich nazywałem, spotkaliśmy się pewnego dnia na nadmorskiej esplanadzie Goubert Salai i moja tajemnica się wydała. Było piękne, wietrzne i ciepłe niedzielne popołudnie, Zatoka Bengalska skrzyła się w słońcu pod błękitnym niebem. Ludzie wylegli na promenadę. Słychać było wrzaski i śmiech dzieciarni. Kolorowe baloniki unosiły się w powietrzu. Lody szły jak woda. „Po co w takim dniu zawracać sobie głowę poważnymi sprawami?”, pytałem sam siebie „Dlaczego ci ludzie nie przechadzają się po prostu, pozdrawiając się skinieniem głowy i posyłając dokoła uśmiechy?” Wszystko miało jednak przybrać inny obrót. Oto już za chwilę mieliśmy spotkać nie jednego maga, ale trzech, i to nie po kolei, ale wszystkich naraz. Każdy z nich uznał, zobaczywszy naszą trójkę, że jest to idealna okazja, żeby poznać miejscowego notabla, dyrektora zoo, ojca wręcz modelowo pobożnego syna. Kiedy zobaczyłem pierwszego z nich, uśmiechnąłem się; zanim pojawił się trzeci, uśmiech zamarł mi na ustach zamieniając się w grymas grozy. A kiedy stało się jasne, że wszyscy trzej kierują się w naszą stronę, serce podeszło mi do gardła, a potem zamarło.

Gdy magowie uświadomili sobie, że zmierzają w tym samym kierunku, najwyraźniej się zdenerwowali. Każdy z nich z osobna musiał pomyśleć, że dwaj pozostali mają do ojca jakiś interes natury pozareligijnej i że nietaktownie atakują go jednocześnie. Cała trójka kapłanów wymieniła niechętne spojrzenia.

Rodziców bardzo zaskoczyło to, że trzej szeroko uśmiechnięci nieznani im duchowni zastępują im znienacka drogę. Muszę tu wyjaśnić, że moi rodzice byli dalecy od jakiejkolwiek ortodoksji. Ojciec postrzegał siebie jako obywatela Nowych Indii – zamożnego, nowoczesnego i tak świeckiego, jak gałka lodów. Nie miał w swej naturze krzty religijności. Był biznesmenem, ciężko pracującym, praktycznym profesjonalistą, zainteresowanym bardziej kwestią krzyżówek wśród lwów niż jakimiś wzniosłymi moralnymi czy egzystencjalnymi rozważaniami. To prawda, wszystkie nowe zwierzęta otrzymywały błogosławieństwo kapłana, były też w zoo dwa ołtarzyki, jeden Ganeśi, drugi Hanumana, bogów z punktu widzenia dyrektora zoo najbardziej odpowiednich, bo jeden miał głowę słonia, a drugi przybrał postać małpy. Ojciec miał jednak na względzie raczej dobro przedsiębiorstwa, a nie swej duszy, dobrą reklamę, a nie kwestię osobistego zbawienia. Duchowe rozterki były mu obce; tak naprawdę mogły nim wstrząsnąć kłopoty finansowe Jedna epidemia wśród naszych zwierząt”, mawiał, „i cała rodzina pójdzie tłuc kamienie”. Matka milczała, znudzona i obojętna wobec tego tematu. Jeśli chodziło o sprawy religii, jej wychowanie w tradycji hinduskiej i edukacja w szkołach prowadzonych przez baptystów zneutralizowały się wzajemnie, pozostawała więc pogodną bezbożnicą. Podejrzewała, jak przypuszczam, że mam inne podejście do sprawy, ale nigdy nie odezwała się słowem, gdy jako dziecko dosłownie pochłaniałem historyjki obrazkowe o Ramajanie i Mahabharacie, ilustrowaną Biblię dla dzieci i inne historie o bogach. Sama była namiętną czytelniczką. Cieszyła się, widząc mnie z nosem w książce, jakiejkolwiek, byle nie była nieprzyzwoita. Jeśli chodzi o Raviego, to gdyby Kriszna trzymał kij do krykieta, a nie flet, gdyby Chrystus jako sędzia przypominał bardziej sędziego sportowego, gdyby prorok Mahomet, pokój Jego duszy, miał jakieś pojęcie o kręglach, to może któryś z nich obudziłby jakieś zainteresowanie mojego braciszka, ale ponieważ tak nie było, jego religijność pozostawała uśpiona.

Po wstępnych powitaniach zapadła kłopotliwa cisza. Przerwał ją ksiądz, mówiąc z wyraźną dumą:

– Piscine to dobry chrześcijanin. Spodziewam się, że wkrótce zasili nasz chór.

Moi rodzice, pandit i imam wyglądali na kompletnie zaskoczonych.

– Chyba się ksiądz myli – powiedział imam. – To dobry muzułmanin. Uczęszcza regularnie na piątkowe modły i z dnia na dzień pogłębia swą wiedzę o Świętym Koranie.

Rodzice, ksiądz i pandit słuchali z niedowierzaniem.

W końcu przemówił ten ostatni:

– Obaj jesteście w błędzie. Piscine to dobry hindus. Widzę go bardzo często w świątyni, jak przychodzi na darśan i uczestniczy w pudży.

Rodzice, imam i ksiądz zbaranieli.

– Nie mogę się mylić – powiedział ksiądz. – Znam tego chłopca, to jest Piscine Molitor Patel, chrześcijanin.

– Ja go też znam i mówię księdzu, że to muzułmanin.

– Bzdura! – zawołał pandit. – Piscine urodził się jako hindus, żyje jako hindus i umrze jako hindus!

Trzej magowie patrzyli na siebie w osłupieniu, nie dowierzając temu, co słyszą.

„Panie, odwróć ode mnie ich oczy”, wyszeptałem w duchu.

Wszyscy wbili we mnie wzrok.

– Czyżby to była prawda, Piscine? – zapytał imam z przejęciem. – I Hindusi i chrześcijanie to bałwochwalcy. Mają wielu bogów.

– A muzułmanie wiele żon – odciął się pandit.

Ksiądz spojrzał spode łba na obu.

– Piscine – powiedział prawie szeptem. – Tylko Chrystus może cię zbawić.

– Trele-morele! Chrześcijanie nie mają pojęcia o religii – rzekł pandit.

– Już dawno zeszli z jedynej drogi wiodącej do Boga – dodał imam.

– A gdzie jest Bóg w waszej religii? – warknął ksiądz. – Nie macie nawet żadnego cudu. Co to za religia bez cudów?

– Religia to nie cyrk, z nieboszczykami wyskakującymi co chwila z grobów! My, muzułmanie, uznajemy konsekwentnie tylko jeden cud – cud życia! Ptaki na niebie, deszcz z nieba, plony na polach – to są dla nas wystarczające cuda.

– Ptaszki i chlapa to wszystko piękne, ale my wolimy mieć pewność, że Bóg jest naprawdę z nami.

– Czyżby? Rzeczywiście, ładnie na tym wyszedł, że był z wami – próbowaliście go zabić! Przybiliście go do krzyża wielkimi gwoździami. Czy tak traktują proroka cywilizowani ludzie? Prorok Mahomet, pokój Jego duszy, przyniósł nam Słowo Boże i obyło się bez żadnych głupot. Zmarł śmiercią naturalną jako stary człowiek.

– Słowo Boże? Temu waszemu niepiśmiennemu kupcowi na środku pustyni? To bełkot epileptyka podrygującego na wielbłądzie, a nie boskie objawienie. A może to słońce usmażyło mu mózg?

– Gdyby Prorok – p. J. d. – żył, znalazłby odpowiednie słowa, żeby ci powiedzieć, kim jesteś – odparował z nienawiścią imam, mrużąc oczy.

– Ale nie żyje! Chrystus jest wiecznie żywy, a ten twój cały p. J. d. to trup, trup, trup!

Pandit przerwał im pośpiesznie.

– Podstawowe pytanie brzmi, dlaczego Piscine flirtuje z tymi obcymi religiami – powiedział po tamilsku.

Księdzu i imamowi oczy wyszły z orbit. Obaj byli rodowitymi Tamilami.

– Bóg jest uniwersalny – wyrzucił z siebie ze złością ksiądz.

Imam przytaknął skwapliwie: – Jest tylko jeden Bóg.

– I z tym swoim jednym bogiem muzułmanie ciągle rozrabiają i prowokują zamieszki. O tym, jak zły jest islam, świadczy choćby to, jak zacofani cywilizacyjnie są muzułmanie – oznajmił pandit.

– Powiedział dozorca niewolników systemu kastowego – parsknął imam. – Hindusi zniewalają ludzi i czczą poprzebierane kukły.

– Właśnie. To czciciele złotego cielca. Padają na kolana przed krowami – zawtórował mu ksiądz.

– A chrześcijanie przed białymi! To sługusy obcego boga. Zmora wszystkich kolorowych ludzi!

– Jedzą świńskie mięso i są ludożercami – dodał imam w uzupełnieniu.

– Wszystko sprowadza się do pytania – wycedził ksiądz lodowato, z tłumioną pasją – czy Piscine pragnie prawdziwej religii, czy bajeczek z komiksów.

– Boga czy bałwana – wtrącił się imam ponuro.

– Naszych bogów – powiedział pandit przez zaciśnięte zęby – czy boga kolonialistów.

Trudno było powiedzieć, która z trzech twarzy była bardziej rozpalona. Zanosiło się na to, że za chwilę dojdzie do rękoczynów.

Ojciec podniósł ręce.

– Panowie, panowie, uspokójcie się, proszę! Chciałbym wam przypomnieć, że w tym kraju mamy wolność sumienia i wyznania.

Apoplektycznie zaczerwienione twarze zwróciły się ku niemu.

– Owszem, wyznania – ale jednego! – wrzasnęli magowie chórem. Trzy palce wskazujące jak trzy wykrzykniki wyskoczyły w górę, jakby dla podkreślenia wagi tych słów.

Kapłani nie byli zbyt zadowoleni z tej spontanicznej jedności swego gestu. Palce szybko opadły, słychać było gniewne sapanie i pomruki. Ojciec i matka, nie wiedząc, co powiedzieć, stali ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń.

Pierwszy przemówił pandit.

– Pobożność Piscine’a jest godna podziwu, panie Patel. W tych niespokojnych czasach miło jest spotkać chłopca, który tak gorąco kocha Boga. Co do tego wszyscy jesteśmy zgodni.

Imam i ksiądz pokiwali głowami.

– Ale chłopiec nie może być hindusem, chrześcijaninem i muzułmaninem jednocześnie – ciągnął pandit. – To niemożliwe. Musi wybrać.

– Nie uważam, żeby to była zbrodnia, ale chyba ma pan rację – odparł ojciec.

Cała trójka wymamrotała coś chóralnie na znak zgody, wznosząc oczy ku niebu. Wszyscy, łącznie z ojcem, wiedzieli, że musi zapaść jakaś decyzja. Matka patrzyła na mnie.

Ich milczenie legło ciężarem na moich barkach.

– No, Piscine? – Matka trąciła mnie lekko w ramię. – Co na to powiesz?

– Według Bapu Gandhiego, wszystkie religie są prawdziwe. Ja po prostu chcę kochać Boga – wyrzuciłem z siebie, czerwony jak burak, i wbiłem wzrok w ziemię.

Moje zakłopotanie udzieliło się wszystkim. Nikt nie odezwał się słowem. Tak się złożyło, że staliśmy w pobliżu pomnika Gandhiego. Mahatma kroczył z laską w ręce, z filuternym uśmiechem na ustach i błyskiem w oku. Wyobraziłem sobie, że słyszy naszą rozmowę, ale że bardziej niż sama rozmowa zainteresowało go to, co działo się w moim sercu. Ojciec odchrząknął i powiedział półgłosem:

– Myślę, że wszyscy staramy się to robić – kochać Boga.

Wydawało mi się zabawne, że mówi to akurat on, człowiek, który odkąd sięgałem pamięcią, nie przestąpił z poważnymi zamiarami progu żadnej świątyni.

Ale jego słowa najwyraźniej odniosły skutek. Nie można karcić i potępiać chłopca za to, że chce kochać Boga. Trzej magowie pomaszerowali dalej z przylepionymi do ust pogardliwymi uśmiechami.

Ojciec spojrzał na mnie, jakby chciał coś powiedzieć, potem rozmyślił się i zapytał:

– Czy ktoś ma ochotę na lody?

Zanim zdążyliśmy odpowiedzieć, skierował się w stronę najbliższego ulicznego lodziarza. Matka patrzyła na mnie trochę dłużej, z wyrazem twarzy jednocześnie czułym i zakłopotanym.

Tak wyglądał mój wstęp do międzywyznaniowego dialogu. Ojciec kupił trzy porcje lodów. Jedliśmy je w niezwykłej ciszy, kontynuując nasz niedzielny spacer.

ROZDZIAŁ 24

Kiedy Ravi się o wszystkim dowiedział, użył sobie na całego.

– Jak tam, suami Jezusie, wybierasz się w tym roku na hadżdż? – zapytał, składając ręce w pełnym szacunku hinduskim geście pozdrowienia namaskar. – Czy Mekka już cię wzywa? – Przeżegnał się. – Czy też może pojedziesz do Rzymu, zasiąść na tronie Piotrowym jako kolejny Pius? – Wypisał w powietrzu grecką literę, żeby swoją błazenadę uczynić bardziej czytelną. – A czy znalazłeś trochę czasu, żeby obrzezać sobie czubek kuśki i stać się żydem? Bo gdybyś to zrobił i gdybyś chodził do świątyni w czwartki, do meczetu w piątki, do synagogi w soboty i do kościoła w niedziele, musiałbyś przyjąć jeszcze tylko trzy religie, żeby mieć wakacje do końca życia.

I błaznował dalej w tym samym stylu.

ROZDZIAŁ 25

Na tym się nie skończyło. Zawsze znajdą się tacy, którzy wezmą na siebie obowiązek obrony Boga, jakby Najwyższa Istota czy podstawa wszelkiego bytu była czymś słabym i wymagającym wsparcia. Ludzie ci przechodzą obok wdowy przeżartej trądem i żebrzącej o kilka pais, mijają obojętnie koczujące na ulicy dzieci w łachmanach i myślą sobie: „Tak to już jest na świecie”. Ale jeśli wyczują najlżejsze uchybienie wobec Boga, to całkiem inna sprawa. Czerwienieją na twarzy, dosłownie ich zatyka, wypluwają gniewne słowa. Intensywność ich oburzenia jest zdumiewająca. Ich zawziętość przeraża.

Ludzie ci nie uświadamiają sobie, że Boga należy bronić w sobie, a nie na zewnątrz. Powinni skierować swój gniew na samych siebie. Bo zło zewnętrzne jest uwolnionym złem wewnętrznym. Głównym polem bitwy o Dobro nie jest otwarta, publiczna arena, ale niewielka polanka w każdym ludzkim sercu. A tymczasem wiele wdów i bezdomnych sierot cierpi straszliwie i to im, nie Bogu, powinni pośpieszyć z pomocą owi samozwańczy obrońcy.

Pewnego razu jakiś głupiec przepędził mnie z Wielkiego Meczetu. Kiedy poszedłem do kościoła, ksiądz spojrzał na mnie wzrokiem, w którym nie dostrzegłem łagodności Chrystusa. Czasami jakiś bramin przeganiał mnie ze świątyni podczas darśanu. O moich religijnych praktykach donoszono rodzicom tonem sensacji, jakbym został przyłapany na przestępstwie.

Tak jakby podobna małostkowość służyła Bogu.

W moim rozumieniu religia dotyczy naszej godności, a nie naszego zepsucia.

Przestałem chodzić na msze ku czci Matki Bożej Niepokalanego Poczęcia i zamiast tego chodziłem na nabożeństwa do Matki Bożej Królowej Anielskiej. Po piątkowych modłach nie pozostawałem ze swymi braćmi muzułmanami. Do świątyni natomiast chodziłem w porze największego tłoku, kiedy bramini byli zbyt rozkojarzeni, żeby wpychać się między mnie a Boga.

ROZDZIAŁ 26

Parę dni po spotkaniu na esplanadzie zebrałem się na odwagę i poszedłem do gabinetu ojca, żeby porozmawiać.

– Tato?

– Tak, Piscine?

– Chcę się ochrzcić. I chciałbym mieć dywanik modlitewny.

Moje słowa docierały do niego powoli. Spojrzał na mnie znad swoich papierów.

– Co takiego? Co powiedziałeś?

– Chciałbym się modlić poza domem i nie ubrudzić sobie spodni. A poza tym chodzę do chrześcijańskiej szkoły, a nie jestem ochrzczony.

– Do kogo będziesz się modlić poza domem? A właściwie dlaczego w ogóle chcesz się modlić?

– Bo kocham Boga.

– Aha. – Wyglądał na zaskoczonego, wręcz zakłopotanego moją odpowiedzią. Nastąpiła pauza. Pomyślałem, że może znów zaproponuje mi lody. – Petit Séminaire jest szkołą chrześcijańską tylko z nazwy. Uczy się tam wielu Indusów, którzy nie są chrześcijanami. Żeby zdobyć odpowiednie wykształcenie, nie trzeba się chrzcić. Zresztą modły do Allaha też nie mają na to wpływu.

– Ale ja chcę się modlić do Allaha. Chcę być chrześcijaninem.

– Nie możesz być i tym, i tym. Możesz być albo jednym, albo drugim.

– Dlaczego?

– Bo to dwie odrębne religie! Nie mają z sobą nic wspólnego.

– A ja słyszałem co innego! I jedna, i druga religia uważa Abrahama za swojego. Muzułmanie mówią, że Bóg Hebrajczyków i chrześcijan jest tym samym Bogiem, co ich Bóg. Uznają Dawida, Mojżesza i Jezusa za proroków.

– Co to ma wspólnego z nami, Piscine? My jesteśmy Indusami.

– Chrześcijanie i muzułmanie są w Indiach od wieków. Niektórzy nawet twierdzą, że Jezus jest pogrzebany w Kaszmirze.

Nie odpowiedział, tylko patrzył na mnie ze zmarszczonymi brwiami. Nagle przypomniał sobie o swoich obowiązkach.

– Porozmawiaj o tym z matką.

Matka pogrążona była w lekturze.

– Mamo?

– Tak, kochanie?

– Chcę się ochrzcić. I chciałbym mieć dywanik modlitewny.

– Porozmawiaj o tym z ojcem.

– Już rozmawiałem. Powiedział, żebym porozmawiał o tym z tobą.

– Naprawdę? – Odłożyła książkę. Spojrzała w stronę ogrodu zoologicznego. Jestem pewien, że w tym momencie ojciec poczuł na karku lodowaty powiew. Matka odwróciła się w stronę półki z książkami. – Mam tu książkę, która na pewno ci się spodoba.

Wyciągnęła rękę, sięgając po jakąś powieść Roberta Louisa Stevensona. Taka była jej zwykła taktyka.

– Już to czytałem, mamo. Trzy razy.

– Ach… – Jej ręka powędrowała w lewo.

– Conan Doyle’a też – powiedziałem.

Ręka przesunęła się w prawo.

– Może coś Narayana? To chyba niemożliwe, żebyś przeczytał całego Narayana?

– To są dla mnie bardzo ważne sprawy, mamo.

– Albo Robinson Cruzoe!

– Mamo!

– Ależ Piscine… – Matka usiadła z powrotem w swym fotelu, zdecydowana zastosować taktykę najmniejszego oporu, co oznaczało, że muszę atakować precyzyjnie. Poprawiła poduszkę. – Uważamy z ojcem, że twoja pobożność jest trochę tajemnicza.

– Bo to jest Tajemnica.

– Hm. Nie o to mi chodzi. Posłuchaj, kochanie, jeśli zamierzasz stać się człowiekiem religijnym, musisz być albo hindusem, albo chrześcijaninem, albo muzułmaninem. Słyszałeś, co mówili ci duchowni na esplanadzie.

– Nie wiem, czemu nie mogę być wszystkim naraz. Mamaji ma dwa paszporty. Jest Indusem i Francuzem. Dlaczego ja nie mogę być hindusem, chrześcijaninem i muzułmaninem?

– To co innego. Francja i Indie to państwa na ziemi.

– A ile państw jest w niebie?

Zastanawiała się przez sekundę.

– Jedno. W tym rzecz. Jedno państwo z jednym paszportem.

– Tylko jedno państwo?

– Tak. Albo nie ma żadnego. Możliwy jest też taki wariant. Zainteresowałeś się odwiecznymi problemami.

– Jeśli w niebie jest tylko jedno państwo, to czy nie powinny tam być ważne wszystkie paszporty?

Cień niepewności przemknął jej przez twarz.

Bapu Gandhi powiedział…

– Tak, wiem, co powiedział Bapu Gandhi. – Podniosła rękę do czoła. Wyglądała na strasznie znużoną, ta moja mateczka. – Mój Boże… – westchnęła.

ROZDZIAŁ 27

Nieco później tego samego wieczoru podsłuchałem rozmowę rodziców.

– Zgodziłaś się? – zapytał ojciec.

– Zdaje się, że ciebie też pytał. Odesłałeś go do mnie – odparła matka.

– Naprawdę?

– Owszem.

– Miałem dziś bardzo ciężki dzień…

– W tej chwili nie wyglądasz na zapracowanego. Ale gdybyś teraz chciał pomaszerować do jego pokoju, wyciągnąć mu spod nóg dywanik modlitewny i przedyskutować z nim zagadnienie chrztu, to nie krępuj się, ja nie mam nic przeciwko temu.

– Nie, nie… – Z tonu głosu ojca mogłem wywnioskować, że wbił się głębiej w fotel. Nastąpiła dłuższa pauza.

– Wygląda na to, że on przyciąga te religie jak pies pchły – podjął po chwili ojciec. – Ja tego nie rozumiem. Jesteśmy nowoczesną indyjską rodziną, hołdujemy nowoczesnemu stylowi życia, Indie wkroczyły na drogę postępu, są więc bliskie realizacji modelu naprawdę nowoczesnego państwa – i oto trafił nam się syn, który uważa się za wcielenie Śri Ramakriszny.

– Jeśli to pani Gandhi uosabia to, co nowoczesne i postępowe, wcale nie jestem pewna, czy mi się to podoba – zauważyła matka.

– Pani Gandhi nie będzie trwała wiecznie. Postępu nie da się zahamować. Musimy się dostosować do jego rytmu, równać krok. Pomaga w tym rozwój technologii i upowszechnianie pozytywnych idei – takie są dwa podstawowe prawa. Kto nie pozwala, żeby technologie mu pomagały, kto odrzuca pozytywne idee, skazuje się na los dinozaura! Jestem o tym głęboko przekonany. Pani Gandhi ze swą głupotą przeminie. Nadejdzie czas Nowych Indii.

(I rzeczywiście przeminęła. I Nowe Indie, a przynajmniej jedna rodzina, która je reprezentowała, postanowiły przenieść się do Kanady).

– Słyszałaś, jak powiedział: „Według Bapu Gandhiego, wszystkie religie są prawdziwe”? – ciągnął ojciec.

– Słyszałam.

Bapu Gandhi? Ten chłopiec mówi o nim bardzo ciepło. Co będzie po Ojczulku Gandhim? Wujaszek Jezus? I co mają znaczyć te wszystkie bzdury – czy on naprawdę stał się muzułmaninem?

– Na to wygląda.

– Muzułmaninem! Pobożnym hindusem, w porządku, to jeszcze mogę zrozumieć. Dodatkowo chrześcijaninem – to już trochę dziwne, ale mogę to jakoś ogarnąć umysłem. Chrześcijanie byli tu od wieków – święty Tomasz, święty Franciszek Ksawery, misjonarze i tak dalej. Zawdzięczamy im dobre szkoły.

– No tak.

– A więc to jeszcze mogę zaakceptować. Ale muzułmanin? To kompletnie obce naszej tradycji. Muzułmanie są outsiderami.

– Oni też tu są od lat. I jest ich sto razy więcej niż chrześcijan. – To niczego nie zmienia. Są outsiderami.

– Może Piscine maszeruje w innym rytmie postępu.

– Jeszcze go bronisz? Nie przeszkadzają ci jego rojenia, że jest muzułmaninem?

– A cóż my na to poradzimy, Santosh? Zapadło mu to w serce i nikt nie cierpi z tego powodu. Może to tylko taka przejściowa faza, która przeminie – tak jak pani Gandhi.

– Dlaczego on nie może mieć zainteresowań normalnych dla chłopca w jego wieku? Popatrz na Raviego. Myśli tylko o krykiecie, filmach i muzyce.

– Uważasz, że to lepsze?

– Nie, nie. Sam nie wiem, co o tym myśleć. Miałem ciężki dzień. – Ojciec westchnął głęboko. – Zastanawiam się, dokąd go te zainteresowania zaprowadzą.

Matka zaśmiała się cicho.

– W zeszłym tygodniu przeczytał książkę O naśladowaniu Chrystusa.

O naśladowaniu Chrystusa! Mówię ci, zastanawiam się, dokąd go zaprowadzą te zainteresowania! – zawołał ojciec.

I oboje wybuchnęli śmiechem.

ROZDZIAŁ 28

Kochałem swój dywanik modlitewny. Choć był całkiem zwyczajny, w moich oczach emanował niewymownym pięknem. Żałuję, że go straciłem. Gdziekolwiek go położyłem, od razu rodził się we mnie głęboki afekt do tego skrawka ziemi, który przykrywał, i do jego najbliższego otoczenia. Uważałem to za wymowny znak, że mam dobry dywanik, bo pomagał mi pamiętać, że ziemia jest tworem Boga i że jako taka jest święta. Deseń, wyrysowany złotymi liniami na czerwonym tle, był prosty: wąski prostokąt zakończony na jednym końcu trójkątem, wskazującym kible, kierunek modłów, i dookoła drobne ornamenty, które przypominały snujące się smużki dymu albo litery jakiegoś dziwnego, obcego alfabetu. Przystrzyżona wełna była bardzo miękka. Kiedy się modliłem, krótkie, niepowiązane frędzle znajdowały się z jednej strony o kilka cali od mojego czoła, a z drugiej o kilka cali od palców nóg; dywanik miał zatem akurat takie kameralne rozmiary, żeby można się było czuć swojsko wszędzie na tej bezkresnej ziemi.

Modliłem się na wolnym powietrzu, bo bardzo to lubiłem. Najczęściej rozwijałem dywanik w rogu podwórza za domem. Był to wydzielony zakątek w cieniu drzewa koralowego, zaraz przy murze, po którym pięła się bugenwilla. Wzdłuż muru stały w szeregu doniczki z poinsecjami. Bugenwilla pięła się też po pniu drzewa. Jej fioletowe przylistki pięknie kontrastowały z czerwonymi kwiatami drzewa koralowego. Kiedy drzewo zakwitało, zaczynał się prawdziwy nalot wron, szpaków azjatyckich, drozdów, pasterzy różowych, cukrzyków i papużek. Mur ciągnął się ukośnie po mojej prawej ręce. Przede mną i po lewej stronie, za cieniem drzewa pocętkowanym plamkami światła rozciągała się otwarta przestrzeń skąpanego w słońcu podwórza. Wygląd tego zakątka ulegał oczywiście zmianom, w zależności od pogody, pory dnia i roku. Mimo to obraz, który przechowuję w pamięci, jest bardzo wyraźny, tak jakby nic się tam nigdy nie zmieniało. Podczas modlitwy zwracałem się twarzą w stronę Mekki, w czym pomagała mi nakreślona na bladożółtej ziemi linia, wskazując mi kierunek, którego się skrupulatnie trzymałem.

Czasami po zakończeniu modłów odwracałem się i wtedy udawało mi się pochwycić kątem oka widok obserwujących mnie ojca, matki lub Raviego. Podglądali mnie tak, dopóki nie przywykli do moich religijnych praktyk.

Mój chrzest był średnio udaną imprezą. Matka zachowywała się bez zarzutu, ojciec patrzył przed siebie z kamienną twarzą, a Ravi był litościwie nieobecny, bo miał akurat mecz krykieta, co zresztą nie powstrzymało go od obszernego komentowania całego wydarzenia. Woda ściekała mi po twarzy i szyi i choć było jej tyle, co kot napłakał, poczułem się odświeżony jak po monsunowej ulewie.

ROZDZIAŁ 29

Dlaczego ludzie się przemieszczają? Co sprawia, że odcinają się od korzeni i zostawiają wszystko, co znajome, dla wielkiej niewiadomej za horyzontem? Po co wspinają się na ten Mount Everest formalności, których załatwianie sprawia, że człowiek czuje się jak żebrak? Po co wchodzą do tej obcej dżungli, gdzie wszystko jest nowe, dziwne i trudne?

Odpowiedź brzmi na całym świecie tak samo: ludzie przemieszczają się w nadziei na lepsze życie.

Połowa lat siedemdziesiątych była w Indiach czasem niespokojnym. Domyślałem się tego, widząc, jak pogłębiały się bruzdy na czole ojca, kiedy czytał gazety. Wyciągałem też wnioski z podsłuchanych strzępów jego rozmów z matką, Mamajim i innymi. Rozumiałem nawet z grubsza, o czym mówią, ale niespecjalnie mnie to interesowało. Orangutany przepadały za czapati tak samo jak zawsze, inne małpy również nie nasłuchiwały wieści z Delhi, nosorożce i kozy nadal żyły w zgodzie i harmonii, ptaki ćwierkały, chmury przynosiły deszcz, słońce paliło, ziemia dyszała, Bóg istniał – w moim świecie nie było poruszenia ani popłochu.

Spełniły się najgorsze obawy ojca dotyczące pani Gandhi. W lutym 1976 roku upadł tamilski rząd, zdelegalizowany przez Delhi. Ów rząd był jednym z najostrzejszych krytyków polityki pani premier. Przejęcie władzy przebiegło gładko – wicepremier Karunanidhi zniknął, składając „rezygnację” czy też lądując w areszcie domowym. Nawiasem mówiąc, jakie znaczenie miał upadek lokalnego gabinetu, kiedy od ośmiu miesięcy w całym kraju nie obowiązywała konstytucja? Ale dla ojca było to ukoronowanie dyktatorskich zapędów pani Gandhi i całego procesu zniewolenia narodu. Nasz wielbłąd w zoo zniósł to wprawdzie ze stoickim spokojem, ale ojcu owo przysłowiowe źdźbło słomy przetrąciło kark.

– Niedługo przyjdzie do naszego ogrodu i powie, że ma przepełnione więzienia i potrzebuje więcej przestrzeni – wołał. – I zapyta, czy nie moglibyśmy umieścić Desaiego w klatce z lwami.

Morarji Desai był politykiem opozycji. Nie żywił przyjaznych uczuć dla pani Gandhi. Smuciło mnie bezustanne zamartwianie się ojca sytuacją. Dla mnie pani Gandhi mogłaby nawet zbombardować zoo, gdyby tylko poprawiło mu to humor. Nie chciałem, żeby się tak gryzł. Synowi trudno znieść widok zniechęconego i przygnębionego ojca.

Ale on martwił się nieustannie. Każdy interes wiąże się z ryzykiem, lecz żaden nie tak bardzo, jak tak zwany mały biznes, w którym stawką bywa ostatnia koszula na grzbiecie. Ogród zoologiczny to instytucja kulturalna. Podobnie jak biblioteka publiczna, jak muzeum służy upowszechnianiu wiedzy. I wobec tego jest przedsiębiorstwem nieprzynoszącym większych profitów – bo ku wielkiemu żalowi mojego ojca Większe Dobro i Większy Profit nie są celami zbieżnymi.

Prawda była więc taka, że nie należeliśmy do ludzi zamożnych, a już na pewno nie według kanadyjskich standardów. Byliśmy biedną rodziną, która, tak się złożyło, posiadała mnóstwo zwierząt, choć nie mogła im (podobnie zresztą jak sobie) zapewnić dachu nad głową. Życie w zoo, tak jak życie jego mieszkańców na łonie natury, jest najeżone niebezpieczeństwami. Przedsiębiorstwo nie jest ani tak potężne, żeby móc nie liczyć się z prawem, ani tak małe, aby funkcjonować na jego marginesie. Żeby prosperować, ogród zoologiczny potrzebuje parlamentarnego systemu, demokratycznych wyborów, wolności słowa, wolności prasy, swobody zrzeszania się, rządów prawa i wszystkiego tego, co zapisano w indyjskiej konstytucji. Inaczej niemożliwe byłoby zaspokojenie potrzeb zwierząt. Zła polityka, zwłaszcza prowadzona przez dłuższy czas, źle wpływa na biznes.

Ludzie zmieniają miejsce pobytu, bo dręczą ich i nękają rozmaite lęki. Męczy ich dławiące uczucie, że bez względu na to, jak ciężko pracują, ich wysiłki są daremne; to, co zbudują w ciągu jednego roku, może być przez innych obrócone wniwecz w ciągu jednego dnia. Nie widzą żadnych perspektyw i są przekonani, że chociaż oni sami dają sobie jakoś radę, ich dzieci są na straconej pozycji. Czują, że nic się nie zmieni, że osiągnięcie szczęścia i dobrobytu jest możliwe tylko gdzie indziej.

W umyśle mojego ojca Nowe Indie rozsypały się w proch. Matka rozumiała go. Zapadła decyzja, że pora wiać.

Oznajmiono nam to pewnego dnia przy kolacji. Ravi i ja doznaliśmy wstrząsu. Kanada! Jeśli Andhra Pradeś na północy był dla nas obcym krajem, a oddzielona od nas cieśniną i oddalona o rzut kamieniem Sri Lanka ciemną stroną Księżyca, to wyobraźcie sobie, czym była Kanada! Kanada nie kojarzyła nam się absolutnie z niczym. Zupełnie jak Timbuktu, miasto z racji swego oddalenia mityczne.

ROZDZIAŁ 30

Jest żonaty. Właśnie się schylam, żeby zdjąć buty, kiedy słyszę, jak mówi: „Chciałbym, żebyś poznał moją żonę”. Podnoszę wzrok i widzę obok niego… panią Patel. „Dzień dobry”, mówi, wyciągając z uśmiechem rękę. „Piscine opowiadał mi dużo o panu”. Nie mogę powiedzieć tego samego na jej temat. Nic o niej nie wiem. Właśnie zamierzała wyjść, więc rozmawiamy tylko chwilę. Jest także Induską, ale ma bardziej kanadyjski akcent. Pewnie jest Kanadyjką w drugim pokoleniu. Nieco od niego młodsza, ma ciemniejszą skórę i długie czarne włosy zaplecione w warkocz. Lśniące czarne oczy i śliczne białe zęby. Trzyma przewieszony przez ramię świeżo wyprany fartuch laboratoryjny w plastikowym pokrowcu. Jest farmaceutką. Na moje: „Miło mi panią poznać, pani Patel”, odpowiada: „Mam na imię Meena”. Całuje męża i wychodzi na sobotni dyżur w aptece.

Ten dom jest czymś więcej niż Szkatułę pełną rozmaitych ikon. Zaczynam dostrzegać różne drobne oznaki małżeńskiego życia. Były tu cały czas, ale wcześniej ich nie wypatrywałem.

Gospodarz jest człowiekiem nieśmiałym. Życie nauczyło go nie okazywać, co jest dla niego najcenniejsze.

Czyżby to ona była nemezis mojego układu trawiennego?

– Zrobiłem dla ciebie specjalny chutney - mówi Piscine z uśmiechem.

Nie, to jednak on jest nemezis.

ROZDZIAŁ 31

Pewnego razu doszło do spotkania panów Kumara i Kumara. Pierwszy pan Kumar wyraził życzenie zwiedzenia zoo.

– Minęło tyle lat, a ja nigdy tam nie byłem. Mimo że mam tak blisko. Oprowadzisz mnie?

– Oczywiście – odpowiedziałem. – Będę zaszczycony.

Umówiliśmy się na następny dzień po szkole, przy głównym wejściu.

Trapiłem się cały dzień. „Ty durniu”, karciłem sam siebie. „Dlaczego umówiłeś się przy głównym wejściu? Zawsze jest tam tłum ludzi. Zapomniałeś, jaki on ma pospolity wygląd? Nigdy go nie rozpoznasz!”. Gdybym przeszedł obok niego i go nie zauważył, byłby urażony. Pomyślałby, że zmieniłem zdanie i nie chcę, żeby ktoś zobaczył mnie z biednym muzułmańskim piekarzem. Poszedłby sobie, nie mówiąc słowa. Nie gniewałby się – przyjąłby moje tłumaczenie, że raziło mnie słońce – ale nie przyszedłby więcej do zoo. Już to widziałem oczyma wyobraźni. Musiałem go rozpoznać. Postanowiłem, że schowam się i nie ujawnię, dopóki go nie zobaczę i nie upewnię się, że to on. Ale już wcześniej zauważyłem, że im usilniej staram się go rozpoznać, tym trudniej mi to przychodzi. Już sam wysiłek zdawał się mnie zaślepiać.

O umówionej godzinie stanąłem tuż przy głównym wejściu i zacząłem trzeć oczy obiema rękami.

– Co tu robisz?

Pytanie padło z ust Raja, mojego szkolnego kolegi.

– Jestem zajęty.

– Zajęty? Tarciem oczu?

– Idź stąd.

– Chodź, pójdziemy na deptak przy plaży.

– Czekam na kogoś.

– No to jak będziesz tak tarł oczy, to go na pewno przegapisz.

– Dziękuję za pouczenie. Baw się dobrze na deptaku.

– A co byś powiedział na park?

– Nie mogę, mówiłem ci.

– No chodź.

– Proszę cię, Raj, idź sobie stąd!

Poszedł. Wróciłem do tarcia oczu.

– Pi, pomożesz mi w matmie?

Tym razem był to Ajith, inny kolega.

– Później. Odejdź.

– Jak się masz, Piscine?

To pani Radhakrishna, znajoma matki. Pozbyłem się jej, odpowiadając zdawkowo na jej pytania.

– Przepraszam, gdzie jest ulica Laporte?

Jakiś nieznajomy.

– Tam.

– Ile kosztuje wstęp do zoo?

Inny nieznajomy.

– Pięć rupii. Kasa jest tam.

– Chlor ci się dostał do oczu?

To Mamaji.

– Cześć Mamaji. Nie, to nie chlor.

– Jest gdzieś w pobliżu twój ojciec?

– Pewnie tak.

– To do jutra.

– Do jutra, Mamaji.

– Jestem, Piscine.

Ręce znieruchomiały mi na oczach. To ten głos. Dziwnie znajomy, znajomo dziwny. Poczułem, jak uśmiech wzbiera gdzieś we mnie i wypełza mi na usta.

Salam alejkum, panie Kumar! Cieszę się, że pana widzę.

Wa alejkum as-salam. Coś ci się stało w oczy?

– Nie, nic. Po prostu dostało mi się trochę piasku.

– Strasznie zaczerwienione.

– To nic takiego.

Ruszył w stronę kasy, ale go powstrzymałem.

– Nie, nie. Mistrz nie płaci.

Z dumną miną machnąłem ręką bileterowi i wprowadziłem pana Kumara do zoo.

Zadziwiało go wszystko: wysokie żyrafy przy wysokich drzewach, mięsożerne karmione trawożernymi i trawożerne karmione trawą, dzienne ożywienie niektórych stworzeń i ospałość innych, to, że te, które potrzebowały ostrych dziobów, miały ostre dzioby, a inne, które potrzebowały gibkich i zwinnych kończyn, miały gibkie i zwinne kończyny. Byłem szczęśliwy, że robi to na nim takie wrażenie.

– „We wszystkim tym jest przesłanie dla ludzi, którzy posługują się rozumem” – zacytował sentencję z Koranu.

Doszliśmy do zebr. Pan Kumar nigdy nie widział takich stworzeń, ba, nawet o nich nie słyszał. Dosłownie go zatkało.

– Nazywają się zebry – wyjaśniłem.

– Pomalowali je pędzlem?

– Nie, skąd, one tak po prostu wyglądają.

– A co się z nimi dzieje, jak pada deszcz?

– Nic.

– Te paski się nie rozpuszczają?

– Nie.

Wziąłem ze sobą parę marchewek. Została mi jedna, wielki i gruby okaz. Wyjąłem ją z torby. W tej samej chwili usłyszałem z prawej strony cichy chrzęst żwiru. Do barierki zbliżał się, utykając i zataczając się jak zwykle, mój nauczyciel pan Kumar.

– Dzień dobry, panie profesorze.

– Witaj, Pi.

Piekarz, człowiek nieśmiały, ale pełen godności, skinął nauczycielowi głową, na co tamten odpowiedział w podobny sposób.

Czujna zebra dostrzegła moją marchew i podeszła do niskiego ogrodzenia. Zastrzygła uszami i zaczęła grzebać kopytem. Przełamałem marchew na pół i dałem jedną połówkę jednemu panu Kumarowi, a drugą drugiemu.

– Dziękuję, Piscine – powiedział pierwszy.

– Dziękuję, Pi – zawtórował mu drugi. Pierwszy pan Kumar zbliżył się pierwszy i przełożył rękę przez ogrodzenie. Grube i mocne czarne wargi zwierzęcia chwyciły zachłannie marchew. Pan Kumar nie puszczał. Zebra wbiła zęby w marchew i ciachnęła ją na pół. Przez parę sekund słychać było głośne chrupanie, potem zebra sięgnęła po drugi kawałek, musnąwszy niemal wargami czubki palców pana Kumara. Puścił marchewkę i dotknął miękkich nozdrzy zwierzęcia.

Teraz nadeszła kolej drugiego pana Kumara. Ten był dla zebry łaskawszy. Kiedy już chwyciła jego połówkę marchwi, puścił ją. Zebra błyskawicznie wciągnęła marchew wargami. Pan Kumar i pan Kumar wyglądali na zachwyconych.

– Zebra, mówisz? – rzekł pan Kumar.

– Tak jest – odpowiedziałem. – Należy do tej samej rodziny co osioł i koń.

– Rolls-royce wśród koniowatych – powiedział pan Kumar.

– Co za zdumiewające stworzenie – dziwował się pan Kumar.

– Ta tutaj to zebra Granta – wyjaśniłem.

Equus burchelli boehmi – dodał pan Kumar.

Allahu akbar – uzupełnił pan Kumar.

– Jest bardzo piękna – zauważyłem.

I jeszcze długo przyglądaliśmy się zebrze.

ROZDZIAŁ 32

Jest wiele przykładów zaskakujących zachowań zwierząt. Wszystkie one są odpowiednikiem antropomorfizmu, czyli zoomorfizmem, kiedy to zwierzę uznaje jakąś istotę ludzką lub inne zwierzę za reprezentanta swego gatunku.

Najsłynniejszy przypadek jest także przypadkiem najczęściej spotykanym: mam tu na myśli pieska domowego, który tak dalece identyfikuje człowieka ze swym psim gatunkiem, że chce z nim spółkować, co potwierdzi każdy właściciel, który musiał odciągać takiego roznamiętnionego psa od nogi zażenowanego gościa.

Nasz aguti złocisty i paka cętkowana żyły bardzo zgodnie, garnąc się do siebie z wielkim upodobaniem i śpiąc razem, dopóki tego pierwszego nie ukradziono.

Wspominałem już o naszych nosorożcach i stadzie kóz, a także o zachowaniach lwów cyrkowych.

Istnieją potwierdzone przez naocznych świadków relacje o tonących marynarzach wynoszonych na powierzchnię wody przez delfiny, które to morskie ssaki w taki sam sposób pomagają sobie wzajemnie w razie potrzeby.

W literaturze przedmiotu wspomina się o gronostaju i szczurze, które żyły w wielkiej przyjaźni, choć gronostaj, zgodnie ze zwyczajami swego gatunku, natychmiast pożerał inne szczury.

Mieliśmy też własny przypadek osobliwego stłumienia instynktów drapieżcy. Pewna mysz mieszkała przez kilka tygodni ze żmijami. Podczas gdy inne myszy wrzucone do terrarium znikały w ciągu dwóch dni, mały, brązowawy Matuzalem zbudował sobie gniazdko, magazynował w różnych zakamarkach ziarno, które mu dawaliśmy, i biegał tam i z powrotem na oczach żmij. Byliśmy zdumieni. Umieściliśmy specjalną tabliczkę, żeby zwrócić uwagę zwiedzających na tę mysz. Skończyła wreszcie w dziwny sposób: ukąsiła ją mała żmija. Czy nie wiedziała o specjalnym statusie myszy? Może była jakoś wyjątkowo nietowarzysko usposobiona? Tak czy owak, ukąsiła mysz młoda żmija, ale pożarła – i to natychmiast – dorosła. Jeśli było to coś w rodzaju uroku, to młoda żmija przerwała jego działanie. Wszystko wróciło potem do normy. Kolejne myszy znikały w paszczach żmij po staremu.

W ogrodach zoologicznych często wykorzystuje się suki jako przybrane matki dla lwiątek. Choć lwiątka szybko wyrastają na zwierzęta większe i znacznie groźniejsze od swoich psich opiekunek, nigdy nie sprawiają im kłopotów, one zaś nigdy nie tracą cierpliwości ani poczucia władzy nad przybranym potomstwem. Musieliśmy umieścić napis, by wyjaśnić publiczności, że obecny w klatce pies nie jest żywym pokarmem dla lwów (podobnie jak w innym wypadku wyjaśnienie, że nosorożce są trawożerne i nie jedzą kóz).

Jak można wyjaśnić zjawisko zwierzęcego zoomorfizmu? Czyżby nosorożce nie umiały odróżnić dużego zwierzęcia od małego, twardej skóry od miękkiej sierści? Czy dla delfina nie jest całkiem jasne, jak wygląda delfin? Sądzę, że odpowiedź zawiera się w czymś, o czym wspomniałem już wcześniej, w tej odrobinie szaleństwa, która rządzi życiem w dziwny, ale zbawienny sposób. Aguti złocisty, podobnie jak nosorożec, potrzebował towarzystwa. Lwów nie obchodziło to, że ich przywódca jest słabą istotą ludzką; podtrzymywana fikcja gwarantowała im korzystny układ społeczny i zapobiegała galopującej anarchii. Co do wspomnianych lwiąt, zemdlałyby chyba ze strachu, gdyby wiedziały, że ich matka jest psem, bo oznaczałoby to, że właściwie nie mają matki, co jest dla każdego młodego ciepłokrwistego stworzenia największą katastrofą, jaka może je spotkać. Jestem pewien, że nawet ta dorosła żmija, połykając mysz, poczuła gdzieś w swojej słabo rozwiniętej świadomości ukłucie żalu z powodu straty jakiejś wyższej wartości, czegoś, co było pełnym fantazji odskokiem od samotnego i prymitywnego życia gada.

ROZDZIAŁ 33

Pokazuje mi swoje rodzinne pamiątki. Najpierw zdjęcia ślubne. Hinduski ślub z wyraźnie kanadyjskimi akcentami. On sam znacznie młodszy, ona również. W podróż poślubną wybrali się nad Niagarę. Było cudownie. Potwierdza to jego uśmiech. Cofamy się w czasie. Zdjęcia z okresu studiów na uniwersytecie w Toronto; z przyjaciółmi; przed gmachem College’u Świętego Michała; w swoim pokoju; podczas święta Diwali na Gerrard Street; w białej szacie podczas kazania w kościele Świętego Bazylego; także w bieli w laboratorium Wydziału Zoologii w dniu egzaminu dyplomowego. Na wszystkich zdjęciach uśmiech, ale oczy wyrażają co innego.

Zdjęcia z Brazylii z całymi hordami leniwców trójpalczastych in situ.

Przewracając kartkę w albumie, przeskakujemy przez Pacyfik – i tu nie ma prawie nic. Mówi mi, że spust migawki trzaskał regularnie – przy wszystkich zwykłych ważniejszych okazjach – ale nic się nie zachowało. Te parę zdjęć, które są, zebrał Mamaji i przysłał pocztą już po wszystkich wydarzeniach.

Jest tam między innymi zdjęcie zrobione w zoo podczas wizyty jakiegoś VIP-a. Czarno-białe, odkrywa przede mną inny świat. Jest na nim tłum ludzi. Ośrodkiem zainteresowania jest jakiś minister. W tle widać żyrafę. Na obrzeżach grupy rozpoznaję młodszego pana Adirubasamy.

– To Mamaji? – pytam, wskazując palcem.

– Tak – potwierdza.

Obok ministra stoi jakiś mężczyzna w okularach w rogowej oprawie, ze starannie zaczesanymi włosami. Wygląda mi na pana Patela, tyle że twarz ma bardziej okrągłą niż jego syn.

– Czy to twój ojciec? – pytam.

Kręci przecząco głową.

– Nie wiem, kto to jest.

Milczy przez kilka sekund, potem dodaje:

– Mój ojciec robił to zdjęcie.

Na tej samej stronie jest zdjęcie innej grupki, w większości uczniów. Puka w nie palcem.

– To jest Richard Parker – mówi.

Jestem zdumiony. Przyglądam się uważniej, próbując odczytać cechy osobowości Richarda Parkera. Niestety, zdjęcie jest czarno-białe i niezbyt ostre. Zrobione przypadkowo, w lepszych czasach. Richard Parker patrzy gdzieś w bok. Nie wie nawet, że ktoś go fotografuje.

Drugą stronę w całości zajmuje kolorowe zdjęcie basenu w Aurobindo Aśram. Jest to piękny, wielki basen na wolnym powietrzu, z refleksami światła na powierzchni czystej wody, z błękitnym dnem i przyległym mniejszym basenem z trampoliną.

Na następnej stronie jest zdjęcie bramy szkoły Petit Séminaire. Na portyku widnieje dewiza: Nil magnum nisi bonum. Nie ma wielkości bez dobroci.

I to wszystko. Całe dzieciństwo upamiętnione czterema przypadkowymi zdjęciami.

Mój gospodarz posępnieje.

– Najgorsze jest to – mówi – że już prawie nie pamiętam, jak wyglądała moja matka. Widzę ją w wyobraźni, ale ten obraz jest ulotny. Jak tylko chcę się na nim skupić, blaknie i znika. To samo z jej głosem. Gdybym zobaczył ją znów na ulicy, wszystko by wróciło. Ale to niemożliwe. To bardzo smutne nie pamiętać, jak wyglądała matka.

Zamyka album.

ROZDZIAŁ 34

– Pożeglujemy jak Kolumb – powiedział ojciec.

– Ale on miał nadzieję, że dopłynie do Indii – zauważyłem ponuro.

Sprzedaliśmy zoo, cały kram. Naszemu nowemu krajowi, gdzie miało się rozpocząć nowe życie. Poza upewnieniem się, że nasze zwierzęta czeka szczęśliwa przyszłość, mogliśmy dzięki transakcji opłacić podróż i została nam jeszcze spora suma na „rozruch” w Kanadzie (choć kiedy myślę o tym dziś, suma ta wydaje mi się śmieszna – jakże pieniądze mogą zaślepić!). Mogliśmy sprzedać nasze zwierzęta w Indiach, ale amerykańskie ogrody oferowały wyższe ceny. Weszła właśnie w życie CITES, Konwencja o Międzynarodowym Handlu Zagrożonymi Gatunkami Zwierząt, i możliwości sprzedaży świeżo schwytanych dzikich zwierząt spadły nagle do zera. Przyszłość ogrodów zoologicznych zależała teraz od innych przedsiębiorstw tego typu. Zoo w Puttuczczeri zwinęło manatki we właściwym czasie. Bito się dosłownie o nasze zwierzęta. Głównymi nabywcami zostało ostatecznie kilka ogrodów zoologicznych, przede wszystkim zoo Lincoln Park w Chicago i nowo powstały ogród w Minnesocie. Pozostałe zwierzęta powędrowały do Los Angeles, Louisville, Oklahomy i Cincinnati.

Dwa zwierzaki, mnie i Raviego, wysłano statkiem do Kanady. Bo czuliśmy się obaj jak zwierzaki. Nie chcieliśmy tam jechać. Nie chcieliśmy mieszkać w kraju porywistych wichrów i mroźnych zim, kraju, w którym temperatura spada do kilkudziesięciu stopni poniżej zera. Kanady nie było też na krykietowej mapie świata. Zanim jednak zakończyliśmy przygotowania do wyjazdu, zdążyliśmy oswoić się z myślą o opuszczeniu Indii i było nam ją łatwiej znieść. A przygotowania trwały grubo ponad rok. I dotyczyły nie tyle nas, ile zwierząt. Jeśli zważyć, że zwierzęta nie noszą ubrań ani obuwia, nie potrzebują pościeli, mebli, sprzętów kuchennych, przyborów toaletowych i kosmetyków, że mają w nosie swoją narodowość, że nie muszą się przejmować paszportami, pieniędzmi, perspektywami znalezienia pracy, szkołami, kosztami prowadzenia gospodarstwa, opieką lekarską – jednym słowem, jeśli wziąć pod uwagę ich absolutny luz, musi zdumiewać to, jak trudno ruszyć je z miejsca. Przeniesienie ogrodu zoologicznego można porównać do przeniesienia całego miasta. Roboty papierkowej było mnóstwo. Zużyto litry wody na samo zwilżanie znaczków. Tysiące razy wypisywano „Szanowny Panie taki i taki”. Były tysiące ofert. Westchnień. Wyrażanych głośno wątpliwości. Targów. Decyzji posyłanych wyżej, do zatwierdzenia. Uzgadniania cen. Impasów w negocjacjach. Podpisów w kropkowanych liniach. Gratulacji z okazji udanego zakupu. Świadectw pochodzenia. Świadectw zdrowia. Starań o zezwolenia na import. Wyjaśnień dotyczących zasad kwarantanny. Dochodziło do tego organizowanie transportu. Fortuna wydana na rozmowy telefoniczne. Krąży w środowisku taki dowcip, mocno zresztą wyświechtany, że papiery, jakich wymaga sprzedanie ryjówki, ważą więcej niż słoń, a dokumentacja towarzysząca sprzedaży słonia więcej niż wieloryb, i że wobec tego nigdy, przenigdy nie należy sprzedawać wieloryba. Wydawało się, że Puttuczczeri łączy z Minneapolis via Delhi i Waszyngton jakiś jeden długi ciąg biurokratów, a każdy z nich czeka ze swoim formularzem, każdy ma jakiś problem, jakieś wątpliwości. Nawet wysłanie tych zwierząt na Księżyc nie byłoby chyba bardziej skomplikowane. Ojciec rwał włosy z głowy i kilka razy był bliski rezygnacji.

Zdarzały się niespodzianki. Na większość naszych ptaków i gadów, naszych lemurów, nosorożców, orangutanów, gepardów, hien, zebr, niedźwiedzi himalajskich i wargaczy, słoni indyjskich, kozłów górskich i innych zwierząt był popyt, ale inne, na przykład Elfie, pomijane były milczeniem.

– Operacja katarakty! – wykrzykiwał ojciec, machając listem. – Wezmą ją, jeśli zoperujemy jej kataraktę na prawym oku. Operacja oka u hipopotama! Czego zażądają w następnej kolejności? Zoperowania nosów nosorożcom?

Niektóre z naszych zwierząt, na przykład lwy i pawiany, uznano za „zbyt pospolite”. Ojciec sprytnie wymienił je na orangutana z zoo w Majsurze i szympansa z ogrodu w Manili. (Jeśli chodzi o Elfie, dożyła kresu swych dni w zoo w Triwandrumie). Jeden z ogrodów prosił o „autentyczną bramińską krowę” dla dziecięcego zwierzyńca. Ojciec zapuścił się w głąb miejskiej dżungli Puttuczczeri i kupił tam krowę z czarnymi, wilgotnymi oczami, grubym karkiem i prostymi rogami sterczącymi do góry jak pantograf. Żeby przydać zwierzęciu autentyzmu, kazał pomalować jej rogi jaskrawopomarańczową farbą i przyczepić do nich plastikowe dzwoneczki.

Z Ameryki przyjechała trzyosobowa delegacja. Byłem strasznie ciekawy tych ludzi. Nigdy dotąd nie widziałem prawdziwych, żywych Amerykanów. Byli różowi, tłuściutcy, przyjacielscy, znali się na rzeczy i pocili się obficie. Obejrzeli dokładnie nasze zwierzęta. Większość uśpili, a potem za pomocą stetoskopów zbadali pracę ich serca, zrobili analizę moczu i kału, jakby był w tych wydalinach jakiś horoskop, pobrali krew, obmacali grzbiety i zady, postukali w zęby, oślepiali światłem latarek, szczypali, głaskali i wyrywali włosy. Biedne zwierzaki! Myślały pewnie, że to pobór do amerykańskiej armii. Na zakończenie Amerykanie pożegnali nas szerokimi uśmiechami i żelaznymi uściskami dłoni.

W rezultacie zwierzęta, podobnie jak my, zostały zaopatrzone w stosowne papiery. Stały się w ten sposób przyszłymi jankesami, a my – przyszłymi Kanadyjczykami.

ROZDZIAŁ 35

Opuściliśmy Madras 21 czerwca 1977 roku na pływającym pod panamską banderą japońskim frachtowcu „Tsimtsum”. Oficerowie byli Japończykami, załoga składała się z Tajwańczyków, sam statek był wielki i imponujący. Ostatniego dnia pożegnałem się z Mamajim, z panem Kumarem i drugim panem Kumarem, ze wszystkimi kolegami i nawet z wieloma nieznajomymi. Matka włożyła swoje najpiękniejsze sari. Długi warkocz, kunsztownie zwinięty, przybrała girlandą z kwiatów jaśminu. Wyglądała pięknie. I była smutna. Opuszczała bowiem Indie, Indie upałów i monsunów, pól ryżowych i rzeki Kaweri, długich wybrzeży i kamiennych świątyń, wozów zaprzężonych w woły i kolorowych ciężarówek, kraj przyjaciół i znajomych sklepikarzy, ulicy Nehru i Goubert Salai i tak dalej. Indie tak dobrze jej znane i tak drogie sercu. Podczas gdy jej mężczyźni – a za takiego siebie uważałem, choć miałem tylko szesnaście lat – palili się do wyjazdu, byli już w głębi serca mieszkańcami Winnipeg, ona zwlekała, jak mogła.

W przeddzień naszego wyjazdu zapytała z przejęciem, wskazując na ulicznego sprzedawcę papierosów:

– Może powinniśmy kupić parę paczek?

– W Kanadzie są papierosy – odparł ojciec. – Zresztą po co ci papierosy? Przecież nie palimy.

Owszem, w Kanadzie były papierosy, ale czy mieli tam markę Gold Flake? Czy mieli lody Arun? Rowery Heroes? Telewizory Onidas? Czy mieli samochody Ambassador? Księgarnie Higginbothams? Takie myśli, jak podejrzewam, kłębiły się w głowie matki, kiedy rozważała, czy powinniśmy kupić papierosy.

Zwierzętom zaaplikowano środki uspokajające, klatki załadowano i zabezpieczono, zmagazynowano zapas żywności, przydzielono pasażerom koje, odwiązano cumy, rozległ się gwizd syren. Kiedy statek wypływał powoli z portu i pilotowany przez holownik kierował się w stronę otwartego oceanu, machałem ręką jak oszalały, żegnając Indie. Świeciło słońce, wiał lekki wietrzyk, w górze rozlegały się krzyki mew. Byłem ogromnie podniecony.

Sprawy nie potoczyły się tak, jak się tego spodziewaliśmy, ale cóż można na to poradzić? Trzeba brać życie takim, jakie jest, i zrobić z niego jak najlepszy użytek.

ROZDZIAŁ 36

Miasta w Indiach są wielkie i zatłoczone, ale poza ich granicami ciągną się bezkresne przestrzenie, na których trudno spotkać żywą duszę. Pamiętam, jak dziwiłem się, gdzie mogło się schować 950 milionów Indusów.

To samo można powiedzieć o jego domu.

Przychodzę trochę za wcześnie. Wstępuję akurat na betonowe stopnie werandy, kiedy z frontowych drzwi wypada jakiś nastolatek. Ma na sobie strój baseballowy, w rękach odpowiedni sprzęt i śpieszy się okropnie. Na mój widok staje jak wryty, lekko spłoszony. Odwraca się i woła do wnętrza domu: „Tato, przyszedł pan pisarz!”. Rzuca mi krótkie „Hi” i znika.

W drzwiach staje jego ojciec.

– Witam – mówi.

– To pański syn? – pytam z niedowierzaniem.

– Tak.

Żeby to uwiarygodnić, przywołuje na twarz uśmiech.

– Przepraszam, że was formalnie nie przedstawiłem. Pędził na trening. Ma na imię Nikhil. Mówią do niego Nick.

Stoimy w przedpokoju.

– Nie wiedziałem, że ma pan syna – mówię. Rozlega się szczekanie. Czarno-brązowy kundelek pędzi w moją stronę, sapiąc i parskając. Wskakuje mi na nogę. – I psa – dodaję.

– Jest niegroźny. Tata, leżeć!

Tata ignoruje polecenie. Słyszę znowu słowa powitania, tyle że tym razem nie jest to pozdrowienie krótkie i dynamiczne jak w wypadku Nicka, ale przeciągłe, nosowe i śpiewne „Hello” z „oooooo”, które odbieram jak klepnięcie w ramię lub lekkie, delikatne szarpnięcie za nogawkę.

Odwracam się; na sofie w salonie siedzi, patrząc na mnie nieśmiało, mała, brązowoskóra dziewczynka. Wygląda ślicznie w różowej sukience, czuje się też, że jest u siebie. Trzyma na rękach pomarańczowego kota; nad jej skrzyżowanymi ramionami widać tylko dwie przednie sterczące sztywno w górę łapy i wciśniętą między nie głowę. Cała reszta kota wisi swobodnie, sięgając niemal podłogi. Zwierzę robi wrażenie całkiem zadowolonego z tej pozycji.

– A to pewnie pańska córka – mówię.

– Tak. To Usha. Usha, kochanie, czy jesteś pewna, że Mokasynowi jest tak wygodnie?

Usha puszcza Mokasyna. Upadek na podłogę również nie robi na nim wrażenia.

– Jak się masz, Usha – mówię.

Podchodzi do ojca i zerka na mnie zza jego nogi.

– Co ty wyprawiasz, maleńka? – pyta mój gospodarz. – Dlaczego się chowasz?

Dziewczynka nie odpowiada, posyła mi tylko krótki uśmiech i chowa twarz.

– Ile masz lat, Usha? – pytam.

Nie odpowiada.

Piscine Molitor Patel, znany powszechnie jako Pi Patel, pochyla się i podnosi dziewczynkę.

– Potrafisz odpowiedzieć na to pytanie? Co? Masz cztery lata. Jeden, dwa, trzy, cztery.

Przy każdej kolejnej liczbie dotyka wskazującym palcem jej noska. Dziewczynkę strasznie to śmieszy. Chichocze i chowa twarz w zagłębieniu ramienia ojca.

Ta historia ma szczęśliwe zakończenie.

Загрузка...