CZĘŚĆ DRUGA

Ocean Spokojny

ROZDZIAŁ 37

Statek tonął. Wydawał z siebie dźwięk podobny do potwornego metalicznego beknięcia. Przeróżne szczątki znikały z bulgotem pod wodą. Wszystko wyło: morze, wicher, moje serce. Z szalupy dostrzegłem nagle w wodzie coś żywego.

– Richardzie Parkerze! Czy to ty? – zawołałem. – Nic nie widzę. Och, żeby choć na chwilę przestało padać. Richardzie Parkerze! Richardzie Parkerze! Tak, to ty!

Widziałem jego łeb. Walczył, żeby utrzymać się na powierzchni.

– Jezus, Maria, Mahomecie i Wisznu, jak to dobrze, że cię widzę, Richardzie Parkerze! Błagam, nie poddawaj się! Płyń tu do mnie, do szalupy. Słyszysz ten gwizd? Triii! triii! triii! Dobrze słyszysz. Płyń, płyń! Jesteś dobrym pływakiem. To nie jest nawet trzydzieści metrów.

Zobaczył mnie. Wyglądał na przerażonego. Zaczął płynąć w moją stronę. Masy rozszalałej wody przelewały się nad nim. Wyglądał na małego i bezradnego.

– Richardzie Parkerze, czy możesz uwierzyć w to, co się nam przydarzyło? Powiedz mi, że to tylko zły sen. Powiedz, że to nieprawda. Powiedz, że leżę wciąż na swojej koi na „Tsimtsumie”, przewracam się i rzucam, i zaraz się obudzę z tego koszmaru. Powiedz, że wciąż jestem szczęśliwy. Gdzie jesteś, mamo, mój mądry i czuły aniele stróżu? Gdzie jesteś, wiecznie zatroskany ojcze? A ty, Ravi, wspaniały bohaterze mojego dzieciństwa? Chroń mnie, Wisznu, chroń, Allahu, ratuj, Chryste! Ja tego chyba nie zniosę! Triii! triii! triii!

Nie odniosłem żadnych obrażeń, ale jeszcze nigdy nie czułem tak dojmującego, szarpiącego nerwy bólu i nigdy tak potwornie nie bolało mnie serce.

Nie dawał sobie rady. Tonął. Ledwie posuwał się naprzód i tracił siły. Nos i pysk szły co chwila pod wodę. Tylko wzrok miał niezmiernie utkwiony we mnie.

– Co ty robisz, Richardzie Parkerze? Czy ci życie niemiłe? Jeśli chcesz żyć, to płyń! Triii! triii! triii! Przebieraj łapami. Mach! Mach! Mach!

Wzdrygnął się gwałtownie i znów zaczął płynąć.

– A co z moją wielką rodziną – ptakami, wielkimi zwierzętami i gadami? Wszystko, co sobie ceniłem w życiu, zostało unicestwione. Czy nie należy mi się żadne wyjaśnienie? Mam cierpieć piekło bez żadnego znaku z nieba? Jeśli tak, to po co mamy rozum, Richardzie Parkerze? Czy tylko po to, aby objaśniał nam sprawy praktyczne – jak zdobywać pożywienie, przyodziewek i schronienie? Dlaczego rozum nie daje odpowiedzi na ważniejsze pytania? Dlaczego umiemy tak daleko zarzucić ich sieć, a łowimy tylko te odpowiedzi, i które są blisko? I po co ta sieć taka wielka, skoro tak niewiele jest do złowienia?

Jego łeb ledwie wystawał ponad wodę. Richard Parker patrzył w górę, żeby po raz ostatni uchwycić widok nieba. W łodzi było koło ratunkowe z przywiązaną do niego liną. Chwyciłem je i zacząłem nim wymachiwać nad głową.

– Widzisz to koło, Richardzie Parkerze? Widzisz je? Złap się go! Uuuuch! Spróbuję jeszcze raz. Uuuuch!

Był zbyt daleko. Ale widok koła lecącego w jego stronę obudził w nim nadzieję. Richard Parker odżył i zaczął młócić wodę łapami z wielką energią i desperacją.

– O tak! Raz, dwa. Raz, dwa. Raz, dwa. Chwytaj powietrze, kiedy możesz. Uważaj na fale. Triii! triii! triii!

Serce ściskała mi lodowata obręcz. Czułem się chory z rozpaczy. Wiedziałem jednak, że nie czas na uleganie paraliżującemu szokowi. Tu potrzebny był szok aktywności. Coś we mnie nie chciało się poddawać, nie chciało rezygnować z życia, pragnęło walczyć do samego końca. Skąd ta moja cząstka czerpała siłę, nie wiem.

– Czy to nie paradoks, Richardzie Parkerze? Jesteśmy w piekle, a jednak boimy się nieśmiertelności. Popatrz tylko, jak jesteś blisko! Triii! triii! triii! Hurra, hurra! Udało ci się, Richardzie Parkerze, udało się! Łap! Ufff!

Rzuciłem kołem z całych sił. Upadło tuż przed nim. Richard Parker wyprężył się resztkami sił i schwycił je łapami.

– Trzymaj mocno, wciągnę cię. Nie puszczaj. Przyciągaj łódź wzrokiem, a ja będę ciągnął rękami. Za chwilkę znajdziesz się w szalupie i będziemy razem. Zaraz, zaraz. Chwileczkę! Razem? Będziemy razem? Czy ja oszalałem?

Ocknąłem się. Uświadomiłem sobie, co robię. Szarpnąłem za linę.

– Puszczaj to koło, Richardzie Parkerze! Puszczaj – zawołałem. – Nie chcę cię tutaj, rozumiesz? Płyń gdzie indziej. Zostaw mnie. Zjeżdżaj. Toń! Utop się!

Przebierał energicznie łapami. Złapałem za wiosło i zamachnąłem się, w nadziei, że go odepchnę. Chybiłem i wiosło wypadło mi z rąk.

Chwyciłem drugie. Wcisnąłem je w dulkę i naparłem na nie z całych sił, licząc na to, że zdołam uciec. Ale udało mi się tylko wykręcić szalupę tak, że jeden jej koniec znalazł się tuż przed nosem Richarda Parkera.

Muszę go zdzielić w łeb! Podniosłem wiosło nad głowę.

Był jednak zbyt szybki. Uczepił się pazurami burty i wdrapał się do łodzi.

– O Boże!

Ravi miał rację. Przepowiedział mi trafnie, że będę następną kozą. Miałem w łodzi mokrego, roztrzęsionego, na wpół utopionego trzyletniego tygrysa bengalskiego. Richard Parker podniósł się chwiejnie na nogi; kiedy napotkał mój wzrok, rozjarzyły mu się ślepia. Uszy położył po sobie, pazury miał schowane. Jego łeb przypominał rozmiarem i kolorem koło ratunkowe, tyle że wyposażone w zęby.

Odwróciłem się, przestąpiłem zebrę i wyskoczyłem za burtę.

ROZDZIAŁ 38

Nic z tego nie rozumiem. Przez wiele dni statek parł naprzód z obojętnością aroganta nieczułego na to, co dzieje się dookoła. Świeciło słońce, padał deszcz, wiał wicher, kłębiły się wiry i prądy, ocean formował na swej powierzchni pagórki i rył w niej doliny – a „Tsimtsum” pozostawał niewzruszony. Sunął niespiesznie naprzód z pewnością kolosalnego pływającego kontynentu.

Przed podróżą kupiłem mapę świata. Przypiąłem ją na korkowej tablicy w naszej kajucie. Każdego ranka dowiadywałem się na mostku o pozycję statku i zaznaczałem ją szpilką z pomarańczowym łebkiem. Płynęliśmy z Madrasu przez Zatokę Bengalską i cieśninę Malakkę, okrążając Singapur, do Manili. Rozkoszowałem się każdą minutą rejsu. To, że jestem na statku, było szalenie podniecające. Opieka nad zwierzętami wymagała nieustannej pracy. Co wieczór padaliśmy na łóżka śmiertelnie zmęczeni. Postój w Manili trwał dwa dni; zaopatrzyliśmy się w świeżą żywność, przyjęliśmy nowy ładunek, dokonano również rutynowych zabiegów konserwacyjnych w maszynowni. Interesowały mnie tylko dwa pierwsze punkty. Świeża żywność obejmowała między innymi tony bananów, a nowym ładunkiem była kongijska szympansica, element targów prowadzonych przez ojca. W każdej tonie bananów znajdowały się dobre trzy-cztery funty wielkich czarnych pająków. Szympansica wyglądała jak mniejszy, szczuplejszy goryl, ale miała bardziej wredny wyraz pyska; wyraźnie brakowało jej melancholijnej delikatności większego kuzyna. Kiedy szympans dotknie przypadkiem czarnego pająka przyczajonego w kiści bananów, wzdryga się i robi, podobnie jak człowiek, małpie miny, po czym rozgniata go ze złością palcem, czego człowiek już raczej nie czyni. Uważałem, że banany i szympansica są o wiele ciekawsze niż hałaśliwe, brudne maszyny w mrocznych trzewiach statku. Ravi spędzał tam całe dni, przyglądając się pracy konserwatorów. Jak mi doniósł, coś z maszynami było nie w porządku. Czy były jakieś kłopoty z ich naprawieniem? Nie wiem. I nie sądzę, żeby ktokolwiek się tego kiedykolwiek dowiedział. Odpowiedź pozostała tajemnicą spoczywającą na dnie, na głębokości tysięcy stóp.

Opuściliśmy Manilę i wypłynęliśmy na wody Oceanu Spokojnego. Czwartego dnia, w połowie drogi do Midway, statek zatonął. Zniknął w mikroskopijnej dziurce na mojej mapie. Na moich oczach góra runęła i zniknęła niemal u moich stóp. Znalazłem się wśród masy rzygowin cierpiącego na niestrawność statku. Zemdliło mnie. Przeżyłem szok. Ogarnęło mnie poczucie wielkiej wewnętrznej pustki, którą później wypełniła cisza. Jeszcze przez wiele dni czułem ból i lęk ściskał mi serce.

Myślę, że nastąpił wybuch. Nie mogę jednak stwierdzić tego z całą pewnością. Wszystko zaczęło się, kiedy spałem. Cokolwiek to było, obudziło mnie. Statek nie był luksusowym liniowcem. Był brudnym frachtowcem, nie przeznaczonym do przewozu pasażerów i nie zaprojektowanym z myślą o ich komforcie. Przez cały czas słychać było jakiś rumor. Tylko dlatego, że poziom tych hałasów się nie zmieniał, spaliśmy jak dzieci. Była to właściwie odmiana ciszy, której nic nie mogło zakłócić: ani chrapanie Raviego, ani moje gadanie przez sen. Tak więc wybuch, jeśli taki rzeczywiście nastąpił, nie był hałasem nowym, tylko wybijał się ponad ten normalny. Obudziłem się, podrywając się nerwowo, jakby Ravi przekłuł balon tuż przy moim uchu. Spojrzałem na zegarek. Było wpół do piątej nad ranem. Wychyliłem się z koi i spojrzałem na łóżko pode mną. Ravi spał.

Ubrałem się i zszedłem z koi. Zwykle śpię jak zabity, więc w normalnej sytuacji zasnąłbym z powrotem. Nie wiem, dlaczego wstałem tamtej nocy. Kierowało mną coś więcej niż zwykłe motywacje Raviego. Mój brat lubił słowo „zew”; często oświadczał, że słyszy „zew przygody”, i znikał, żeby buszować po statku. Tymczasem hałas wrócił do normalnego poziomu, choć nieco się zmienił, był jakby bardziej stłumiony.

Potrząsnąłem Ravim.

– Ravi! – szepnąłem. – Coś dziwnie huknęło. Chodź, zbadamy, co to takiego.

Spojrzał na mnie sennym wzrokiem. Potrząsnął głową i przewrócił się na drugi bok, podciągając koc pod brodę. Och, Ravi!

Otworzyłem drzwi kabiny. Pamiętam, jak szedłem korytarzem. Teraz, w nocy, wyglądał tak samo jak w dzień. Ale ja czułem noc w sobie, w swoim wnętrzu. Zatrzymałem się przy drzwiach kabiny matki i ojca i zastanawiałem się, czy zapukać. Pamiętam, że spojrzałem na zegarek i postanowiłem jednak nie pukać. Ojciec lubił spać. Zdecydowałem, że wyjdę na główny pokład, żeby zaczekać na wschód słońca. Liczyłem na to, że może zobaczę spadające gwiazdy. Myślałem wciąż o nich, wchodząc po stopniach na górę. Nasze kajuty były na drugim poziomie od pokładu. Zdążyłem zapomnieć o tym dziwnym odgłosie.

Dopiero kiedy pchnąłem ciężkie drzwi prowadzące na główny pokład, uświadomiłem sobie, jaka jest pogoda. Czy można to było nazwać sztormem? To prawda, że padało, ale niezbyt mocno. Nie była to z pewnością ulewa, jaka towarzyszy letnim monsunom. Trochę też wiało. Myślę, że niektóre mocniejsze podmuchy mogłyby porwać parasol. Szedłem jednak przez pokład bez większych trudności. Ocean wyglądał na wzburzony, ale na szczurze lądowym morze zawsze robi takie wrażenie, zawsze wydaje mu się piękne, surowe i groźne. Fala była wysoka, wiatr miotał strzępami białej piany o burtę. Widziałem już jednak coś takiego wcześniej i wtedy statek nie zatonął. Frachtowiec to potężna i solidna konstrukcja, prawdziwe cudo inżynierii. Jest tak pomyślany, aby utrzymać się na wodzie w najgorszych warunkach. Chyba przy takiej pogodzie statek nie może zatonąć? Przecież wystarczy, że zamknę za sobą drzwi, a sztorm się skończy. Szedłem więc dalej przez pokład. Uchwyciłem się relingu i stanąłem oko w oko z żywiołami. To była prawdziwa przygoda.

– Kanado, przybywam! – zawołałem, przemoczony i zziębnięty do szpiku kości. Czułem się bardzo dzielny. Było jeszcze ciemno, ale rozwidniło się na tyle, że można było sporo zobaczyć. Nikły blask przedświtu oświetlał prawdziwe pandemonium. Natura potrafi stworzyć ekscytujące widowisko! Scena jest ogromna, światło dramatyczne, statystów nieprzebrana rzesza, a budżet na efekty specjalne absolutnie nieograniczony. To, co miałem przed oczami, było efektownym spektaklem w wykonaniu wiatru i wody, czymś w rodzaju trzęsienia ziemi, jakiego nie potrafiliby zainscenizować nawet w Hollywood. Ale kataklizm kończył się jak gdyby u moich stóp. Pokład był solidny i stabilny. Czułem się jak widz bezpiecznie usadowiony na krzesełku.

Dopiero kiedy rzuciłem okiem w stronę pokładu szalupowego, ogarnął mnie niepokój. Szalupa nie zwisała w pionie, tylko sterczała krzywo na żurawikach. Odwróciłem się i spojrzałem na swoje dłonie. Zaciśnięte na relingu palce aż mi zbielały. Nie bałem się burzy, ale trzymałem się mocno, bo gdybym się puścił, rzuciłoby mną o pokład. Statek miał przechył. Nie był wprawdzie znaczny, ale wystarczający, żebym się zdziwił. Kiedy się nieco wychyliłem i spojrzałem w dół, stwierdziłem, że burta nie opada prostopadle do wody. Widać było cały wielki i czarny bok statku.

Wstrząsnął mną zimny dreszcz. Stwierdziłem, że to jednak niebezpieczne. Ze pora wracać do zacisza kabiny. Puściłem reling, podbiegłem do ściany i trzymając się jej, dotarłem do drzwi. Pociągnąłem za klamkę. Pod pokładem słychać było jakieś hałasy, jakby głębokie, trzewiowe stękanie. Potknąłem się i upadłem. Nic się jednak nie działo. Wstałem. Trzymając się poręczy, zszedłem po schodkach, etapami, po cztery stopnie. Zdążyłem pokonać jeden poziom, kiedy zobaczyłem wodę. Masę wody. Zagrodziła mi drogę. Wdzierała się od dołu jak wzburzony tłum, rozszalała, spieniona, kipiąca. Schody znikały w czarnej topieli. Nie wierzyłem własnym oczom. Co tu robi ta woda? Skąd się wzięła? Stałem jak przykuty do stopni, wystraszony i całkiem bezradny. Tam niżej była moja rodzina.

Wbiegłem z powrotem na górę. Wydostałem się na główny pokład. To, co zobaczyłem, nie było już atrakcyjne dla oka. Ogarnął mnie paniczny lęk. Teraz było już dla mnie oczywiste, że statek fatalnie się przechylił. Wzdłuż osi też nie trzymał poziomu. Widać było gołym okiem przechył w stronę rufy. Spojrzałem za burtę. Do powierzchni wody było nie więcej niż osiemnaście stóp. Statek tonął. Mój umysł z trudem to ogarniał. Było to tak samo nieprawdopodobne, jak to, że księżyc się zapali.

Gdzie się podziali oficerowie i załoga? Co robili? Spojrzałem w stronę dziobu i zobaczyłem w mroku biegających mężczyzn. Zdawało mi się też, że widzę jakieś zwierzęta, ale natychmiast uznałem to za grę cieni i deszczu. Wprawdzie przy ładnej pogodzie otwierano pokrywy luków ładowni, w której znajdowały się zwierzęta, ale pozostawały one cały czas w klatkach. W końcu transportowaliśmy niebezpieczne dzikie bestie, a nie bydło i trzodę chlewną. Zdawało mi się też, że słyszę gdzieś w górze, na mostku, czyjeś okrzyki.

Nagle statek zadygotał i wtedy rozległ się ten niesamowity odgłos, to potworne metaliczne beknięcie. Co to było? Czyżby zbiorowy krzyk protestu wobec bliskiej śmierci? Czy krzyk statku, który właśnie oddał ducha? Upadłem. Zerwałem się błyskawicznie. Spojrzałem znów za burtę. Ocean się podnosił. Fale były coraz bliżej. Tonęliśmy, i to błyskawicznie.

Słyszałem wyraźnie skrzek małp. Pokład drżał mi pod nogami. Oszalały z przerażenia gaur – dziki indyjski bawół – wypadł jak burza zza zasłony deszczu i przegalopował obok mnie z łoskotem. Patrzyłem na niego oniemiały i zdumiony. Kto go, na Boga, wypuścił?

Pobiegłem w stronę schodków prowadzących na mostek. Tam byli zwykle oficerowie, jedyni ludzie na statku, którzy mówili po angielsku, panowie naszego losu, ci, którzy mogli wszystkiemu zaradzić. Oni mi wszystko wyjaśnią. Zatroszczą się o mnie i moją rodzinę. Wspiąłem się na mostek kapitański. Od strony prawej burty nie było nikogo. Pobiegłem na drugą stronę. Zobaczyłem trzech mężczyzn, członków załogi. Znów upadłem. Podniosłem się. Marynarze patrzyli za burtę. Zacząłem krzyczeć. Odwrócili się, zobaczyli mnie i wymienili spojrzenia. Coś zaszwargotali i ruszyli pośpiesznie w moją stronę. Poczułem ulgę i wzbierającą we mnie wdzięczność.

– Bogu dzięki, że panów znalazłem. Co się dzieje? Strasznie się boję. Na dole jest woda. Martwię się o moją rodzinę. Nie mogłem zejść na nasz poziom. Czy to normalne? Czy sądzicie panowie, że…

Jeden z mężczyzn przerwał mi i mówiąc coś po chińsku, wcisnął mi do rąk kamizelkę ratunkową. Zauważyłem pomarańczowy gwizdek dyndający u kamizelki. Mężczyźni energicznie kiwali głowami. Kiedy mnie złapali i unieśli na swych silnych ramionach, nie przejąłem się specjalnie. Pomyślałem, że chcą mi pomóc. Ufałem im tak bardzo, że kiedy podnieśli mnie wysoko, znów poczułem przypływ wdzięczności. Dopiero kiedy cisnęli mną za burtę, ogarnęły mnie wątpliwości.

ROZDZIAŁ 39

Wylądowałem, odbijając się jak od trampoliny od napiętej, na pół rozwiniętej plandeki szalupy wiszącej czterdzieści stóp niżej. To, że nie zrobiłem sobie krzywdy, było prawdziwym cudem. Wypuściłem z rąk kamizelkę, został mi w dłoni tylko gwizdek. Szalupa opuszczona była jedynie częściowo; wychylona na żurawikach, kołysała się miotana podmuchami wiatru jakieś dwadzieścia stóp nad powierzchnią wody. Spojrzałem w górę. Dwóch mężczyzn patrzyło w dół, wskazując gwałtownymi gestami na szalupę i wrzeszcząc coś do mnie. Nie miałem pojęcia, o co im chodzi. Myślałem, że chcą pójść w moje ślady i wskoczyć do łodzi. Tymczasem oni odwrócili nagle głowy, przerażeni, a nad relingiem śmignęła zebra, z wdziękiem konia pokonującego przeszkodę. Ale nie trafiła na brezent. Ważący ponad pięćset funtów ogier wylądował z głośnym trzaskiem na ostatniej ławce, rozbijając ją w drzazgi i wstrząsając całą łodzią. Rozległ się krzyk bólu. Mogłem się spodziewać ryku osła lub rżenia konia, ale odgłos, jaki wydała z siebie zebra, w niczym nie przypominał ani ryku, ani rżenia. Można to było nazwać eksplozją szczekliwych dźwięków-kua-ha-ha, kua-ha-ha, kua-ha-ha – utrzymanych w tonacji najwyższej rozpaczy. Rozchylone, wręcz wywinięte wargi zwierzęcia drżały, odkrywając żółte zęby i ciemnoróżowe dziąsła. Szalupa zerwała się z zaczepów i uderzyliśmy w spienioną wodę.

ROZDZIAŁ 40

Richard Parker nie skoczył za mną do wody. Wiosło, którego zamierzałem użyć jako maczugi, pływało obok szalupy. Schwyciłem je równocześnie z kołem ratunkowym, uwolnionym teraz od poprzedniego użytkownika. Znalezienie się w wodzie było strasznym szokiem. Czułem się tak, jakbym wpadł do zmurszałej, rozsypującej się studni. Masy wody waliły się na mnie z góry. Sól szczypała mnie w oczy. Głębia wciągała. Nie mogłem oddychać. Gdyby nie koło ratunkowe, nie przetrwałbym minuty.

Nagle kilkanaście stóp od siebie zobaczyłem tnący wodę trójkąt. Rozpoznałem płetwę rekina. Zimny, wilgotny dreszcz przebiegł mi po plecach. Podpłynąłem najszybciej, jak mogłem, do tego końca szalupy, który był pokryty brezentem. Opierając się na kole ratunkowym, podciągnąłem się nieco w górę. Richarda Parkera nigdzie nie było widać. Nie leżał ani na brezencie, ani na ławce, ale prawdopodobnie na dnie łodzi. Podciągnąłem się jeszcze raz. Zdołałem tylko przez moment zobaczyć na drugim końcu szalupy miotający się bezładnie łeb zebry. Kiedy znów osunąłem się do wody, kolejna płetwa rekina przemknęła tuż obok mnie.

Jaskrawopomarańczowy brezent przymocowany był do łodzi mocną nylonową linką, przechodzącą przez metalowe pierścienie w plandece i zaczepioną na grubych hakach przy burtach. Tak się złożyło, że znalazłem się w wodzie od strony dziobu. Tu, nad stewą – krótką i tępą, podobną do perkatego nosa – brezent nie był napięty tak mocno jak na burtach. Pomiędzy dwoma przeciwległymi hakami był pewien luz. Podniosłem wiosło i wsunąłem je w tę zbawienną dla mnie szczelinę. Szalupa miała teraz coś w rodzaju bukszprytu, sterczącego, choć nieco koślawo, nad falami. Podciągnąłem się i oplotłem wiosło nogami. Jego rękojeść napierała na brezent, ale wszystko, plandeka, linka i wiosło, trzymało pewnie. Zawisłem nad wodą, choć bardzo nisko, i grzebienie nieco wyższych fal wciąż mnie atakowały.

Byłem sam, straciłem rodziców, znajdowałem się na środku oceanu. Wisiałem na wiośle, miałem przed sobą dorosłego tygrysa, pod sobą rekiny, a wokół szalejący sztorm. Gdybym oceniał swoje szansę racjonalnie, dałbym za wygraną i puściłbym wiosło, licząc tylko na to, że utonę, zanim zostanę zjedzony. Ale nie przypominam sobie, aby w tych pierwszych minutach względnego bezpieczeństwa nawiedziła mnie choćby jedna refleksja. Nawet nie zauważyłem, kiedy zaczęło świtać. Trzymałem się wiosła, trzymałem się go kurczowo, Bóg jeden wie, dlaczego.

Po pewnym czasie znalazłem lepsze zastosowanie dla koła ratunkowego. Wyciągnąłem je z wody i nasadziłem na wiosło, przesuwając je tak, aż znalazłem się w jego pierścieniu. Teraz musiałem się trzymać tylko nogami. Wprawdzie gdyby pojawił się Richard Parker, byłoby mi trudniej puścić się wiosła i spaść do wody, ale nie mogłem unikać wszystkich koszmarnych zagrożeń naraz. Uznałem, że najgroźniejszy jest ocean, a dopiero potem tygrys.

ROZDZIAŁ 41

Żywioły pozwoliły mi przeżyć. Szalupa nie utonęła. Richard Parker się nie pokazywał. Rekiny czyhały na żer, ale nie szarżowały. Fale atakowały, ale nie zmyły mnie do oceanu.

Patrzyłem, jak statek znika pod wodą wśród bulgotów i stęknięć. Światła zamigotały i zgasły. Wypatrywałem rodziny, kogoś, kto przeżył, drugiej szalupy, czegokolwiek, co dałoby mi nadzieję. Nie wypatrzyłem niczego. Był tylko deszcz i fale czarnego oceanu, grasujące wśród tragicznych szczątków.

Ciemność spełzła z nieba. Deszcz przestał padać.

Nie mogłem trwać w nieskończoność w pozycji, w jakiej się znajdowałem. Byłem zziębnięty. Bolał mnie kark, zesztywniały od trzymania głowy w jednym położeniu i nieustannego wyciągania szyi. Koło ratunkowe piło mnie boleśnie w plecy. Poza tym, jeśli miałem dostrzec jakieś inne szalupy, musiałem wywindować się wyżej.

Zacząłem cal po calu przesuwać się po wiośle, aż dotknąłem stopami dziobu. Musiałem zachować nadzwyczajną ostrożność. Domyślałem się, że Richard Parker leży na dnie łodzi pod brezentem, tyłem do mnie, a przodem do zebry, którą bez wątpienia zdążył już zabić. Tygrysy polegają przede wszystkim na swym zmyśle wzroku. Wzrok mają wyjątkowo bystry, zwłaszcza jeśli chodzi o wykrywanie jakiegokolwiek ruchu. Słuch mają dobry, węch przeciętny, oczywiście w porównaniu z innymi zwierzętami. Natomiast ja w porównaniu z Richardem Parkerem byłem głuchy, ślepy i pozbawiony powonienia. Jednak w tej chwili nie mógł mnie widzieć ani zwęszyć, bo byłem mokry, a z powodu wycia wichru i szumu wzburzonych fal nie mógł mnie też usłyszeć, pod warunkiem, że zachowam ostrożność. Miałem szansę przeżyć tak długo, jak długo mnie nie wyczuł. Zastanawiałem się cały czas, czy potrafiłby się przedrzeć przez brezent.

Strach walczył we mnie z rozumem. Strach mówił: „Potrafi”. Tygrys był dzikim, ważącym czterysta pięćdziesiąt funtów mięsożercą, a każdy z jego pazurów był ostry jak nóż. Rozsądek zaś odpowiadał: „Nie potrafi”. Gruby, solidny brezent to nie żadna japońska papierowa ściana. Przecież spadłem na tę plandekę z dużej wysokości i nie pękła. Richard Parker mógł ją podrzeć, ale wymagałoby to czasu i wysiłku. Nie mógł spod niej, ot tak, po prostu, wyskoczyć jak diabeł z pudełka. Poza tym mnie nie widział. A dopóki mnie nie zobaczył, nie miał powodu, żeby rozdzierać brezent.

Zsunąłem się po wiośle. Przełożyłem obie nogi na jedną stronę i ulokowałem stopy na okrężnicy. Okrężnica to górna część burty, jej krawędź, jeśli kto woli. Przesunąłem się jeszcze kawałek, aż moje nogi znalazły się w łodzi. Nie spuszczałem wzroku z przeciwległego krańca plandeki. W każdej chwili mógł się spod niego wynurzyć Richard Parker i rzucić się na mnie. Kilka razy dostałem ataku strasznego dygotu. Najbardziej trzęsły mi się nogi, choć właśnie na ich opanowaniu najbardziej mi zależało. Tymczasem moje stopy stukały w napięty brezent jak w werbel. Trudno było sobie wyobrazić bardziej donośne dobijanie się do drzwi domu Richarda Parkera. Potem drżenie przeniosło się na ramiona, tak że ledwie się utrzymywałem. W końcu ataki dygotu ustały.

Kiedy już większa część mojego ciała znalazła się w łodzi, podciągnąłem się nieco w górę. Spojrzałem w stronę krawędzi brezentu. Zaskoczyło mnie to, że zebra jeszcze żyje. Leżała obok steru, tam gdzie upadła, nieruchoma i apatyczna, ale jej boki wznosiły się i opadały, błyskały też białkami oczy, w których widać było śmiertelne przerażenie. Leżała na boku, przodem do mnie; nienaturalnie wykręcona głowa i szyja opierały się o boczną ławeczkę. Złamana tylna noga sterczała pod ostrym kątem. Kość przebiła skórę, zwierzę krwawiło. Tylko smukłe przednie nogi spoczywały we względnie normalnej pozycji. Zebra podwinęła je, wsuwając kopyta pod skręcony tułów. Z rzadka potrząsała głową, zaczynała stękać i chrapać. Poza tym leżała spokojnie.

Było to piękne zwierzę. Sierść miała mokrą, pasy były oślepiająco białe i smoliście czarne. Zżerał mnie taki paniczny strach, że nie mogłem o tym myśleć, a jednak przelotnie, niczym jakaś spóźniona refleksja, uderzył mnie artyzm tego deseniu, jego oryginalność i doskonałość, a także subtelność zarysu głowy. W tej chwili ważniejsze było dla mnie jednak to, że Richard Parker, o dziwo, nie zabił zebry. W normalnych warunkach z pewnością by to zrobił. Zwykle drapieżniki natychmiast uśmiercają zdobycz. W tych zaś okolicznościach, gdy tygrys przeżywał nieprawdopodobny stres, lęk powinien wyzwolić w nim wyjątkowo silną agresję. Tygrys powinien był urządzić krwawą jatkę.

Powód, dla którego zebra ocalała, wyszedł na jaw bardzo szybko. Kiedy go odkryłem, w pierwszej chwili ścięło mi krew w żyłach – a potem odczułem nawet lekką ulgę. Zza plandeki ukazał się łeb jakiegoś zwierzęcia. Popatrzyło mi, wystraszone, prosto w oczy, po czym łeb schował się, znów się ukazał, schował się ponownie, wychynął jeszcze raz i wreszcie zniknął na dobre. Był to niedźwiedziowaty, liniejący łeb hieny. W naszym zoo mieliśmy całą, liczącą sześć sztuk rodzinę tych zwierząt: dwie dominujące samice i czterech podporządkowanych samców. Hieny miały trafić do ogrodu w Minnesocie. Osobnik w szalupie był samcem. Rozpoznałem go po prawym uchu, które zostało kiedyś straszliwie poszarpane; jego zabliźniona, wystrzępiona krawędź stanowiła świadectwo dawnej agresywności zwierzęcia. Teraz zrozumiałem, dlaczego Richard Parker nie zabił zebry; nie było go po prostu w szalupie. Jest rzeczą niemożliwą, żeby hiena i tygrys przebywali razem na tak małej przestrzeni. Richard Parker musiał zsunąć się z plandeki i utonąć.

Teraz musiałem sobie wytłumaczyć, w jaki sposób hiena znalazła się w łodzi. Wątpiłem, czy hieny potrafią pływać na otwartym morzu. Doszedłem do wniosku, że zwierzę musiało być w szalupie cały czas, schowane pod brezentem, a ja, lądując w łodzi, po prostu go nie zauważyłem. Uświadomiłem sobie jeszcze coś: to właśnie z powodu tej hieny marynarze wrzucili mnie do szalupy. Nie próbowali bynajmniej ratować mi życia. To obchodziło ich najmniej. Użyli mnie jako czegoś w rodzaju przynęty. Mieli nadzieję, że hiena mnie zaatakuje i że jakoś się jej pozbędę, dzięki czemu szalupa będzie dla nich bezpieczna. A że mogłem przy tym stracić życie, było dla nich całkiem nieważne. Teraz wreszcie domyśliłem się, na co pokazywali tak zawzięcie, zanim pojawiła się zebra.

Nigdy bym nie pomyślał, że odkrycie, iż znalazłem się na tak ograniczonym skrawku przestrzeni z hieną cętkowaną, okaże się dobrą nowiną, tak jednak było. Właściwie nowina była podwójnie dobra: gdyby nie hiena, marynarze nie wrzuciliby mnie do szalupy, zostałbym na statku i z pewnością bym utonął. A skoro już musiałem dzielić łódź z dzikim zwierzęciem, to wolałem otwartą wściekłą agresję hieny niż siłę i podstępny atak tygrysa. Z piersi wyrwało mi się najlżejsze z lekkich westchnienie ulgi. Żeby się zabezpieczyć, sięgnąłem po wiosło. Usiadłem na nim okrakiem, oparłszy ten oręż o nadziane nań koło ratunkowe. Lewą stopą zaparłem się o dziobnicę, prawa spoczywała na krawędzi nadburcia. Pozycja była dość wygodna i siedziałem twarzą do wnętrza łodzi.

Rozejrzałem się dokoła. Nic tylko ocean i niebo. To samo widziałem, kiedy wynosiło szalupę w górę na grzbiecie fali. Ocean przez chwilę przypominał wtedy ziemię ze wszystkimi atrybutami rzeźby terenu – wzgórzami, dolinami i równinami. Taka skondensowana geotektonika. W osiemdziesiąt wybrzuszeń dookoła świata. Nigdzie jednak nie dostrzegłem nikogo z mojej rodziny. W wodzie pływały różne przedmioty, ale żaden z nich nie dawał nadziei. Nie dojrzałem żadnej innej szalupy.

Pogoda zmieniała się gwałtownie. Ocean, tak bezkresny, tak oszałamiająco olbrzymi, wygładzał się i uspokajał, falując w jednostajnym rytmie; wicher zamienił się w melodyjny wietrzyk, na delikatnym błękicie ogromnej i nieprzeniknionej kopuły nieba zajaśniały pierzaste promiennie białe chmury. Nad Oceanem Spokojnym wstawał piękny dzień. Moja koszula zaczynała wysychać. Noc znikła tak samo raptownie, jak tonący statek.

Zaczęło się wyczekiwanie. Myśli kłębiły mi się w głowie. Koncentrowałem się na doraźnych drobnych działaniach zapewniających przeżycie lub popadałem w stupor i sparaliżowany bólem, płakałem bezgłośnie z otwartymi ustami i z głową w dłoniach.

ROZDZIAŁ 42

Przypłynęła na wyspie z bananów, piękna jak Maria Panna, otoczona świetlistą aureolą. Jej płomiennorude włosy wyglądały olśniewająco.

– O, błogosławiona Wielka Matko z Puttuczczeri – zawołałem – bogini płodności, szafarko mleka i miłości, która przygarnia strapionych swymi cudownie kojącymi ramionami, postrachu kleszczy, pocieszycielko płaczących, czy przybywasz po to, żeby być świadkiem tej tragedii? To niesprawiedliwe, że taka delikatność zderza się z taką grozą. Już lepiej, żebyś zginęła od razu. Jakże radosny i zarazem pełen goryczy jest twój widok. Przynosisz tyleż radości, ile bólu. Radości, bo oto jesteś ze mną, bólu, bo nie potrwa to długo. Cóż ty wiesz o oceanie? Nic. Bez kierowcy ten pojazd skazany jest na zatracenie. Nasze życie się kończy. Wsiądź, jeśli twoim końcowym przystankiem ma się stać niebyt – to już niedaleko. Możemy usiąść obok siebie. Jeśli chcesz, możesz zająć miejsce przy oknie. Ale widok jest smutny. Och, dosyć tego udawania. Powiem wprost: Kocham cię, kocham cię, kocham. Kocham cię, kocham, kocham. Precz z tymi pająkami.

Była to Oranż, pochodząca z Borneo samica orangutana, nasza duma, gwiazda ogrodu, dostojna matka dwóch uroczych malców. Otaczała ją teraz masa pająków rojących się wokół niej niczym jacyś złowrodzy czciciele. Banany, na których płynęła, utrzymywała w kupie nylonowa siatka, w której załadowano je na statek. Kiedy małpa przeszła do łodzi, banany podskoczyły i przekręciły się w wodzie. Siatka się rozwiązała. Odruchowo, tylko dlatego, że była w moim zasięgu i zaczęła tonąć, schwyciłem ją i wciągnąłem do łodzi; ot, odruchowy, bezmyślny gest, który mógł się okazać zbawienny i uratować mi życie. Ta siatka stała się jednym z moich najcenniejszych skarbów.

Banany rozproszyły się na powierzchni wody. Czarne pająki biegały jak szalone, ale ich sytuacja była beznadziejna. Wyspa rozpadła się pod nimi. Wszystkie utonęły. Szalupa płynęła przez chwilę w istnym morzu owoców.

Wyciągnąłem z wody coś, co wydawało mi się bezużyteczną siatką, ale czy pomyślałem o zebraniu tej bananowej manny? Nie. Nie wyłowiłem ani jednego owocu. Woda rozniosła banany na wszystkie strony. Świadomość tej ogromnej straty legła potem ciężarem na moim sercu. Dostałem niemal konwulsji, wstrząśnięty własną głupotą.

Oranż była kompletnie oszołomiona. Poruszała się wolno i ostrożne, a jej oczy wyrażały całkowite zagubienie. Była w stanie głębokiego szoku. Przez kilkanaście minut leżała plackiem na brezencie, cicha i nieruchoma, potem podniosła się i weszła głębiej do szalupy. Usłyszałem wrzask hieny.

ROZDZIAŁ 43

Ostatnim dostrzeżonym przez mnie śladem po zatopionym statku, była plama oleju mieniąca się na powierzchni wody.

Byłem pewien, że nie pozostawią mnie własnemu losowi. Wydawało mi się mało prawdopodobne, żeby „Tsimtsum” utonął, nie wywołując zaniepokojenia. W tej chwili w Tokio, w Panamie, w Madrasie, w Honolulu, ba, nawet w Winnipeg z pewnością mrugały na konsolach czerwone światełka, dźwięczały dzwonki alarmowe, przejęci grozą ludzie otwierali szeroko oczy i wyrzucali z siebie zdyszanymi głosami: „Boże,»Tsimtsum«zatonął!”. Ręce sięgały po słuchawki telefoniczne. Zapalało się coraz więcej czerwonych świateł, rozdzwaniało się coraz więcej dzwonków. Piloci pędzili do samolotów w niezawiązanych butach, tak się śpieszyli. Sternicy manewrowali kołami sterowymi, aż kręciło im się w głowach. Nawet łodzie podwodne zmieniały kurs, żeby wziąć udział w akcji ratunkowej. Będziemy wkrótce ocaleni. Jakiś okręt pojawi się lada chwila na horyzoncie. Znajdzie się pistolet, żeby zabić hienę i pomóc cierpiącej zebrze. Może i Oranż zostanie uratowana. Na pokładzie statku, który nas wyłowi, będzie czekać moja rodzina. Okaże się, że znaleziono ich w innej szalupie. Muszę tylko przeżyć kilka najbliższych godzin, zanim nadejdzie pomoc.

Sięgnąłem ze swojej grzędy po siatkę. Zwinąłem ją i rzuciłem na środek plandeki, żeby odgrodzić się, choć prowizorycznie, od współpasażerów. Oranż zachowywała się tak, jakby pogrążyła się w katalepsji. Podejrzewałem, że zdycha pod wpływem szoku. Najbardziej martwiła mnie hiena. Cały czas słyszałem jej skowyt. Uczepiłem się nadziei, że zebra, ofiara już jej znana, i orangutan, ofiara potencjalna, odciągną jej uwagę ode mnie.

Jednym okiem śledziłem horyzont, drugim patrzyłem na przeciwległy koniec łodzi. Poza zawodzeniem hieny prawie nie słyszałem innych odgłosów wydawanych przez pozostałe zwierzęta, tylko skrobanie pazurów o deski i od czasu do czasu pomruki i stłumione porykiwania. Na razie nie wywiązała się żadna walka.

Przed południem hiena pojawiła się znowu. Najpierw jej skowyt zamienił się w głośne wrzaski. Przeskoczyła nad zebrą na rufę, gdzie boczne ławki schodziły się, tworząc trójkąt. Było to miejsce wyeksponowane; odległość pomiędzy ławką a górną krawędzią nadburcia wynosiła około dwunastu cali. Hiena wyjrzała lękliwie z łodzi. Widok bezmiaru rozkołysanej wody nie był najwyraźniej tym, co pragnęłaby zobaczyć, bo natychmiast schowała łeb i ześliznęła się na dno łodzi tuż za zebrą. Panowała tam ciasnota; pomiędzy szerokim grzbietem zebry a zbiornikami wypornościowymi, które ciągnęły się wzdłuż całej łodzi pod ławkami, nie było zbyt wiele miejsca dla hieny. Wierciła się więc przez chwilę i miotała, po czym wdrapała się z powrotem na ławkę, i przeskoczywszy nad zebrą, schowała się pod plandeką na środku łodzi. Ten przypływ aktywności trwał nie dłużej niż dziesięć sekund. Hiena znajdowała się teraz o piętnaście stóp ode mnie. Byłem bezradny, mogłem tylko skamienieć z grozy. Zebra odrzuciła łeb do tylu i zarżała.

Miałem nadzieję, że hiena pozostanie pod plandeką. Spotkał mnie srogi zawód. Prawie natychmiast znów przeskoczyła nad zebrą i znalazła się na ławce przy rufie. Tam obróciła się kilkakrotnie ze skowytem, najwyraźniej niezdecydowana, jaką podjąć akcję. Zastanawiałem się, co teraz zrobi. Odpowiedź przyszła szybko: opuściła łeb i zaczęła biegać dookoła zebry, przekształcając ławkę rufową, boczne i poprzeczną, tuż przy krawędzi plandeki, w długi na dwadzieścia stóp wewnętrzny szlak. Zrobiła jedno okrążenie, dwa, trzy, cztery, pięć – i biegała dalej, aż straciłem rachubę. Krążąc tak nieustannie, wydawała z siebie przez cały czas wysoki, szczekliwy dźwięk: jip, jip, jip, jip! Moja reakcja była znów raczej niemrawa. Paraliżował mnie strach, mogłem tylko patrzeć. Bestia biegała w coraz szybszym tempie, a nie należała bynajmniej do najmniejszych: był to dorosły samiec, ważący na oko jakieś sto czterdzieści funtów. Jego bieganie wprawiało w drżenie całą łódź, pazury stukały głośno o deski. Za każdym razem, kiedy zeskakiwała z rufy, martwiałem z przerażenia. Włosy stawały mi dęba już na sam widok krążącego zwierzęcia, jeszcze większy strach ogarniał mnie na myśl, że może w każdej chwili pomknąć prosto w moją stronę. Najwyraźniej Oranż, gdziekolwiek się znajdowała, nie była dla hieny żadną przeszkodą. Zwinięty brzeg plandeki i kłąb siatki były jeszcze bardziej żałosnymi zaporami. Hiena mogła bez żadnego wysiłku znaleźć się na dziobie. Nie wydawało się jednak, aby zamierzała podjąć taką akcję. Za każdym razem, kiedy przebiegała przez poprzeczną ławkę, widziałem górną połowę jej ciała sunącą wzdłuż brzegu plandeki. Ale z drugiej strony, jej zachowanie było absolutnie nieprzewidywalne i w każdej chwili mogła mnie bez ostrzeżenia zaatakować.

Po kilkunastu okrążeniach zatrzymała się raptownie na ławce rufowej i przykucnąwszy, zajrzała pod brezent. Potem podniosła wzrok i utkwiła go we mnie. Byłoby to typowe spojrzenie hieny – pozbawione wyrazu i bezczelne, czysta ciekawość bez śladu refleksji, żuchwa opuszczona, uszy czujnie nastawione, oczy błyszczące i czarne – gdyby nie napięcie, jakie emanowało z każdej cząsteczki ciała tego zwierzęcia, niepokój, który sprawiał, że całe zdawało się wręcz jarzyć od wewnętrznej gorączki. Przygotowałem się na śmierć. Na nicość. Tymczasem hiena zaczęła krążyć od nowa.

Kiedy zwierzę decyduje się coś robić, może to robić bardzo długo. Przez cały ranek hiena zataczała kręgi. Jip, jip, jip, jip, jip. Od czasu do czasu zatrzymywała się na krótko na ławce rufowej, ale zasadniczo wszystkie okrążenia były identyczne, bez żadnych zmian tempa, tonacji skowytu czy kierunku, przeciwnego do ruchu wskazówek zegara. Skowyt był przenikliwy i nieznośnie drażniący. Przypatrywanie się temu wszystkiemu stało się tak nużące i wyczerpujące, że w końcu odwróciłem głowę i obserwowałem zwierzę tylko kątem oka. Nawet zebra, która wydawała z siebie chrapliwy dźwięk za każdym razem, kiedy hiena przebiegała obok jej głowy, popadła w końcu w stupor.

Zawsze, kiedy hiena przystawała na rufie na ławce, serce podchodziło mi do gardła. Choć starałem się koncentrować moją uwagę na horyzoncie, skąd miało nadejść wybawienie, moje spojrzenie wciąż zbaczało w stronę opanowanej manią biegania bestii.

Nie mam uprzedzeń do żadnego zwierzęcia, ale jest rzeczą oczywistą, że hiena cętkowana nie wygląda zbyt przyjemnie. Jest po prostu niewybaczalnie paskudna. Gruby kark i opadający stromo ku zadowi grzbiet nadają jej wygląd nieudanego i zarzuconego przez Stwórcę prototypu żyrafy, a zmierzwione, skudlone futro robi wrażenie ześcibionego z resztek pozostałych po dziele stworzenia. Maść hieny jest pstrą mieszaniną brązu, czerni, żółci i szarości, z plamkami, które nie mają w sobie nic z wytwornej ostentacji rozetowych plam lamparta; wyglądają raczej jak objawy choroby skórnej, jakiejś szczególnie złośliwej odmiany parchów. Łeb ma hiena szeroki i jakby zbyt masywny, z wysokim jak u niedźwiedzia czołem, ale z przerzedzoną w tym miejscu sierścią i z uszami, które, wielkie i zaokrąglone, jeśli nie zostały poszarpane w walkach, wyglądają groteskowo, zupełnie jak mysie. Wiecznie rozdziawiona paszcza bezustannie dyszy. Nozdrza nieproporcjonalnie wielkie. Ogon wystrzępiony i nieruchomy. Chód niezdarny. Wszystko to razem przypomina nieco psa, ale psa, jakiego chyba nikt nie chciałby mieć w domu.

Nie zapomniałem jednak słów ojca. Hieny nie były tchórzliwymi padlinożercami. Jeśli „National Geographic” tak je przedstawiał, to dlatego, że „National Geographic” filmował te zwierzęta za dnia. Tymczasem dla hieny dzień zaczyna się o wschodzie księżyca i wtedy wychodzi z niej krwiożerczy łowca. Hieny atakują stadami wszelkie zwierzęta, jakie zdołają dogonić i jakie podczas ucieczki nie zabezpieczają boków. Polują na zebry, gnu i bawoły indyjskie – i to nie tylko na sztuki starsze czy niedołężne, lecz także na te w pełni sił. Atakują zaciekle, szybko otrząsając się po kopniakach i sztychach rogów, i nigdy się nie zniechęcają, nigdy nie brakuje im zapału. I są mądre: każde stworzenie, które można oddzielić od matki, jest dla nich potencjalnym łupem. Liczące sobie dziesięć minut życia gnu jest ich ulubionym przysmakiem, ale hieny nie gardzą też małymi lwiątkami i nosorożcami. Kiedy już ich wysiłki przyniosą rezultat, wykazują się niezwykłą pracowitością. W ciągu piętnastu minut z zebry pozostaje tylko czaszka, którą hiena wlecze do legowiska, by tam młode zabrały się do jej niespiesznego ogryzania. Nic się nie zmarnuje, zjedzona zostanie także zbroczona krwią trawa wokół ofiary. Brzuchy hien rozdymają się wyraźnie od wielkich, połykanych w całości kawałów mięsa upolowanego zwierzęcia. Jeśli dopisze im szczęście, obżerają się tak, że z trudem się poruszają. Kiedy już strawią to, co pożarły, zwracają zbite kłębki sierści, w których z upodobaniem się tarzają, oczyściwszy je uprzednio dokładnie z tego, co jest w nich jeszcze jadalne. Często w ferworze pożerania ofiary dopuszczają się aktów kanibalizmu; chcąc wyrwać kęs zebry, hiena może odgryźć ucho lub nos swego pobratymca, bez żadnych wrogich intencji. Popełniając taką pomyłkę, nie odczuwa bynajmniej wstrętu. Gama tego, co odpowiada jej podniebieniu, jest zbyt szeroka, aby okazywała niesmak do czegokolwiek.

Przy swym kolosalnym apetycie hiena jest tak niewybredna, że musi to wręcz budzić podziw. Potrafi pić wodę, do której oddaje właśnie mocz. Zwierzę to czyni zresztą inny oryginalny użytek z uryny: w upalne, suche dni chłodzi się, opróżniając pęcherz i urządzając sobie kąpiel w uzyskanym w ten sposób orzeźwiającym błocku. Lubi też przekąskę z odchodów trawożernych zwierząt, które pożera przy akompaniamencie pomruków zadowolenia. Pozostaje otwartą kwestią pytanie, czego hiena nie je. Po krótkim okresie awersji, trwającym na ogół jeden dzień, hieny pożerają zdechłe osobniki swojego gatunku (których uszy czy nosy pochłonęły wcześniej jako przekąskę). Atakują nawet pojazdy mechaniczne – ogryzają reflektory, rury wydechowe, boczne lusterka. Ograniczają je nie tyle możliwości trawienne ich soków żołądkowych, ile siła szczęk, która jest i tak zdumiewająca.

Takie oto zwierzę miałem teraz przed sobą. Zwierzę, którego widok był torturą dla oka i mroził serce.

Wszystko skończyło się w sposób typowy dla tego gatunku. Hiena zatrzymała się na rufie i zaczęła wydawać z siebie głębokie pomruki, dysząc przy tym ciężko. Przesunąłem się na wiośle tak, że dotykałem łodzi tylko palcami nóg. Cętkowana bestia chrząkała i kaszlała, potem nagle zwymiotowała. Struga wymiocin wylądowała za zebrą. Hiena osunęła się w kałużę tego, co z siebie wydaliła. Została tam, rozdygotana, i skamląc, kręciła się w kółko, jakby chciała spenetrować granice zwierzęcej męki. Nie ruszyła się z tego miejsca do końca dnia. Zebra, wyczuwając tuż za sobą drapieżnika, wydawała z siebie od czasu do czasu chrapliwe dźwięki, ale przeważnie leżała cicho, pogrążona w beznadziejnej i posępnej ciszy.

ROZDZIAŁ 44

Słońce pięło się po niebie, osiągnęło zenit, wreszcie zaczęło chylić się ku zachodowi. Spędziłem cały dzień uczepiony swego wiosła, poruszając się tylko wtedy, kiedy wymagało tego utrzymanie równowagi. Moja dusza wyrywała się ku horyzontowi, skąd miał nadejść ratunek. Był to stan pełnej napięcia, zdyszanej nudy. Te pierwsze godziny kojarzą mi się w pamięci z jednym dźwiękiem i nie jest to, wbrew temu, co sądzicie, skowyt hieny ani szum oceanu, lecz brzęk much. Na łodzi były muchy. Wyłaziły i leniwie fruwały, jak to muchy, po wielkich orbitach, dopóki nie zbliżyły się do siebie; wtedy z oszałamiającą szybkością wpadały w korkociąg i eksplodowały oszalałym brzęczeniem. Niektóre śmiało zapuszczały się aż do miejsca, w którym wisiałem na swoim wiośle. Krążyły nade mną przez chwilę, brzęcząc jak plujące spalinami jednosilnikowe samolociki, po czym odlatywały. Czy były lokatorkami szalupy, czy też przybyły na nią wraz z którymś ze zwierząt, najprawdopodobniej z hieną, trudno powiedzieć. Jakiekolwiek jednak było ich pochodzenie, nie przetrwały długo; wszystkie zniknęły w ciągu dwóch dni. Leżąca za zebrą hiena, kłapiąc paszczą, pożarła ich kilkanaście. Inne prawdopodobnie wiatr zmiótł do wody. Być może kilka szczęściar dożyło sędziwego wieku i zmarło po prostu ze starości.

W miarę jak zbliżał się zmierzch, mój lęk narastał. Wszystko, co wiązało się ze schyłkiem dnia, przejmowało mnie grozą. W nocy ludziom ze statku trudno byłoby mnie wypatrzyć. W nocy hiena mogła się znów ożywić. Mogła się też uaktywnić Oranż.

Zapadł mrok. Noc była bezksiężycowa. Zacierały się wszelkie kontury. Wszystko znikło – woda, szalupa, moje własne ciało. Ocean był spokojny, pogoda bezwietrzna, nie mogłem więc znaleźć przestrzennego punktu odniesienia nawet w dźwięku. Patrzyłem uparcie tam, gdzie, jak mi się zdawało, był horyzont, podczas gdy uszy nasłuchiwały odgłosów wydawanych przez zwierzęta. Nie wyobrażałem sobie, jak przetrwam do rana.

W nocy hiena zaczęła warczeć, a zebra wydawać szczekliwe dźwięki i kwiczeć, po czym dała się słyszeć cała seria zagadkowych stuknięć. Zadrżałem ze zgrozy i – nie będę tu niczego ukrywał – popuściłem w spodnie. Wszystkie te odgłosy docierały jednak z drugiego końca szalupy. Nie wyczuwałem żadnych wstrząsów, które sygnalizowałyby jakiś ruch. Piekielna bestia najwyraźniej trzymała się ode mnie z daleka. Nieco bliżej słychać było w ciemnościach jakieś głośne posapywanie, jęki, pomruki i mlaśnięcia. A ponieważ myśl o tym, że to Oranż zaczyna się wiercić, była nie do zniesienia, starałem się ją odpędzić. Po prostu ją ignorowałem. Docierały do moich uszu także odgłosy z dołu, z wody, nagłe plaśnięcia i poświsty, które po pewnym czasie nagle umilkły. Walka o życie toczyła się także tam.

Wreszcie noc minęła, wolno, minuta za minutą.

ROZDZIAŁ 45

Byłem przemarznięty, co odnotowałem mimochodem, jakby nie dotyczyło to mojej osoby. Nadszedł świt. Stało się to szybko, prawie niedostrzegalnie, choć stopniowo. Pasek nieba nad horyzontem zmienił barwę. Przestrzeń zaczęła wypełniać się światłem. Spokojny ocean otworzył się wokół mnie jak wielka księga. Wciąż jednak miałem wrażenie, że jest noc. I nagle stwierdziłem, że nastał dzień.

Ciepło zrobiło się dopiero wtedy, kiedy słońce, które wyglądało jak świecąca elektryczna pomarańcza, wychynęło zza horyzontu, ale nie musiałem czekać aż tak długo, żeby je poczuć. Wraz z pojawieniem się pierwszych promieni odżyła we mnie nadzieja. Kiedy wyłoniły się, a potem wypełniły kolorem zarysy morskiego pejzażu, nadzieja zaczęła rosnąć, aż w końcu rozśpiewała się jak pieśń w moim sercu. Och, jakże cudownie było się w niej pławić! Wszystko musi się jakoś ułożyć. Najgorsze miałem za sobą. Przeżyłem noc. Dziś zostanę uratowany. Już sama myśl o tym, nizanie tych słów jak paciorków i układanie ich w głowie w zdania było dla mnie kolejnym źródłem nadziei. Nadziei karmionej nadzieją. Kiedy horyzont stał się ostrą, wyraźną linią, zacząłem gorączkowo przeszukiwać go wzrokiem na całej długości. Dzień był pogodny, widoczność doskonała. Wyobrażałem sobie, że pierwszy powita mnie Ravi, który zacznie od zwykłych złośliwostek. „Cóż to?”, zapyta. „Znalazłeś sobie wspaniałą, wielką szalupę i napakowałeś do niej zwierzaków? Wydaje ci się, że jesteś jakiś Noe, czy co?”. Ojciec będzie nieogolony i rozchełstany. Matka wzniesie oczy ku niebu i chwyci mnie w ramiona. Wypróbowałem kilkanaście wersji tego, co będzie się działo na statku ratowniczym, wariacji na temat cudownego połączenia rodziny. Tego ranka linia horyzontu mogła być wygięta w jedną stronę, ale moje usta wykrzywiały się w uśmiechu w drugą.

Choć może zabrzmi to dziwnie, dopiero po dłuższym czasie rozejrzałem się, żeby sprawdzić, co się dzieje w szalupie. Hiena zaatakowała zebrę. Miała jaskrawo czerwony pysk i przeżuwała kawał skóry. Mój wzrok zaczął automatycznie szukać rany, miejsca ataku. Kiedy znalazł, zmartwiałem ze zgrozy.

Złamanej nogi zebry nie było. Hiena odgryzła ją i zawlokła na rufę, za inne zwierzę. Płat skóry zwisał nad kikutem. Krew ciągle jeszcze broczyła. Ofiara znosiła męki cierpliwie, bez ostentacyjnych protestów i skarg. Wolne i nieustanne mielenie zębami było jedyną widoczną oznaką męki. Byłem zaszokowany, poczułem odrazę pomieszaną z gniewem. I gwałtowną nienawiść do hieny. Pomyślałem, że powinienem coś zrobić, najlepiej ją zabić. Ale nie zrobiłem nic. Moje oburzenie było krótkotrwałe. Muszę to szczerze wyznać. Nie miałem w sobie dość litości, żeby marnować ją dla zebry. Kiedy własne życie człowieka jest zagrożone, uczucie empatii zostaje stłumione przez straszliwą, egoistyczną żądzę przeżycia. To, że zebra tak bardzo cierpiała – i że jako duże, mocno zbudowane zwierzę, musiała jeszcze wiele wycierpieć, zanim umrze – było smutne, ale nie mogłem na to nic poradzić. Czułem żal, ale jakoś się z tym oswoiłem, z czego nie jestem bynajmniej dumny. Przykro mi, że okazałem wtedy taką gruboskórność. Nie zapomniałem nigdy tej zebry i wszystkiego, przez co przeszła. Nie odmówiłem odtąd ani jednej modlitwy, żeby o niej nie pomyśleć.

Oranż nadal nie dawała znaku życia. Znów zwróciłem oczy w stronę horyzontu.

Tego popołudnia zaczęło trochę mocniej wiać i zauważyłem, że szalupa, pomimo sporego ciężaru, unosiła się na wodzie z dziwną lekkością, niewątpliwie dlatego, że jeszcze wiele brakowało do maksymalnego dopuszczalnego obciążenia. Mieliśmy wysoką wolną burtę, okrężnica była wysoko nad wodą i ocean musiałby być bardzo wzburzony, żeby nas pochłonąć. Ale oznaczało to także, że bez względu na to, którym końcem stanęliśmy do wiatru, ten obracał nas bokiem do fali. Rezultatem było przy małej fali nieustanne „boksowanie” kadłuba, a przy większej nużące kołysanie na boki. Ta niekończąca się huśtawka przyprawiała mnie o mdłości.

Pomyślałem, że poczułbym się może lepiej, zmieniwszy pozycję. Zsunąłem się po wiośle na dziób. Usiadłem przodem do fali, tak że miałem całą łódź po lewej ręce. Byłem teraz bliżej hieny, ale ta przestała się poruszać.

Zacząłem głęboko oddychać, koncentrując się na tym, żeby opanować zawroty głowy, kiedy zobaczyłem Oranż. Wyobrażałem sobie do tej pory, że ukryła się pod plandeką gdzieś blisko dziobu i jak najdalej od hieny. Okazało się, że nic podobnego. Małpa ulokowała się na bocznej ławeczce, tuż obok kolistego szlaku hieny, zasłonięta przed moim wzrokiem tylko wałkiem zrolowanego brezentu. Wystarczyło, że uniosła głowę na cal, żebym ją zobaczył.

Ciekawość wyzwoliła we mnie siły. Musiałem się jej przyjrzeć lepiej. Pomimo kołysania łodzi udało mi się uklęknąć. Hiena spojrzała na mnie, ale się nie poruszyła. Oranż wynurzyła się zza plandeki. Była zgarbiona, trzymała się oburącz krawędzi burty, łeb miała wciśnięty w ramiona. Z otwartego pyska zwisał bezwładnie język. Dyszała ciężko. Pomimo tragicznego położenia, pomimo okropnego samopoczucia parsknąłem śmiechem. Oranż wypowiadała w tej chwili całym swym jestestwem dwa słowa: choroba morska. Zobaczyłem oczami wyobraźni nowy, rzadki gatunek zwierzęcia: żeglującego zielonego orangutana. Usiadłem z powrotem. Choroba sprawiła, że biedaczka miała taki ludzki wygląd! Odnajdowanie ludzkich cech u zwierząt, zwłaszcza u małp, u których tak łatwo je dostrzec, jest niesamowitą zabawą. Małpy są naszym najwierniej odbijającym zwierciadłem w świecie zwierząt. To dlatego cieszą się takim zainteresowaniem w ogrodach zoologicznych. Znów się roześmiałem. Przycisnąłem ręce do piersi, sam zaskoczony uczuciem, jakie mnie ogarnęło. O Boże! Ten śmiech był jak erupcja wulkanu szczęścia. Oranż nie tylko podniosła mnie na duchu, przejęła też niejako ode mnie chorobę morską. Poczułem się zupełnie dobrze.

Z wielką nadzieją wróciłem do wypatrywania ratunku na horyzoncie. Oprócz choroby morskiej Oranż jeszcze jedno zwróciło moją uwagę: małpa nie odniosła żadnych obrażeń. I była odwrócona tyłem do hieny, jak gdyby czuła, że może ją spokojnie zignorować. Ekosystem szalupy był dla mnie zdecydowanie zaskakujący. Trudno było powiedzieć, jak powinny wyglądać relacje hiena-orangutan, ponieważ w warunkach naturalnych do takich konfrontacji nie dochodzi: na Borneo nie ma hien cętkowanych, w Afryce orangutanów. Wydawało mi się jednak wysoce nieprawdopodobne, jeśli nie absolutnie niewiarygodne, żeby umieszczone w jednym miejscu owocożerne, bytujące na drzewach małpy i mięsożerne zwierzęta z sawann mogły stworzyć sobie na jednej łodzi swe nisze, i to tak radykalnie odizolowane, żeby nie zwracać na siebie wzajemnie uwagi. Orangutan miał bez wątpienia dla hieny zapach dziwnej wprawdzie, ale jednak zdobyczy. Zdobyczy, którą z pewnością by zapamiętała, wypluwając ogromne kłęby sierści, niemniej smaczniejszej niż rura wydechowa i wartej tego, by jej odtąd wypatrywać w zadrzewionej okolicy. Z kolei orangutan z pewnością zwęszył w hienie drapieżnika, stąd wzięła się jego czujność i gwałtowna reakcja, kiedy upuszczony przypadkowo kawałek drewna stuknął o deski. Ale natura ciągle nas zaskakuje. Może wcale tak nie było. Jeśli udało się doprowadzić do zgodnej koegzystencji kóz i nosorożca, dlaczego nie mogło być tak samo z orangutanami i hienami? W zoo byłby to wielki triumf. Trzeba by było umieścić tablicę informacyjną. Już ją widziałem w wyobraźni: „Szanowni Państwo, nie obawiajcie się o orangutany! Siedzą na drzewach, bo tam właśnie żyją, a nie dlatego, że boją się hieny cętkowanej. Przyjdźcie tu znów w porze karmienia lub o zachodzie słońca, kiedy małpy będą spragnione, a zobaczycie, jak schodzą z drzew i zdążają do wodopoju nie niepokojone przez hieny”. Ojciec byłby zafascynowany.

Tego popołudnia zobaczyłem w pewnej chwili pierwszy okaz stworzenia, które z czasem stało się moim najdroższym, zaufanym przyjacielem. Najpierw usłyszałem, że coś stuka i skrobie o kadłub szalupy. Po kilku sekundach, tak blisko, że mogłem się wychylić i bez trudu go złapać, wynurzył się wielki morski żółw szylkretowy. Przebierał leniwie płetwami, łeb sterczał mu z wody. Był wprost niesamowicie szkaradny, miał chropowatą żółtawobrunatną skorupę, jakieś trzy stopy długości i cały był upstrzony algami. Całość uzupełniał ciemnozielony pysk z ostrym dziobem zamiast warg i z dwoma wielkimi otworami nozdrzy oraz czarne oczka, które przypatrywały mi się bacznie. Wyraz tego pyska był wyniosły i surowy, jak u humorzastego, sklerotycznego starucha. Najdziwniejsza wydawała się obecność gada w tym miejscu. Wyglądał tak absurdalnie, unosząc się na wodzie, i miał tak dziwny kształt w porównaniu ze smukłymi, opływowymi kształtami ryb! A jednak to on, w przeciwieństwie do mnie, był tu na miejscu i w swoim żywiole. Płynął tak obok łodzi kilkanaście minut.

– Płyń i zawiadom jakiś statek, że tu jestem. Płyń! – powiedziałem. Zawrócił i zniknął w toni, wiosłując na przemian tylnymi płetwami.

ROZDZIAŁ 46

Chmury gromadzące się tam, gdzie miał pojawić się statek, i świadomość przemijania dnia sprawiły, że uśmiech spełzł stopniowo z mojej twarzy. Stwierdzenie, że ta czy inna noc była najgorszą nocą w moim życiu, byłoby pozbawione sensu. Miałem tak wiele koszmarnych nocy do wyboru, że nie potrafiłbym wybrać rekordzistki. A jednak ta druga noc na oceanie utkwiła mi w pamięci jako wyjątkowo ciężka. Od pierwszej, zdominowanej lodowato zimnym strachem, różniła się tym, że moje cierpienie i załamanie, objawiające się płaczem, smutkiem i bólem duszy było teraz bardziej konwencjonalne, a od następnych tym, że miałem jeszcze siłę, żeby w pełni uświadamiać sobie swoje odczucia. W dodatku tę straszną noc poprzedził straszliwy wieczór.

Zauważyłem w pobliżu kilka rekinów. Słońce zaczynało zaciągać kurtynę dnia. Najpierw nastąpiła łagodna eksplozja oranżu i czerwieni, wielka chromatyczna symfonia, ukazało się płótno nadnaturalnych rozmiarów, naprawdę przepyszny obraz zachodu słońca nad oceanem, którego uroku w mojej sytuacji nie mogłem w pełni docenić. Rekiny należały do gatunku mako – były to szybkie, spiczastonose drapieżne bestie ze sterczącymi z paszcz długimi zabójczymi zębiskami, aż nadto wyraźnie widocznymi. Miały po sześć-siedem stóp długości, a jeden był nawet większy. Obserwowałem je z lękiem. Największy, z płetwą grzbietową wystającą kilka cali nad wodę, podpłynął szybko, jakby atakował, ale tuż przed łodzią zanurkował i zniknął pod nami w jednym pełnym przerażającej gracji ślizgu. Potem wrócił, nie podpływając tym razem tak blisko, wreszcie zniknął na dobre. Pozostałe rekiny towarzyszyły nam dłużej, na różnych głębokościach; niektóre mogłem zobaczyć w całej okazałości, gdyż znajdowały się na wyciągnięcie ręki, tuż pod powierzchnią wody. Były też inne ryby, małe i duże, najrozmaitszych barw i kształtów. Mógłbym się im przyjrzeć bliżej, gdyby mojej uwagi nie przykuło coś innego: oto pojawiła się Oranż.

Odwróciła się i opuściła ramię na brezent w dokładnie takim geście, jakim my, ludzie, oparlibyśmy rękę na oparciu sąsiedniego krzesła, czyli w geście wyrażającym całkowite odprężenie. Ale Oranż nie była bynajmniej rozluźniona. Z głęboko zasmuconą i ponurą miną zaczęła się rozglądać, z wolna obracając głowę to w jedną, to w drugą stronę. W jednej chwili podobieństwo małpy do człowieka straciło cały zabawowy charakter. Oranż urodziła w zoo dwójkę młodych – dziś krzepkich samców w wieku pięciu i ośmiu lat – które były jej, i naszą, dumą. To niewątpliwie o nich myślała, przeszukując wzrokiem bezmiar wód i bezwiednie naśladując to, co ja robiłem przez ostatnie trzydzieści sześć godzin. Zauważyła mnie, ale wyraz jej oblicza się nie zmienił. Byłem dla niej jeszcze jednym zwierzęciem, które wszystko straciło i czekało na nieuchronną śmierć. Świadomość tego stanu rzeczy legła mi kamieniem na sercu.

I wtedy, parsknąwszy tylko raz, żeby dać sygnał ostrzegawczy, hiena wpadła w amok. Nie ruszała się ze swego ciasnego kąta przez cały dzień. Teraz oparła przednie łapy na boku zebry, wyciągnęła szyję i schwyciła zębami fałd skóry. Pociągnęła brutalnie i wielki płat zszedł z brzucha jak papier z odwijanej paczki z prezentem, w jednym płynnym ruchu, tyle że bezszelestnie i z większym oporem. Krew buchnęła natychmiast jak rzeka. Zebra ocknęła się; szczekając, chrapiąc i kwicząc, próbowała się bronić. Zaparła się przednimi nogami o burtę i wykręciła głowę, żeby ugryźć hienę, ale bestia pozostawała poza jej zasięgiem. Zebra wierzgnęła zdrową tylną nogą, co niestety nie dało żadnego efektu. Teraz zrozumiałem, skąd brały się dziwne nocne hałasy: to zebra stukała kopytem o nadburcie. Jej wysiłki, żeby się obronić, pobudzały tylko hienę, która wpadła w istny szał, warcząc i kąsając w zapamiętaniu. W boku zebry ziała wielka jama. Hiena, nieusatysfakcjonowana tym, co mogła dosięgnąć, stojąc za pożeranym zwierzęciem, wspięła się na jego zad. Zaczęła wyciągać zwoje jelit i inne organy wewnętrzne. Nie było w tym jej działaniu żadnej metody. Tu szarpnęła zębami, tam coś połknęła, najwyraźniej oszołomiona obfitością jadła. Po zeżarciu połowy wątroby zaczęła szarpać białawy, podobny do balonu żołądek. Ale był on zbyt ciężki, a ponieważ zad ofiary znajdował się wyżej niż brzuch, a krew była śliska, hiena zaczęła się zsuwać łbem naprzód do wielkiej jamy w brzuchu zebry i wreszcie wpadła tam po sam kark, razem z przednimi łapami. Wydobyła się z wysiłkiem, tylko po to, by natychmiast ześliznąć się z powrotem. W końcu pozostała w tej pozycji, do połowy zanurzona w brzuchu, i pożerała zebrę żywcem od środka.

Ofiara stawiała opór ze słabnącą energią. Krew zaczęła płynąć jej z nozdrzy. Kilka razy uniosła głowę, jakby błagała o pomoc niebiosa. Obraz ten wyrażał w sposób doskonały całą ohydę tego, co się działo.

Oranż nie patrzyła na to wszystko obojętnie. Stanęła na swojej ławce i wyprostowała się tak, że widziałem ją w całej okazałości. Ze swymi absurdalnie krótkimi nogami i masywnym torsem wyglądała jak lodówka na przekrzywionych kółkach. Ale dzięki swym rozłożonym potężnym ramionom prezentowała się mimo to imponująco. Ich rozpiętość była większa niż wzrost małpy – jedna ręka wisiała nad wodą, druga sięgała niemal przeciwległej burty. Oranż ściągnęła wargi, obnażając potężne kły, i wydała z siebie ryk. Był to ryk głęboki, potężny i gniewny, zdumiewający u zwierzęcia, które zwykle jest ciche jak żyrafa. Hiena przestraszyła się tego wybuchu tak samo jak ja. Skuliła się i cofnęła o krok. Jej przerażenie nie trwało jednak długo. Utkwiła wzrok w małpie i sierść zjeżyła jej się na grzbiecie, a ogon uniósł się pionowo do góry. Wspięła się znów na konającą zebrę i stamtąd, z krwią skapującą z pyska, odpowiedziała na ryk małpy podobnym rykiem, tyle że w wyższej tonacji. Zwierzęta dzieliła odległość trzech stóp; stały naprzeciw siebie z szeroko rozwartymi paszczami, mierząc się wzrokiem. Wkładały w te ryki całą swą energię, aż drżały z wysiłku. Nawet ze swego miejsca mogłem zajrzeć hienie głęboko do gardła. Powietrze, w którym przed chwilą niosły się nad oceanem poświsty i poszumy, ta naturalna muzyka morza, którą w pomyślniejszych okolicznościach nazwałbym kojącą – wypełniło się nagle całkowicie tymi mrożącymi krew w żyłach rykami. Przypominało to potworny zgiełk bitewny z ogłuszającym hukiem wystrzałów i dudniącymi eksplozjami bomb. Ryk hieny brzmiał w wyższych rejestrach, bas małpy w niższych, a gdzieś pośrodku sytuował się skowyt bezradnej zebry. Moje uszy były wypełnione bez reszty; nie mogłyby w tej chwili zarejestrować ani jednego dodatkowego dźwięku.

Ogarnął mnie niepohamowany dygot. Byłem pewien, że hiena szykuje się do skoku na Oranż.

Nie wyobrażałem sobie, żeby mogło być jeszcze gorzej, a jednak okazało się, że owszem, może. Zebra wypluła z charkotem trochę krwi za burtę. W chwilę później dało się słyszeć głośne uderzenie w dno łodzi, po którym nastąpiło kolejne. Woda wokół nas zaroiła się od rekinów. Szukały źródła krwi, żeru, który był gdzieś blisko. Nad wodą błyskały ich płetwy ogonowe, śmigały łby. Trwało bombardowanie szalupy. Nie obawiałem się, że się wywrócimy, ale raczej tego, że rekiny przebiją metalowy kadłub i zatopią łódź.

Przy każdym kolejnym uderzeniu zwierzęta podskakiwały zaniepokojone, nie na tyle jednak, żeby przerywać swe główne zajęcie, czyli wzajemne straszenie się potwornym rykiem. Byłem pewien, że ten pojedynek zakończy się bezpośrednią konfrontacją fizyczną. Tymczasem po kilku minutach ryki skończyły się raptownie i Oranż, pohukując i mlaskając, odwróciła się plecami do hieny, ta zaś spuściła łeb i wycofała się za zmasakrowane ciało zebry. Rekiny, nie mogąc znaleźć spodziewanego łupu, przestały w końcu taranować łódź i odpłynęły. Zapadła cisza.

W powietrzu unosił się wstrętny, ostry odór, ordynarna mieszanka zapachu zgnilizny i ekskrementów. Wszystko dookoła pokrywała ciemnoczerwona skorupa zakrzepłej krwi. Krążyła nad nią samotna mucha, której brzęk skojarzył mi się z dzwonkiem alarmowym ostrzegającym przed obłędem. Żaden okręt nie pojawił się na widnokręgu, a dzień się kończył. Kiedy słońce schowało się za horyzontem, razem z dniem umarła zebra, a także cała moja rodzina. Wraz z tym drugim zmierzchem zwątpienie ustąpiło bólowi i żałobie. Moi bliscy nie żyli – nie dało się temu dłużej zaprzeczać. Jak straszną rzeczą jest potwierdzenie tego w swym sercu! Stracić brata to stracić kogoś, z kim można dzielić doświadczenia dojrzewania i starzenia się, kogoś, dzięki komu zyskuje się bratową, bratanice i bratanków, istoty, które zaludniają drzewo życia człowieka, tworzą jego nowe gałęzie. Stracić ojca to stracić kogoś, kogo rady i pomocy szukasz, kto jest twą podporą, tak jak pień jest podporą dla konarów. Stracić matkę to po prostu stracić słońce, które świeciło nad twoją głową. To zupełnie tak, jakby straciło się… – wybaczcie, nie mogę dalej. Położyłem się na brezencie i przepłakałem całą noc z twarzą wtuloną w ramiona. Hiena spędziła sporą część nocy na pożeraniu zebry.

ROZDZIAŁ 47

Wstał nowy dzień, szary i wilgotny. Wiał ciepły wiatr, niebo zaciągnęło się burymi chmurami, które wyglądały jak skotłowana, brudna pościel. Ocean się nie zmienił. Kołysał łodzią w jednostajnym rytmie.

Zebra wciąż żyła. Nie mogłem w to uwierzyć. Miała w ciele wielka jamę, przypominającą krater wulkanu tuż po erupcji; wyrzygane, na wpół strawione organy lśniły w świetle dnia lub wydzielały tylko nikły matowy blask, ale inne wciąż jeszcze pulsowały życiem, choć słabo. Wszelki ruch ograniczony był do drgawek tylnej nogi i sporadycznych ruchów oczu. Byłem przerażony. Nie miałem pojęcia, że jakakolwiek istota może przeżyć takie jatki.

Hiena zdradzała napięcie. Nie szykowała się do spoczynku, mimo że świtało. Mógł to być efekt przejedzenia; brzuch zwierzęcia był potężnie rozdęty. Oranż także była w niebezpiecznym nastroju. Kręciła się nerwowo i szczerzyła zęby.

Zostałem tam, gdzie byłem, blisko dzioba. Czułem, że jestem słaby na ciele i na duszy. Bałem się, że wpadnę do wody, jeśli zacznę balansować na wiośle.

Nim minęło południe zebra wyzionęła ducha. Oczy miała szkliste i pozostawała obojętna wobec podejmowanych od czasu do czasu przez hienę ataków.

Walka wybuchła po południu. Napięcie narastało, aż osiągnęło poziom trudny do zniesienia. Hiena wznowiła swoje upiorne „jip, jip, jip”. Oranż wydawała z siebie groźne pomruki i głośno mlaskała. I nagle wszystkie te dźwięki stopiły się w jeden ryk o potwornym natężeniu. Hiena przeskoczyła przez truchło zebry i ruszyła w stronę małpy.

Wydaje mi się, że dałem wyraźnie do zrozumienia, jak niebezpieczną bestią jest hiena. Miałem to zakodowane w świadomości tak mocno, że uznałem Oranż za pokonaną, jeszcze zanim małpa zdobyła się na jakąkolwiek obronę. Nie doceniłem jej. Nie doceniłem jej zawziętości.

Najpierw zdzieliła bestię w łeb. Był to dla mnie szok. Serce roztapiało mi się wprost z miłości, podziwu i lęku. Czy wspomniałem wcześniej, że była kiedyś zwierzęciem domowym, okrutnie zaniedbywanym przez swych indonezyjskich właścicieli? Jej historia była historią typową dla każdego niechcianego zwierzęcia domowego. A wygląda to zwykle tak: zwierzę kupuje się, kiedy jest małe i rozkoszne. Daje wtedy swoim właścicielom wiele radości. Potem rośnie, a wraz z nim rośnie jego apetyt. Okazuje się, że nie można go przyuczyć do domowego życia. Rosnąca krzepa sprawia, że trudno nad nim zapanować. Pewnego dnia służąca wyciąga z jego legowiska prześcieradło, żeby je uprać, albo synek porywa mu w żartach jakiś kąsek z miski i takie niewinne gesty sprawiają, że wściekłe zwierzę błyska zębami, co wywołuje popłoch w całej rodzinie. Już nazajutrz nasz ulubieniec telepie się na tylnym siedzeniu rodzinnego jeepa w towarzystwie swych „ludzkich” braci i sióstr. Wjeżdżają do dżungli. Wszyscy pasażerowie samochodu są oszołomieni widokiem tego niesamowitego miejsca. Docierają do polany. Dokonują jej pośpiesznej lustracji. I nagle rozlega się głośny warkot jeepa, spod kół tryska ziemia i dotychczasowy ulubieniec rodziny widzi twarze wszystkich tych, których znał i kochał, za tylną szybą oddalającego się błyskawicznie jeepa. Zwierzę zostało porzucone. Nic z tego nie rozumie. Jest tak samo nieprzygotowane do życia w dżungli, jak jego ludzcy bracia i siostry. Czeka na ich powrót, usiłując stłumić rosnącą panikę. Tymczasem oni nie wracają. Słońce zachodzi. Zwierzę szybko popada w skrajną depresję, odechciewa mu się żyć. Umiera z głodu i zimna w ciągu kilku dni. Albo rozszarpują je psy.

Oranż była jednym z tych porzuconych pieszczochów. Tyle że wylądowała w zoo w Puttuczczeri. Pozostała łagodna i nigdy nie przejawiała agresji. Zapamiętałem z dzieciństwa, jak obejmowały mnie jej nieskończenie długie ramiona i jak przebierała mi we włosach palcami długimi jak moja cała ręka. Była młodą samicą, przygotowującą się do roli matki. Kiedy dojrzała w pełni i stała się dorosłym dzikim zwierzęciem, obserwowałem ją z dystansu. Wydawało mi się, że znam ją na tyle dobrze, by móc przewidzieć każdy jej ruch. Że znam nie tylko jej nawyki, ale także ograniczenia. Teraz ta demonstracja szaleńczej odwagi uświadomiła mi, jak bardzo się myliłem. Do tej pory znałem ją tylko częściowo.

A zatem zdzieliła hienę w łeb. I jaki to był cios! Nogi bestii rozjechały się, a głowa rąbnęła w ławkę, nad którą akurat się znalazła. Towarzyszył temu tak głośny trzask, że byłem pewien, iż albo ławka, albo szczęka, albo i to, i to zostało zgruchotane. Hiena zerwała się wprawdzie natychmiast na równe nogi, z sierścią zjeżoną tak samo jak włosy na mojej głowie, ale jej zaciekłość wyraźnie osłabła. Wycofała się. Triumfowałem. Sensacyjna obrona Oranż napełniła otuchą moje serce.

Nie na długo.

Dorosła samica orangutana nie może pokonać dorosłego samca hieny cętkowanej. Jest to prosta, potwierdzona empirycznie prawda. I zoolodzy powinni ją poznać. Gdyby Oranż była samcem, tak potężnym w rzeczywistości, jak w moim sercu, sprawa mogłaby wyglądać zupełnie inaczej. Ale choć żyjąc w komforcie zoo, była jak na samicę tęga, ważyła co najwyżej sto dziesięć funtów. Samice orangutanów są o połowę mniejsze od samców. Nie chodzi zresztą wyłącznie o wagę i brutalną siłę. Oranż nie była bynajmniej bezbronna. Rzecz sprowadzała się do postawy wobec zagrożenia – i wiedzy. Cóż może wiedzieć owocożerne zwierzę o zabijaniu? Gdzie miało się nauczyć, w jakie miejsca kąsać, jak mocno i jak długo? Orangutan może być wyższy, mieć bardzo silne i zręczne ramiona i długie zęby, ale jeśli nie wie, jaki zrobić z nich użytek, są one bezużyteczne. A hiena, dysponując tylko paszczą, zawsze pokona małpę, bo wie, czego chce i jak to osiągnąć.

Hiena wróciła. Wskoczyła na ławkę i złapała małpę za przegub, zanim ta zdążyła wymierzyć jej cios. Oranż zdzieliła ją w głowę drugą ręką, ale bestia warknęła tylko wściekle. Małpa chciała ją ugryźć, ale hiena była szybsza. Obronie Oranż brakowało niestety precyzji i konsekwencji. Jej strach był czymś bezużytecznym, czymś, co ją tylko paraliżowało. Hiena puściła jej przegub i wprawnie dopadła gardła.

Oniemiały z bólu i zgrozy patrzyłem, jak Oranż bezskutecznie młóci hienę pięściami i szarpie jej sierść, podczas gdy ta zaciska jej zęby na gardle. Małpa do samego końca przypominała człowieka: jej oczy, podobnie jak zduszone krzyki, wyrażały strach i ból w sposób głęboko ludzki. Usiłowała wpełznąć na plandekę. Hiena potrząsała nią gwałtownie. Oranż spadła z ławki na dno łodzi, razem z uczepioną jej przeciwniczką. Słyszałem hałasy, ale nic już nie widziałem.

Ja miałem być następny. Tyle wiedziałem na pewno. Z trudem podniosłem się na nogi. Ledwie widziałem przez łzy napływające mi do oczu. Nie płakałem teraz z powodu utraty rodziny ani ze strachu przed bliską śmiercią. Byłem zbyt odrętwiały, żeby myśleć o jednym czy o drugim. Płakałem, bo byłem potwornie zmęczony i przyszła pora odpocząć.

Wszedłem na brezent. Choć mocno napięty, lekko uginał się pode mną, co sprawiło, że moje trzy-cztery pierwsze kroki były chwiejne i kosztowały mnie wiele wysiłku. A musiałem dojść do siatki i dalej, do zrolowanego brzegu plandeki. I to w szalupie, która nie przestawała się kołysać. Przy moim stanie fizycznym wydawało mi się to daleką podróżą. Kiedy postawiłem stopę na środkowej poprzecznej ławce, jej twardość dodała mi pewności siebie, zupełnie jak gdybym stanął na stałym lądzie. Ulokowałem na ławce obie stopy i przez chwilę rozkoszowałem się stabilnością swej pozycji. Kręciło mi się w głowie, ale ponieważ zbliżał się najważniejszy moment mojego życia, wzmacniało to tylko poczucie podszytego lękiem uniesienia. Podniosłem ręce na wysokość piersi – to był mój oręż przeciw hienie. Bestia patrzyła na mnie. Jej pysk był czerwony. Obok, przy martwej zebrze, leżała Oranż z szeroko rozłożonymi ramionami. Jej krótkie nóżki były splecione i przekrzywione na bok. Wyglądała jak małpi Chrystus na krzyżu, tyle że nie miała głowy. Z bezgłowego tułowia wciąż ciekła krew. Był to widok straszliwy dla oczu i zabójczy dla ducha. Tuż przed skokiem na hienę, pragnąc zebrać się w sobie przed finalną walką, spojrzałem w dół.

I wtedy zobaczyłem między swoimi stopami, pod ławką, łeb Richarda Parkera. Był olbrzymi. Moje otępiałe zmysły odbierały go tak, jakby miał rozmiary planety. Łapy tygrysa były grube jak tomiska Encyclopaedia Britannica.

Wróciłem na dziób i runąłem na brezent.

Spędziłem noc w stanie delirium. Wmawiałem sobie, że wcześniej udało mi się zasnąć i że tygrys mi się tylko przyśnił.

ROZDZIAŁ 48

Imię i nazwisko Richarda Parkera było rezultatem urzędniczej pomyłki. W okręgu Khulna w Bangladeszu, zaraz za granicami Sundarbansu, terroryzowała ludzi pantera. Pewnego dnia porwała dziewczynkę. Znaleziono tylko małą rączkę z namalowanym henną wzorkiem na dłoni i kilkoma plastikowymi bransoletkami. Dziewczynka była siódmą ofiarą pantery w ciągu dwóch ostatnich miesięcy. A drapieżnik stawał się coraz bardziej bezczelny. Poprzednią ofiarą był wieśniak, którego pantera zaatakowała w biały dzień na polu. Zawlokła go do dżungli, gdzie zjadła prawie całą głowę nieszczęśnika, ogryzła jego prawą nogę i zeżarła wszystkie wnętrzności. Ciało znaleziono zaklinowane w rozwidleniu gałęzi. Wieśniacy trzymali nocą straż w pobliżu tego miejsca, w nadziei, że zaskoczą panterę i zabiją ją, ale już się nie pojawiła. Zarząd Leśnictwa wynajął zawodowego myśliwego i ten zbudował na drzewie nad rzeką, w miejscu, gdzie nastąpiły dwa ataki pantery, mały zamaskowany pomost. Nad brzegiem rzeki przywiązano do kołka kozę. Myśliwy czatował kilka nocy. Zakładał, że pantera musi być starym, zniedołężniałym samcem ze startymi zębami, który nie potrafi już upolować zdobyczy trudniejszej od człowieka. Ale pewnej nocy wyszła na otwartą przestrzeń piękna tygrysica o lśniącej sierści, z jednym małym. Koza zaczęła beczeć. Co jednak dziwne, tygrysek, który wyglądał na jakieś trzy miesiące, nie zwracał na nią większej uwagi. Popędził od razu do rzeki i zaczął chciwie pić. Matka poszła w jego ślady. Ugaszenie pragnienia jest zawsze imperatywem silniejszym niż zaspokojenie głodu. Kiedy tylko tygrysica napiła się wody, natychmiast zainteresowała się kozą. Myśliwy miał z sobą dwie strzelby: jedną z prawdziwymi nabojami, drugą z obezwładniającymi strzałkami. Tygrysica nie była ludojadem, ale kręciła się tak blisko ludzkich siedzib, że mogła stanowić dla wieśniaków zagrożenie, zwłaszcza że miała młode. Myśliwy sięgnął po strzelbę ze strzałkami. Wystrzelił dokładnie w momencie, kiedy tygrysica zamierzała zaatakować kozę. Trafiona strzałką, wycofała się, chrapnęła i uciekła. Jednak takie obezwładniające naboje nie usypiają łagodnie jak filiżanka dobrej herbaty, tylko zwalają z nóg jak wypita duszkiem butelka mocnego trunku. Wzmożona aktywność zwierzęcia dodatkowo przyśpiesza działanie narkotyku. Myśliwy wezwał przez radio swoich pomocników. Znaleźli tygrysicę około dwustu jardów od rzeki. Była wciąż przytomna. Tylne łapy miała całkiem bezwładne, utrzymywała się jeszcze chwiejnie na przednich. Kiedy pokazali się myśliwi, chciała uciec, ale nie mogła. Odwróciła się więc w ich stronę i podniosła swoją zabójczą łapę. Ale wtedy straciła równowagę. Runęła na ziemię i w ten sposób zoo w Puttuczczeri wzbogaciło się o dwa nowe tygrysy. Miauczącego ze strachu malca znaleziono w pobliskich zaroślach. Myśliwy, który nazywał się Richard Parker, złapał go gołymi rękami, a przypomniawszy sobie, jak tygrysek pędził, żeby się napić, ochrzcił go Thirsty – Spragniony. Jednak zajmujący się wysyłką urzędnik na stacji kolejowej w Howrah był najwidoczniej człowiekiem tyleż nieprzytomnym, co gorliwym. Z wszystkich papierów, które trzymaliśmy razem z tygryskiem, wynikało, że mały nazywa się Richard Parker, imię zaś myśliwego brzmi Thirsty, a nazwisko Niepodano. Ojciec uśmiał się zdrowo z tego całego galimatiasu, a nazwisko Richard Parker przylgnęło do tygrysa.

Czy Thirsty Niepodano złapał w końcu panterę ludojada, nie mam pojęcia.

ROZDZIAŁ 49

Rano nie mogłem się ruszyć. Osłabienie przykuło mnie do plandeki. Nawet myślenie było dla mnie zajęciem wyczerpującym. Zmuszałem się do jak najprostszego rozumowania. Po dłuższym czasie, w tempie wlokącej się przez pustynię karawany, udało mi się sformułować pewne myśli.

Dzień był podobny do poprzedniego, ciepły i bez słońca, z niskim pułapem chmur i lekkim wietrzykiem. To była jedna myśl. Łódź kołysała się łagodnie – i o tym była myśl druga.

Po raz pierwszy pomyślałem o pożywieniu. Nie miałem w ustach kropli wody, nie przełknąłem ani kęsa, nie zmrużyłem oka od trzech dni i nocy. Odkrycie tak oczywistej przyczyny mojej niemocy nieco mnie pokrzepiło.

Richard Parker był wciąż w łodzi. Ściśle mówiąc, tuż pode mną. Wydaje się to niewiarygodne, ale dopiero po dłuższych rozmyślaniach, po oszacowaniu różnych szczegółów i rozważeniu punktów widzenia doszedłem do wniosku, że nie był to sen ani zwid, zaburzenie pamięci, figiel wyobraźni ani żaden podobny trik, ale solidny, namacalny fakt, z którym zostałem skonfrontowany, będąc w stanie krańcowego wyczerpania i silnego wzburzenia. Wiedziałem, że jego prawdziwość znajdzie potwierdzenie, kiedy tylko poczuję się wystarczająco dobrze, żeby rzecz dokładnie zbadać.

To, jak mogłem przez dwie i pół doby nie zauważyć ważącego czterysta pięćdziesiąt funtów tygrysa bengalskiego w długiej na dwadzieścia sześć stóp szalupie, pozostawało zagadką, której rozwiązanie odkładałem również na później, kiedy będę miał więcej sił. Ów swoisty cud z pewnością czynił z Richarda Parkera relatywnie największego gapowicza w historii podróży morskich. Licząc od czubka nosa po koniuszek ogona, tygrys zajmował jedną trzecią długości łodzi.

Pomyślicie pewnie, że straciłem w tym momencie wszelką nadzieję. Owszem. A jednak w rezultacie odzyskałem animusz i poczułem się znacznie lepiej. Często obserwujemy coś takiego w sporcie. Tenisista, który staje do pojedynku z mistrzem, zaczyna efektownie, ale szybko traci pewność siebie. Champion zbiera punkty w gemach. Ale w ostatnim secie, nie mając już nic do stracenia, jego przeciwnik znów się rozluźnia, nabiera swobody i odwagi. Nagle zaczyna grać jak szatan i mistrz musi się nieźle natrudzić, aby zdobyć w końcówce jakieś punkty. Tak właśnie było ze mną. Już pokonanie hieny wydawało się prawie niemożliwe, ale Richard Parker miał nade mną tak ogromną i tak oczywistą przewagę, że nawet nie warto było się tym trapić. Tygrys na pokładzie oznaczał mój koniec. No a skoro to już zostało ustalone, dlaczego by nie zrobić czegoś, co przyniosłoby wreszcie ulgę wyschniętemu gardłu?

Uważam, że właśnie to, iż dosłownie konałem z pragnienia, ocaliło mi życie tego ranka. Od chwili, kiedy słowo „pragnienie” pojawiło się w mojej głowie, nie mogłem już myśleć o niczym innym, jak gdyby już ono samo było słone i im więcej się o nim myśli, tym jest gorzej. Słyszałem kiedyś, że łaknienie powietrza jest doznaniem silniejszym niż pragnienie. Powiedziałbym, że owszem, ale tylko przez kilka minut. Po paru minutach człowiek umiera i męka się kończy, podczas gdy pragnienie to afera ciągnąca się w nieskończoność. No bo przypomnijmy sobie: Chrystus umarł na krzyżu wskutek uduszenia, ale skarżył się tylko na pragnienie. Jeśli pragnienie jest taką udręką, że skarży się na nie nawet Syn Boży, to wyobraźcie sobie, czym jest ono dla zwykłego człowieka. Mnie przyprawiało wręcz o obłęd. Nie przeżyłem większej fizycznej tortury niż udręka tego wstrętnego, kleistego posmaku w ustach, tego nieznośnego ucisku w gardle, tego wrażenia, że moja krew zamienia się w gęsty, ciągnący się syrop. Wierzcie mi, w porównaniu z tym tygrys był niczym.

Tak więc odsunąłem na bok wszelkie myśli o Richardzie Parkerze i ruszyłem, nieustraszony, na poszukiwanie słodkiej wody.

Różdżka z mojej wyobraźni opadła gwałtownie i źródlana woda trysnęła w górę, kiedy uprzytomniłem sobie, że znajduję się na prawdziwej, „regulaminowej” szalupie i że taka szalupa musi być wyposażona w zapasy wody i żywności. Moje założenie wydawało mi się doskonale logiczne. Jaki kapitan zaniedbałby czegoś tak elementarnego, ryzykując życie swej załogi? Jaki zaopatrujący statki dostawca nie pomyślałby o dodatkowym zarobku, zwłaszcza jeśli można by go zdobyć, udając, że chodzi o cel tak szlachetny, jak ocalenie komuś życia? W łodzi była zatem woda. Musiałem ją tylko znaleźć.

Co oznaczało, że musiałem się ruszyć.

Czołgając się, dotarłem do środka łodzi, na skraj zwiniętego brezentu. Kosztowało mnie to wiele trudu. Czułem się tak, jakbym pełznął po zboczu wulkanu, by za chwilę, przechyliwszy się przez krawędź, zajrzeć do krateru, w którym wrze pomarańczowa lawa. Przywarłem płasko do plandeki. Ostrożnie podniosłem głowę. Wychyliłem się tylko tyle, ile to było konieczne. Richarda Parkera nie dostrzegłem, choć hienę widziałem doskonale. Stała za tym, co zostało z zebry, i patrzyła na mnie.

Już się jej nie bałem. Nie dzieliło mnie od niej nawet dziesięć stóp, a jednak serce mi nie zadrżało. Obecność Richarda Parkera miała przynajmniej jeden użyteczny aspekt. Lęk przed tym groteskowym zwierzęciem w sytuacji, kiedy obok leżał tygrys, byłby jak obawa przed drzazgami, kiedy dokoła padają drzewa. Ogarnęła mnie wściekłość. – Ty ohydna, cuchnąca kreaturo – wycedziłem przez zęby. Jedynym powodem, dla którego nie wstałem, nie zdzieliłem bestii kijem i nie wypchnąłem jej za burtę, było to, że nie miałem siły ani kija, bo odwagi mi nie brakowało.

Czy hiena wyczuła, że jestem tu panem? Czy powiedziała sobie w duchu: „Superalfa mnie obserwuje – lepiej się nie ruszać”? Nie wiem. W każdym razie nie poruszyła się. Właściwie to, jak bojaźliwie opuściła łeb, mogłoby świadczyć, że chce się przede mną schować. Ale chowała się daremnie. Już wkrótce miała dostać to, na co zasłużyła.

Sama obecność Richarda Parkera także tłumaczyła dziwne zachowanie hieny. Teraz było dla mnie jasne, dlaczego ograniczała się do tak absurdalnie małej przestrzeni za zebrą i dlaczego tak długo zwlekała z jej zabiciem. Powstrzymywał ją lęk przed większym zwierzęciem i przed ruszeniem jego żeru. Wymuszone, tymczasowe zawieszenie broni pomiędzy Oranż i hieną i moje wyczekiwanie wynikały bez wątpienia z tej samej przyczyny: w obliczu tak potężnego drapieżnika wszyscy byliśmy potencjalnym łupem i wszystkich obowiązywały zwykłe prawa dżungli. Najwyraźniej obecność tygrysa uratowała mnie przed hieną – i był to typowy wręcz przykład ratowania się przed deszczem tylko po to, by dostać się pod rynnę.

Tymczasem wielka bestia zupełnie nie zachowywała się jak na wielką bestię przystało i było to tak wyraźne, że hiena pozwoliła sobie na duże zuchwalstwo. Bierność Richarda Parkera, i to bierność trwająca trzy doby, wymaga wyjaśnienia. Mogły tu wchodzić w grę dwa czynniki: środki uspokajające i choroba morska. Ojciec regularnie aplikował coś na uspokojenie niektórym zwierzętom, żeby złagodzić stres. Może dał Richardowi Parkerowi taki środek na krótko przed zatonięciem statku? Czy szok w obliczu katastrofy – piekielny łoskot i ryk oceanu, wypadnięcie za burtę, straszliwy wysiłek, by dopłynąć do szalupy – spotęgował działanie barbituranu? Czy potem obezwładniła tygrysa choroba morska? Tylko tak mogłem sobie rzecz wytłumaczyć.

Przestało mnie to zresztą interesować. Teraz interesowała mnie tylko woda.

Zacząłem badać inwentarz łodzi.

ROZDZIAŁ 50

Szalupa była głęboka dokładnie na trzy i pół stopy, szeroka na osiem i długa na dwadzieścia sześć stóp. Wiedziałem to, bo wszystkie dane były wydrukowane czarnymi literami na jednej z bocznych ławek. Z napisu wynikało, że łódź może pomieścić maksimum trzydziestu dwóch ludzi. Czyż nie byłoby wesoło, gdybym dzielił ją z takim tłumem? Tymczasem była nas trójka, a i tak dokuczała nam ciasnota. Symetryczna szalupa miała zaokrąglone końce, właściwie trudne do odróżnienia. Rufę można było poznać po małym sterze, stanowiącym jakby przedłużenie kilu, przód zaś, jeśli nie liczyć skonstruowanego przeze mnie przydatku, zwieńczył najbardziej tępy dziób w historii szkutnictwa. Aluminiowy kadłub był spojony nitami i pomalowany na biało.

Tak wyglądała łódź od zewnątrz. W środku nie była tak przestronna, jak by można oczekiwać, z powodu bocznych ławek, które biegły wzdłuż długości całej łodzi, łącząc się na dziobie i na rufie i tworząc w ten sposób na końcach dwie dodatkowe, mniej więcej trójkątne ławeczki. Pod ławkami znajdowały się hermetycznie zamknięte zbiorniki powietrzne. Boczne ławki miały szerokość trzech stóp, a zatem wolna przestrzeń między nimi miała dwadzieścia stóp długości i pięć szerokości. Tworzyło to obszar o powierzchni stu stóp kwadratowych, okupowany przez Richarda Parkera. Boczne ławki łączyły trzy poprzeczne; jedną z nich roztrzaskała zebra podczas upadku. Te poprzeczne ławki miały po dwie stopy szerokości każda i były rozmieszczone w równych odstępach, na wysokości dwóch stóp od dna. Gdyby Richard Parker siedział pod ławką, miałby niezłą zabawę, waląc co chwila głową w sufit, jeśli można to tak nazwać. Pod plandeką miał dodatkową przestrzeń dzięki dwunastocalowemu odstępowi pomiędzy górną krawędzią nadburcia, do której przymocowany był brezent, a ławkami. Razem dawało to zatem trzy stopy, co ledwie wystarczało, by tygrys mógł stanąć. Podłoga z wąskich, gładkich desek była płaska, ścianki zbiorników idealnie do niej prostopadłe. Tak więc, co ciekawe, choć łódź miała zaokrąglone końce i boki, jej wnętrze było prostokątne.

Miałem wrażenie, że oranż – ten piękny hinduski kolor – jest barwą symbolizującą przetrwanie, bo całe wnętrze łodzi, plandeka, kamizelki i koła ratunkowe, wiosła oraz większość innych ważnych detali, były pomarańczowe. Pomarańczowe były nawet plastikowe gwizdki.

Po obu stronach dziobu czerniały wypisane antykwą słowa „Tsimtsum” i „Panama”.

Plandekę z mocnego, szorstkiego brezentu zrolowano aż do środkowej poprzecznej ławki. Ta, przy której znajdowało się legowisko Richarda Parkera, pozostawała schowana, a trzecia była połamana i przygniatało ją ciało zebry.

W nadburciu było sześć dulek, wrębów w kształcie litery U; wioseł zostało tylko pięć, bo jedno straciłem, usiłując odepchnąć od szalupy Richarda Parkera. Trzy leżały na ławce po jednej stronie łodzi, czwarte na ławce przeciwległej, a z piątego skonstruowałem swój zbawczy bukszpryt. Wątpiłem w użyteczność tych wioseł jako środka napędu. Szalupa nie była łódką regatową, ale ciężką, solidną konstrukcją przeznaczoną do powolnego dryfowania bez nawigacji, choć przypuszczam, że gdyby było trzydziestu dwóch chłopa, moglibyśmy jakoś ruszyć.

Nie odnotowałem tych wszystkich i wielu innych szczegółów od razu. Zauważałem je z czasem i pod presją rozmaitych konieczności. Znalazłem się w najgorszej z najgorszych opresji, moja przyszłość malowała się w ponurych barwach i każdy drobiazg, każdy szczegół mógł zapalić w mojej świadomości światełko nadziei. A wtedy nie był już zwykłym drobiazgiem, ale przeobrażał się w najważniejszą rzecz na świecie, w coś, co mogło uratować mi życie. A takie odkrycia zdarzały się bez przerwy. Jakże prawdziwe jest porzekadło, że potrzeba jest matką wynalazków!

ROZDZIAŁ 51

Podczas pierwszego przeglądu nie wypatrzyłem jednak tego drobiazgu, na którym mi najbardziej zależało. Rufa i boczne ławki tworzyły jedną litą całość, podobnie jak boki zbiorników powietrznych. Podłoga przylegała płasko do wnętrza kadłuba; nie mogło być pod nią żadnych schowków. Było pewne, że nie ma tam żadnych szafek, skrzynek ani innych pojemników, tylko gładkie, jednolite, pomarańczowe powierzchnie.

Straciłem dobre mniemanie o kapitanach i dostawcach. Nadzieja na przeżycie przygasła. Pragnienie pozostało.

Jakie zapasy mogły być na dziobie, pod plandeką? Zawróciłem i zacząłem pełznąć w stronę dziobu. Czułem się jak wysuszona na wiór jaszczurka. Nacisnąłem dłonią brezent. Był mocno napięty. Gdybym go odwinął, dobrałbym się do tego, co mogło tam być zmagazynowane. Ale to oznaczałoby otwarcie wejścia do legowiska Richarda Parkera.

Nie wahałem się ani chwili. Pragnienie pobudzało mnie do działania. Wyciągnąłem wiosło spod brezentu. Włożyłem na siebie koło ratunkowe. Położyłem wiosło w poprzek dziobu. Pochyliłem się nad nadburciem i kciukiem ściągnąłem z haka linę przytrzymującą brezent. Namęczyłem się z tym okropnie. Ale z drugim i trzecim hakiem poszło już łatwiej. Zrobiłem to samo po drugiej stronie. Brezent zwiotczał pod naciskiem moich łokci. Leżałem na nim płasko, nogami w stronę rufy.

Odwinąłem brzeżek plandeki i od razu wiedziałem, że moje wysiłki zostały nagrodzone. Dziób był skonstruowany podobnie jak rufa; tu również była ławeczka. A na niej, o kilka cali od stewy, błyszczał jak brylant rygiel. Dostrzegłem zarys wieka. Serce zaczęło mi walić jak młotem. Odwinąłem brezent jeszcze trochę i zajrzałem pod spód. Wieko miało kształt trójkąta z zaokrąglonymi kątami, trzy stopy u podstawy i dwie wysokości. W tym samym momencie dostrzegłem jakiś wielki pomarańczowy kształt. Cofnąłem się gwałtownie, ale pomarańczowy masyw nie poruszył się. Nie dostrzegłem też oczu. Spojrzałem jeszcze raz. To nie był tygrys, lecz kamizelki ratunkowe. Legowisko Richarda Parkera zamykał od mojej strony stos kamizelek.

Ciarki przebiegły mi po grzbiecie. Między kamizelkami, jak przez zasłonę z liści, dostrzegłem po raz pierwszy wyraźnie, bez wątpliwości, czy nie jest to przywidzenie, fragment Richarda Parkera – jego zad i grzbiet. Płowy, pasiasty i wprost ogromny. Tygrys leżał na brzuchu, zwrócony w stronę rufy. Leżał nieruchomo, tylko boki wznosiły się i opadały miarowo. Aż zamrugałem oczami, nie dowierzając, że jestem tak blisko. Dzieliły mnie od niego zaledwie dwie stopy. Mogłem go uszczypnąć w tyłek. A między nami nie było nic oprócz cienkiego brezentu, który nie stanowił żadnej przeszkody.

– Boże, ratuj! – żadne wołanie nie mogło być bardziej żarliwe od tego cichego jak oddech szeptu. Leżałem w absolutnym bezruchu.

Musiałem jednak dostać się do wody. Opuściłem powoli rękę i po cichutku odsunąłem zasuwę. Podniosłem wieko. W środku był pojemnik.

Wspomniałem wcześniej o szczegółach, które były dla mnie zbawieniem. To był właśnie jeden z nich: zawiasy wieka znajdowały się o jakiś cal od krawędzi ławki dziobowej, co oznaczało, że kiedy pokrywa była otwarta, stawała się zaporą odgradzającą mnie od Richarda Parkera, który inaczej mógłby się do mnie dostać, odsunąwszy na bok kamizelki. Otworzyłem wieko tak, aż oparło się o poprzecznie ułożone wiosło i brzeg plandeki. Teraz Richard Parker, chcąc mnie zaatakować, musiałby sforsować pokrywę. Gdyby podjął taką próbę, zdążyłbym wskoczyć w kamizelce do wody. Rozejrzałem się dookoła. Nigdzie nie było widać rekinów.

Spojrzałem w dół i o mało nie zemdlałem z radości. W otwartym schowku błyskały rozmaite nowiutkie pojemniki i puszki. Jakże rozkoszny był widok fabrycznie wyprodukowanych dóbr, wytworów człowieka! Odkrycie tego całego bogactwa sprawiło mi tak ogromną przyjemność – na którą składały się nadzieja, zaskoczenie, niedowierzanie, dreszczyk podniecenia, wdzięczność – że nie dorównywała jej żadna przeżyta przeze mnie euforia towarzysząca Gwiazdce, urodzinom, ślubowi, świętu Diwali i innym okazjom, przy których dostaje się prezenty. Byłem wprost pijany ze szczęścia.

Mój wzrok spoczął natychmiast na tym, czego szukałem. Woda znajduje się zawsze w jakichś pojemnikach, w butelkach, puszkach lub kartonach. Na tej szalupie ów cudowny napój życia serwowano w jasnozłocistych zgrabnych i poręcznych puszkach. Czerniejące na nich napisy głosiły: „Woda pitna”. Dostawcą tego boskiego nektaru była firma HP Foods Ltd., pojemność puszki wynosiła pół litra. Puszek były cale stosy, zbyt wiele, żebym mógł je szybko policzyć.

Drżącymi rękami sięgnąłem po jedną z nich. Była chłodna i ciężka. Potrząsnąłem nią. W środku zabulgotało. Za chwilę miałem ugasić swoje piekielne pragnienie. Na samą myśl o tym serce zaczęło mi bić gwałtownie. Wystarczyło otworzyć puszkę.

Tu znieruchomiałem. Jak to zrobić?

Była puszka, musiał więc gdzieś być i otwieracz. Zajrzałem do schowka. Było tam mnóstwo różnych rzeczy. Zacząłem je gorączkowo przetrząsać. Traciłem cierpliwość. Bolesne oczekiwanie musiało zostać spełnione. Wiedziałem, że albo napiję się teraz – albo umrę. Nie mogłem znaleźć upragnionego narzędzia. Nie było jednak czasu na poddawanie się jałowej rozpaczy. Należało działać. Czy uda mi się otworzyć puszkę paznokciami? Spróbowałem. Nie udało się. Zębami? Nie warto było nawet próbować. Rozejrzałem się dookoła. Haki! Krótkie, tępe i mocne haki. Klęknąłem na ławce i trzymając puszkę oburącz, uderzyłem nią z góry o hak. Wgłębienie. Jeszcze raz. Drugie wgłębienie, tuż obok pierwszego. Uderzając kilkakrotnie w to samo miejsce, dopiąłem swego. Pojawiła się perełka wody. Zlizałem ją. Odwróciłem puszkę i zacząłem uderzać w hak denkiem, żeby zrobić jeszcze jeden, większy otwór. Waliłem jak szatan. W końcu dopiąłem swego. Usiadłem na krawędzi burty. Podniosłem puszkę na wysokość głowy. Otworzyłem usta. Przechyliłem puszkę.

To, co poczułem, można sobie pewnie wyobrazić, ale nie sposób tego opisać. Przy wtórze głośnego bulgotu w moim spragnionym gardle czysta, przepyszna, wspaniała, kryształowa woda spływała w głąb mojego organizmu. To było samo życie w płynie. Wysączyłem ten złoty kielich do ostatniej kropli, przysysając się do dziurki, by wchłonąć całą pozostałą wilgoć. Z głośnym „aaaaaach” cisnąłem puszkę za burtę i sięgnąłem po następną. Otworzyłem ją w taki sam sposób jak pierwszą i opróżniłem tak samo błyskawicznie. I ta też wylądowała za burtą, po czym otworzyłem kolejną, która po chwili również skończyła w oceanie. I jeszcze jedną. Dopiero po czwartej, a więc po wypiciu dwóch litrów tego najwyborniejszego z nektarów, powstrzymałem się od sięgnięcia po następną. Pomyślicie pewnie, że takie gwałtowne nawodnienie udręczonego wielogodzinnym pragnieniem organizmu mogło mi zaszkodzić. Nic podobnego! Nigdy w życiu nie czułem się lepiej. Gdybyście wtedy dotknęli mojej skroni! Czoło zrosiła mi mgiełka świeżego, czystego, orzeźwiającego potu. Wszystko we mnie, łącznie z każdym porem mojej skóry, emanowało radością.

Wkrótce ogarnęło mnie uczucie pełnego komfortu. Jama ustna odzyskała dawną wilgotność i miękkość. Zapomniałem o bolącym gardle. Zniknęło bolesne napięcie skóry. Znacznie lepiej funkcjonowały zesztywniałe stawy. Serce zaczęło wybijać wesoły rytm, a krew płynęła w żyłach jak hałaśliwa kawalkada aut w jadącym przez miasto orszaku ślubnym. Mięśnie odzyskały siłę i sprężystość. W głowie mi się rozjaśniło. Było to prawdziwe zmartwychwstanie. Czułem się wspaniale, naprawdę cudownie. Zapewniam was, że choć upojenie się alkoholem uznajemy za rzecz godną potępienia, upicie się wodą jest aktem szlachetnym i wzniosłym. Pławiłem się długo w tym poczuciu błogości i zaspokojenia.

Potem zacząłem odczuwać pewną pustkę. Dotknąłem brzucha. Był twardy i zapadnięty. Pomyślałem, że teraz dobrze byłoby coś zjeść. Masala dosai z kokosowym chutney – mniam mniam! Albo jeszcze lepiej oothappam! Mmmmm! Och! – Podniosłem ręce do ust – IDLI! Sama myśl o idli wywołała bolesny skurcz ślinianek i gwałtowny napływ śliny do ust. Prawa ręka zaczęła mi drgać. Wyciągnąłem ją i niemal dotknąłem w wyobraźni smakowitych spłaszczonych gałek z blanszowanego ryżu. Zatopiłem palce w ich parującym miąższu… Umaczałem jedną gałkę w sosie… Podniosłem ją do ust… Zacząłem gryźć… Ach, cóż za rozkoszny ból!

Przeszukałem schowek. Znalazłem kilka kartonów standardowych żelaznych racji Seven Oceans, wyprodukowanych w dalekim, egzotycznym Bergen, w Norwegii. Śniadanie, które miało mi zastąpić dziewięć niezjedzonych posiłków, nie wspominając już o podwieczorku przygotowywanym przez matkę, było półkilogramowym blokiem, twardym, spoistym i zapakowanym próżniowo w srebrzystą folię, na której wydrukowano instrukcję w dwunastu językach. Z angielskiej wynikało, że racja zawiera osiemnaście pszennych sucharów, tłuszcz zwierzęcy i glukozę i że nie wolno jeść więcej niż sześć sucharów na dobę. Żałowałem, że w sucharach jest tłuszcz zwierzęcy, ale w tej wyjątkowej sytuacji, w jakiej się znalazłem, wegetarianin we mnie musiał po prostu stulić uszy i pogodzić się z rzeczywistością.

Na wierzchu pakietu widniał napis „Tu otwierać” i czarna strzałka. Folia ustąpiła pod palcami i ze środka wysypało się dziewięć opakowanych w woskowany papier sucharów. Odwinąłem jeden, przełamany na pół. Miałem na dłoni dwa prawie kwadratowe kawałki suchara, bladożółte i pachnące. Boże, kto by pomyślał? Nigdy bym tego nie podejrzewał. Zatajano przede mną, że norweska kuchnia jest najlepszą kuchnią na świecie! Suchary były zdumiewająco smaczne, wonne, delikatne, ani nie za słodkie, ani nie za słone. Z cudownym chrzęstem ustępowały pod naciskiem zębów. Wymieszane ze śliną tworzyły ziarnistą papkę, prawdziwą rozkosz dla języka i podniebienia. A kiedy ją przełknąłem, mój żołądek mógł zakrzyknąć tylko jedno: Alleluja!

Całe opakowanie znikło w ciągu kilku minut, papier pofrunął z wiatrem. Zastanawiałem się, czy nie otworzyć następnej paczki, ale po namyśle zrezygnowałem. Nie zawadzi poćwiczyć trochę samokontrolę. Właściwie z połówką kilograma żelaznej racji w żołądku czułem się całkiem syty.

Postanowiłem dokładnie sprawdzić, co jeszcze jest w tym skarbcu, który miałem przed sobą. Był to duży schowek, większy niż otwór, przez który można się było do niego dobrać. Sięgał do samego dna łodzi, a jego boki znikały pod bocznymi ławkami. Wsunąłem do niego nogi i usiadłem na krawędzi otworu, opierając się o stewę. Zacząłem liczyć paczki sucharów. Zjadłem jedną, więc zostało trzydzieści jeden. Według instrukcji, każdy półkilogramowy karton powinien wystarczyć jednemu rozbitkowi na trzy dni. Oznaczało to, że miałem żelazne racje na – trzydzieści jeden razy trzy – na dziewięćdziesiąt trzy dni! Instrukcja sugerowała także, żeby pasażerowie szalupy ograniczali się do wypijania pół litra wody na dobę. Policzyłem puszki. Było ich sto dwadzieścia cztery. Każda półlitrowa. Tak więc miałem zapas wody na sto dwadzieścia cztery dni. Jeszcze nigdy prosta arytmetyka nie wywołała tak błogiego uśmiechu na mojej twarzy.

Co miałem jeszcze? Zanurzyłem niecierpliwie ręce w schowku i zacząłem wyjmować różne skarby, sztuka po sztuce. Tak boleśnie potrzebowałem towarzystwa i pocieszenia, że troska, z jaką wykonano każdy z tych masowo produkowanych przedmiotów, wydawała mi się troską okazywaną właśnie mnie osobiście. Powtarzałem też nieustannie: „Dzięki! Dzięki! Dzięki!”.

ROZDZIAŁ 52

Po dokładnym przeszukaniu schowka sporządziłem kompletną listę:

* 192 tabletki leku przeciw chorobie morskiej

* 124 półlitrowe puszki słodkiej wody, łącznie 62 litry

* 32 plastikowe worki higieniczne

* 31 kartonów z żelaznymi racjami po pół kilograma, łącznie 15,5 kilo

* 16 wełnianych koców

* 12 destylatorów do odsalania wody

* 10 pomarańczowych kamizelek ratunkowych, każda z przyczepionym na sznurku pomarańczowym gwizdkiem

* 6 ampułek z morfiną i strzykawki

* 6 pochodni

* 5 wioseł

* 4 flary ze spadochronami

* 3 mocne foliowe worki, każdy o pojemności mniej więcej 50 litrów

* 3 otwieracze do puszek

* 3 szklane naczynia do picia

* 2 pudełka wodoodpornych zapałek

* 2 pomarańczowe pływające świece dymne

* 2 wiadra średniej wielkości z pomarańczowego plastiku

* 2 czerpaki do wody z pomarańczowego plastiku

* 2 wielofunkcyjne plastikowe, zamykane hermetycznie pojemniki

* 2 żółte prostokątne gąbki

* 2 syntetyczne niezatapialne linki, każda po 50 metrów

* 2 zwykłe syntetyczne linki nieokreślonej długości (ale każda co najmniej po 30 metrów)

* 2 komplety do wędkowania, z haczykami, żyłkami i spławikami

* 2 ościenie z bardzo ostrymi hakami

* 2 kotwice

* 2 toporki

* 2 urządzenia do łapania deszczówki

* 2 długopisy z czarnymi wkładami

* 1 nylonowa siatka

* 1 koło ratunkowe o średnicy wewnętrznej 40 centymetrów i zewnętrznej 80 centymetrów, z przyczepioną linką

* 1 duży, przymocowany długim sznurkiem do metalowego kółka w schowku nóż myśliwski z ostrym czubkiem, jednym ostrzem normalnym i drugim zębatym

* 1 zestaw do szycia z prostymi i zakrzywionymi igłami oraz mocną białą nicią

* 1 zestaw pierwszej pomocy w wodoszczelnym plastikowym pojemniku

* 1 lusterko sygnałowe

* 1 paczka chińskich papierosów z filtrem

* 1 duża tabliczka gorzkiej czekolady

* 1 podręcznik przetrwania

* 1 kompas

* 1 dziewięćdziesięcioośmiostronicowy zeszyt w linię

* 1 chłopiec w kompletnym, jeśli nie liczyć zgubionego buta, lekkim ubraniu

* 1 hiena cętkowana

* 1 tygrys bengalski

* 1 szalupa

* 1 ocean

* 1 Bóg

Zjadłem ćwiartkę czekolady. Obejrzałem dokładnie deszczołap. Miał kształt odwróconego parasola ze sporym zbiornikiem i podłączoną do niego gumową rurką.

Zaplotłem ręce, opierając je na kole ratunkowym, które miałem na sobie, zwiesiłem głowę i zasnąłem zdrowym, głębokim snem.

ROZDZIAŁ 53

Przespałem cały ranek. Obudziłem się z uczuciem niepokoju. Obfitość jedzenia i wody, które zasiliły mój osłabiony organizm, pobudzając mnie na nowo do życia, dała mi także siłę, by dostrzec z całą wyrazistością, jakie jest moje położenie. Ocknąłem się, by stanąć twarzą w twarz z rzeczywistością, a tą rzeczywistością był Richard Parker. Miałem w szalupie tygrysa. Trudno mi było w to uwierzyć, a jednak wiedziałem, że muszę. I musiałem się jakoś ratować.

Rozważałem, czy nie wyskoczyć za burtę i nie odpłynąć, ale nie mogłem się ruszyć z miejsca. Byłem o setki, jeśli nie tysiące mil od najbliższego lądu. Nie mógłbym pokonać takiego dystansu nawet w kamizelce ratunkowej. Czym bym się żywił? Co bym pił? Jak odstraszałbym rekiny? Jak uchroniłbym się przed zimnem? Skąd bym wiedział, w jakim kierunku płynąć? Nie miałem cienia wątpliwości tylko co do jednego: że opuszczenie szalupy oznaczało pewną śmierć. Ale co oznaczało pozostanie w lodzi? Tygrys podejdzie mnie tak, jak robią to wszystkie koty: bezszelestnie. Zanim się zorientuję, chwyci mnie za kark albo za gardło i przebije je kłami na wylot. Nie zdążę nawet wykrztusić słowa. Krew ujdzie ze mnie i nie zdążę nawet wypowiedzieć w obliczu śmierci ostatniego słowa. Albo zabije mnie uderzeniem swojej potężnej łapy, przetrąci mi po prostu kark.

– Zginę – wymamrotałem drżącymi ustami.

Bliska śmierć jest czymś strasznym, ale jeszcze gorsza jest śmierć odroczona w czasie na tyle, żeby człowiek mógł uprzytomnić sobie, jaki był dotąd szczęśliwy i ile go jeszcze czekało szczęśliwych chwil. Widzi się wtedy z całą jaskrawością wszystko, co się traci. Widok ów napełnia tak dojmującym smutkiem, że żadna śmierć pod kołami samochodu ani w morskiej toni nie wydaje się straszna. Uczucie to jest naprawdę nie do zniesienia. Słowa takie jak „ojciec”, „matka”, „Ravi”, „Indie”, „Winnipeg” atakowały moją świadomość z palącą intensywnością.

Poddawałem się nastrojowi rezygnacji. I poddałbym się ostatecznie, gdybym nie usłyszał głosu w sercu. „Nie umrę”, mówił. „Nie zgadzam się. Przetrwam ten koszmar. Zwalczę przeciwności losu, nawet te największe. W cudowny sposób przetrwałem do tej chwili. Teraz przeobrażę cud w codzienność. Zdumiewające rzeczy będą się działy każdego dnia. Podejmę wszelkie niezbędne wysiłki, żeby tak było. Tak, dopóki Bóg jest ze mną, dopóty nie umrę. Amen”.

Twarz zastygła mi w grymasie ponurej determinacji. Mogę powiedzieć bez fałszywej skromności, że w tym momencie odkryłem, iż jest we mnie szalona wola życia. Nie jest to, o ile wiem, zjawisko powszechne. Niektórzy z nas poddają się od razu z westchnieniem rezygnacji. Inni jeszcze trochę walczą, ale szybko tracą nadzieję. Jeszcze inni – i ja do nich należę – nie poddają się nigdy. Tacy jak ja walczą, walczą, walczą do końca. Walczą, nie bacząc na koszty, na ponoszone straty, na znikome prawdopodobieństwo powodzenia. Walczą do samego końca. Nie jest to kwestia odwagi, ale cecha organiczna, niezdolność do zaniechania. A być może tylko zwykła, głupia żądza życia.

Richard Parker wydał z siebie głęboki pomruk akurat w tym momencie, jak gdyby czekał, aż stanę się jego godnym przeciwnikiem. Serce ścisnęło mi się ze strachu.

– Spiesz się, człowieku! – wydyszałem. Musiałem podjąć jakieś działania, żeby przeżyć. Nie było chwili do stracenia. Potrzebowałem bezpiecznego schronienia, i to natychmiast. Pomyślałem o bukszprycie, który zrobiłem z wiosła. Ale teraz nie mogłem go osadzić, bo brezent na dziobie był odwinięty. Nie miałem też żadnej pewności, że takie balansowanie na końcu wiosła rzeczywiście zabezpieczy mnie przed Richardem Parkerem. Mógł mnie przecież z łatwością dosięgnąć i wciągnąć do łodzi. Musiałem wymyślić coś innego. Mój mózg pracował intensywnie.

W końcu zbudowałem tratwę. Wiosła, jak pamiętacie, nie tonęły. Miałem ponadto kamizelki i solidne koło ratunkowe.

Wstrzymując oddech, zamknąłem schowek i sięgnąłem pod brezent po wiosła leżące na bocznych ławkach. Richard Parker zauważył ruch. Widziałem go przez stertę kamizelek ratunkowych. Kiedy wyciągałem kolejno wiosła – możecie sobie wyobrazić, jak ostrożnie – poruszył się niespokojnie. Ale nie odwrócił głowy. Wyciągnąłem trzy wiosła. Czwarte leżało w poprzek szalupy na plandece. Podniosłem pokrywę schowka, żeby odgrodzić się od legowiska Richarda Parkera.

Miałem cztery wiosła. Ułożyłem je na brezencie wokół koła ratunkowego, które wpisałem jak gdyby w kwadrat. Moja tratwa przypominała trochę planszę do gry w kółko i krzyżyk, z pierwszym postawionym kółkiem w środku.

Teraz zaczęła się najbardziej niebezpieczna część operacji. Potrzebowałem kamizelek ratunkowych. Pomruk Richarda Parkera przeszedł w rozdzierający ryk. Hiena odpowiedziała załamującym się wysokim skowytem, co było dla mnie jawnym znakiem, że lada chwila zaczną się kłopoty.

Nie miałem wyboru. Musiałem działać. Znów opuściłem wieko. Kamizelki były w zasięgu ręki. Niektóre dotykały Richarda Parkera. Tymczasem hiena podniosła wrzask.

Sięgnąłem po najbliższą kamizelkę. Ręka tak mi się trzęsła, że z trudem wyciągnąłem ją ze sterty. Richard Parker zdawał się niczego nie zauważać. Wyciągnąłem drugą. I kolejną. Byłem półprzytomny ze strachu, z trudem oddychałem. „Jeśli będzie trzeba”, myślałem sobie, „rzucę się razem z nimi za burtę”. Wyciągnąłem ostatnią. Miałem cztery kamizelki ratunkowe.

Wsunąłem po kolei wiosła w otwory w kamizelkach, w taki sposób, że znalazły się na czterech rogach tratwy. Każdą z osobna mocno przywiązałem.

Odszukałem w schowku jedną z lin i odciąłem nożem cztery kawałki. Mocno związałem z sobą wiosła. Ach, gdybym wcześniej opanował sztukę wiązania węzłów! Na każdym połączeniu zrobiłem ich po dziesięć, a i tak martwiłem się, że tratwa się rozleci. Pracowałem jak w gorączce, cały czas przeklinając swoją głupotę. Mając tygrysa na pokładzie, czekałem trzy doby, żeby pomyśleć o ratowaniu życia!

Odciąłem jeszcze cztery kawałki linki i przywiązałem koło ratunkowe do każdego z boków mojej kwadratowej konstrukcji. Dla jeszcze lepszego zabezpieczenia tratwy przed rozpadnięciem się przewlokłem linę przez koło i owinąłem ją wokół wioseł.

Hiena wyła teraz w najwyższych rejestrach.

Została jedna, ostatnia rzecz do zrobienia. „Boże, daj mi trochę czasu”, błagałem. Wyciągnąłem resztę liny. W stewie dziobowej szalupy, na samym jej czubku, był niewielki otwór. Przewlokłem przez niego linę i zawiązałem ją mocno. Pozostało tylko przywiązać drugi koniec do tratwy i byłem uratowany.

Hiena umilkła. Serce mi stanęło, a potem zaczęło bić w trzykrotnie szybszym tempie. Odwróciłem się.

– Jezus, Maria, Mahomecie i Wisznu!

To, co zobaczyłem, pozostało w mej pamięci do końca życia. Richard Parker wynurzył się spod plandeki. Dzieliło go ode mnie nie więcej niż piętnaście stóp. Ach, jaki był olbrzymi! Nadszedł koniec hieny – i mój. Stałem jak wrośnięty w ziemię, sparaliżowany, zahipnotyzowany tym, co miałem przed oczami. Moja nader skromna wiedza na temat relacji pomiędzy dzikimi zwierzętami w szalupach kazała mi oczekiwać wielkiego wrzasku i protestów w chwili, kiedy dojdzie do masakry. Ale wszystko rozegrało się w ciszy. Hiena nie skomlała ani nie piszczała; Richard Parker zabił ją bezgłośnie. Płomiennorudy mięsożerca wynurzył się spod plandeki i ruszył w stronę hieny. Ta, skamieniała, przylgnęła do ławki na rufie, za ścierwem zebry. Nie podjęła walki. Przywarła tylko do podłogi, podnosząc łapę w daremnym geście obrony. Jej pysk wyrażał śmiertelną grozę. Potężna łapa tygrysa opadła na jej bark. Zęby Richarda Parkera zacisnęły się na szyi hieny. Jej szkliste ślepia otworzyły się szeroko. Rozległ się trzask miażdżonych razem z tchawicą kręgów szyjnych. Hieną wstrząsnął spazm. Oczy jej zmętniały. Było po wszystkim.

Richard Parker puścił ofiarę i z jego gardzieli wydobył się pomruk. Był to jednak pomruk cichy i niemrawy. Tygrys dyszał, język zwieszał mu się z pyska. Oblizał się. Potrząsnął głową. Powąchał martwą hienę. Potem uniósł wysoko głowę i zaczął wietrzyć. Oparł łapy o ławkę na rufie i podciągnął się. Nogi miał szeroko rozstawione. Kołysanie łodzi choć łagodne, najwyraźniej mu się nie podobało. Spojrzał ponad burtą na bezmiar wody. Wydobył z siebie niski pomruk rozdrażnienia. Znów zaczął węszyć. Z wolna odwrócił głowę. Potoczył spojrzeniem dookoła i w pewnej chwili jego wzrok trafił na mnie.

Żałuję, że nie potrafię opisać tego, co się następnie wydarzyło; nie tak, jak ja to widziałem, bo to umiałbym zrobić, ale jak odczułem. Widziałem Richarda Parkera pod takim kątem, że mogłem go podziwiać w całej okazałości: od tyłu, z przednimi łapami na podwyższeniu i z łbem zwróconym w moją stronę. Ta postawa miała w sobie coś ze świadomej pozy, jakby była czymś zamierzonym, wykreowanym, prezentacją porażającego swą potęgą dzieła sztuki. I to jakiego dzieła! Jaką potęgą! Widok był przytłaczający, ale jednocześnie rzucała się w oczy niezwykła gracja zwierzęcia. Tygrys był niewiarygodnie muskularny, ale boki miał zapadnięte i pokryta lśniącą sierścią skóra zwisała luźno na potężnym kośćcu. Jego brązowawopomarańczowe, poznaczone czarnymi pionowymi pręgami futro ze śnieżnobiałą piersią i podbrzuszem, z czarnymi prążkami na długim ogonie było niezrównanie piękne, jak idealnie harmonijne dzieło genialnego mistrza krawieckiego. Łeb miał wielki i okrągły, z imponującymi bokobrodami, małą stylową bródką i najpiękniejszymi wąsami w całym kocim świecie – grubymi, długimi i białymi. Głowę zdobiły małe, lecz pełne wyrazu uszy, uformowane w idealne łuki. W środku pomarańczowego jak marchewka pyska jaśniał szeroki nos z różowymi chrapami, ukształtowany z bezwstydnym mistrzostwem. Pysk okalał deseń z falistych smużek czerni, efektowny, ale subtelny, bo choć sam przyciągał uwagę, przede wszystkim eksponował jedyną część tygrysiego oblicza, której nie pokrywał, czyli rudawy, lśniący nos, promieniejący jakby wewnętrznym blaskiem. Plamki bieli nad oczami i wokół pyska wyglądały jak gdyby powstały pod wykańczającymi muśnięciami pędzla, a efekt dorównywał wyszukanemu makijażowi tancerza Kathakali. W efekcie pysk tygrysa przypominał skrzydła motyla i było w nim coś z twarzy starca i Chińczyka. Ale kiedy bursztynowe oczy Richarda Parkera napotkały moje, nie dostrzegłem w jego spojrzeniu nic przyjaznego ani płochego, była w nim za to intensywność, chłód, twardość i pewność siebie zwierzęcia niebezpiecznie bliskiego wybuchu szału. Tygrys zastrzygł uszami, potem poruszył nimi, jakby łowił dobiegające ze wszystkich stron dźwięki. Górna warga zaczęła się unosić rytmicznie. Żółte kły, które przy tym jakby niechętnie obnażał, dorównywały rozmiarami moim najdłuższym palcom.

Wszystkie włosy stanęły mi dęba, wrzeszcząc ze strachu.

Wtedy właśnie pojawił się szczur. Dosłownie znikąd. Chudy brunatny szczur zmaterializował się nagle na bocznej ławce, nerwowy i zdyszany. Richard Parker wyglądał na tak samo zdumionego jak ja. Szczur wskoczył na plandekę i ruszył pędem w moją stronę. Widok był dla mnie tak szokujący i zaskakujący, że nogi się pode mną ugięły i dosłownie wpadłem do schowka. Patrzyłem w osłupieniu, jak gryzoń przeskakuje z ławki na ławkę; w końcu dopadł mnie i wdrapał się błyskawicznie na czubek mojej głowy. Czułem, jak małe pazurki wbijają mi się w ciemię, jakby czepiały się drogocennego życia.

Richard Parker wodził ślepiami za szczurem. Teraz utkwił spojrzenie w mojej głowie.

W końcu obrócił łeb, a potem z wolna cale ciało, rozstawiając szeroko przednie łapy na ławce. Potem zeskoczył na dno łodzi z niezgrabną, przyciężkawą nonszalancją. Widziałem czubek jego łba, grzbiet i długi, zakręcony ogon. Uszy położył płasko na głowie. Jednym susem znalazł się na środku łodzi. Przednia połowa jego ciała bez wysiłku uniosła się w powietrze i łapy opadły na zrolowaną plandekę.

Był niespełna dziesięć stóp ode mnie. Jego głowa, pierś, łapy były tak potężne, tak ogromne! I te zęby jak cały batalion wojska! Szykował się do skoku. Miałem za chwilę zginąć.

Ale dziwna miękkość plandeki zaniepokoiła tygrysa. Ostrożnie naparł łapą na brezent. Spojrzał rozdrażniony w górę – powódź światła i ogrom otwartej przestrzeni też mu się nie podobały. Kołysanie łodzi nadal odbierało mu pewność siebie. Przez sekundę Richard Parker się wahał. Schwyciłem szczura i cisnąłem nim w jego stronę. Jeszcze dziś mam w pamięci lot gryzonia w powietrzu – rozcapierzone pazurki, wyprężony, zadarty ogon, maleńką, podłużną mosznę i kropkę odbytu. Richard Parker otworzył paszczę i szczur zniknął w niej z piskiem, niczym piłka baseballowa w rękawicy łapacza. Na końcu zniknął bezwłosy ogon, wessany jak pojedyncza nitka spaghetti.

Tygrys robił wrażenie usatysfakcjonowanego moim darem. Wycofał się i wrócił pod plandekę. Natychmiast odzyskałem władzę w nogach. Wyskoczyłem ze schowka i podniosłem wieko, żeby zablokować otwór pomiędzy ławką na dziobie a brezentem.

Potem usłyszałem głośne sapanie i szurgot wleczonego ciała. Łódź zakołysała się mocniej pod ciężarem przemieszczającego się tygrysa. Wreszcie dobiegło mych uszu głośne mlaskanie. Zerknąłem ostrożnie spod plandeki. Richard Parker stał na środku szalupy i żarłocznie, wielkimi kęsami pochłaniał hienę. Taka okazja mogła się już nie powtórzyć. Porwałem pozostałe kamizelki ratunkowe – łącznie sześć – i ostatnie wiosło. Miały wydatnie ulepszyć tratwę. Sięgając po nie, poczułem przelotnie ostry odór. Nie był to zapach kociego moczu, lecz wymiocin. Dostrzegłem ich kałużę na dnie łodzi. A więc Richard Parker naprawdę cierpiał na chorobę morską.

Przywiązałem długą linę do tratwy. Była teraz połączona z szalupą. Następnie przymocowałem od spodu do każdego boku po kamizelce. Jedną kamizelkę przytroczyłem do koła ratunkowego i powstało coś na kształt krzesełka. Z jedynego wiosła, jakie mi pozostało, zrobiłem podnóżek, przywiązując je z jednej strony tratwy, jakieś dwie stopy od koła ratunkowego, i przymocowując do niego ostatnią kamizelkę. Ręce mi się trzęsły przy tej robocie, oddech miałem krótki i płytki. Sprawdziłem każdy węzeł po dwa razy.

Rozejrzałem się dokoła. Nic, tylko wielka przestrzeń, bezmiar łagodnych, bezgrzywych fal. Spojrzałem w dół i zobaczyłem ryby – wielkie, z wypukłymi głowami i bardzo długimi płetwami grzbietowymi – koryfeny, mniejsze, długie i cienkie, których nazw nie znałem, i jeszcze wiele mniejszych. Były też rekiny.

Opuściłem tratwę na wodę. Jeśliby z jakiegoś powodu nie utrzymała się na powierzchni, byłoby po mnie. Ale trzymała się wspaniale. Wyporność kamizelek była tak duża, że wręcz wypchnęły wiosła i koło nad powierzchnię wody. Ale serce we mnie zamarło. Kiedy tylko tratwa dotknęła wody, ryby rozpierzchły się – wszystkie z wyjątkiem rekinów. Te pozostały. Jakieś trzy-cztery sztuki. Jeden płynął bezpośrednio pod tratwą. Richard Parker mruknął groźnie.

Czułem się jak nieszczęśnik spuszczany przez piratów po desce do wody.

Przyciągnąłem tratwę do szalupy tak blisko, jak na to pozwalały wystające końce wioseł. Pochyliłem się i oparłem rękami na kole ratunkowym. Przez szczeliny w tratwie – choć trafniejsze byłoby tu określenie „ziejące dziury” – spojrzałem prosto w bezdenną topiel. Znów usłyszałem pomruk Richarda Parkera. Skoczyłem na tratwę i rozpłaszczyłem się na niej. Leżałem z rozłożonymi rękami, bojąc się choćby kiwnąć palcem. Obawiałem się, że tratwa może w każdej chwili wywrócić się do góry dnem. Albo że rekin rzuci się i chapnie mnie po sforsowaniu kamizelki i wiosła. Nic takiego się jednak nie stało. Tratwa zanurzyła się głębiej, zakołysała się, końce wioseł zanurzyły się w wodzie, ale cała konstrukcja płynęła pewnie.

Poczułem lekkie szarpnięcie. Tratwa obróciła się wokół własnej osi. Podniosłem głowę. Oddaliłem się od szalupy, na ile pozwalała lina, czyli na jakieś czterdzieści stóp. Lina napięła się, wynurzyła z wody i teraz drżała, wyprężona w powietrzu. Był to niezwykle stresujący widok. Opuściłem łódź ratunkową, aby ratować życie, a teraz chciałem na nią wracać. Ten cały numer z tratwą był stanowczo zbyt ryzykowny. Wystarczy, że rekin przegryzie linę, rozwiąże się węzeł lub uderzy we mnie większa fala, a będę zgubiony.

W porównaniu z tratwą szalupa wydawała się schronieniem niezwykle komfortowym i bezpiecznym.

Ostrożnie przewróciłem się na plecy. Usiadłem. Stabilność była jak dotąd niezła. Podnóżek zdawał egzamin. Tratwa była jednak zdecydowanie za mała. Było na niej tyle miejsca, że mogłem siedzieć – i nic ponadto. Ta minitratwa, mikrotratwa, była dobra na staw, ale nie na Ocean Spokojny. Chwyciłem za linę i zacząłem ciągnąć. Im bliżej byłem szalupy, tym wolniej ciągnąłem. Kiedy dobiłem do łodzi, usłyszałem Richarda Parkera. Wciąż jadł.

Wahałem się długo, co począć.

Zostałem na tratwie. Nie widziałem innego wyjścia. Mój wybór był ograniczony: mogłem albo sterczeć na drągu nad tygrysem, albo unosić się na wodzie nad rekinami. Wiedziałem doskonale, jak niebezpieczny jest Richard Parker. Rekiny natomiast nie dowiodły mi jeszcze, że są groźne. Sprawdziłem węzły przy tratwie i przy szalupie. Poluzowałem linę i oddaliłem się na jakieś trzydzieści stóp od łodzi, która to odległość idealnie równoważyła mój lęk, że znajdę się za blisko Richarda Parkera lub że za bardzo oddalę się od szalupy. Długi na mniej więcej dziesięć stóp zapas liny owinąłem dookoła wiosła, na którym opierałem nogi. W ten sposób mogłem ją w razie potrzeby z łatwością poluzować i oddalić się od szalupy.

Pod koniec dnia zaczęło padać. Od rana było pochmurno i gorąco. Teraz temperatura spadła, a zimny deszcz nie ustawał. Powierzchnia wody marszczyła się pod gradem ciężkich kropel bezcennej słodkiej wody. Znów ściągnąłem linę. Kiedy dobiłem do dzioba, ukląkłem i chwyciłem się stewy. Podciągnąłem się i ostrożnie zerknąłem do łodzi. Tygrysa nie było nigdzie widać.

Pośpiesznie otworzyłem schowek. Schwyciłem deszczołap, pięćdziesięciolitrowy worek plastikowy, koc i podręcznik przetrwania. Zatrzasnąłem wieko. Nie zamierzałem trzasnąć tak głośno – chciałem tylko zamknąć schowek, żeby ochronić bezcenne skarby znajdujące się w środku przed deszczem – ale pokrywa wyśliznęła mi się z mokrych palców. Był to fatalny błąd. Nie dość, że odkrywałem się przed Richardem Parkerem, opuszczając pokrywę, która mnie zasłaniała, to jeszcze narobiłem huku, przyciągając jego uwagę. Tygrys stał na ugiętych nogach nad hieną. Natychmiast odwrócił łeb. Większość zwierząt nie cierpi, gdy niepokoi się je podczas jedzenia. Richard Parker parsknął głośno. Wysunął pazury. Koniuszek ogona zadrżał jak naelektryzowany. Zeskoczyłem na tratwę. Miałem wrażenie, że dystans pomiędzy nią i szalupą bardzo się zwiększył w tym krótkim czasie, kiedy byłem na łodzi, ale był to zapewne w tym samym stopniu efekt działania wiatru i prądu wody, co mojego panicznego strachu. Odwinąłem całą linę. Nie opuszczał mnie lęk, że Richard Parker wystrzeli w górę, poszybuje w powietrzu, spadnie na mnie i zatopi we mnie zęby i pazury, więc nie odrywałem oczu od szalupy. Im dłużej patrzyłem, tym bardziej nieznośne stawało się to oczekiwanie.

Tygrys się nie pojawiał.

Zanim rozpiąłem deszczołap nad głową i wsunąłem nogi do worka, zdążyłem przemoknąć do nitki. Kiedy zeskakiwałem na tratwę, zamoczył się też koc. Mimo to owinąłem się nim szczelnie.

Zapadała noc. Całe otoczenie pochłonęły nieprzeniknione ciemności. Tylko regularne szarpnięcia liny świadczyły o tym, że wciąż jestem przywiązany do szalupy. Ocean, którego w ciemnościach nie widziałem, choć był tuż pode mną, miotał tratwą. Woda ukradkiem sięgała swymi mackami przez szczeliny i moczyła mi tyłek.

ROZDZIAŁ 54

Padało przez cały ranek. Noc była straszna, nie zmrużyłem oka z powodu ogłuszającego hałasu. Deszcz bębnił o czaszę deszczołapu, ze wszystkich stron osaczał mnie w mroku szum i syk, jakbym się znalazł w wielkim gnieździe rozwścieczonych żmij. Wiatr zmieniał co chwila kierunek, tak że te części mego ciała, które zdążyły się rozgrzać, od nowa przemakały i marzły. Manewrowałem deszczołapem, ale dało to tylko tyle, że gdy wiatr zmieniał kierunek, spotykała mnie kolejna przykra niespodzianka. Próbowałem rozgrzać i ochronić przed deszczem choćby skrawek mojego ciała, choćby piersi, na których umieściłem podręcznik przetrwania, ale woda przenikała wszędzie z jakąś perwersyjną determinacją. Przez całą noc dygotałem z zimna. Zamartwiałem się nieustannie tym, że tratwa się odwiąże, że węzły puszczą, że zaatakują mnie rekiny. Bez przerwy sprawdzałem węzły i cumy, wodząc po nich rękami, tak jak ślepiec wodzi palcami po literach alfabetu Braille’a.

Z upływem czasu ulewa się wzmagała i morze stawało się coraz bardziej wzburzone. Lina szarpała tratwą coraz gwałtowniej, a jednostajne kołysanie zmieniło się w chaotyczną huśtawkę. Tratwa unosiła się na grzbietach fal, ale nie miała żadnej burty, i każda kolejna załamująca się fala obmywała mnie jak rzeka obmywa głaz. Woda w oceanie była wprawdzie cieplejsza niż deszcz, ale ta powtarzająca się rytmicznie kąpiel oznaczała, że tej nocy ulewa nie pozostawi na mnie suchej nitki.

W końcu napiłem się wody deszczowej. Nie byłem spragniony, ale zmusiłem się do picia. Deszczołap wyglądał jak odwrócony parasol, jakby wygięty przez wiatr. Woda spływała do środka, a stamtąd przez gumową rurę do woreczka z grubej, przezroczystej folii. Początkowo czuć ją było gumą, ale deszcz wkrótce przepłukał rurę i nieprzyjemny posmak zniknął.

Przez całą tę długą, zimną i ciemną noc, wśród ogłuszającego szumu niewidzialnego deszczu i syku miotających tratwą fal, moje myśli obracały się wokół jednego – wokół Richarda Parkera. Uknułem kilka wersji planu pozbycia się tygrysa i niepodzielnego zawładnięcia szalupą.

Plan nr 1: Zepchnąć go do wody. Co by to dało? Niewiele, nawet gdyby udało mi się wypchnąć żywe, dzikie, ważące czterysta pięćdziesiąt funtów zwierzę za burtę. Wiedziałem, że tygrysy to znakomici pływacy; znane były przypadki, że przepływały dystans pięciu mil, i to na otwartych, wzburzonych wodach. Gdyby Richard Parker znalazł się nieoczekiwanie za burtą, utrzymałby się na powierzchni, przebierając po prostu łapami, wdrapałby się z powrotem na łódź i odpłaciłby mi z nawiązką za mój zdradziecki czyn.

Plan nr 2: Zabić go sześcioma zastrzykami morfiny. Nie miałem jednak pojęcia, jak by na niego podziałały. Czy taka dawka wystarczyłaby, żeby go uśmiercić? I w jaki sposób miałbym wprowadzić morfinę do jego organizmu? Mogłem sobie z grubsza wyobrazić, jak zaskakuję go raz, podobnie jak zaskoczono kiedyś jego osaczoną matkę – ale jak tu zaskoczyć go tak, żebym zdążył zrobić mu sześć zastrzyków po kolei? Nierealne. Jedyne, co bym uzyskał, wbijając mu igłę, to to, że trzepnąłby mnie w łeb tak, ażby mi odleciał.

Plan nr 3: Zaatakować go wszelką dostępną bronią. Śmieszne. Nie byłem Tarzanem. Byłem zaledwie słabowitą, wątłą, wegetariańską formą istnienia. W Indiach polowano na tygrysy, siedząc na grzbietach szarżujących słoni i strzelając z potężnych strzelb. Cóż mogłem zrobić tutaj? Wypalić mu w łeb racą? Rzucić się na niego z toporkami w obu rękach i z nożem w zębach? Wykończyć go kompletem prostych i zakrzywionych igieł? Już to, że udałoby mi się go choćby zadrasnąć, uznałbym za prawdziwy wyczyn. W rewanżu rozerwałby mnie na strzępy, metodycznie i po kawałku. Bo jeśli jest coś groźniejszego od zdrowego zwierzęcia, to tylko zwierzę ranne.

Plan nr 4: Udusić go. Miałem linę. Gdybym stanął na dziobie, zaczepiwszy uprzednio linę na rufie, i zarzucił mu pętlę na szyję, mógłbym ją zaciągnąć, tym bardziej że on ciągnąłby w swoją stronę, żeby mnie dopaść. I w ten sposób, chcąc mnie dorwać, udusiłby się sam. Sprytny plan tygrysiego samobójstwa.

Plan nr 5: Otruć go. Podpalić. Porazić prądem. Ale jak? I skąd wziąć prąd?

Plan nr 6: Wszcząć wojnę na wyczerpanie. Jedyne, co musiałbym zrobić, to pozwolić działać nieubłaganym prawom natury – i byłbym uratowany. Czekanie, aż tygrys wykończy się sam i zdechnie, nie wymagałoby z mojej strony żadnego wysiłku. Ja miałem zapasy wody i pożywienia na najbliższe parę miesięcy. A co miał on? Dwoje martwych zwierząt, które wkrótce zaczną się psuć. Co będzie jeść potem? Skąd weźmie wodę? Mógł przetrwać całe tygodnie bez pożywienia, ale żadne zwierzę, choćby najpotężniejsze, nie wytrzyma dłuższy czas bez wody.

Nikłe światełko nadziei zamigotało we mnie jak płomyk świecy w mroku. Miałem plan, i to dobry. Musiałem tylko sam przeżyć, żeby go zrealizować.

ROZDZIAŁ 55

Nadszedł świt, a wraz z nim wszystko, co najgorsze. Bo teraz, wynurzywszy się z ciemności, widziałem wyraźnie to, co wcześniej tylko czułem, czyli wielkie masy wody walące się na mnie z niebotycznych wysokości. Fale wyznaczyły sobie marszrutę przez miejsce, w którym się znajdowałem, i teraz tratowały mnie bezlitośnie jedna po drugiej.

Z zalanymi wodą oczami, roztrzęsiony i odrętwiały, ściskając w jednej ręce deszczołap, a drugą trzymając się kurczowo tratwy, czekałem.

Po pewnym czasie ulewa skończyła się raptownie i nastała cisza. Niebo się przejaśniło, fale zdawały się odpływać wraz z chmurami. Zmiana była tak nagła i tak radykalna, jak zmiany na mapie politycznej świata. Znalazłem się na zupełnie innym oceanie. Wkrótce na niebie zostało tylko słońce, a powierzchnia wody wygładziła się idealnie, skrząc się milionami lustrzanych refleksów.

Byłem zesztywniały, obolały, krańcowo wyczerpany i właściwie niezbyt wdzięczny losowi za to, że żyję. „Plan numer sześć, plan numer sześć, plan numer sześć” – te słowa rozbrzmiewały mi bezustannie w głowie jak mantra i przynosiły pewną ulgę, choć nie mogłem sobie w żaden sposób przypomnieć, na czym ten plan polegał. Ciepło zaczęło się rozchodzić po moich kościach. Złożyłem deszczołap. Opatuliłem się kocem i zwinąłem w kłębek w taki sposób, żeby żadną częścią ciała nie dotykać wody. Zasnąłem. Nie wiem, jak długo spałem. Kiedy się obudziłem, zbliżało się południe i żar lał się z nieba. Koc był prawie suchy. Musiałem spać krótko, ale głęboko. Uniosłem się na łokciu.

Otaczała mnie bezkresna równina, nieskończona panorama błękitu. Nie było niczego, na czym mógłbym zatrzymać wzrok. Ów ogrom podziałał na mnie jak cios w żołądek. Upadłem na plecy bez tchu. Moja tratwa wydała mi się nagle jakimś żartem. Ot, kilka patyków i odrobina korka związane sznurkiem. Woda wdzierała się przez wszystkie otwory. Przepastna toń pode mną przyprawiłaby o zawrót głowy ptaka. Rzuciłem okiem na szalupę. Wyglądała jak połówka łupiny orzecha włoskiego i trzymała się na powierzchni wody tak samo rozpaczliwie, jak palce człowieka wiszącego na krawędzi klifu trzymają się skały. Było tylko kwestią czasu, kiedy wciągnie ją topiel.

Pojawił się mój towarzysz niedoli. Oparł się łapami o krawędź burty i spojrzał w moją stronę. Takie nagłe pojawienie się tygrysa jest czymś porażającym w dowolnym otoczeniu, ale tu robiło wrażenie stokroć większe. Dziwny kontrast pomiędzy jaskrawopomarańczową, żywą barwą pręgowanego futra a martwą bielą kadłuba wręcz hipnotyzował. Mój zmaltretowany umysł zahamował z piskiem i wysiadł. Przy całym ogromie otaczającego nas oceanu ten jego skrawek, jaki nas dzielił, wydawał się bardzo wąską fosą, nie było też żadnych prętów ani murów.

„Plan numer sześć, plan numer sześć, plan numer sześć”, szeptał gorączkowo wewnętrzny głosik. Ale na czym polegał plan numer sześć? Ach tak. Wojna na wyczerpanie. Taktyka przeczekania. Bierność. Pozostawienie wszystkiego naturalnemu biegowi rzeczy. Nieubłagane prawa natury. Nieustępliwy marsz czasu i gromadzenie zasobów. To był plan numer sześć.

Nagła myśl zadźwięczała mi w głowie jak gniewny okrzyk: „Ty głupcze, ty idioto! Ty odmóżdżony pawianie! Plan numer sześć jest najgorszy ze wszystkich! Richard Parker teraz boi się wody. O mało nie stała się jego grobem. Ale oszalały z pragnienia i z głodu, przezwycięży strach i zrobi wszystko, żeby je zaspokoić. Przeobrazi tę fosę w most. Przepłynie tyle, ile potrzeba, żeby dosięgnąć tratwy i płynącego na niej łakomego kąska. A jeśli chodzi o pragnienie, to czy zapomniałeś, że tygrysy z Sundarbansu są znane z tego, że piją słoną wodę? Czy naprawdę myślisz, że wygrasz z jego nerkami? Zapewniam cię: jeśli wypowiesz mu wojnę na wyczerpanie, przegrasz. Umrzesz! CZY TO DLA CIEBIE JASNE?

ROZDZIAŁ 56

Tu muszę powiedzieć kilka słów o strachu. Strach to jedyny prawdziwy przeciwnik życia. To jednocześnie adwersarz mądry i podstępny. Obce jest mu poczucie przyzwoitości, za nic ma prawa i konwencje, nie zna litości. Uderza w najsłabszy punkt, który znajduje łatwo i nieomylnie. Zaczyna się w mózgu, zawsze. Jesteś spokojny, pewny siebie, szczęśliwy. I nagle strach, w przebraniu łagodnej wątpliwości, wślizguje się do twego mózgu niczym szpieg. Wątpliwość natrafia na niedowierzanie i niedowierzanie usiłuje ją wyprzeć. Ale niedowierzanie jest tylko źle uzbrojonym piechurem. Wątpliwość radzi sobie z nim bez trudu. Ogarnia cię niepokój. Przybywa rozsądek, by walczyć w twoim imieniu. Odzyskujesz pewność siebie. Rozum jest w pełni wyposażony w broń najnowszej generacji. A jednak, ku twemu zdumieniu, pomimo przewagi taktycznej i licznych niezaprzeczalnych zwycięstw, rozum zostaje pokonany. Czujesz, jak słabniesz, miękniesz. Twój niepokój zmienia się w przerażenie.

Teraz strach atakuje twe ciało, które już wie, że dzieje się coś bardzo złego. Twoje płuca uleciały już jak ptak, a trzewia wyśliznęły się jak wąż. Język zdycha niczym opos, szczęka puszcza się w dziki galop. Uszy głuchną. Mięśnie zaczynają dygotać jak w malarii, a kolana trzęsą się w jakimś dziwnym tańcu. Serce wytęża się zbyt mocno, zwieracz zanadto się rozluźnia. To samo dzieje się z resztą twego ciała. Każda jego część rozpada się w charakterystyczny dla siebie sposób. Tylko oczy nie zawodzą. Oczy zawsze pilnie obserwują strach.

Bardzo szybko podejmujesz nierozważne decyzje. Porzucasz swych ostatnich sprzymierzeńców: nadzieję i ufność. I w ten sposób zadajesz sam sobie klęskę. Strach, który jest niczym innym, jak tylko zwykłą impresją, zatriumfował nad tobą.

Trudno to wyrazić słowami. Bo strach, prawdziwy strach, taki, który wstrząśnie tobą do głębi, strach, jaki odczuwasz, stając w obliczu śmierci, końca, lęgnie się w twej pamięci jak gangrena. Jego zgnilizna atakuje wszystko, nawet słowa, które o nim mówią. Musisz zatem stoczyć ciężką walkę, żeby dać mu wyraz. Musisz walczyć, żeby rzucić nań światło słów. Bo jeśli nie podejmiesz walki, jeśli twój strach stanie się niemą ciemnością, której starasz się unikać i o której być może uda ci się nawet zapomnieć, otwierasz się na kolejne ataki strachu, gdyż tak naprawdę nigdy nie podjąłeś walki z tym przeciwnikiem.

ROZDZIAŁ 57

Uspokoił mnie sam Richard Parker. Jest paradoksem tej całej historii, iż właśnie on, który na początku przerażał mnie tak, że odchodziłem od zmysłów, potem przyniósł mi spokój, poczucie celu, a nawet, śmiem twierdzić, pełni.

Na razie wpatrywał się we mnie. Po pewnym czasie rozpoznałem to spojrzenie. Dorastałem z nim. Było to spojrzenie zadowolonego zwierzęcia, które wygląda ze swej klatki czy wybiegu tak jak ty czy ja patrzymy, siedząc w restauracji po dobrym obiedzie, kiedy nadchodzi pora konwersacji i przyglądania się ludziom przy sąsiednich stolikach. Richard Parker najwidoczniej spałaszował solidną porcję hieny i zaspokoił pragnienie deszczówką. Nie drgała mu warga, nie było żadnego szczerzenia zębów, żadnych pomruków ani porykiwań. Po prostu przypatrywał mi się, obserwował mnie, wzrokiem poważnym, ale nie złowrogim. Cały czas strzygł uszami i kręcił łbem na boki. Wszystko to było bardzo, powiedziałbym, kocie. Wyglądał jak piękny, wielki, tłusty domowy kot, ważący czterysta pięćdziesiąt funtów burasek.

W pewnej chwili z jego nozdrzy wydobył się chrapliwy dźwięk. Nadstawiłem uszu. Zrobił to po raz drugi. Byłem zdumiony. Czyżby prusten?

Tygrysy wydobywają z siebie wiele dźwięków. Należą do nich liczne warianty ryków i pomruków; chyba najgłośniejszym z nich jest charakterystyczne „ąąąch!”, które można usłyszeć w porze rui w wykonaniu samców i samic. Jest to ryk, który niesie się daleko i kiedy człowiek usłyszy go z bliska, kamienieje z przerażenia. Z gniewnym „łuf!” mamy do czynienia wtedy, kiedy tygrys zostaje czymś zaskoczony; jest to krótki, ostry wybuch wściekłości, na którego dźwięk człowiek podskakuje i bierze nogi za pas, o ile nie zamieni się w słup soli. Szarżując, tygrysy wydobywają z siebie głęboki, gardłowy ryk. Pomruk, który stosują dla odstraszenia, również wydobywa się z gardzieli. Poza tym tygrysy syczą i parskają, które to dźwięki, zależnie od towarzyszących im emocji, przypominają nieco wzmocniony szelest jesiennych liści lub, kiedy jest to wyraz furii, skrzyp otwierających się powoli na zardzewiałych zawiasach olbrzymich wierzei. W obu przypadkach ciarki chodzą po plecach. Tygrysy wydają też inne odgłosy: chrząkania i przeciągłe jęki. Mruczą też czasem, choć nie tak melodyjnie i często jak mniejsze koty, i tylko na wydechu. (Tylko małe koty mruczą zarówno na wdechu, jak i na wydechu. Jest to jedna z cech odróżniających wielkie koty od małych. Inną taką cechą jest to, że tylko wielkie koty potrafią ryczeć. I na szczęście! Obawiam się, że popularność domowych kotków szybko by spadła, gdyby nasze kiciusie okazywały swe niezadowolenie rykiem). Tygrysy potrafią nawet miauczeć, z modulacją podobną do miauczenia kotów domowych, ale głośniej i dźwięczniej, co bynajmniej nie zachęca, żeby się schylić i wziąć takiego przyjemniaczka na ręce. No i wreszcie mogą zachować całkowite i majestatyczne milczenie.

Słyszałem w życiu wszystkie opisane wyżej dźwięki. Z wyjątkiem dźwięku zwanego prusten. Jeśli wiedziałem o jego istnieniu, to tylko dlatego, że powiedział mi o tym ojciec. Znalazł opis tego odgłosu w fachowej literaturze. Sam jednak słyszał go tylko raz, kiedy pojechał z roboczą wizytą do zoo w Majsurze; w tamtejszej lecznicy dla zwierząt wydobył z siebie ten dźwięk młody samiec chory na zapalenie płuc. Prusten to najspokojniejszy i najcichszy z tygrysich odgłosów, prychnięcie nozdrzami, wyrażające przyjazne uczucia i brak złych zamiarów.

Richard Parker zrobił to jeszcze raz; tym razem dźwiękowi towarzyszył ruch głowy. Wyglądało to tak, jakby zadawał mi jakieś pytanie.

Patrzyłem na niego z pełnym nabożnego lęku podziwem. A że nie było bezpośredniego zagrożenia, mój oddech się uspokoił, serce przestało tłuc się w piersi i zacząłem stopniowo odzyskiwać zdolność logicznego myślenia.

Musiałem poskromić Richarda Parkera. To właśnie w tym momencie uświadomiłem sobie tę konieczność. Nie była to kwestia typu on albo ja, ale raczej on i ja. Jechaliśmy, w sensie niemal dosłownym i bardzo realnym, na tym samym wózku. Mogliśmy przeżyć – lub umrzeć – tylko razem. Tygrys mógł oczywiście zginąć przypadkowo lub zdechnąć z przyczyn naturalnych, ale byłoby głupotą z mojej strony liczyć na taką ewentualność. Najbardziej prawdopodobny był wariant najgorszy: że wraz ze zwykłym upływem czasu jego zwierzęca wytrzymałość zatriumfuje nad moją ludzką kruchością. Tylko jeśliby udało mi się go poskromić, mógłbym, posługując się jakąś sztuczką, spowodować, że umarłby pierwszy, gdyby zaszła ta smutna konieczność.

Ale było też coś więcej. Powiem otwarcie: jakaś cząstka mojej jaźni była zadowolona z obecności Richarda Parkera. Dzięki niemu nie rozmyślałem zbyt wiele o rodzicach i moim tragicznym położeniu. Dostarczał mi bodźca do życia. Nienawidziłem go za to, ale jednocześnie byłem mu wdzięczny. Jestem wdzięczny do dziś. Bo prawda wygląda tak, że gdyby nie Richard Parker, nie żyłbym dzisiaj i nie mógłbym opowiedzieć swojej historii.

Powiodłem spojrzeniem wzdłuż linii horyzontu. Czyż nie miałem idealnie okrągłej areny, bez żadnego zakamarka, w którym tygrys mógłby się ukryć? Spojrzałem na wodę. Czyż nie było to idealne źródło przysmaków, za pomocą których mógłbym go zmusić do posłuszeństwa? Mój wzrok padł na gwizdek przyczepiony do jednej z kamizelek ratunkowych. Czyż nie był to doskonały bicz, który czyniłby go posłusznym? Czego mi brakowało, żebym mógł poskromić Richarda Parkera? Czasu? Upłyną pewnie tygodnie, zanim wypatrzy mnie jakiś statek. Miałem mnóstwo czasu. Sposób? Nic nie podsuwa lepszych rozwiązań niż gwałtowna potrzeba. Wiedza? Czyż nie byłem synem dyrektora zoo? Nagroda? Czyż jest nagroda wspanialsza niż życie? I kara gorsza niż śmierć? Spojrzałem na Richarda Parkera. Moja panika znikła. Pokonałem strach. Szansę przetrwania wzrosły.

Dmijcie w trąby. Bijcie w werble. Zaczynamy przedstawienie. Wstałem. Richard Parker to zauważył. Utrzymanie równowagi nie było rzeczą łatwą. Zaczerpnąłem powietrza i zawołałem: „Panie i panowie, chłopcy i dziewczęta, zajmujcie czym prędzej miejsca! Prędzej, prędzej. Chyba nie chcecie się spóźnić? Siadajcie, otwórzcie szeroko oczy, otwórzcie serca i przygotujcie się na wielką niespodziankę. Oto dla waszej uciechy, dla nauki, dla satysfakcji, dla umoralnienia – spektakl, na który czekaliście całe życie, NAJWIĘKSZE WIDOWISKO ŚWIATA! Czy jesteście gotowi, by być świadkami cudu? Tak? No więc dobrze: przystosowują się one do warunków ze zdumiewającą łatwością. Można je spotkać w mroźnych, ośnieżonych lasach strefy umiarkowanej. W gęstych tropikalnych monsunowych dżunglach. Na jałowych połaciach tundry. Na słonych namorzynowych mokradłach. Naprawdę, czują się dobrze wszędzie. Ale nigdy nie widzieliście ich w takim otoczeniu i okolicznościach, jak teraz! Panie i panowie, dziewczęta i chłopcy, bez zbędnych słów: mam przyjemność i zaszczyt przedstawić wam INDYJSKO-KANADYJSKI TRANSOCEANICZNY PŁYWAJĄCY CYRK PI PATELAAAAAA!!! Trriiiii! Triiiii! Triiiii! Triiiii! Triiiii! Triiiii!

Zrobiło to na Richardzie Parkerze wrażenie. Już przy pierwszym gwizdku skulił się i parsknął. Ha! Niech skacze do wody, jeśli chce! Niech spróbuje!

Triiiii! Triiiii! Triiiii! Triiiii! Triiiii! Triiiii!

Zaryczał i przeczesał pazurami powietrze. Ale nie skoczył. Może pokonałby lęk przed wodą, gdyby szalał z głodu i pragnienia, ale na razie strach pozostawał moim jedynym instrumentem tresury.

Triiiii! Triiiii! Triiiii! Triiiii! Triiiii! Triiiii!

Wycofał się i schował na dnie łodzi. Pierwszy seans był skończony. Okazał się ogromnym sukcesem. Przestałem gwizdać i usiadłem ciężko na tratwie, zdyszany i wyczerpany.

I w ten sposób powstał

Plan nr 7: Utrzymać go przy życiu.

ROZDZIAŁ 58

Wyciągnąłem zza pazuchy podręcznik przetrwania. Był wciąż wilgotny. Zacząłem ostrożnie przewracać kartki. Autorem podręcznika był komandor Marynarki Brytyjskiej. Książka zawierała mnóstwo praktycznych rad dotyczących przeżycia na morzu po katastrofie. Zawierała między innymi takie wskazówki dla rozbitka:

* Zawsze czytaj uważnie wszelkie instrukcje.

* Nie pij moczu. Ani wody morskiej. Ani ptasiej krwi.

* Nie jedz meduz. Ryb, które mają kolce. Ryb z dziobami podobnymi do papuzich. Nadętych jak balony.

* Rybę można obezwładnić, uciskając jej oczy.

* Ciało może się wykazać wielkim heroizmem. Jeśli rozbitek jest ranny, nie należy stosować kuracji opartej na samych dobrych intencjach, ale niewłaściwej z punktu widzenia medycznego. Ignorancja to najgorszy lekarz, wypoczynek i sen – najlepsi pielęgniarze.

* Co godzinę unoś nogi do góry i trzymaj je tak co najmniej pięć minut.

* Należy unikać zbędnego wysiłku. Ale bezczynny umysł ma skłonność do usypiania, tak więc powinien być cały czas czymkolwiek zajęty. Gry karciane, gra w dwadzieścia pytań czy testy na spostrzegawczość są doskonałą prostą formą relaksu. Innym pewnym sposobem podniesienia rozbitków na duchu jest wspólny śpiew. Zaleca się także snucie rozmaitych fantastycznych opowieści.

* Zielony kolor wody świadczy na ogół, że jest ona w tym miejscu płytsza niż tam, gdzie ma zabarwienie niebieskie.

* Należy traktować z rezerwą chmury, które mogą z daleka wyglądać jak masyw górski. Wypatrywać zieleni. Dopiero postawienie na ziemi stopy jest miarodajną wskazówką, że jesteśmy na lądzie.

* Nie pływać. Jest to marnowanie energii. Poza tym łódź ratunkowa może płynąć szybciej niż człowiek. Nie mówiąc już o niebezpieczeństwach czyhających w wodzie. Jeśli jest ci gorąco, raczej zmocz odzież. Nie oddawaj moczu w ubraniu. Za chwilowe ciepło, jakie poczujesz, zapłacisz wysypką.

* Staraj się zawsze gdzieś chować. Wystawianie się na słońce i na działanie innych czynników może zabić szybciej niż pragnienie czy głód.

* O ile nie utracimy zbyt dużo wody przez jej wypocenie, możemy przeżyć bez picia do czternastu dni. Jeśli odczuwasz pragnienie, w ostateczności ssij guzik.

* Żółwie są łatwą zdobyczą i stanowią doskonałe pożywienie. Ich krew jest dobrym, wartościowym i wolnym od soli napojem. Smaczne mięso daje poczucie sytości. Tłuszcz znajduje wiele zastosowań, a jaja są dla rozbitka prawdziwym przysmakiem. Uważać na dziób i pazury.

* Nie pozwól, by osłabło twoje morale. Możesz być przygnębiony, ale nie daj się pognębić. Pamiętaj, liczy się przede wszystkim stan ducha. Jeśli masz wolę przetrwania, przetrwasz. Powodzenia!

Było tam jeszcze parę wielce tajemniczych wierszy prezentujących w syntetycznej formie wiedzę o sztuce nawigacji. Dowiedziałem się, że horyzont, oglądany z wysokości pięciu stóp w pogodny dzień, jest oddalony o dwie i pół mili.

Zakaz picia moczu był całkiem zbędny. Nikt, kogo nazywali w dzieciństwie „Pisuar”, za żadne skarby nie zbliżyłby do ust kubka z uryną, nawet gdyby był sam w szalupie na środku oceanu. Natomiast sugestie żywieniowe tylko utwierdzały mnie w przekonaniu, że Anglicy nie rozumieją znaczenia słowa „żywność”. Ogólnie jednak biorąc, podręcznik był fascynującą broszurą, która instruowała człowieka, co ma robić, żeby nie dać się zamarynować w słonej oceanicznej zalewie. Nie poruszono jednego tylko, nader ważnego tematu: ułożenia sobie stosunków typu alfa-omega z wielkimi bestiami, jakie mogą się znaleźć w szalupie.

Musiałem zatem sam opracować program ćwiczeń dla Richarda Parkera. Musiałem mu uświadomić, że jestem dominującym tygrysem i że jego terytorium jest ograniczone do dna szalupy, przestrzeni pomiędzy ławką rufową, bocznymi i środkową poprzeczną. Musiałem wbić mu do łba, że napięta plandeka i dziób, aż do neutralnej środkowej ławki, to moje terytorium, na które nie wolno mu wchodzić pod żadnym pozorem.

Musiałem też jak najszybciej zabrać się do połowów. Wiedziałem, że dokończenie resztek zabitych zwierząt nie zabierze Richardowi Parkerowi wiele czasu. W zoo dorosłe lwy i tygrysy dostawały przeciętnie dziesięć funtów mięsa dziennie.

Było wiele innych rzeczy do zrobienia. Musiałem sobie znaleźć jakieś schronienie. Jeśli Richard Parker siedział przez cały czas pod plandeką, to widocznie miał ku temu jakieś ważne powody. Pozostawanie na zewnątrz, wystawianie się na słońce, wiatr, deszcz i bryzgi wody morskiej, było zabójcze, i to nie tylko dla ciała, ale także dla psychiki. Czyż nie przeczytałem przed chwilą, że wystawianie się na działanie czynników zewnętrznych może doprowadzić do rychłego zgonu? Musiałem wymyślić coś w rodzaju baldachimu.

Należało też przywiązać tratwę do szalupy drugą liną, na wypadek, gdyby pierwsza pękła albo się odwiązała.

Musiałem udoskonalić tratwę. Na razie, owszem, była żeglowna, ale nie za bardzo nadawała się do tego, żeby się na niej zainstalować. Pomyślałem, że trzeba ją przystosować do tymczasowego zamieszkania, zanim urządzę się jakoś na stałe w szalupie. Musiałem na przykład zrobić coś, żeby bez przerwy nie moknąć, bo skórę miałem całą pomarszczoną i opuchniętą od słonej wody. Tak dalej być nie mogło. Poza tym musiałem wymyślić sposób na zmagazynowanie na tratwie sprzętu i różnych innych rzeczy.

Przede wszystkim jednak należało wyzbyć się nadziei, że uratuje mnie jakiś statek. Nie mogłem liczyć na pomoc z zewnątrz. Wola przetrwania musiała zrodzić się we mnie. Jak wynikało z moich dotychczasowych doświadczeń, największym błędem rozbitka jest pokładanie zbyt wielkiej nadziei w pomocy z zewnątrz. I bezczynność. Sztuka przetrwania opiera się w dużym stopniu na tym, co mamy w zasięgu ręki i możemy wykorzystać od razu. Wypatrywać bezczynnie pomocy z płonną nadzieją to przegrać własne życie, zmarnować je na mrzonkach.

Było zatem wiele do zrobienia.

Powiodłem wzrokiem po pustym horyzoncie. Otaczał mnie taki bezmiar wody! A ja byłem taki samotny. Dosłownie sam jak palec.

Gorące łzy popłynęły mi z oczu. Ukryłem twarz w zaplecionych ramionach i załkałem. Moja sytuacja była absolutnie beznadziejna.

ROZDZIAŁ 59

Samotny czy nie, zagubiony czy nie, odczuwałem pragnienie i głód. Pociągnąłem za linę. Napięła się lekko. Gdy tylko poluźniłem chwyt, wyśliznęła mi się z dłoni i odległość między szalupą a tratwą raptownie się zwiększyła. A zatem szalupa dryfowała szybciej niż tratwa i ciągnęła ją za sobą. Odnotowałem ten fakt, nie zastanawiając się nad nim. Moje myśli skoncentrowane były na poczynaniach Richarda Parkera.

Wyglądało na to, że siedzi pod plandeką.

Schwyciłem linę i ciągnąłem tak długo, aż dobiłem do dziobu. Zacisnąłem palce na krawędzi burty. Kiedy przykucnąłem, szykując się do szybkiego wypadu do szalupy, do schowka, rzuciłem okiem na fale i zauważyłem pewne zjawisko. Stwierdziłem mianowicie, że gdy tratwa jest w pobliżu szalupy, ta zmienia kierunek. Teraz nie ustawiała się już do fali prostopadle, ale bokiem, i zaczynało się kołysanie, które działało tak fatalnie na mój żołądek. Szybko odkryłem, jaki jest powód tej zmiany: tratwa puszczona luzem zachowywała się jak dryfkotwa, hamulec, który ciągnął szalupę i odwracał ją dziobem do fali. Trzeba bowiem wiedzieć, że fale i wiatr o stałym kierunku są zwykle w stosunku do siebie prostopadłe, a zatem łódź popychana wiatrem, ale jednocześnie powstrzymywana przez dryfkotwę, będzie się obracać tak długo, aż opór wobec wiatru stanie się minimalny – to znaczy do chwili, gdy ustawi się na jego linii, prostopadle do fal, i zacznie kołysać się wzdłuż osi, co jest znacznie przyjemniejsze niż kołysanie na boki. Kiedy tratwa znajdowała się tuż przy szalupie, efekt hamulca znikał i nie działała żadna siła, która ustawiałaby łódź dziobem do wiatru. Wtedy odwracała się burtą do fali i zaczynała się nieprzyjemna huśtawka.

To, co może się wam wydawać drobiazgiem, ocaliło mi życie, choć sprawiło wielką przykrość Richardowi Parkerowi.

Jak gdyby na potwierdzenie swoich najnowszych przemyśleń usłyszałem jego pomruk. Byl to pomruk posępny, jakby z zielonkawym odcieniem, i miał w tonie coś mdlącego. Może tygrys radził sobie nieźle z pływaniem, ale żeglarz był z niego żaden.

Ja miałem jeszcze szansę.

Żebym nie wyobrażał sobie zbyt wiele i uświadomił sobie, na co się porywam, sądząc, że mogę manipulować tygrysem, otrzymałem w tej samej chwili dyskretne, ale złowrogie ostrzeżenie. Richard Parker miał najwyraźniej taki ładunek energii życiowej, tak silną charyzmę swojej żywotności, że dla wszelkich innych form życia okazało się to nieznośne. Już miałem wdrapać się na dziób, kiedy usłyszałem ciche, turkoczące brzęczenie i zobaczyłem, że coś ląduje w wodzie tuż obok mnie.

Był to karaluch. Utrzymywał się jeszcze przez chwilę na powierzchni, zanim morska toń pochłonęła go żarłocznie. Po chwili wylądował w wodzie następny. W ciągu minuty wpadło ich do wody po obu stronach dzioba około dziesięciu. Wszystkie zostały pożarte przez ryby.

Ostatnie obce formy życia opuszczały pokład.

Ostrożnie podniosłem wzrok i zajrzałem do łodzi. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem, był jeszcze jeden wielki karaluch leżący na zmarszczce brezentu, prawdopodobnie patriarcha całego klanu. Dziwnie zafascynowany, obserwowałem go przez dłuższy czas. Kiedy zdecydował, że przyszła pora, rozłożył skrzydła, wzbił się z cichą wibracją w powietrze, zawisł na moment nad szalupą, jakby chciał się upewnić, czy żaden z jego braci nie został w łodzi, po czym runął pionowo do wody, na spotkanie śmierci.

Teraz zostało nas dwóch. W ciągu pięciu dni cała populacja orangutanów, zebr, hien, szczurów, much i karaluchów została całkowicie wyeliminowana. Jeśli nie liczyć bakterii i robaków, które mogły jeszcze egzystować w szczątkach zwierząt, nie było w szalupie żadnych istot żywych oprócz mnie i Richarda Parkera.

Nie była to refleksja pocieszająca.

Podciągnąłem się i zdyszany podniosłem wieko schowka. Z rozmysłem nie zaglądałem pod plandekę, obawiając się, że moje spojrzenie niczym krzyk przyciągnie uwagę Richarda Parkera. Dopiero kiedy wieko oparło się o brezent, odważyłem się wyobrazić sobie, co jest po drugiej stronie pokrywy.

Uderzyła mnie w nozdrza odurzająca woń moczu, ostra, taka, jaką czuć w każdej klatce drapieżnika w zoo. Tygrysy mają silnie rozwinięty instynkt terytorialny i właśnie moczem znaczą granice swych terytoriów. Ów odór był dla mnie dobrą nowiną: docierał wyłącznie spod plandeki, co najwyraźniej oznaczało, że terytorium Richarda Parkera ogranicza się do dna łodzi. Było to wielce obiecujące. Gdyby udało mi się zawładnąć powierzchnią plandeki, wszystko mogłoby się między nami jakoś ułożyć.

Wstrzymując oddech, schyliłem się i przekrzywiłem głowę, żeby zajrzeć z boku za wieko schowka. Na dnie łodzi chlupotała głęboka na jakieś cztery cale kałuża deszczówki – prywatna sadzawka Richarda Parkera ze słodką wodą. Tygrys robił dokładnie to, co ja robiłbym na jego miejscu: zażywał przyjemnego chłodu w cieniu plandeki. Tymczasem upał się nasilał. Richard Parker leżał płasko na dnie, tyłem do mnie, z wyciągniętymi w moją stronę i szeroko rozłożonymi tylnymi nogami, z poduszkami na wierzchu. Wyglądał w tej pozycji dosyć głupio, ale na pewno była bardzo wygodna.

Wróciłem do spraw związanych z koniecznością przeżycia. Otworzyłem jeden karton z sucharami i zjadłem przysługującą mi według przepisów porcję, czyli około jednej trzeciej paczki. Zdumiewające, jak niewielka ilość pożywienia wystarczyła, żebym poczuł się syty. Zamierzałem właśnie napić się wody z deszczołapu i już oparłem foliowy worek na ramieniu, kiedy mój wzrok napotkał zestaw różnej wielkości naczyń do picia. Jeśli nie mogłem zanurzyć się cały w kałuży, to może przynajmniej mógłbym z niej zaczerpnąć łyk wody? Moje własne zapasy nie były przecież niewyczerpane. Złapałem jedno z naczyń, nachyliłem się. Opuściłem wieko tyle, ile było to konieczne, i drżącą ręką zanurzyłem kubek w sadzawce Richarda Parkera, cztery stopy od jego tylnych łap. Odwrócone do góry poduszki ze sterczącymi spomiędzy nich mokrymi kępkami futra wyglądały jak małe, okolone wodorostami bezludne wyspy.

Udało mi się zaczerpnąć dobre pół litra wody. Była troszkę mętna. Pływały w niej jakieś strzępki. Czy nie obawiałem się, że mogę połknąć jakieś straszliwe bakterie? Nawet mi to przez głowę nie przeszło. Myślałem tylko o swoim pragnieniu. Wypiłem wszystko razem z osadem, do ostatniej kropli, z uczuciem ogromnej satysfakcji.

Natura dąży do równowagi, toteż niemal natychmiast poczułem potrzebę oddania moczu. Wysikałem się do jednego z naczyń. Było tego dokładnie tyle, ile przed chwilą wypiłem; miałem wrażenie, jakby nie minęła nawet minuta i jakbym nadal rozważał, w jaki sposób dobrać się do deszczówki z kałuży Richarda Parkera. Zawahałem się. Odczuwałem ogromną pokusę, żeby jeszcze raz przechylić kubek do ust. Oparłem się jej jednak, choć było to trudne. Przeklęta ułudo! Mocz wyglądał tak rozkosznie! Mój organizm jeszcze się całkiem nie odwodnił, więc płyn był blady. Jaśniał w słońcu i wyglądał jak sok z jabłek. I był na pewno świeży, czego z pewnością nie dało się powiedzieć o puszkowanej wodzie z moich podstawowych zapasów. Po namyśle zrobiłem z moczu lepszy użytek: skropiłem nim plandekę i wieko schowka, żeby oznakować swoje terytorium.

Ukradłem Richardowi Parkerowi jeszcze dwie zlewki wody i wypiłem je, tym razem bez sikania. Czułem się tak nawodniony, jak świeżo podlany kwiatek w doniczce.

Teraz należało pomyśleć o sposobach poprawienia mojej sytuacji. Wróciłem do zawartości schowka i niezliczonych obietnic, jakie się w nim kryły.

Najpierw wyciągnąłem drugą linę i przywiązałem nią tratwę do szalupy.

Zrozumiałem zasadę działania słonecznego destylatora. Było to urządzenie do odsalania wody morskiej. Składało się z nadmuchiwanego przezroczystego stożka, osadzonego na okrągłej, podobnej do koła ratunkowego komorze pławnej, pokrytej w środku czarnym gumowanym płótnem. Odsalacz działał na zasadzie destylacji: znajdująca się pod stożkiem przymocowanym do płótna i ogrzewana słońcem woda morska parowała, a potem skraplała się na wewnętrznej powierzchni stożka i odsolona ściekała w dół, zbierając się w kanaliku na obwodzie podstawy stożka, skąd skapywała do zbiornika. Szalupa była wyposażona w dwanaście takich destylatorów. Przeczytałem instrukcję uważnie, zgodnie z zaleceniem podręcznika. Potem nadmuchałem wszystkie dwanaście stożków i napełniłem wszystkie komory pławne, nalewając do każdej zgodnie z instrukcją po dziesięć litrów wody morskiej. Powiązałem destylatory ze sobą, przymocowując całą tę flotyllę jednym końcem do szalupy, a drugim do tratwy, dzięki czemu miałem teraz dodatkową linę łączącą tratwę z łodzią i jednocześnie zyskałem pewność, że jeśli nawet węzeł puści, nie stracę żadnego destylatora. Unoszące się na wodzie odsalacze wyglądały pięknie i efektownie pod względem technicznym, ale robiły też wrażenie bardzo kruchych, i powątpiewałem, czy rzeczywiście można dzięki nim uzyskać wodę pitną.

Teraz skoncentrowałem się na udoskonalaniu tratwy. Sprawdziłem każdy z węzłów spajających konstrukcję, żeby się upewnić, czy wszystkie są mocno zaciśnięte i bezpieczne. Po namyśle postanowiłem przekształcić piąte wiosło, które pełniło dotąd funkcję podnóżka, w coś w rodzaju masztu. Odwiązałem je, po czym mozolnie wypiłowałem zębatym ostrzem myśliwskiego noża głęboki na połowę grubości uchwytu karb, w piórze zaś wywierciłem tym samym nożem trzy otwory. Praca szła wolno, ale dawała mi satysfakcję. Przede wszystkim miałem czym zająć myśli. Kiedy skończyłem, przywiązałem wiosło pionowo od wewnątrz do jednego z rogów tratwy, przy czym płaska część stanowiła top masztu, a uchwyt zanurzał się w wodzie. Przewiązałem wiosło liną w miejscu, gdzie był karb, żeby się nie zsunęło. Potem, aby mieć pewność, że maszt będzie stał pionowo, a jednocześnie uzyskać możliwość zamocowania baldachimu i zawieszania rozmaitych niezbędnych rzeczy, przez otwory w piórze przewlokłem liny i przywiązałem ich końce do poziomych wioseł. Kamizelkę ratunkową, która przedtem przymocowana była do podnóżka, teraz przytwierdziłem do podstawy masztu. Miała spełniać podwójną funkcję: kompensować ciężar masztu i jednocześnie służyć jako lekko podniesione siedzisko.

Zarzuciłem na liny koc, ale się zsuwał. Kąt nachylenia lin był zbyt duży. Złożywszy koc na pół, zarzuciłem go na jedną z nich, wyciąłem w połowie dwie dziurki w odstępie jednej stopy i połączyłem te otwory kawałkiem sznurka, który sporządziłem z rozplecionej liny. Potem znów zarzuciłem koc na liny, zakładając tę pętlę na top. W ten sposób skonstruowałem baldachim.

Udoskonalanie tratwy zajęło mi większą część dnia. Musiałem zająć się tyloma szczegółami! Nieustanne falowanie oceanu, choć łagodne, bynajmniej nie ułatwiało mi zadania. Musiałem też uważać na Richarda Parkera. Rezultat raczej nie przypominał galeonu. Tak zwany maszt kończył się zaledwie kilka cali nad moją głową. Co do pokładu, było na nim tyle miejsca, by można było usiąść po turecku albo położyć się w pozycji skulonego płodu. Ale nie narzekałem. Tratwa unosiła się na wodzie i stanowiła schronienie przed Richardem Parkerem.

Zanim skończyłem robotę, zaczęło się zmierzchać. Zabrałem z szalupy puszkę wody, otwieracz do konserw, cztery suchary i cztery koce. Zamknąłem wieko (tym razem bardzo cichutko), przeszedłem na tratwę i poluzowałem linę. Szalupa natychmiast się oddaliła. Główna lina napięła się, a zapasowa, którą specjalnie zostawiłem dłuższą, zwisła luźno. Podłożyłem sobie pod siedzenie dwa koce, uważając, żeby nie dotykały wody. Dwoma pozostałymi opatuliłem się szczelnie i oparłem się plecami o maszt. Cieszyło mnie to, że dzięki dodatkowej kamizelce siedzę teraz wyżej. Od powierzchni wody dzieliła mnie odległość nie większa, niż gdybym siedział na grubej poduszce, a jednak miałem nadzieję, że nie zmoknę aż tak bardzo.

Rozkoszowałem się swoim posiłkiem, przyglądając się słońcu, które zniżało się na bezchmurnym niebie. Czułem się odprężony. Niebieskie sklepienie urzekało wspaniałą barwą. Gwiazdy nie mogły się doczekać, kiedy będą mogły zapłonąć. Zaledwie niebo lekko pociemniało, a już zaczęły przeświecać przez głęboki błękit. Wiała słaba, ciepła bryza, fale wznosiły się i opadały na przemian, jak tancerze, którzy skupiają się, podnosząc ręce, a potem rozpraszają, by po chwili znów się skupić – i tak w nieskończoność.

Richard Parker usiadł. Tylko głowa i kawałek barku wystawały mu znad krawędzi burty. Potoczył dokoła wzrokiem.

– Witaj, Richardzie Parkerze! – zawołałem i pomachałem mu dłonią. Spojrzał na mnie i parsknął, czy może raczej kichnął; trudno było określić słowami ten odgłos. To był znów prusten. Cóż za fantastyczne stworzenie! Jaka szlachetna postawa. Jak bardzo trafna jest jego pełna nazwa: królewski tygrys bengalski. W pewnym sensie byłem szczęściarzem. A gdybym wylądował w tej szalupie z jakimś głupim czy paskudnym zwierzakiem, jak tapir albo struś, albo ze stadem indyków? Pod pewnymi względami byłoby to towarzystwo trudniejsze do zniesienia.

Usłyszałem plusk. Spojrzałem na wodę i aż mnie zatkało. Do tej pory sądziłem, że jestem sam. Spokój i cisza w powietrzu, ocean skąpany we wspaniałej poświacie, poczucie względnego bezpieczeństwa – wszystko to skłaniało, by tak myśleć. Poczucie spokoju kojarzymy powszechnie z ciszą i samotnością. Trudno sobie przecież wyobrazić, że można odczuwać spokój na ruchliwej stacji metra. A zatem co oznaczało to całe poruszenie?

Wystarczyło mi jedno spojrzenie, by odkryć, że ocean to gigantyczne miasto. Tuż pode mną i dookoła mnie pojawiły się nieoczekiwanie autostrady, bulwary, ulice i ronda kipiące od podwodnego ruchu. W wodzie, gęstej, szklistej i upstrzonej miriadami świecącego planktonu, śmigały w szaleńczym pędzie ryby, niczym ciężarówki, autobusy, samochody, rowery i piesi; z pewnością wszystko to trąbiło klaksonami i wymyślało sobie wzajemnie. Dominującym kolorem była zieleń. W toni, jak daleko mogłem sięgnąć wzrokiem, widać było efemeryczne wstęgi fosforyzujących zielonych banieczek, podwodny ślad uwijających się ryb. Gdy tylko jeden znikał, pojawiał się inny. Przecinały wodę we wszystkich kierunkach. Przypominało to wykonane z przedłużonym czasem ekspozycji nocne zdjęcia miast, na których widać długie czerwone węże tylnych świateł samochodów. Z tą różnicą, że tu samochody przemykały nad i pod sobą, jakby po wielopoziomowych skrzyżowaniach. I wszystkie te samochody miały najbardziej ekstrawaganckie kolory, jakie można sobie wyobrazić. Koryfeny – chyba z pięćdziesiąt tych ryb patrolowało obszar pod tratwą – mieniły się złotem, błękitem i czerwienią. Inne ryby, których nie potrafiłem zidentyfikować, były żółte, brązowe, srebrzyste, niebieskie, czerwone, różowe, zielone, białe, w przeróżnych kombinacjach tych barw, jednolite, pasiaste i nakrapiane. Tylko rekiny pozostawały konsekwentnie monochromatyczne. Niezależnie jednak od tego, jakiego rozmiaru czy koloru były poszczególne „pojazdy”, jeden element pozostawał niezmienny: obłędny ruch. Dochodziło do niezliczonych kolizji – we wszystkich, obawiam się, były ofiary – a pewna liczba samochodów wpadała co chwila w niekontrolowany poślizg i rozbijała się o różne bariery, wyskakiwała nad powierzchnię wody lub waliła się w dół świetlistymi kaskadami. Patrzyłem na ten wielkomiejski zamęt jak ktoś, kto przygląda się miastu z gondoli balonu. Było to widowisko cudowne i wywołujące nabożny podziw. Tak musiało wyglądać Tokio w godzinach szczytu.

Patrzyłem na to wszystko, dopóki w podwodnym mieście nie zgasły ostatnie światła.

Z pokładu „Tsimtsuma” widziałem tylko delfiny. Uważałem, że Ocean Spokojny to tylko z rzadka zamieszkany – jeśli nie liczyć przepływających ławic ryb – bezmiar wody. Potem zorientowałem się, że frachtowce pływają zbyt szybko, by można było obserwować ryby. Szansa przyjrzenia się życiu podwodnemu z pokładu statku jest tak samo nikła, jak to, że uda nam się przypatrzyć dzikim zwierzętom w dżungli z okien pędzącego samochodu. Delfiny, bardzo szybcy pływacy, krążą wokół łodzi i statków jak psy uganiające się za samochodami; gonią za nimi, dopóki starcza im sił. Jeśli chce się zobaczyć życie w naturze, w dżungli, trzeba iść pieszo, i to po cichu. Tak samo jest z morzem. Żeby dostrzec bogactwo i obfitość wszelkiego stworzenia, jakie kryje ocean, trzeba go przemierzać w tempie, by tak rzec, spacerowym. Usadowiłem się wygodniej. Po raz pierwszy od pięciu dni poczułem pewien spokój. Zapłonęło we mnie nikłe światełko nadziei – ciężko zapracowanej, dobrze zasłużonej i rozsądnie umiarkowanej. Zasnąłem.

ROZDZIAŁ 60

W nocy obudziłem się tylko raz. Odsunąłem baldachim i wyjrzałem. Na bezchmurnym niebie jaśniał wyraźny sierp księżyca. Gwiazdy świeciły z tak szaloną, olśniewającą intensywnością, że byłoby absurdem nazywać noc ciemną. Gładka powierzchnia oceanu skąpana była w delikatnym, jakby stąpającym po niej nieśmiało świetle, czerń i srebro igrały i tańczyły w bezkresie. Rozmiary tego, co mnie otaczało – przestrzeni nade mną, wody wokół i pode mną – oszałamiały. Byłem poruszony i przejęty lękiem. Czułem się jak mędrzec Markandeja, który wypadł z ust śpiącego Wisznu i ogarnął jednym spojrzeniem wszechświat, wszystko, co istnieje. Zanim zdążył umrzeć ze strachu, Wisznu obudził się i włożył go sobie z powrotem do ust. Po raz pierwszy zauważyłem – a miałem to odtąd zauważać co jakiś czas w trakcie tej ciężkiej próby, pomiędzy jednym przypływem rozpaczy a drugim – że mój dramat rozgrywa się we wspaniałej scenerii. Zobaczyłem swoje cierpienie we właściwych proporcjach – jako coś skończonego, mało znaczącego – i poczułem spokój. Uświadomiłem sobie, że moja męka jest czymś znikomym wobec tego, co mnie otacza. I potrafiłem to zaakceptować. Wszystko było w porządku. (Dopiero w świetle dnia wybuchnąłem gwałtownym protestem: „Nie, nie, nie! Moje cierpienie jest ważne! Chcę żyć! Nie mogę nie łączyć własnych losów z kosmosem. Życie jest jak dziurka od klucza; to pojedynczy, maleńki otwór, przez który wchodzi się do nieskończoności – jakże mogę zignorować ten przelotny, chaotyczny obraz wszechrzeczy, jaki zarejestrował mój wzrok? Ta dziurka od klucza to jedyne, co mam!”). Wymamrotałem słowa jakiejś islamskiej modlitwy i ponownie zasnąłem.

ROZDZIAŁ 61

Rano okazało się, że nie zmokłem aż tak bardzo i czuję się całkiem silny. Pomyślałem, że to niezwykłe, biorąc pod uwagę ciągłe napięcie i to, jak niewiele jadłem w ciągu kilku ostatnich dni.

Dzień był piękny. Postanowiłem spróbować wędkowania, po raz pierwszy w życiu. Po śniadaniu złożonym z trzech sucharów i puszki wody przeczytałem, co na ten temat ma do powiedzenia podręcznik. Od razu pojawił się problem przynęty. Zacząłem się nad tym zastanawiać. W szalupie były martwe zwierzęta, ale pomysł zwędzenia tygrysowi mięsa sprzed nosa nie budził we mnie entuzjazmu. Mógłby nie zrozumieć, że jest to rodzaj inwestycji, na której może wiele zyskać. Postanowiłem wykorzystać swój skórzany but. Miałem tylko jeden. Drugi zgubiłem podczas katastrofy.

Wgramoliłem się do szalupy i wziąłem ze schowka jeden z zestawów wędkarskich, nóż i wiaderko na ryby. Richard Parker leżał na boku. Koniec jego ogona drgnął, kiedy wchodziłem na dziób, ale tygrys nie podniósł głowy. Przesiadłem się na tratwę i poluzowałem linę.

Przywiązałem haczyk do przyponu i przymocowałem go do linki. Dodałem kilka ołowianych ciężarków, wybierając te, które miały intrygujący kształt torped. Zdjąłem but i pokroiłem go na kawałki. Zdrowo się przy tym napracowałem, bo skóra była twarda. Starannie wbiłem haczyk w kawałek skóry, nie przekłuwając jej na wylot, tak żeby koniec haczyka był niewidoczny. Zarzuciłem moją wędkę głęboko. Poprzedniego wieczoru widziałem tyle ryb, że byłem pewien łatwego sukcesu.

Spotkało mnie rozczarowanie. But znikał kawałek po kawałku, czułem lekkie szarpnięcia za linkę, a usatysfakcjonowane darmowym poczęstunkiem ryby odpływały szczęśliwe jedna za drugą, aż wreszcie została mi tylko gumowa podeszwa i sznurowadło. Kiedy się okazało, że udając robaka, nie wypada ono zbyt przekonująco, zrozpaczony próbowałem aż do końca z podeszwą, ale ten pomysł też nie był dobry. Poczułem tylko jedno lekkie, obiecujące szarpnięcie i napięcie linki nieoczekiwanie zelżało. Wyciągnąłem z wody samą linkę. Straciłem swój wędkarski ekwipunek.

Nie odczułem tej straty jako straszliwego ciosu. Miałem jeszcze inne haczyki i ciężarki w zestawie i jeden dodatkowy komplet. Poza tym nie łowiłem przecież dla siebie. Ja miałem pożywienia pod dostatkiem.

A jednak jakaś cząstka mojej świadomości – ta, która mówi to, czego nie chcemy słyszeć – ofuknęła mnie: „Za głupotę się płaci. Powinieneś wykazać się w przyszłości większą przezornością i rozsądkiem”.

Nieco później pokazał się drugi żółw. Podpłynął bardzo blisko tratwy. Gdyby chciał, mógłby mnie ugryźć w tyłek. Kiedy się odwrócił, próbowałem go złapać za tylną płetwę, ale jak tylko jej dotknąłem, aż wzdrygnąłem się ze strachu. Żółw odpłynął.

Ta sama cząstka mej świadomości, która zganiła mnie za fiasko z rybami, znów ostro mnie skarciła: „Czym właściwie zamierzasz karmić tego swojego tygrysa? Na jak długo wystarczą mu, twoim zdaniem, te trzy martwe zwierzaki? Czy muszę ci przypominać, że tygrysy nie jedzą padliny? Pewnie, tygrys na ostatnich nogach nie będzie zbytnio wybrzydzał. Ale czy nie sądzisz, że zanim pogodzi się z losem i koniecznością pożerania spuchniętego, gnijącego ścierwa zebry, będzie chciał spróbować świeżego, soczystego indyjskiego chłopca, którego ma tuż pod nosem? A co będzie z wodą? Wiesz, jak nerwowe stają się spragnione tygrysy. Czułeś, jaki ma ostatnio oddech? Cuchnie okropnie. A to zły znak. Może masz nadzieję, że wychłepcze cały ocean i będziesz wtedy mógł dotrzeć pieszo do Ameryki? Owa ograniczona zdolność wydalania soli z organizmu, jaką wykształciły tygrysy z Sundarbansu, jest rzeczywiście czymś zdumiewającym. Pewnie rozwinęły ją w związku z tym, że żyją w zaroślach namorzynowych, w strefie przypływów. Ta niezwykła zdolność ma jednak swoje granice. Czyż nie jest powszechnie znaną prawdą, że picie zbyt wielkich ilości słonej wody czyni z tygrysa ludojada? Ach, spójrz! Skoro już mowa o ludojadzie, to masz go właśnie przed sobą. Ziewa. O rany, jaka wielka, różowa jaskinia! Spójrz na te długie, żółte stalaktyty i stalagmity. Może dziś będziesz miał okazję zwiedzić tę pieczarę”.

Jęzor Richarda Parkera, organ rozmiarów i barwy termofora, schował się i paszcza się zamknęła. Tygrys przełknął ślinę.

Resztę dnia spędziłem, zamartwiając się na śmierć. Trzymałem się z daleka od szalupy. Pomimo moich ponurych przewidywań Richard Parker zachowywał się dość spokojnie. Miał jeszcze spory zapas deszczówki i najwyraźniej nie przejmował się sprawą pożywienia. Ale wydawał z siebie rozmaite tygrysie dźwięki – pomruki i porykiwania – które bynajmniej mnie nie uspokajały. Zadanie robiło wrażenie nierozwiązywalnego. Żeby łapać ryby, potrzebowałem przynęty, a przynętę mogłem zdobyć tylko, łapiąc rybę. Co miałem robić? Uciąć sobie palec u nogi? Albo ucho?

Rozwiązanie pojawiło się późnym popołudniem i było całkiem nieoczekiwane. Wlazłem do szalupy i zacząłem gorączkowo przeszukiwać schowek w nadziei, że znajdę coś, dzięki czemu uda mi się przeżyć. Tratwę przywiązałem tak, że płynęła w odległości około sześciu stóp od łodzi. Liczyłem na to, że skok i pociągnięcie za luźno zawiązaną linę wystarczą, żeby umknąć Richardowi Parkerowi. Moja desperacja musiała być ogromna, skoro popchnęła mnie do aż tak ryzykownych posunięć.

Nie znajdując niczego, ani przynęty, ani żadnego wyjścia, usiadłem zrezygnowany – tylko po to, by stwierdzić, że Richard Parker wpatruje się we mnie uparcie. Siedział na drugim końcu łodzi, tam, gdzie kiedyś leżała zebra, i wyglądał tak, jakby cierpliwie czekał, aż go zauważę. Jak to się stało, że nie usłyszałem, kiedy się ruszył z miejsca? Jakże byłem naiwny, myśląc, że potrafię go przechytrzyć. Nagle poczułem silne uderzenie w twarz. Krzyknąłem i zamknąłem oczy. Skoczył i uderzył z prawdziwie kocią szybkością. Za chwilę zedrze mi skórę z twarzy – w tak potworny sposób miałem zginąć. Ból był tak silny, że nie czułem strachu. Niech będzie błogosławiony przedśmiertny szok. Błogosławiona ta część naszej psychiki, która chroni nas przed nadmiernym bólem i rozpaczą. W samym rdzeniu życia znajduje się bezpiecznik. – Jazda, Richardzie Parkerze – jęknąłem. – Wykończ mnie. Ale błagam, zrób to, co masz zrobić, szybko. Bez sprawdzania przepalonego bezpiecznika.

Tygrys zwlekał. Słyszałem, jak hałasuje gdzieś u moich stóp. Bez wątpienia odkrył schowek i jego bogactwa. Lękliwie otworzyłem jedno oko.

W schowku była ryba. Miotała się – jak to ryba wyjęta z wody. Miała jakieś piętnaście cali – i skrzydła. To ryba latająca, smukła, ciemnoszaroniebieska, z suchymi, bezpiórymi skrzydłami i okrągłymi, wytrzeszczonymi żółtawymi oczami, uderzyła mnie w twarz, nie Richard Parker. Tygrys był nadal o piętnaście stóp ode mnie i z pewnością zastanawiał się, co wyprawiam. Ale i on dostrzegł rybę. Wyraz zaciekawienia malował się na jego pysku. Był najwyraźniej gotów podjąć w tej sprawie dochodzenie.

Schyliłem się, podniosłem rybę i rzuciłem w jego stronę. To był sposób na jego poskromienie! Ryba poszła w ślady szczura. Niestety, w odróżnieniu od niego mogła zrobić użytek ze skrzydeł. Tuż przed otwartą paszczą Richarda Parkera skręciła w locie i wpadła do wody. Wszystko to rozegrało się błyskawicznie. Richard Parker odwrócił głowę i kłapnął zębami, aż zatrzęsły mu się chrapy, ale ryba była zbyt szybka. Wyglądał na zdumionego i niezadowolonego. „Gdzie jest mój kąsek?”, zdawał się pytać wzrokiem. Lęk i smutek ścisnęły mi serce. Odwróciłem się, zniechęcony i zrezygnowany, z resztką nadziei, że zdążę skoczyć na tratwę, nim on skoczy na mnie.

Dokładnie w tej samej sekundzie rozległ się w powietrzu wibrujący dźwięk i chmara ryb latających zderzyła się z szalupą. Nadciągnęły jak rój szarańczy. I nie chodziło tylko o ich liczbę; było też coś owadziego w klekoczącym furkocie ich skrzydeł. Ryby wystrzelały z wody tuzinami, niektóre przelatywały z łopotem sto jardów. Wiele z nich dało nura do wody tuż przed łodzią. Pewna liczba przeleciała nad nią. Niektóre rozbiły się o burtę z trzaskiem przypominającym wybuchy fajerwerków. Kilka szczęściar wpadło z powrotem do wody, odbiwszy się od plandeki. Inne, które miały mniej szczęścia, spadły na dno łodzi, gdzie zaczął się natychmiast łomot, trzepot i plusk. Jeszcze inne wreszcie trafiły prosto we mnie i w Richarda Parkera. Bezbronny i odkryty, czułem się jak święty Sebastian. Każda ryba, która mnie trafiła, była jak strzała przeszywająca moje ciało. Osłaniałem się kocem, próbując jednocześnie coś schwytać. Byłem cały podrapany i pokaleczony.

Powód tej szarży wyjaśnił się błyskawicznie: z wody zaczęły wyskakiwać koryfeny. Znacznie większe od ryb latających, nie mogły im dorównać w lotach, ale szybciej pływały, a ich skoki, choć krótkie, były bardzo dynamiczne. Wyskakując z wody w tym samym momencie i kierunku, mogły bez trudu dopaść ryb latających. Pojawiły się też rekiny; także i one wyskakiwały z wody, wprawdzie nie tak zwinnie, ale z katastrofalnym dla niektórych koryfen skutkiem. Te wodne jatki nie trwały długo, ale dopóki trwały, woda kotłowała się i bulgotała, ryby skakały, szczęki pracowały zajadle.

Richard Parker okazał się w starciu z rybami znacznie twardszym niż ja zawodnikiem. I dużo skuteczniejszym. Podniósł się i zaczął chwytać ryby, machając na wszystkie strony łapami i kłapiąc zębami. Wiele pożarł żywcem w całości; widać było, jak walcząc o życie, trzepocą skrzydłami w jego paszczy. Był to oszałamiający pokaz siły i szybkości. A właściwie imponowała nie tyle szybkość, ile czysto zwierzęca pewność w działaniu, totalna koncentracja; takie połączenie swobody i skupienia na bieżącej chwili wzbudziłoby zazdrość najbardziej wyćwiczonych joginów.

Kiedy się wszystko skończyło, dokonałem bilansu strat i zysków: byłem wprawdzie dotkliwie pokaleczony, ale mieliśmy sześć ryb w schowku i znacznie więcej w łodzi. Pośpiesznie zawinąłem rybę w koc, złapałem toporek i uciekłem na tratwę.

Teraz postępowałem z najwyższą rozwagą. Utrata sprzętu wędkarskiego podziałała na mnie otrzeźwiająco. Nie mogłem sobie pozwolić na kolejny błąd. Odwinąłem ostrożnie rybę, przyciskając ją dłonią, bo wiedziałem, że będzie próbowała skakać i ratować życie. Im bardziej ryba wynurzała się z koca, tym bardziej byłem przestraszony i tym większe czułem obrzydzenie. Wreszcie pokazała się cała głowa. Trzymałem zdobycz w taki sposób, że wyglądała jak porcja obrzydliwych rybich lodów stercząca z koca niczym z wełnianego wafla. Biedaczka, chwytała spazmatycznie powietrze, pyszczek i skrzela otwierały się i zamykały miarowo. Czułem, jak napiera skrzydłami na moją dłoń. Odwróciłem wiadro do góry dnem i przycisnąwszy do niego łeb ryby, uniosłem toporek.

Brałem rozmach kilka razy, ale nie mogłem uderzyć. Taki sentymentalizm może się wydać śmieszny, jeśli zważyć, czego byłem świadkiem w ciągu ostatnich dni, ale tamto to były postępki innych, zachowania drapieżników. Byłem wprawdzie częściowo odpowiedzialny za śmierć szczura, ale ja go tylko rzuciłem; zabił go Richard Parker. Całe moje życie pokojowo usposobionego wegetarianina stanęło teraz jak gdyby w poprzek między mną i koniecznością pozbawienia ryby głowy.

Przykryłem jej łeb kocem i odwróciłem toporek. Ale ręka znów zawisła w powietrzu. Sama myśl o uderzeniu miękkiej, żywej głowy obuchem była dla mnie nie do zniesienia.

Opuściłem toporek. „Skręcę jej kark, nie patrząc”, postanowiłem. Owinąłem rybę szczelnie kocem i zacząłem ją oburącz wyginać i wykręcać. Im mocniej naciskałem, tym bardziej się szarpała. Wyobrażałem sobie, jak bym się czuł, gdyby to mnie zawinęli w koc i próbowali złamać mi kręgosłup. Byłem wstrząśnięty. Rezygnowałem kilkanaście razy. A jednak wiedziałem, że muszę to zrobić i że im dłużej zwlekam, tym bardziej przedłużam mękę ryby.

Z twarzą zalaną łzami przynaglałem się w duchu, aż wreszcie usłyszałem trzask i przestałem wyczuwać jakiekolwiek oznaki walki o życie. Odwinąłem koc. Ryba była martwa. Naderwana na wysokości skrzeli głowa krwawiła.

Płakałem jak bóbr nad tą biedną duszyczką. Była to pierwsza czująca istota, którą zabiłem. Stałem się zabójcą. Winowajcą – jak Kain. ja, szesnastoletni, niewinny i religijny chłopiec, łagodny mól książkowy, miałem teraz krew na rękach. Było to dla mnie potworne brzemię. Wszelkie życie jest święte. Nigdy nie zapominam włączyć tej ryby do mojej modlitwy.

Po wszystkim było mi już łatwiej. Martwa ryba przypominała te, które widziałem na targu w Puttuczczeri. To było coś innego, coś, co wykraczało poza zasadniczy porządek stworzenia. Porąbałem ją toporkiem na kawałki i włożyłem do wiaderka.

O zmierzchu podjąłem kolejną próbę. Początkowo szło mi tak samo kiepsko jak rano. Ale sukces nie wydawał się już tak nierealny. Ryby z zapałem skubały przynętę. Były nią najwyraźniej zainteresowane. Uświadomiłem sobie jednak, że są małe, zbyt małe jak na moje haczyki. Zarzuciłem więc linkę dalej i pozwoliłem, żeby opadła głębiej, poza zasięgiem małych rybek, które skupiały się przy tratwie i szalupie.

Dopiero kiedy założyłem na haczyk głowę ryby i tylko jeden ciężarek, po czym rzuciłem przynętę daleko i pociągnąłem tak, że łeb ślizgał się po powierzchni wody, w końcu mi się powiodło. Z głębin wychynęła koryfena i rzuciła się na rybi łeb. Poluzowałem trochę linkę, żeby upewnić się, iż połknęła przynętę w całości, i dopiero wtedy porządnie podciąłem. Koryfena wystrzeliła z wody, naprężając linkę tak mocno, że o mało nie ściągnęła mnie z tratwy. Zaparłem się nogami o wiosło. Linka była napięta jak struna. Wiedziałem, że jest solidna i nie pęknie. Zacząłem ciągnąć. Ryba walczyła z całych sił, skacząc, nurkując i chlapiąc dokoła wodą. Linka wrzynała mi się w dłonie, więc owinąłem ręce kocem. Serce waliło mi mocno. Koryfena była potwornie silna. Nie miałem wcale pewności, czy uda mi się ją wyciągnąć.

Zauważyłem, że reszta ryb krążących koło tratwy i łodzi zniknęła. Niewątpliwie wyczuły, że z koryfeną dzieje się coś niedobrego. Musiałem się pośpieszyć; jej szamotanina mogła zwabić rekiny. Ale walczyłem jak szatan. Rozbolały mnie ramiona. Za każdym razem, kiedy próbowałem podciągnąć rybę trochę bliżej, zaczynała się szarpać tak wściekle, że przestraszony, musiałem znów luzować linkę.

W końcu udało mi się wciągnąć koryfenę na tratwę. Miała ponad trzy stopy długości. Wiaderko było bezużyteczne. Tak wielkiej rybie mogłoby najwyżej posłużyć jako kapelusz. Przytrzymywałem ją rękami i kolanami, ale koryfena, jedna wijąca się masa mięśni, była tak olbrzymia, że i tak jej ogon tłukł z całej siły o tratwę. Dała mi taką szkołę, jaką – według moich wyobrażeń – mógł dać kowbojowi nieujeżdżony mustang. Ogarnęła mnie szalona euforia i poczucie triumfu. Koryfena to wspaniała ryba, wielka, tłusta i lśniąca, z wypukłym czołem, znamionującym silną osobowość, z bardzo długą płetwą grzbietową, dumną jak koguci grzebień, i z powłoką łusek, gładkich i połyskliwych. Czułem, że wyzywając tak pięknego przeciwnika, zadałem losowi ciężki cios. Odpłacałem w ten sposób oceanowi, stawiałem czoło wichrom, protestowałem przeciw zatapianiu statków, brałem odwet na wszystkim, co sprzysięgło się przeciw mnie. „Dzięki ci, Wisznu, stokrotne dzięki!”, zawołałem. „Już kiedyś zbawiłeś świat, przybierając postać ryby. Teraz ocalasz w podobny sposób mnie. Dziękuję ci, dziękuję z całego serca!”.

Zabicie ryby nie stanowiło problemu. Mógłbym sobie zaoszczędzić kłopotu. W końcu koryfena była przeznaczona dla Richarda Parkera, a on z pewnością uśmierciłby ją bez trudu i z wielką wprawą – gdyby nie haczyk, który tkwił w jej pysku. Triumfowałem, mając koryfenę na haczyku – nie odczuwałbym chyba większej euforii, gdyby to był tygrys. Przystąpiłem bez wahania do dzieła. Ująłem oburącz toporek i z rozmachem uderzyłem rybę w łeb obuchem (wciąż nie miałem odwagi rąbnąć ostrzem). Nagle stało się coś niezwykłego: konająca koryfena zaczęła mienić się wszystkimi barwami tęczy. Błękit, zieleń, czerwień, złoto i fiolet migotały i lśniły fosforycznie. Patrząc na rybę, którą wstrząsały przedśmiertne drgawki, czułem się tak, jakbym zabijał samą śmierć. (Dopiero później dowiedziałem się, że koryfena słynie z tego barwnego opalizującego podzwonnego). W końcu ryba znieruchomiała i zszarzała; mogłem usunąć haczyk. Udało mi się nawet odzyskać część mojej przynęty.

Zapewne zdziwi was, że potrafiłem tak szybko przejść od wylewania łez nad śmiercią owiniętej kocem ryby latającej do ochoczego masakrowania koryfeny. Mogę to wyjaśnić tylko tak, że wykorzystywanie nawigacyjnego błędu nieszczęsnej ryby wywołało we mnie skrupuły i współczucie, natomiast podniecenie towarzyszące polowaniu na koryfenę wyzwalało krwiożercze instynkty i dodawało mi pewności siebie. W gruncie rzeczy jednak wyjaśnienie jest inne, proste i brutalne: człowiek może przywyknąć do wszystkiego, nawet do zabijania.

Z dumą myśliwego przyciągnąłem tratwę do szalupy. Podpłynąłem do burty przyczajony, schyliwszy się jak najniżej, po czym zamachnąłem się i wrzuciłem koryfenę do łodzi. Wylądowała z głuchym łoskotem, co wywołało pomruk zaskoczenia ze strony Richarda Parkera. Usłyszałem odgłos węszenia, a potem wilgotny chrzęst, gdy miażdżył rybę w potężnych szczękach. Odepchnąłem się, nie zapominając uprzednio zagwizdać parę razy, żeby uświadomić Richardowi Parkerowi, kto obdarował go tak wspaniałomyślnie świeżym pożywieniem. Zatrzymałem się jeszcze na chwilę przy dziobie, żeby wziąć trochę sucharów i puszkę wody. Pięć ryb, które wpadły do schowka, nie żyło. Oderwałem im skrzydła i wyrzuciłem za burtę, a ryby zawinąłem w „rybi koc”.

Zanim zdążyłem obmyć krew, wyczyścić swój sprzęt wędkarski, ułożyć wszystko porządnie i zjeść kolację, zapadła noc. Gruba warstwa chmur zakrywała gwiazdy i księżyc; zrobiło się bardzo ciemno. Byłem zmęczony, ale wciąż jeszcze podekscytowany wydarzeniami ostatnich godzin. Moje absorbujące zajęcia dostarczały mi wiele satysfakcji; nie myślałem o swoim ciężkim położeniu ani o sobie. Łapanie ryb było bez wątpienia lepszym sposobem spędzania czasu niż jałowe rojenia czy zabawa w zwiadowcę. Postanowiłem, że jutro, gdy tylko się rozjaśni, zacznę od nowa.

Zasypiałem, a w mojej zanikającej świadomości migotały tęczowe barwy konającej koryfeny.

ROZDZIAŁ 62

Spałem tej nocy niespokojnie. Tuż przed wschodem słońca zrezygnowałem z prób zaśnięcia i uniosłem się na łokciu. Zapuchniętym okiem wypatrzyłem tygrysa. Richard Parker też był niespokojny. Stękał, pomrukiwał i krążył po łodzi. Robiło to duże wrażenie. Próbowałem ocenić sytuację. Nie mógł być głodny. A w każdym razie niebezpiecznie głodny. Czy był spragniony? Jęzor zwieszał mu się z pyska, ale tylko od czasu do czasu. Nie dyszał. Brzuch i łapy miał wciąż mokre, choć już nie ociekające. Prawdopodobnie w łodzi nie zostało zbyt wiele wody. Mógł być spragniony.

Spojrzałem na niebo. Kołdra chmur zniknęła. Kilka strzępów rozsnuwało się nad horyzontem, poza tym niebo było czyste. Zapowiadał się kolejny gorący, bezdeszczowy dzień. Ocean falował sennie, jakby pogrążony w letargu i już z góry zmęczony nadciągającą spiekotą.

Usiadłem, oparłem się o maszt i zacząłem się zastanawiać nad naszą sytuacją. Suchary i sprzęt wędkarski zapewniały nam solidną część zaopatrzenia. Problemem były płyny. To, czego mieliśmy w bród dookoła, skażone było solą. Pomyślałem, że pewnie można by zmieszać trochę słonej wody ze słodką, ale najpierw należałoby zdobyć trochę więcej słodkiej. Puszek nie starczyłoby nam na długo – prawdę mówiąc, wcale nie zamierzałem się nimi dzielić z Richardem Parkerem – a byłoby z mojej strony głupotą liczyć tylko na deszcz.

Destylatory słoneczne były jedynym potencjalnym źródłem pitnej wody. Spojrzałem na nie z powątpiewaniem. Pływały już od dwóch dni. Zauważyłem, że z jednego stożka uszło trochę powietrza. Pociągnąłem za linę, żeby się tym zająć. Dopompowałem powietrza i bez większej nadziei sięgnąłem pod wodę po zbiornik przymocowany do okrągłej komory pławnej. Moje palce zacisnęły się na worku, który był nadspodziewanie pękaty. Poczułem dreszcz podniecenia, ale też zaraz pomyślałem, że najprawdopodobniej wsączyła się do niego słona woda. Pojemnik był graniasty, zrobiony z grubej i miękkiej folii plastikowej, z nadrukowaną na jednym boku podziałką. Spróbowałem wody. Pociągnąłem jeszcze jeden łyk. Była słodka.

„Moja cudowna, morska krówko!”, zawołałem do destylatora. „Masz mleko, i to ile! Cóż za cudowny napój! No, może troszeczkę zalatuje gumą, ale nie będę przecież grymasił. Spójrz tylko, jak ciągnę!”.

Opróżniłem cały zbiornik. Miał pojemność jednego litra i był prawie pełny. Zamknąłem oczy i wydając pomruki zadowolenia, ponownie go zamontowałem. Potem sprawdziłem inne odsalacze. Wymię każdego z nich było tak samo ciężkie. Zlałem cały świeży udój, ponad osiem litrów, do wiaderka na ryby. Wszystkie te urządzenia stały się dla mnie tak cenne, jak bydło mleczne dla farmera. I rzeczywiście, kiedy tak kołysały się spokojnie na wodzie w półkolistym szyku, przypominały krowy na łące. Oporządziłem je, upewniwszy się, że w każdej jest dostateczna ilość morskiej wody i że stożki oraz komory są odpowiednio napompowane.

Potem dodałem odrobinę morskiej wody do zawartości wiadra i postawiłem je na bocznej ławce, przy samym brzegu plandeki. Teraz, kiedy ustąpił chłód poranka, Richard Parker siedział, jak mi się wydawało, spokojnie, pod plandeką. Przywiązałem wiadro do nadburcia, wykorzystując linę i haki do mocowania brezentu. Ostrożnie wyjrzałem znad krawędzi burty. Legowisko tygrysa było jednym wielkim bagnem. Martwe zwierzęta leżały złożone na stertę, tworząc groteskowy stos z nadpsutych szczątków. Rozpoznałem kilka kończyn, różne kawałki skóry, część łba, mnóstwo kości. Dookoła walały się ryby latające. Pokroiłem jedną i rzuciłem kawałek na boczną ławkę. Kiedy zabrawszy co trzeba ze schowka, szykowałem się do przejścia na tratwę, cisnąłem jeszcze jeden kawałek ryby na brezent, jak najbliżej Richarda Parkera. Odniosło to pożądany skutek. Kiedy odpływałem na tratwie, zobaczyłem, jak tygrys wychodzi spod brezentu, żeby pożreć mój dar. Odwrócił łeb i zobaczył drugi kawałek ryby, a tuż obok niego jakiś nowy przedmiot. Wspiął się przednimi łapami na ławkę i zwiesił potężny łeb nad wiadrem. Bałem się, że je przewróci, ale nic się nie stało. Jego pysk zniknął w wiadrze, ledwo się w nim zresztą mieszcząc, i Richard Parker zaczął chłeptać wodę. Po chwili puste wiadro trzęsło się i grzechotało, omiatane od środka językiem. Kiedy tygrys wreszcie podniósł łeb, spojrzałem mu wyzywająco w ślepia i zagwizdałem kilka razy. Richard Parker zniknął pod plandeką.

Przyszło mi do głowy, że z każdym dniem szalupa coraz bardziej przypomina klatkę w zoo. Richard Parker miał swoje zaciszne miejsce do spania, odpoczynku i do gromadzenia żywności. A także swą czatownię i wodopój.

Temperatura rosła. Upał był nieznośny. Spędziłem resztę dnia w cieniu baldachimu, wędkując. Prawdopodobnie przy pierwszej koryfenie miałem przysłowiowe szczęście nowicjusza. Nie złapałem nic przez cały dzień, ani nawet późnym popołudniem, kiedy życie w głębinie objawiło się w całej okazałości. Znów pokazał się żółw, tym razem innego gatunku: był to żółw zielony, bardziej pękaty od szylkretowego i o gładszym pancerzu, ale tak samo zafrapowany i ciekawski jak tamten. Nie podjąłem żadnej akcji, choć wiedziałem, że powinienem.

Jedyną pociechą w tym upale był widok słonecznych destylatorów. Wszystkie stożki były pokryte od środka kroplami, które łączyły się w strużki i ściekały do pojemników.

Dzień się skończył. Obliczyłem, że rano upłynie tydzień od zatonięcia „Tsimtsuma”.

ROZDZIAŁ 63

Rodzina Robertsonów przeżyła na morzu trzydzieści osiem dni. Kapitan Bligh i jego współtowarzysze ze słynnego zbuntowanego okrętu „Bounty” – czterdzieści siedem dni. Steven Callahan – siedemdziesiąt sześć. Owen Chase, którego relacja z zatonięcia wielorybniczego statku „Essex”, zaatakowanego przez wieloryba, zainspirowała Hermana Melville’a, przeżył na morzu z dwoma towarzyszami niedoli osiemdziesiąt trzy dni, z przerwą jednotygodniową, kiedy to przebywali na niegościnnej wyspie. Rodzina Baileyów przetrwała sto osiemnaście dni. Słyszałem o koreańskim marynarzu imieniem, zdaje się, Poon, który w latach pięćdziesiątych przeżył na Oceanie Spokojnym sto siedemdziesiąt trzy dni.

Ja przeżyłem dwieście dwadzieścia siedem dni. Tyle trwała moja niedola: ponad siedem miesięcy.

Byłem w ciągłym ruchu. Ruch był jednym z głównych czynników, które zdecydowały o tym, że ocalałem. W szalupie, a nawet na tratwie było zawsze coś do zrobienia. Mój przeciętny dzień, jeśli jest to właściwe słowo w przypadku dnia rozbitka, wyglądał następująco:


Od wschodu słońca do późnego przedpołudnia:

przebudzenie,

modlitwy,

śniadanie dla Richarda Parkera,

ogólny przegląd tratwy i szalupy, ze szczególnym zwróceniem uwagi na wszelkie węzły i liny,

przygotowanie destylatorów (wycieranie, nadmuchiwanie, napełnianie wodą),

śniadanie i przegląd zapasów żywności,

wędkowanie i sprawianie ryb, jeśli połów był udany (patroszenie, czyszczenie, wieszanie na linach, żeby wysuszyć je na słońcu).


Od późnego przedpołudnia do późnego popołudnia:

modlitwy,

lekka przekąska,

wypoczynek, w tym wypoczynek aktywny (pisanie dziennika, oglądanie zadrapań, strupów i skaleczeń, konserwacja sprzętu, szperanie w schowku, obserwowanie Richarda Parkera i studiowanie jego zachowań, leniwe ogryzanie kości żółwia itp.)


Późne popołudnie do wieczora:

modlitwy,

łapanie i sprawianie ryb,

doglądanie suszącego się mięsa (przekładanie na drugą stronę, odcinanie nadpsutych części),

przygotowania do kolacji,

kolacja, posiłek Richarda Parkera.


Zachód słońca:

ogólny przegląd tratwy i szalupy (znów węzły i liny),

zbieranie i magazynowanie wody z destylatorów,

gromadzenie żywności i zbieranie sprzętu,

przygotowania do nocy (posłanie, przygotowywanie rakiet na wypadek, gdyby pojawił się statek, deszczołapu, gdyby padał deszcz),

modlitwy.


Noc:

niespokojny sen,

modlitwy.


Poranki były zwykle lepsze niż późne popołudnia, kiedy silniej odczuwałem pustkę.

Ową rutynę zakłócały liczne wydarzenia. Deszcz o dowolnej porze dnia czy nocy powodował przerwanie wszelkich działań, bo kiedy zaczynał padać, rozpinałem deszczołapy i gorączkowo zbierałem wodę. Innym ważnym wydarzeniem było pojawienie się żółwia. Oczywiście porządek dnia zakłócał także regularnie Richard Parker. Zaopatrywanie go w żywność i wodę było sprawą pierwszorzędnej wagi; nie mogłem tego zaniedbać ani na chwilę. Nie robił zbyt wiele oprócz jedzenia, picia i spania, ale zdarzało się, że budził się ze swego letargu i tłukł się po swoim terytorium, wściekając się i porykując. Na szczęście za każdym razem słońce i falowanie oceanu szybko go męczyły i wracał pod plandekę, żeby położyć się na boku lub na brzuchu, z łbem opartym na skrzyżowanych przednich łapach.

Moje obowiązki wobec niego ograniczały się jednak tylko do tego, co było konieczne. Spędzałem całe godziny na obserwowaniu go, traktując to jako rozrywkę. Tygrys, zwierzę z natury tak fascynujące, staje się jeszcze bardziej interesujący, kiedy jest jedynym towarzyszem człowieka.

Początkowo wypatrywanie statku było moim stałym zajęciem i stanowiło swoisty przymus. Jednak po kilku, może pięciu czy sześciu tygodniach zaniechałem tego prawie całkowicie.

I przetrwałem dlatego, że postawiłem na zapomnienie. Według kalendarza, moja historia zaczęła się 2 lipca 1977 roku – i skończyła 14 lutego roku 1978 – ale między tymi dwiema datami kalendarz dla mnie nie istniał. Nie liczyłem dni, tygodni ani miesięcy. Czas jest iluzją, która tylko sprzyja panice. Przeżyłem, bo zapomniałem nawet o samym pojęciu czasu.

Tym natomiast, co zapamiętałem, były wydarzenia, spotkania i codzienność, rozmaite znaki, które wynurzały się tu i ówdzie z oceanu czasu i odciskały się piętnem w mojej świadomości. Takie na przykład, jak swąd łusek po odpalonej rakiecie, modlitwy o brzasku, zabijanie żółwi, biologia alg. I wiele innych. Nie wiem jednak, czy potrafię je dla was jakoś uporządkować; moje wspomnienia zamieniają się z wolna w jeden wielki chaos.

ROZDZIAŁ 64

Moje ubranie się rozpadło, wydane na pastwę słońca i soli. Najpierw przetarło się tak, że zrobiło się cienkie jak pajęczyna. Potem wszystko zaczęło się rozłazić, aż pozostały same szwy. W końcu i one puściły. Przez całe miesiące byłem nagusieńki, jeśli nie liczyć gwizdka, który dyndał mi na szyi zawieszony na sznurku.

Czyraki od słonej wody – czerwone, wściekle bolesne i deformujące – były czymś w rodzaju oceanicznego trądu przenoszonego przez wodę, którą nasiąkałem nieustannie. Tam, gdzie pękały, moja skóra była wyjątkowo wrażliwa; przypadkowe otarcie otwartej rany było tak bolesne, że nie mogłem powstrzymać się od krzyku. Czyraki powstawały oczywiście na tych częściach mojego ciała, które były najbardziej narażone na zamoczenie i otarcia, czyli na plecach i pośladkach. Bywały takie dni, że dosłownie nie mogłem znaleźć pozycji, w jakiej mógłbym siedzieć. Czas i słońce leczyły rany, ale proces gojenia był powolny i jeśli nie pilnowałem, żeby się nie zamoczyć, natychmiast pojawiały się nowe wrzody.

ROZDZIAŁ 65

Całymi godzinami rozgryzałem zamieszczone w podręczniku instrukcje dotyczące nawigacji. Prostych i klarownych wyjaśnień dotyczących kwestii przeżycia na morzu było aż nadto, ale autor najwyraźniej wychodził z założenia, że czytający posiadł elementarną wiedzę o żeglowaniu. Rozbitek był w jego wyobrażeniu doświadczonym żeglarzem, który mając do dyspozycji kompas, mapę i sekstans, od razu się zorientuje, w jaki sposób wpakował się w kłopoty i jak się z nich wydostać. W rezultacie rady brzmiały: „Pamiętaj, że czas to odległość. Nie zapominaj o nakręcaniu zegarka” albo „W razie potrzeby można zmierzyć szerokość geograficzną palcami”. Owszem, miałem kiedyś zegarek, ale spoczywał on teraz na dnie oceanu. Straciłem go, kiedy utonął „Tsimtsum”. Jeśli zaś chodzi o inne sprawy, moja wiedza ograniczała się wyłącznie do tego, co żyje w morzu, i nie rozciągała się na to, co hulało po jego powierzchni. Wiatry i prądy były dla mnie absolutną tajemnicą. Gwiazdy nie znaczyły nic. Nie potrafiłem wymienić ani jednej konstelacji. Moja rodzina żyła według jednej gwiazdy – Słońca. Chodziliśmy wcześnie spać i wcześnie wstawaliśmy. Widziałem w życiu kilka pięknych gwiaździstych nocy, kiedy natura rysuje za pomocą dwóch tylko kolorów i najprostszego piórka najwspanialsze obrazy, doznawałem znanego wszystkim uczucia obcowania z cudem i własnej znikomości, miałem też jasne wyobrażenie o kierunku, w jakim to wszystko zmierza, ale raczej w duchowym, a nie geograficznym sensie. Nie miałem najmniejszego pojęcia, jak nocne niebo może zastąpić mapę. Jak mogły te gwiazdy, z całą swą migotliwością, pomóc mi znaleźć drogę, skoro wciąż przemieszczały się na niebie?

Dałem sobie spokój z dociekaniami. Wszelka wiedza, jaką mogłem zdobyć, była bezużyteczna. Nie miałem niczego, co pozwoliłoby mi zapanować nad tym, dokąd zmierzam – ani steru, ani żagli, ani silnika – tylko parę wioseł, bezużytecznych, skoro brakowało mi sił. Jaki był sens wytyczania kursu, którego nie mogłem obrać? A nawet gdybym mógł, dokąd miałbym płynąć? Na zachód, tam, skąd wypłynęliśmy? Na wschód, do Ameryki? Na północ, do Azji? Na południe, gdzie krzyżowały się szlaki morskie? Wszystkie te kierunki wydawały mi się równie dobre i złe jednocześnie.

Dryfowałem zatem. Wiatry i prądy decydowały, w którą stronę płynąłem. Czas stał się dla mnie odległością, tak samo jak dla wszystkich śmiertelników – podróżowałem po drodze życia – i robiłem z palców inny użytek, zamiast próbować mierzyć nimi szerokość geograficzną. Później dowiedziałem się, że płynąłem jak gdyby wąską dróżką, niesiony równikowym pacyficznym przeciwprądem.

ROZDZIAŁ 66

Łowiłem różne ryby, stosując całą gamę haczyków, na różnych głębokościach – albo na głębinie, z użyciem dużych haczyków i wielu ciężarków, albo przy samej powierzchni na małe haczyki, z jednym lub dwoma ciężarkami. Sukcesy nie przychodziły łatwo, a jeśli już mi się powiodło, byłem wdzięczny losowi, choć jednocześnie wysiłek wydawał mi się nieproporcjonalnie wielki w stosunku do nagrody. Godziny się dłużyły, ryby były niewielkie, a Richard Parker wiecznie głodny.

Najwartościowszym sprzętem wędkarskim okazały się osęki. Każda składała się z trzech skręcanych ze sobą części: dwóch rurek, które tworzyły trzon – z modelowanym plastikowym uchwytem i kółkiem do zaczepienia linki na jednym końcu – i głowicy z dwucalowym hakiem o ostrym jak igła czubku z zadziorami. Każdy z tych bosaków miał po złożeniu około pięciu stóp długości i był tak lekki, a zarazem krzepki jak szpada.

Początkowo polowałem na otwartej wodzie. Zanurzałem osękę na głębokość mniej więcej czterech stóp, czasami z przynętą w postaci ryby – i czekałem. Czekałem godzinami, w takim napięciu, że bolały mnie wszystkie mięśnie. Kiedy ryba znalazła się we właściwym miejscu, podciągałem osękę z całej siły, tak szybko, jak tylko potrafiłem. Decyzja musiała być błyskawiczna. Doświadczenie nauczyło mnie, że lepiej uderzyć dopiero wtedy, kiedy poczuję, że jest szansa powodzenia, niż walić na oślep, bo ryby też uczą się na podstawie doświadczenia i rzadko wpadają po raz drugi do tej samej pułapki.

Jeśli dopisało mi szczęście, ryba nadziewała się na hak i mogłem ją pewnie wciągnąć na pokład. Jeśli jednak trafiłem dużą sztukę w brzuch lub w ogon, często wykonywała raptowny zwrot i uciekała z ogromną szybkością. Ranna, była łatwym łupem dla innego drapieżcy, moim mimowolnym darem. A zatem, polując na większe ryby, celowałem w miejsce tuż za skrzelami, nieco poniżej płetwy grzbietowej, ponieważ ugodzona ryba, chcąc uciec jak najdalej od haka, reagowała instynktownie poderwaniem się do góry, czyli dokładnie w tym kierunku, w którym ciągnąłem osękę. Zdarzało się czasem, że bardziej ukłuta niż rzeczywiście ugodzona ryba wyskakiwała z wody i waliła mnie w twarz. Szybko przezwyciężyłem odrazę do różnych morskich stworzeń. Nie było już żadnego zawracania głowy kocykami. Następowała bezlitosna konfrontacja wyskakującej z wody ryby z wygłodniałym chłopcem, praktycznym i pozbawionym wszelkich zahamowań. Jeśli czułem, że hak wbił się płytko, puszczałem osękę – nigdy nie zapominałem przywiązać jej do tratwy linką – i chwytałem rybę gołymi rękami. Palce, choć odrętwiałe, operowały zręczniej niż metalowe narzędzie. Walka była szybka i zacięta, ryby śliskie i zdesperowane, a ja tylko zdesperowany. Gdybym miał tyle rąk, ile bogini Durga – dwie do trzymania osęk, cztery, żeby złapać rybę, i dwie, żeby ująć toporki! Ale ja musiałem sobie poradzić tylko dwiema. Wbijałem rybom palce w oczy, w skrzela, miażdżyłem miękkie brzuchy kolanami, zatapiałem zęby w ogonie – robiłem wszystko, co było niezbędne, żeby unieruchomić rybę do chwili, aż zdołam sięgnąć po toporek i odrąbię jej łeb.

Z czasem, zdobywając doświadczenie, stałem się lepszym łowcą. Działałem śmielej i zręczniej. Rozwinąłem w sobie instynkt, wyczucie, co i kiedy należy robić.

Sytuacja poprawiła się znacznie od chwili, kiedy zacząłem wykorzystywać siatkę po bananach. Jako sieć była bezużyteczna – zbyt sztywna, za ciężka i miała zbyt wielkie oka. Sprawdzała się jednak doskonale jako przynęta. Okazało się, że wleczona za tratwą, jest nieodparcie pociągająca dla ryb, a jej atrakcyjność wzrosła jeszcze bardziej, kiedy pokryły ją wodorosty i glony. Ryby, które poruszały się w ograniczonej, zawsze tej samej przestrzeni, uczyniły z niej swoje stałe sąsiedztwo, a inne, szybkie, które śmigały obok nas, na przykład koryfeny, zwalniały, żeby przyjrzeć się temu nowemu tworowi. Ani „rezydentki”, ani „podróżniczki” nie podejrzewały, że w zwojach siatki ukryty jest hak. Bywały takie dni – niestety nieliczne – kiedy przypływały do sieci wszystkie gatunki ryb, jakie nadawały się do upolowania. W takich razach łapałem ich więcej, niż potrzebowałem do natychmiastowego zaspokojenia głodu czy mogłem ususzyć; po prostu w szalupie nie było dość miejsca, a na tratwie dosyć lin, żeby wysuszyć tyle pasków koryfen, ryb latających, łososi, graników, nie mówiąc już o pojemności mojego żołądka. Zatrzymywałem dla siebie tyle, ile mogłem zjeść, a resztę oddawałem Richardowi Parkerowi. W tych dniach obfitości przechodziło przez moje ręce tyle ryb, że cały aż błyszczałem od pokrywających mnie łusek. Nosiłem te lśniące, srebrzyste cekiny jak tilaki, czerwone plamki malowane przez Indusów, na czołach jako oznaki boskości. Gdyby natrafili na mnie wtedy marynarze, z pewnością wzięliby mnie za dumnego króla ryb i w ogóle by się nie zatrzymali. Tak to wyglądało, gdy dzień był pomyślny, ale takie dni zdarzały się bardzo rzadko.

Naprawdę łatwym łupem, zgodnie zresztą z tym, co mówił podręcznik, były żółwie. W rozdziale „Polowanie i łowienie” była o nich mowa w akapicie poświęconym łowieniu. Choć solidne jak czołgi, nie pływały ani szybko, ani energicznie, toteż można je było zatrzymać, chwytając ręką za tylną płetwę. Podręcznik zapominał jednak poinformować, że samo złapanie żółwia nie oznacza jeszcze, że się go już ma. Trzeba go jeszcze wciągnąć na pokład. A takie wtaszczenie ważącego sto trzydzieści funtów stwora do szalupy nie jest bynajmniej sprawą łatwą. To mordercze zadanie, wymagające nadludzkiej siły Hanumana. Zwykle przyciągałem zdobycz do dzioba, skorupą do kadłuba, i obwiązywałem żółwiowi linką szyję oraz przednią i tylną płetwę. Potem ciągnąłem z całej siły; wydawało mi się wtedy, że wyrwie mi ramiona ze stawów, a głowa za chwilę eksploduje. Zaczepiałem linkę na hakach po przeciwnej stronie łodzi; kiedy tylko trochę ustępowała, motałem kawałek na haku, zanim zdążyła się znów naprężyć i wyśliznąć mi się z rąk. I tak cal po calu wyciągałem żółwia na powierzchnię. Wymagało to czasu. Pamiętam jednego żółwia zielonego, który wisiał na burcie szalupy przez dwa dni, cały czas miotając się wściekle i młócąc swobodnymi płetwami powietrze. Na szczęście w ostatniej fazie, kiedy przeciągałem żółwia przez krawędź burty, często zdarzało się, że on sam mimo woli mi pomagał. Usiłując wyswobodzić boleśnie wykręcone płetwy, podciągał się na nich; jeśli ja pociągałem w tym samym momencie, nasze dotąd pozostające w kolizji wysiłki czasem się synchronizowały i szło mi wtedy łatwo: żółw przelatywał w niewyobrażalnie dramatyczny sposób przez burtę i wjeżdżał na brezent. Wtedy wyczerpany, lecz triumfujący padałem na plecy.

Żółwie zielone dają więcej mięsa niż szylkretowe, a ich pancerz brzuszny jest cieńszy. Są też jednak na ogół większe od szylkretowych, często za duże, by taki osłabiony rozbitek jak ja mógł je wyciągnąć z wody.

Mój Boże, i pomyśleć, że byłem ortodoksyjnym wegetarianinem! Że jako dziecko wzdrygałem się na dźwięk pękającej skórki banana, bo kojarzył mi się z chrupnięciem skręcanego karku zwierzęcia. Zstąpiłem w otchłań zdziczenia, jakiego jeszcze niedawno nie mogłem sobie nawet wyobrazić.

ROZDZIAŁ 67

Spód tratwy, podobnie jak siatka, stał się przytuliskiem dla wielkiej mnogości morskich stworzeń, tyle że w tym wypadku mniejszych. Zaczęło się od miękkich, zielonych alg, które przywarły do kamizelek ratunkowych. Dołączyły do nich algi sztywniejsze i ciemniejsze. Czuły się tam widocznie dobrze, bo warstwa była gruba. Pojawili się też przedstawiciele fauny. Pierwsze dostrzegłem maleńkie, przezroczyste, niespełna półcalowe krewetki. W ślad za nimi przypłynęły nie większe od nich rybki, które wyglądały jak prześwietlone promieniami Roentgena: przez skórę widać było ich organy wewnętrzne. Potem zauważyłem czarne robaki z białymi grzbietami, zielone galaretowate ślimaki z prymitywnymi odnóżami, małe pstrokate i pękate rybki, wreszcie brązowe kraby, długości od pół do trzech czwartych cala. Próbowałem wszystkiego oprócz robaków, nawet alg. Tylko kraby nie były odpychająco gorzkie ani słone. Za każdym razem, kiedy się pojawiały, pakowałem je jednego po drugim do ust jak cukierki, dopóki nie zjadłem wszystkich. Nie mogłem się opanować. Zwykle długo czekałem na kolejne żniwo.

Kadłub łodzi także przywabił życie – w postaci małych pąkli. Wysysałem ich soki. Mięso nadawało się doskonale na przynętę.

Przywiązałem się do tych oceanicznych autostopowiczów, choć obciążali trochę tratwę. Podobnie jak Richard Parker dostarczali mi rozrywki. Całymi godzinami leżałem bezczynnie na boku, odsuwając nieco kamizelkę niczym kurtynę w teatrze, żeby wyraźniej widzieć. A to, co widziałem, było jakby odwróconym do góry nogami miasteczkiem, małym, spokojnym i zacisznym miasteczkiem, którego mieszkańcy poruszali się z zachwycającą gracją aniołów. Widok ten przynosił tak bardzo pożądane ukojenie moim zszarpanym nerwom.

ROZDZIAŁ 68

Moje zwyczaje dotyczące spania uległy zmianie. Choć cały czas odpoczywałem, rzadko sypiałem dłużej niż godzinę „w jednym kawałku”, nawet w nocy. Tym, co mi najbardziej przeszkadzało, nie było bezustanne kołysanie oceanu ani wiatr; do takich rzeczy przywyka się z czasem jak do wybrzuszeń materaca. Zasnąć nie dawał mi niepokój. To naprawdę zastanawiające, jak niewiele spałem.

W odróżnieniu od Richarda Parkera. Ten był w dziedzinie drzemania mistrzem świata. Większość czasu wypoczywał pod plandeką. Ale w pogodne dni, kiedy słońce zanadto nie doskwierało, i w spokojne noce wychodził na zewnątrz. Jednym z jego ulubionych zajęć było wylegiwanie się na boku na ławeczce rufowej, z brzuchem zwieszonym z jej krawędzi i łapami wyciągniętymi tak, że spoczywały na ławkach bocznych. Spory kawał tygrysiego cielska musiał się zmieścić na bardzo wąskim legowisku, ale gdy Richard Parker wygiął grzbiet w kabłąk, jakoś mu się to udawało. Kiedy naprawdę spał, kładł łeb na przednich łapach, ale gdy był nieco bardziej ożywiony, gdy wolał otworzyć ślepia i porozglądać się trochę, odwracał głowę i opierał ją na krawędzi burty.

Kiedy indziej siadał tyłem do mnie, przy czym jego zad spoczywał częściowo na dnie szalupy, a częściowo na ławce. Z pyskiem ukrytym w rufie, łapami ułożonymi przy głowie wyglądał, jakby bawił się ze mną w chowanego i odliczał, zanim zacznie mnie szukać. W tej pozycji leżał zazwyczaj bardzo spokojnie, tylko od czasu do czasu strzygł uszami, żeby pokazać, że niekoniecznie śpi.

ROZDZIAŁ 69

Wielokrotnie nocą wydawało mi się, że widzę w oddali światło. Za każdym razem odpalałem rakietę. Kiedy wyczerpały się rakiety, sięgałem po pochodnie. Czy były to statki, które mnie nie widziały? A może światło wschodzących lub zachodzących gwiazd, które odbijało się na powierzchni oceanu? Załamujące się fale, z których księżycowa poświata i moja płonna nadzieja wyczarowywały iluzję? Cokolwiek to było, za każdym razem wszystko spełzało na niczym. Nigdy żadnego rezultatu. Zawsze tylko gorycz, jaka pozostaje po nadziei nagle ożywionej i równie szybko zgaszonej. Z czasem zarzuciłem całkowicie myśl o tym, że zostanę uratowany przez statek. Jeśli istotnie, kiedy patrzyłem z wysokości pięciu stóp, horyzont był o dwie i pół mili, to jak był daleko, kiedy siedziałem oparty o maszt swojej tratwy, patrząc z wysokości nie większej niż trzy stopy nad powierzchnią wody? jaka była szansa, że statek przemierzający potężny Pacyfik natrafi na tak mały jego skrawek, na jakim poruszała się szalupa? I nie tylko to: że natrafi na ten skrawek i zauważy mnie – jaka była na to szansa? Nie, na człowieka i jego wątpliwą bystrość liczyć nie mogłem. Musiałem sam dotrzeć do lądu – stałego, twardego i pewnego lądu.

Pamiętam swąd łusek od wystrzelonych rakiet. Jakiś dziwny chemiczny trik sprawiał, że ów zapach przypominał woń kminku. Odurzał. Wąchałem te plastikowe łuski i natychmiast ożywało w mojej pamięci Puttuczczeri, co było cudownym ukojeniem po rozczarowaniach daremnym wołaniem o ratunek. Doznanie to było bardzo intensywne, bliskie halucynacji. Z jednej fali zapachu wyrastało całe miasto. (Kiedy wącham kminek dzisiaj, widzę ocean).

Richard Parker kamieniał za każdym razem, kiedy pochodnia zapalała się z sykiem. Jego ślepia ze źrenicami jak kropeczki utkwione były w kuli światła. Dla mnie blask był zbyt silny, oślepiało mnie białe jądro otoczone różowawo-czerwoną aureolą. Musiałem się odwracać. Odsuwałem pochodnię na długość ramienia i machałem nią powoli. Przez jakąś minutę żar promieniował tak, że ogrzewał mi przedramię, a wszystko wokół zalewało niesamowite światło. Zanim woda wokół tratwy na powrót czerniała, widać w niej było roje ryb.

ROZDZIAŁ 70

Oprawianie żółwia było ciężką pracą. Pierwszą moją zdobyczą był żółw szylkretowy. Kusiła mnie jego krew, „dobry, pożywny i pozbawiony soli napój”, jak zapewniał podręcznik przeżycia. A mnie dręczyło tak straszne pragnienie! Złapałem go jedną ręką za pancerz, a drugą za tylną płetwę. Kiedy już udało mi się chwycić pewnie żółwia, odwróciłem go w wodzie i próbowałem wciągnąć na tratwę. Żółw szarpał się gwałtownie. Nigdy nie zdołałbym sobie z nim poradzić na tratwie. Mogłem go albo puścić, albo próbować szczęścia w szalupie. Spojrzałem w górę. Dzień był upalny, niebo bezchmurne. W takie dni Richard Parker tolerował moją obecność na dziobie; kiedy powietrze było rozpalone jak w piekarniku, nie wychodził spod plandeki aż do zmierzchu.

Jedną ręką trzymałem żółwia za tylną płetwę, drugą ściągałem linę. Wspiąć się na szalupę nie było łatwo. Kiedy mi się to wreszcie udało, poderwałem żółwia do góry i rzuciłem go grzbietem na plandekę. Zgodnie z moimi przewidywaniami, Richard Parker ograniczył się do dwóch pomruków. Nie zamierzał się nadmiernie wysilać w taki upał.

Moja determinacja była nieugięta i ślepa. Czułem, że nie mam czasu do stracenia. Zajrzałem do podręcznika, aby zasięgnąć porady kucharskiej. Na początku zalecali, aby położyć żółwia na grzbiecie. Zrobione. Następnie należało „wbić nóż w szyję”, żeby przeciąć arterie i żyły. Spojrzałem na żółwia. Szyi nie było. Żółw wycofał się do swej skorupy; widać było tylko oczy i dziób otoczony fałdami skóry. Patrzył na mnie surowo, leżąc tak do góry nogami. Zacisnąłem palce na rękojeści noża i w nadziei, że zmusi go to do reakcji, dźgnąłem go w tylną płetwę. Ale on tylko jeszcze bardziej skurczył się w swym pancerzu. Pewnie, tak jakbym robił to już z tysiąc razy, wbiłem mu ukośnie nóż w głowę z prawej strony. Wepchnąłem ostrze głęboko w fałdy skóry i przekręciłem je. Żółw wycofał się jeszcze bardziej, starając się ukryć zwłaszcza tę stronę, w której tkwił nóż, po czym głowa wystrzeliła nagle ku mnie, a dziób kłapnął wściekle. Odskoczyłem. Spod pancerza wysunęły się wszystkie cztery płetwy w daremnej próbie ucieczki. Żółw kołysał się na twardym grzbiecie, płetwy trzepotały jak szalone w powietrzu, głowa miotała się na wszystkie strony. Schwyciłem toporek i rąbnąłem żółwia w szyję. Trysnęła jasnoczerwona krew. Złapałem kubek; udało mi się zebrać około trzystu mililitrów, tyle, ile mieści przeciętna puszka. Mogłem utoczyć dużo więcej krwi, pewnie nawet z litr, ale dziób żółwia był ostry, a jego przednie płetwy, każda zakończona parą szponów, długie i mocne. Krew, którą udało mi się zebrać, nie miała żadnego szczególnego zapachu. Pociągnąłem łyczek. Była ciepła i miała, o ile pamiętam, jakiś „zwierzęcy” posmak. Te pierwsze wrażenia trudno dziś przywołać. W każdym razie wypiłem ją do ostatniej kropli.

Sądziłem, że za pomocą toporka uda mi się usunąć twardy pancerz brzuszny, ale okazało się, że łatwiej to zrobić nożem z ząbkowanym ostrzem. Oparłem jedną nogę o środek skorupy, a drugą postawiłem tak, by nie mogły jej sięgnąć młócące powietrze płetwy. Zrogowaciała skóra od strony łba poddawała się łatwo ostrzu noża, nieco gorzej było w okolicy płetw. Jednak odpiłowanie pancerza na krawędzi, tam gdzie stykał się z drugim, szło mi bardzo ciężko, zwłaszcza że żółw nie przestawał się ruszać. Zanim odciąłem pancerz na całym obwodzie, byłem zlany potem i wykończony. Pociągnąłem za brzuszną część skorupy. Ustąpiła opornie, z głośnym mlaśnięciem. Moim oczom ukazało się żywe, podrygujące wnętrze: mięśnie, tłuszcz, krew i kości. Żółw wciąż trzepotał płetwami. Przeciąłem mu szyję aż do kręgów, ale to niczego nie zmieniło. Płetwy wiosłowały w dalszym ciągu. Co gorsza, odcięta głowa wciąż łapczywie chwytała powietrze i błyskała oczami. Zmiotłem ją do wody. Wciąż żywą resztę podniosłem i rzuciłem na terytorium Richarda Parkera, który od pewnego czasu wydawał rozmaite odgłosy, jakby zamierzał za chwilę na mnie ruszyć. Prawdopodobnie zwietrzył zapach krwi. Zwiałem na tratwę.

Przyglądałem się ponuro, jak hałaśliwie wyraża uznanie dla mojego daru, zamieniony w jeden wielki kłąb radości. Byłem wykończony. Szklanka krwi, którą wypiłem, nie wydawała mi się warta całego wysiłku, jaki włożyłem w zaszlachtowanie żółwia.

Zacząłem się poważnie zastanawiać, jak dalej postępować z Richardem Parkerem. Nie zadowalała mnie łagodność, jaką okazywał w upalne, bezchmurne dni – jeśli rzeczywiście była to łagodność, a nie zwykłe lenistwo. Wiedziałem, że nie mogę przed nim wciąż uciekać. Potrzebowałem bezpiecznego dostępu do schowka i do całej powierzchni plandeki, bez względu na porę dnia czy pogodę, bez względu na jego nastroje. Potrzebowałem praw, i to takich, które łączą się z władzą.

Nadeszła pora, żebym zapanował nad sytuacją i wywalczył sobie swoje terytorium.

ROZDZIAŁ 71

Tym, którzy kiedykolwiek znajdą się w podobnych opałach, zalecam, co następuje:

1. Wybierz dzień, kiedy fala jest dość niska i regularna. Najbardziej pożądana jest taka, która będzie kołysać łodzią porządnie, ale nie za mocno.

2. Wyrzuć dryfkotwę, żeby maksymalnie ustabilizować łódź. Przygotuj sobie bezpieczne schronienie na wypadek, gdybyś go potrzebował (a najprawdopodobniej będziesz go potrzebował). Jeśli możesz, wykombinuj jakieś sposoby obrony. Prawie wszystko można wykorzystać jako osłonę. Odzież i koce, którymi owiniesz kończyny, mogą stanowić namiastkę zbroi.

3. Teraz część najtrudniejsza: musisz sprowokować zwierzę, które ci zagraża. Tygrys, nosorożec, struś, dzik, niedźwiedź brunatny – niezależnie od tego, o jakie zwierzę chodzi, musisz je rozzłościć. Chyba najlepszy sposób, żeby to zrobić, to udać się na skraj swojego terytorium i z hałasem, ostentacyjnie wkroczyć do strefy neutralnej. Ja sam zrobiłem to tak: podszedłem do skraju plandeki i zacząłem tupać nogą w środkową ławkę, dmuchając przy tym lekko w gwizdek. To bardzo ważne, żeby dla zasygnalizowania swego agresywnego nastawienia wydobywać konsekwentnie jeden rozpoznawalny sygnał dźwiękowy. Należy jednak zachować ostrożność. Trzeba zwierzę sprowokować, ale nie nadmiernie. Nie chcemy przecież, żeby nas od razu zaatakowało. Jeśli to zrobi, niech Bóg ma nas w swej opiece. Rozedrze nas na strzępy, stratuje, rozdepcze na placek, wypatroszy, najprawdopodobniej pożre. A tego nie chcemy. Chcemy zwierzęcia urażonego, rozdrażnionego, wzburzonego, zaniepokojonego i złego – ale nie żądnego krwi. Pod żadnym pozorem nie wolno wkraczać na jego terytorium. Ograniczajmy swoją agresję do uporczywego patrzenia mu w ślepia, gwizdów i szyderczych parsknięć.

4. Kiedy już zwierzę zostało sprowokowane, rób co możesz, żeby skłonić je do przekroczenia granicy terytoriów. Dobrze jest, jak wiem z własnego doświadczenia, wycofywać się powoli, wydając przez cały czas różne odgłosy. NIE TRAĆ ANI NA CHWILĘ KONTAKTU WZROKOWEGO! Jeśli zwierzę postawi łapę na twoim terenie czy choćby wkroczy zdecydowanie na obszar neutralny, osiągnąłeś swój cel. Nie bądź zbyt wymagający ani nie traktuj zbyt formalnie kwestii, gdzie dokładnie łapa została postawiona. Reaguj na zniewagę szybko. Nie trać czasu na wymyślanie czegoś konstruktywnego – wprowadzaj, jak możesz najszybciej, element destrukcji. Rzecz w tym, żeby zwierzę zrozumiało, że jego sąsiad z góry jest w sprawach terytorium wyjątkowo drażliwy.

5. Kiedy już zwierzę wkroczy na twój obszar, okazuj swe oburzenie z żelazną konsekwencją. Czy uciekłeś do bezpiecznego schronienia poza szalupą, czy tylko wycofałeś się w głąb swego terytorium, ZACZNIJ DĄĆ W GWIZDEK Z CAŁEJ SIŁY I NATYCHMIAST RZUĆ DRYFKOTWY. Te dwie czynności mają zasadnicze znaczenie. Nie można z nimi zwlekać. Jeśli potrafisz ustawić łódź burtą do fali innymi sposobami, na przykład za pomocą wiosła, zabierz się za to natychmiast. Im szybciej szalupa ustawi się bokiem do fali, tym lepiej.

6. Nieustanne dmuchanie w gwizdek jest wyczerpujące dla osłabionego rozbitka, ale nie można okazywać słabości. Zaniepokojone zwierzę musi kojarzyć nasilające się zawroty głowy z przenikliwym gwizdem. Można wzmocnić efekt, stając na dziobie ze stopami opartymi na przeciwległych krawędziach burt i kołysząc się w rytmie narzuconym przez falowanie wody. Jest rzeczą zdumiewającą, jak bardzo to pomaga, bez względu na to, jak drobnej postury jest człowiek i jak wielka jest szalupa. Zapewniam was, że już po chwili wasza łódź będzie się kołysać i trząść jak Elvis Presley. Nie zapominajcie tylko gwizdać przez cały czas i uważajcie, żeby łódź się nie wywróciła.

7. Musicie kontynuować to wszystko do chwili, aż zwierzę, które jest waszym utrapieniem – tygrys, nosorożec, jakiekolwiek inne – zzielenieje od choroby morskiej. Musicie usłyszeć jego ciężki oddech i bekanie. Zwierzę musi paść na dno łodzi, rozdygotane, z przewróconymi oczami, a z jego rozwartego pyska powinno się wydobywać rzężenie podobne do przedśmiertnego. I przez cały czas musicie razić jego uszy przenikliwymi gwizdami. Jeśli zemdli was samych, nie marnujcie swoich wymiocin, posyłając je za burtę. Takie wymiociny stanowią doskonałą straż graniczną. Obrzygajcie więc raczej skraj waszego terytorium.

8. Kiedy już wasze zwierzę poważnie się rozchoruje, możecie przestać. Choroba morska przychodzi szybko, ale ustępuje bardzo powoli. Nie możecie przecenić własnej odporności. Nikt wprawdzie nie umiera od zawrotów głowy, ale mogą one poważnie osłabić wolę życia. Kiedy uznacie, że wystarczy, wyciągnijcie dryfkotwę, spróbujcie osłonić zwierzę przed bezpośrednim światłem słonecznym i upewnijcie się, czy ma w zasięgu wodę pitną, najlepiej z rozpuszczonymi w niej tabletkami przeciw chorobie morskiej, jeśli takowe macie. Odwodnienie jest na tym etapie poważnym zagrożeniem dla życia. Wycofajcie się na swoje terytorium i zostawcie zwierzę w spokoju. Woda, wypoczynek i odprężenie razem ze stabilizacją szalupy przywrócą mu siły żywotne. Należy pozwolić zwierzęciu dojść w pełni do siebie, a następnie powtórnie przerobić punkty od pierwszego do ósmego.

9. Tresurę powinniśmy powtarzać aż do chwili, kiedy skojarzenie dźwięku gwizdka z uczuciem silnych, obezwładniających zawrotów głowy utrwali się całkowicie i jednoznacznie w mózgu zwierzęcia. Wtedy wystarczy sam gwizdek, żeby powstrzymać zwierzę przed przekraczaniem niedozwolonych granic czy jakąkolwiek niesubordynacją. Wystarczy jeden przenikliwy gwizd i zwierzę zacznie dygotać jak w gorączce, a potem pomknie ile sił w nogach do najbezpieczniejszego, najdalszego zakątka swego terytorium. Kiedy już osiągniemy ten poziom tresury, powinniśmy korzystać z gwizdka jak najrzadziej.

ROZDZIAŁ 72

Ja sam, chcąc się zabezpieczyć przed atakiem Richarda Parkera podczas seansów tresury, zrobiłem sobie tarczę z żółwiego pancerza. Naciąłem po obu stronach karby i połączyłem je kawałkiem liny. Wolałbym wprawdzie, żeby tarcza była lżejsza, ale czyż żołnierze decydowali kiedykolwiek o swoim uzbrojeniu?

Kiedy po raz pierwszy podjąłem próbę przekroczenia granicy, Richard Parker obnażył zęby, zastrzygł uszami, wydał z siebie krótkie, gardłowe ryknięcie i zaatakował. Wielka łapa z wysuniętymi pazurami uniosła się w powietrzu i przejechała po mojej tarczy. Cios zwalił mnie za burtę. Uderzyłem w powierzchnię wody i natychmiast wypuściłem tarczę z rąk. Poszła na dno jak kamień, waląc mnie przy tym boleśnie w goleń. Zmartwiałem ze strachu – przed Richardem Parkerem, ale także dlatego, że znalazłem się w wodzie. W mojej wyobraźni już pruł do mnie rekin. Rzuciłem się w stronę tratwy, młócąc wściekle ramionami wodę, co jest dla tych bestii tak cudowną zachętą! Na szczęście rekinów w pobliżu nie było. Dopłynąłem do tratwy, zwolniłem linę i usiadłem ze spuszczoną głową, obejmując kolana ramionami. Starałem się ugasić płomień strachu, który wciąż we mnie buzował. Upłynęło dużo czasu, nim przestałem się trząść. Zostałem na tratwie do końca dnia i przez całą noc. Nie jadłem ani nie piłem.

Spróbowałem tresury powtórnie, kiedy złowiłem kolejnego żółwia. Jego skorupa była mniejsza, lżejsza, lepiej nadawała się na tarczę. Raz jeszcze wyszedłem na środek łodzi i zacząłem tupać w ławkę.

Zastanawiam się, czy ci, którzy usłyszą tę historię, zrozumieją, że moje zachowanie nie było aktem szaleństwa ani zakamuflowaną próbą samobójstwa, ale po prostu koniecznością. Mogłem albo poskromić tygrysa – uświadomić mu, kto tu jest Numerem Jeden, a kto Numerem Dwa – albo zginąć w dniu, w którym chciałbym wejść do szalupy podczas burzliwej pogody, a on miałby coś przeciwko temu.

Jeśli przeżyłem jako terminator w zakresie tresury oceanicznej, to dlatego, że Richard Parker tak naprawdę nie chciał mnie atakować. Tygrysy, podobnie jak większość zwierząt, nie traktują przemocy jako najlepszego sposobu zyskania przewagi. Kiedy już walczą, robią to z zamiarem zabicia i mają świadomość, że same mogą być zabite. W takim starciu płacą wysoką cenę. Dlatego też zwierzęta mają cały system znaków ostrzegawczych, służących temu, by uniknąć otwartej konfrontacji, i skwapliwie podają tyły, jeśli tylko czują, że jest taka możliwość. Tygrysy rzadko atakują innego drapieżnika swego gatunku bez ostrzeżenia. Najbardziej typowe zachowanie to szarża na przeciwnika z wysuniętą głową, mnóstwem warczenia i groźnych pomruków. Tuż jednak przed momentem krytycznym tygrys zastyga w bezruchu i najgroźniejszy pomruk więźnie mu w gardle. Zwierzę ocenia sytuację. Jeśli uzna, że nie ma zagrożenia, zawróci i odejdzie, przekonane, że postawiło na swoim.

Richard Parker dawał mi nauczkę czterokrotnie. Cztery razy walnął mnie prawą łapą i posłał za burtę – i za każdym razem traciłem swoją tarczę. Byłem przerażony przed atakiem, a także podczas ataku i po nim; jeszcze długo po całym zdarzeniu siedziałem roztrzęsiony na tratwie. W końcu nauczyłem się odczytywać sygnały, jakie mi wysyłał. Odkryłem, że za pomocą uszu, oczu, wąsów, zębów, ogona i gardzieli przemawiał prostym, dobitnym językiem, komunikując mi, jaki może być jego następny ruch. Nauczyłem się rejterować, zanim zdążył podnieść łapę.

Potem ja dałem nauczkę jemu: ze stopami opartymi na krawędzi burty przemawiałem swoim jednotonowym językiem, dmuchając w gwizdek, a Richard Parker jęczał i dyszał ciężko na dnie szalupy.

Moja piąta tarcza przetrwała do końca tresury.

ROZDZIAŁ 73

Moim największym pragnieniem – oprócz tego, by doczekać się ratunku – było posiadanie książki. Grubej, niekończącej się opowieści. Takiej, którą mógłbym czytać wciąż od nowa i ciągle odkrywać w niej nowe znaczenia. Niestety, w szalupie nie było żadnej literatury. Czułem się zatem jak niepocieszony Ardżuna w poobijanym rydwanie, Ardżuna pozbawiony błogosławieństwa słów Kriszny. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Biblię na szafce nocnej w kanadyjskim hotelu, zalałem się łzami. Już następnego dnia przesłałem datek do organizacji Gideona, prosząc usilnie, żeby objęli swym kolportażem wszystkie miejsca, w których utrudzeni i znękani wędrowcy mogą składać swe głowy, a nie ograniczali się do pokoi hotelowych. I żeby kładli u wezgłowia nie tylko Biblię, ale i inne święte księgi. Nie widziałem lepszego sposobu na krzewienie wiary. Żadnego grzmienia z ambony, żadnych schizmatycznych oskarżeń, żadnych nacisków z góry, po prostu księga, która czeka spokojnie, aby pozdrowić człowieka, tak delikatna i zarazem mocna, jak odciśnięty na policzku całus niewinnej dziewczynki.

Gdybym w ostateczności miał jakąś dobrą powieść! Ale miałem tylko podręcznik, który przeczytałem w tych dniach ciężkiej próby chyba z tysiąc razy.

Prowadziłem dziennik. Trudno go odczytać. Pisałem maczkiem, bo bałem się, że skończy mi się papier. Niewiele zresztą było do pisania. Słowa gryzmolone na papierze usiłowały opisać rzeczywistość, która mnie przytłaczała. Zacząłem prowadzić te zapiski jakiś tydzień po zatonięciu „Tsimtsuma”. Wcześniej byłem zbyt zajęty i zagubiony. Notatki nie mają dat ani nie są ponumerowane. Co mnie w nich dziś najbardziej uderza, to sposób traktowania czasu. Po kilkanaście dni, tygodni na jednej stroniczce. Pisałem o tym, o czym zwykle pisze się w takim dzienniku: o tym, co się wydarzyło i jak się czułem, o tym, co złapałem, a czego nie, o oceanie i pogodzie, o problemach i ich rozwiązywaniu, o Richardzie Parkerze. Wszystko ograniczało się do spraw praktycznych.

ROZDZIAŁ 74

Moje praktyki religijne przystosowałem do okoliczności – samotne msze bez kapłanów i poświęconej hostii, darśany bez murti, pudże z żółwim mięsem zastępującym prasad, hołdy składane Allahowi łamanym arabskim, bez orientacji, gdzie jest Mekka. Te modły przynosiły mi pociechę, to pewne. Ale było mi ciężko, och, jak ciężko! Wiara w Boga oznacza otwarcie, wolność, głęboką ufność, jest dobrowolnym aktem miłości – czasami jednak tak trudno jest kochać.

Często zdawało mi się, że moje znużone, przepełnione gniewem i poczuciem opuszczenia serce pójdzie na dno oceanu i że nie potrafię go już stamtąd wydobyć.

W takich chwilach próbowałem podnieść się na duchu. Dotykałem turbanu, który zrobiłem ze strzępów koszuli, i mówiłem na głos:

– TO JEST BOŻY TURBAN!

Poklepywałem swoje portki i mówiłem:

– TO BOŻA SZATA!

Wskazywałem na Richarda Parkera i mówiłem:

– TO JEST BOŻY KOT!

Wskazywałem na szalupę i mówiłem:

– TO JEST BOŻA ARKA!

Rozkładałem ręce i mówiłem:

– TO NIESKOŃCZONE BOŻE CMENTARZYSKO!

Pokazywałem na niebo i mówiłem:

– TO UCHO BOGA!

W ten sposób przypominałem sobie o dziele stworzenia i o swoim miejscu w tym dziele.

Ale boży turban wciąż się odwijał, boże portki się rozlatywały, boży kot był ciągłym zagrożeniem. Boża Arka była więzieniem. Boże cmentarzysko zabijało mnie powoli. Ucho Boga najwyraźniej nie słuchało.

Rozpacz była jedną gęstą czernią, która nie wpuszczała światła ani go nie wypuszczała. Było to niemożliwe do opisania piekło. Dziękowałem Bogu za to, że zawsze przemijała. Koło sieci pojawiała się ławica ryb lub węzeł domagał się głośnym skrzypieniem, żeby go rozwiązać. Albo myślałem o swojej rodzinie, o tym, że jej została oszczędzona ta straszliwa męka. Czerń zaczynała wirować i w końcu odpływała gdzieś daleko, a Bóg pozostawał jak jasny punkt światła w moim sercu. I kochałem dalej.

ROZDZIAŁ 75

W dniu, w którym według moich obliczeń wypadały urodziny matki, zaśpiewałem jej na głos Happy Birthday.

ROZDZIAŁ 76

Nabrałem zwyczaju regularnego sprzątania po Richardzie Parkerze. Kiedy tylko uświadamiałem sobie, że się wypróżnił, zabierałem się do tej ryzykownej operacji, która obejmowała przyciąganie odchodów za pomocą osęki i sięganie po nie z plandeki. W odchodach mogły być pasożyty. Dla zwierząt żyjących w warunkach naturalnych nie ma to znaczenia, gdyż rzadko przebywają dłużej w pobliżu swych ekskrementów i zachowują wobec nich neutralność; na przykład zwierzęta żyjące na drzewach w ogóle ich nie widzą, a inne, żyjące na lądzie, wypróżniają się i idą dalej. Jednak na ograniczonym zamkniętym obszarze zoo sprawa wygląda zgoła inaczej i pozostawione w klatce odchody równają się groźbie infekcji, bo zwierzę, które pożera wszystko, co choćby trochę przypomina pokarm, nie omieszka ich spożyć. To właśnie dlatego czyści się klatki, w trosce o zdrowie zwierząt, a nie po to, by nie obrażać poczucia estetyki i powonienia zwiedzających. W tym jednak wypadku nie chodziło mi o podtrzymywanie dobrej reputacji Patelów i wysokich standardów, jakie stosowano w prowadzeniu ogrodu. Po kilku tygodniach Richarda Parkera zaczęła nękać obstrukcja i jego jelita uaktywniały się nie częściej niż raz w miesiącu, a zatem z sanitarnego punktu widzenia moje niebezpieczne prace dozorcy nie były warte ryzyka. Podejmowałem je z innego powodu: zauważyłem mianowicie, że kiedy tygrys wypróżnił się w szalupie po raz pierwszy, próbował ukryć rezultat, Znaczenie tych starań nie uszło mojej uwagi. Ostentacyjne wystawianie na pokaz swoich odchodów i popisywanie się ich wonią byłoby oznaką poczucia społecznej dominacji. I odwrotnie, ich ukrywanie, czy choćby próby ich ukrycia były manifestacją podległości – podporządkowania się mojej osobie.

Widziałem wyraźnie, że jest zdenerwowany. Czaił się, przekrzywiał łeb, kładł uszy po sobie, z jego gardła wydobywał się przeciągły cichy pomruk. Działałem wyjątkowo ostrożnie i z rozwagą, nie tylko z obawy o swoje życie, ale także dlatego, by dać mu właściwy sygnał. Polegało to na tym, że gdy dosięgłem jego odchodów, turlałem je przez parę sekund, podsunąłem je sobie pod nos i powąchałem głośno, a potem ostentacyjnie popatrzyłem kilka razy groźnie w jego stronę, wytrzeszczając oczy (gdyby wiedział, że to ze strachu!) i przewiercając go spojrzeniem tak długo, aż się speszył, nie na tyle jednak długo, żeby go sprowokować. Z każdym moim łypnięciem dąłem w gwizdek, wydobywając z niego niski, nabrzmiały groźbą ton. Czyniąc to, dręcząc go wzrokiem (bo oczywiście dla wszystkich zwierząt, łącznie z nami, ludźmi, takie uporczywe spojrzenie jest aktem agresji) i nękając rozdzierającym gwizdem, który kojarzył mu się tak fatalnie, dałem Richardowi Parkerowi jasno do zrozumienia, że jest moim prawem, prawem pana i władcy, bawić się jego odchodami i obwąchiwać je, jeśli tylko przyjdzie mi na to ochota. A zatem widzicie, że moim zamiarem nie było utrzymywanie jego terytorium w czystości, lecz psychologiczna prowokacja. I to zadziałało. Richard Parker nigdy nie odwzajemnił mojego spojrzenia, jego wzrok zawsze zatrzymywał się jak gdyby w dzielącej nas przestrzeni, tak że tygrys nie patrzył właściwie ani na mnie, ani obok mnie. Było to coś, co odczuwałem niemal tak samo namacalnie, jak kulki jego ekskrementów w dłoni: praktyczne demonstrowanie dominacji. Po takich pełnych napięcia ćwiczeniach byłem krańcowo wyczerpany, ale i rozbawiony.

A skoro już mowa o wypróżnianiu: miałem zaparcie podobnie jak Richard Parker. Był to rezultat naszej diety, niedostatku wody i nadmiaru białka. To, co nazywamy ulżeniem sobie, a co i u mnie następowało raz w miesiącu, bynajmniej nie kojarzyło się z ulgą. Był to ciągnący się w nieskończoność, żmudny i bolesny akt, podczas którego biły na mnie siódme poty i który obezwładniał mnie bardziej niż atak malarii.

ROZDZIAŁ 77

W miarę jak ubywało kartonów z żelaznymi racjami, zacząłem redukować ilość pożywienia, aż dostosowałem się ściśle do wskazówek podręcznika, zalecającego spożywanie dwóch sucharów co osiem godzin. Byłem wciąż głodny. Obsesyjnie myślałem o jedzeniu. Im mniej go miałem, tym większe były porcje w moich marzeniach. Potrawy z tych rojeń przybierały rozmiary Indii. Widziałem Ganges zupy z soczewicy. Gorące czappati wielkie jak Radżasthan. Miseczki ryżu rozmiarów prowincji Uttar Pradeś. Sambary, które mogłyby zalać całe Tamilnadu. Góry lodów wysokie jak Himalaje. W swoich marzeniach stałem się prawdziwym kulinarnym ekspertem: wszystkie składniki moich potraw były zawsze świeże i w wielkiej obfitości, piec i patelnia zawsze rozgrzane do właściwej temperatury, proporcje składników idealne, nic się nigdy nie przypalało, nic nie było niedogotowane, zbyt gorące czy zbyt zimne. Każda potrawa była po prostu doskonała – tyle że pozostawała poza moim zasięgiem.

Stopniowo mój apetyt rósł. O ile wcześniej patroszyłem ryby i odzierałem je starannie ze skóry, po pewnym czasie zacząłem się ograniczać do pobieżnego spłukania śluzu i natychmiast zatapiałem w nich zęby, rozkoszując się tak wybornym kąskiem. Zapamiętałem, że ryby latające były bardzo smaczne, miały delikatne, różowawe mięso. Koryfeny, nieco twardsze, miały ostrzejszy smak. Zacząłem ogryzać rybie łby, zamiast rzucać je Richardowi Parkerowi czy używać ich jako przynęty. Moim wielkim odkryciem było to, że orzeźwiające soki można wysysać nie tylko z oczu większych ryb, ale także z ich kręgosłupa. Moją ulubioną potrawą stały się z czasem żółwie, które wcześniej, po brutalnym otwarciu nożem, rzucałem niczym michę z ciepłą zupą tygrysowi.

Dziś trudno mi sobie wyobrazić, że był taki czas, kiedy patrzyłem na żywego żółwia morskiego jak na przepyszny dziesięciodaniowy posiłek, tak błogosławioną odmianę po rybach. A jednak tak było. W żyłach żółwi płynęła słodka lassi, którą należało pić natychmiast, gdy tylko trysnęła z przeciętej szyi, bo krzepła w ciągu niespełna minuty. Najlepsze porijal i kutu nie mogły się równać z żółwim mięsem, czy to ususzonym na brązowo, czy świeżym, ciemnoczerwonym. Żaden pajasam z kardamonem, jaki jadłem w życiu, nie był tak słodki ani pożywny, jak delikatne żółwie jaja czy suszony żółwi tłuszcz. Siekanina z serca, płuc, wątroby, mięsa i oczyszczonych wnętrzności, przybrana kawałkami ryb i polana sosem z żółtek i osocza, dawała niezrównane thali, tak pyszne, że palce lizać. Pod koniec mojej tułaczki jadłem wszystko, co żółw mógł mi zaoferować. W algach, które pokrywały pancerze niektórych żółwi szylkretowych, znajdowałem czasami małe kraby i pąkle. Cokolwiek znalazłem w żołądku żółwia, stawało się z kolei moim pożywieniem. Spędziłem wiele przyjemnych godzin na ogryzaniu płetwy lub rozszczepianiu kości i wysysaniu szpiku. A moje palce, automatycznie, jak u małpy wiecznie poszukującej pożywienia, wciąż odrywały kawałki łoju i mięsa, które przywierały do wewnętrznej strony pancerza.

Pancerze były bardzo przydatne. Nie dałbym sobie bez nich rady. Służyły nie tylko jako tarcze, ale jako deski do krajania ryb i naczynia do mieszania pokarmu. A kiedy żywioły całkowicie zniszczyły koce, używałem skorup jako osłony przed słońcem, opierając po dwie o siebie i kładąc się w ich cieniu.

To przerażające, do jakiego stopnia pełny brzuch decydował o dobrym samopoczuciu. Jedno szło z drugim łeb w łeb: ile jedzenia i wody, tyle dobrego nastroju. Była to egzystencja oparta na bardzo chwiejnych, niepewnych podstawach. To, czy na mojej twarzy pojawiał się uśmiech, zależało od żółwiego mięsa.

Kiedy znikły ostatnie suchary, nie pogardziłem niczym, bez względu na smak. Mogłem włożyć do ust, przeżuć i przełknąć wszystko – czy było to pyszne, ohydne, czy nijakie – jeśli tylko nie zawierało soli. Mój organizm nabrał do niej wstrętu, który pozostał mi do dziś.

Pewnego razu spróbowałem odchodów Richarda Parkera. Zdarzyło się to stosunkowo wcześnie, kiedy nie oswoiłem się jeszcze z uczuciem głodu i moja wyobraźnia rozpaczliwie poszukiwała rozwiązania problemu. Na krótko przed tą próbą dostarczyłem tygrysowi wiadro świeżej wody z destylatorów. Po wypiciu jej duszkiem zniknął pod plandeką, a ja wróciłem do schowka, żeby sprawdzić jakiś drobiazg. Tak jak zawsze w tych pierwszych tygodniach, co chwila zerkałem znad plandeki, żeby upewnić się, czy tygrys czegoś nie szykuje. No i tym razem rzeczywiście szykował. Przysiadł, wygiął grzbiet i rozkraczył się. Podniesiony ogon napierał na brezent. Ta pozycja wyjaśniała wszystko, ale ja natychmiast pomyślałem o pożywieniu, nie o zwierzęcej higienie. Uznałem, że niebezpieczeństwo jest minimalne. Tygrys był odwrócony tyłem i nie widziałem jego głowy. Jeślibym tylko uszanował jego spokój, mógłby mnie nawet nie zauważyć. Schwyciłem czerpak, wyciągnąłem rękę i wsunąłem go błyskawicznie pod Richarda Parkera. W chwili, gdy naczynie znalazło się pod ogonem, odbyt tygrysa otworzył się i wypadła z niego niczym kawałek balonowej gumy czarna kulka odchodów. Z cichym brzękiem wpadła do czerpaka. Ci, którzy nie rozumieją potworności mojej udręki, uznają bez wątpienia, że straciłem resztki człowieczeństwa, jeśli powiem, iż ów odgłos brzmiał w moich uszach jak brzęk pięciu rupii wrzucanych do garnuszka żebraka. Moje spierzchnięte wargi rozciągnęły się w uśmiechu tak szerokim, że zaczęły krwawić. Poczułem głęboką wdzięczność dla Richarda Parkera. Cofnąłem czerpak. Wziąłem kulkę odchodów w palce. Była bardzo ciepła, ale nie miała zbyt intensywnego zapachu. Rozmiarami przypominała duży owoc jambolana, tyle że była twardsza. A właściwie twarda jak kamień. Gdyby naładować nią muszkiet, można by powalić nosorożca.

Wrzuciłem ją z powrotem do czerpaka i dodałem odrobinę wody. Potem przykryłem kubek i odstawiłem na bok. Czekałem i ślina napływała mi do ust. Kiedy nie mogłem już dłużej wytrzymać, wepchnąłem kulkę do ust. Nie byłem jednak w stanie jej przełknąć. Nie chodziło nawet o cierpki smak, ale raczej o natychmiastowy i oczywisty wyrok mojego podniebienia: to nie ma żadnej wartości. I istotnie, był to jałowy odpad, bez żadnych walorów odżywczych. Wyplułem kulkę, żałując gorzko, że zmarnowałem wodę. Potem wziąłem osękę i zgarnąłem resztę odchodów Richarda Parkera. Poszły prosto za burtę, dla ryb.

Po kilku zaledwie tygodniach moje ciało zaczęło się degenerować. Puchły mi stopy i kostki, bardzo męczyło mnie dłuższe stanie.

ROZDZIAŁ 78

Odróżniałem wiele rodzajów nieba. Bywało niebo zasnute wielkimi białymi chmurami, płaskie u dołu, ale zaokrąglone i skłębione w górze. Bywało niebo zupełnie bezchmurne, kiedy błękit drażnił zmysły. Była też ciężka, przytłaczająca powłoka szarych chmur, które nie zwiastowały jednak deszczu. Było niebo upstrzone małymi białymi i kędzierzawymi obłoczkami. Albo zakryte chmurami, które wyglądały jak rozsnuta po błękicie wata. Gładkie niebo z mlecznej mgły. Pokryte gęstą warstwą czarnych, groźnych chmur deszczowych, które odpływały, nie uroniwszy ani kropli. Niebo z namalowanymi z rzadka płaskimi chmurami, które przypominały ławice piasku. Były też chmury, które zasłaniały słońce, pozwalając podziwiać malarskie efekty na horyzoncie: światło słoneczne zalewające powierzchnię oceanu, poziome, wyraziste granice pomiędzy światłem i cieniem. Niebo z czarną zasłoną deszczu w oddali. Niebo z warstwami chmur, grubych i nieprzejrzystych albo rozrzedzonych jak dym. Czarne i plujące deszczem w moją uśmiechniętą twarz. Niebo jak jedna wielka masa wody, nieustanny potop, od którego marszczyła się i puchła moja skóra i podczas którego kostniałem z zimna.

Było też wiele różnych oceanów. Ocean ryczący jak tygrys. Ocean, który szeptał coś na ucho jak przyjaciel powierzający tajemnicę. Ocean, który brzęczał jak drobne w kieszeni. Ocean grzmiący jak lawina. Ocean, którego szum przypominał tarcie papieru ściernego o drewno. Który wydawał takie odgłosy, jakby wymiotował. Ocean pogrążony w martwej ciszy.

A pomiędzy jednym a drugim, pomiędzy niebem a oceanem, wiały różne wiatry.

I były jeszcze różne noce i różne księżyce.

Być rozbitkiem to znaczy tkwić nieustannie w środku kręgu. Choć wiele może się pozornie zmienić – ocean może przejść od szeptu do ryku wściekłości, błękit nieba może zastąpić oślepiająca biel lub smolista czerń – ta geometria nie zmienia się nigdy. Spojrzenie człowieka pozostaje promieniem tego kręgu. Obwód jest zawsze ogromny. Właściwie to koło zwielokrotnione. Być rozbitkiem to być uwięzionym w dręczącym balecie kół. Człowiek tkwi w środku jednego kręgu, a nad nim wirują dwa inne, skrajnie odmienne. Słońce nęka rozbitka jak tłum, hałaśliwy, natrętny, agresywny tłum, który zmusza cię do zatkania uszu, zamknięcia oczu, szukania ucieczki. Księżyc zadręcza człowieka, przypominając mu w milczeniu o jego samotności; otwierasz szeroko oczy, próbując przed nią uciec. Kiedy patrzysz w górę, zastanawiasz się czasami, czy w samym środku słonecznej burzy lub Morza Spokoju nie ma przypadkiem kogoś takiego jak ty, kogoś, kto też patrzy w górę, także usidlony przez geometrię, także zmagający się ze strachem, gniewem, szaleństwem, poczuciem beznadziejności, apatią.

Inaczej mówiąc, być rozbitkiem to być uwięzionym w sieci surowych i niszczących przeciwieństw. Kiedy panuje światło, otwarta przestrzeń morza oślepia i przeraża. Kiedy zapada ciemność, zaczyna się tortura klaustrofobii. Za dnia jest człowiekowi gorąco, pragnie ochłody, marzy o lodach i polewa się słoną wodą. W nocy jest mu zimno, marzy o gorącym curry i owija się kocami. Kiedy jest gorąco, masz spieczoną skórę i chciałbyś ją czymś zwilżyć. Kiedy pada, dosłownie toniesz i chciałbyś się osuszyć. Kiedy jest jedzenie, to masz go w nadmiarze i musisz się obżerać do przesytu. Kiedy go nie ma, nie ma go naprawdę, i wtedy głodujesz. Kiedy morze jest gładkie i nieruchome, chciałbyś, żeby się wzburzyło. Kiedy się burzy i krąg, w którym tkwisz, zostaje przerwany przez góry wody, doznajesz tego dziwacznego i charakterystycznego wrażenia, że dusisz się w otwartej przestrzeni – i marzysz, żeby ocean się znów wygładził. Te przeciwieństwa występują często jednocześnie, a więc kiedy słońce pali cię tak, że jesteś półżywy, uświadamiasz sobie także, że dzięki temu schnie rybie mięso zawieszone na linach i że ten upał to błogosławieństwo dla twoich odsalaczy. I na odwrót, kiedy ulewny deszcz uzupełnia twój zapas słodkiej wody, wiesz także, że wilgoć zaszkodzi twoim suszonym rybom, że prawdopodobnie część zgnije, że zrobią się oślizłe i zzielenieją. Kiedy sztorm się ucisza i staje się jasne, że przeżyłeś ów atak niebios i zdradzieckiego oceanu, radość zakłóca złość, że tyle słodkiej wody wylało się prosto do morza, i niepokój, że to był ostatni deszcz w twoim życiu i umrzesz z pragnienia, zanim spadnie następna kropla deszczu.

Najgorszą parą przeciwieństw jest nuda i groza. Czasami życie człowieka zamienia się w wahadło. Na wodzie nie ma ani jednej zmarszczki. Nie czujesz najlżejszego powiewu. Godziny ciągną się w nieskończoność. Ogarnia cię taka nuda, że popadasz w stan apatii bliskiej letargowi. Potem morze zaczyna się burzyć, a człowieka ogarnia prawdziwy szał emocji. Jednak nawet te przeciwieństwa nie są wyraźnie rozgraniczone. Wśród znudzenia pojawiają się elementy grozy, wybuchasz płaczem, ogarnia cię przerażenie, krzyczysz, z rozmysłem robisz sobie krzywdę. A z kolei schwytany w kleszcze grozy – podczas najgorszego sztormu – odczuwasz mimo wszystko nudę, głębokie znużenie tym wszystkim.

Tylko śmierć nadaje jakąś logikę twoim emocjom, czy rozmyślasz o niej w chwili, kiedy jesteś bezpieczny i nic się nie dzieje, czy też w momencie, gdy uciekasz jej spod kosy i twoje cenne życie wisi na włosku.

Życie w szalupie trudno nazwać życiem. Przypomina raczej końcówkę partii szachów, kiedy pozostało ci już tylko kilka figur. Układ nie może być prostszy, a stawka wyższa. Pod względem fizycznym jest to życie niezwykle ciężkie, a w sensie moralnym zabójcze. Jeśli człowiek chce przetrwać, musi się przystosować. Wiele rzeczy trzeba zastąpić czymś innym. Szukasz okruchów szczęścia tam, gdzie to tylko możliwe. Dochodzisz do takiego punktu, kiedy jesteś na samym dnie piekła, a jednak stoisz z założonymi ramionami i z uśmiechem na twarzy i czujesz, że jesteś największym szczęściarzem na świecie. Dlaczego? Bo u twoich stóp leży maleńka martwa rybka.

ROZDZIAŁ 79

Codziennie pojawiały się rekiny, głównie mako i żarłacze błękitne, raz pokazał się też rekin tygrysi z najczarniejszych koszmarów. Ich ulubioną porą był świt i zmierzch. Nigdy poważnie nas nie niepokoiły. Od czasu do czasu któryś walił ogonem w kadłub szalupy. Nie sądzę, żeby było to przypadkowe (robiły to także inne stworzenia morskie, żółwie, a nawet koryfeny). Myślę, że w ten sposób rozpoznawały kształt i naturę łodzi. Porządny cios toporkiem w nos takiego intruza sprawiał, że błyskawicznie znikał w głębinie. Obecność rekinów sprawiała, że przebywanie w wodzie było wielce ryzykowne, tak jakby się człowiek zabłąkał na teren prywatny, gdzie wywieszone jest ostrzeżenie UWAGA, ZŁY PIES. Skądinąd coraz bardziej się do nich przywiązywałem. Były jak szorstcy i gburowaci starzy druhowie, którzy nigdy nie przyznaliby się, że mnie lubią, ale wciąż do mnie wpadali. Rekiny błękitne były mniejsze, miały zwykle nie więcej niż cztery-pięć stóp, ładniejsze, smukłe sylwetki, małe paszcze i prawie niewidoczne otwory skrzelowe. Ich grzbiety miały kolor ciemnej ultramaryny, a brzuchy były śnieżnobiałe; barwy te na głębinie zamieniały się w szarość lub czerń, ale kiedy rekin wypływał na powierzchnię, mieniły się i skrzyły zachwycająco. Mako były większe; ich paszcze aż kipiały od przerażających zębisk, ale i one były pięknie ubarwione, w kolorze indygo, który lśnił cudownie w słońcu. Rekiny oceaniczne były często mniejsze od mako – które osiągały do dwunastu stóp długości – ale o wiele grubsze i miały potężne płetwy grzbietowe, wystające wysoko ponad wodę niczym wojenne proporce. Kiedy z zawrotną szybkością pruły fale, ciarki chodziły mi po grzbiecie. Ich kolor był zgaszony, szarawobrunatny, a biało nakrapiane czubki ich płetw nie wyglądały jakoś szczególnie dekoracyjnie.

Udało mi się złapać kilka mniejszych sztuk, przede wszystkim żarłaczy błękitnych, ale także parę mako. Zawsze łapałem je po zachodzie słońca, w zamierającym świetle dnia; chwytałem je gołymi rękami, kiedy zbliżyły się do szalupy.

Pierwszy, którego złapałem, był największy; miał ponad cztery stopy długości. Kilka razy przewinął się koło dziobu. Kiedy przepływał po raz kolejny, pod wpływem nagłego impulsu zanurzyłem rękę w wodzie i schwyciłem go w najcieńszym miejscu, tam gdzie zaczyna się ogon. Jego szorstka skóra dawała gwarancję, że chwyt będzie pewny, więc pociągnąłem bez zastanowienia. Rekin wyrywał się i miotał, szarpiąc gwałtownie moją rękę. W końcu, ku memu przerażeniu i zachwytowi, wystrzelił w powietrze w kaskadzie bryzgów i wodnego pyłu. Przez ułamek sekundy nie wiedziałem, co robić. Bestia była mniejsza ode mnie, ale czyż nie byłem szalonym Goliatem? Czy miałem go puścić? Obróciłem się, zamachnąłem i upadając na plandekę, cisnąłem rekina w stronę rufy. Spadł dosłownie z nieba na terytorium Richarda Parkera. Wylądował z łoskotem i rzucał się na wszystkie strony tak gwałtownie, że zacząłem się obawiać o szalupę. Wystraszony Richard Parker zaatakował natychmiast.

Zaczęła się widowiskowa walka. Zainteresowanych zoologów informuję, że tygrys nie atakuje wyciągniętego z wody rekina zębami, lecz młóci go najpierw przednimi łapami. Richard Parker zaczął więc okładać rekina. Wzdrygałem się przy każdym ciosie. Były to uderzenia potężne. Jeden taki cios zgruchotałby człowiekowi wszystkie kości, roztrzaskałby w drzazgi każdy mebel, przekształciłby w rumowisko cały dom. Było wyraźnie widoczne, że rekinowi nie podoba się takie traktowanie, bo wił się i miotał jak szalony, tłukąc wokół ogonem i kłapiąc paszczą.

To, co się stało, stało się być może dlatego, że Richard Parker nie był obznajmiony z rekinami, że nigdy nie widział drapieżnej ryby – tak czy inaczej, musiało się zdarzyć. Był to jeden z tych rzadkich momentów, kiedy uświadamiałem sobie, że Richard Parker nie jest doskonały, że mimo wyostrzonego instynktu i on mógł pokpić sprawę. Otóż tygrys wsadził lewą łapę do paszczy rekina. Zęby żarłacza zacisnęły się na niej natychmiast. Richard Parker aż przysiadł. Poderwał rekina w górę, ale ten nie puszczał. Tygrys szarpnął się, otworzył paszczę i zaryczał potężnie. Zrobiło mi się od tego ryku gorąco na całym ciele. Powietrze zadrżało tak, jak drży nad drogą w upalny dzień. Mogę sobie wyobrazić, że gdzieś w oddali, o jakieś sto pięćdziesiąt mil od nas, wachtowy spojrzał z przestrachem w naszą stronę, po czym złożył najdziwniejszy meldunek: że mianowicie przed chwilą usłyszał kocie miauczenie z kierunku wschodniego. Jeszcze po wielu dniach echo tego ryku odzywało mi się gdzieś w trzewiach. Ale rekin jest głuchy jak pień i podczas gdy ja, który nie mógłbym nawet pomyśleć o uszczypnięciu tygrysa w łapę, nie mówiąc już o jej pożarciu, odebrałem ten iście wulkaniczny ryk w całej jego potędze, rozdygotałem się, spociłem ze strachu jak mysz i omal nie zemdlałem, żarłacz odczuł tylko jakąś niewyraźną, nikłą wibrację.

Richard Parker odwrócił się i zaczął drzeć pazurami wolnej przedniej łapy łeb rekina i szarpać go zębami, podczas gdy tylne łapy orały grzbiet i brzuch ryby. Rekin cały czas zaciskał zęby na przedniej łapie tygrysa i młócił ogonem: była to jedyna forma obrony i ataku, jaka mu pozostała. W końcu sczepili się i zaczęła się dzika kotłowanina. Z wielkim wysiłkiem zdołałem się opanować na tyle, żeby móc przejść na tratwę i poluzować linę. Szalupa oddaliła się natychmiast. W rozkołysanej łodzi migały pomarańczowe i ciemnobłękitne błyski futra tygrysa i skóry rekina. Ryk Richarda Parkera był przerażający.

W końcu kołysanie ustało. Po kilku minutach zobaczyłem, jak Richard Parker przysiadł na zadzie i zaczął oblizywać lewą łapę.

Następne dni spędził na pielęgnacji wszystkich czterech łap. Skóra rekina pokryta jest maleńkimi gruzełkami, co czyni ją szorstką jak papier ścierny. Bez wątpienia tygrys pokaleczył się, drąc rekina pazurami. Najgorzej było z lewą łapą, ale nie wyglądało to na okaleczenie trwałe; nie brakowało palców ani pazurów. Co do rekina, nie licząc koniuszka ogona i okolic pyska, o dziwo, nietkniętych, zamienił się on w jedną na wpół pożartą, krwawą i bezkształtną masę. Dookoła walały się strzępy czerwonawoszarego mięsa i rozwłóczone wnętrzności.

Udało mi się przyciągnąć osęką trochę resztek, lecz ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu w kręgosłupie rekina nie było płynu rdzeniowego. Ale przynajmniej mięso było smaczne i nie zalatywało rybą, a jego kruchość stanowiła pożądaną i przyjemną odmianę po tylu tygodniach spożywania rozmaitych miękkich pokarmów.

Z czasem zabrałem się do mniejszych rekinów, wręcz rekiniątek, i zabijałem je sam. Odkryłem, że kłucie nożem w oczy było szybszym i mniej fatygującym sposobem ich uśmiercania niż walenie po łbach toporkiem.

ROZDZIAŁ 80

Ze wszystkich koryfen zapamiętałem zwłaszcza jedną, szczególną. Pewnego wczesnego pochmurnego poranka znaleźliśmy się w istnym cyklonie ryb latających. Richard Parker strącał je łapami z wielkim zapałem. Ja skuliłem się za tarczą z żółwiej skorupy. Trzymałem osękę z przymocowaną do niej rozpostartą siatką, z nadzieją, że uda mi się w ten sposób coś złapać. Nie dopisywało mi jednak szczęście. Ryby przelatywały mi ze świstem koło uszu. Po chwili z wody wystrzeliła ścigająca je koryfena. Moje kalkulacje okazały się błędne. Wystraszone ryby przeleciały, omijając sieć, natomiast koryfena wyrżnęła w burtę niczym pocisk armatni. Uderzenie wstrząsnęło całą szalupą. Strumień krwi trysnął na plandekę. Zareagowałem błyskawicznie. Upadłem na brezent pod gradem ryb i złapałem koryfenę, zanim zdążył pochwycić ją rekin. Wciągnąłem ją na pokład. Była martwa lub bliska śmierci i mieniła się wszystkimi kolorami tęczy. „Cóż za zdobycz!”, powtarzałem w duchu, podniecony. „Co za wspaniała zdobycz! Dzięki Ci, Jezu-Matsjo”. Ryba była tłusta i mięsista, musiała ważyć dobre czterdzieści funtów. Można by nią nakarmić gromadę ludzi, a płynem z oczu i kręgosłupa nawodnić pustynię.

Niestety, Richard Parker odwrócił łeb w moją stronę. Dostrzegłem to kątem oka. Ryby wciąż leciały, ale przestały mnie interesować; teraz cała moja uwaga koncentrowała się na koryfenie, którą miałem w garści. Tygrys leżał o jakieś osiem stóp ode mnie z półotwartym pyskiem, z którego zwisało skrzydło ryby latającej. Grzbiet wygiął w pałąk, wiercił niespokojnie zadem, ogon drgał mu nerwowo; najwyraźniej przysiadł, żeby mnie zaatakować. Było za późno na ucieczkę, zbyt późno, żeby chociaż zagwizdać. Nadszedł mój koniec.

Pomyślałem jednak: dosyć tego. Miarka się przebrała. Tyle już wycierpiałem. Byłem tak straszliwie głodny. Człowiek nie pociągnie długo bez pożywienia.

I tak w chwili szaleństwa wywołanego głodem – bo ważniejsze stało się dla mnie jedzenie niż zachowanie życia – bezbronny i nagi w szerokim znaczeniu tego słowa spojrzałem Richardowi Parkerowi prosto w ślepia. Nagle jego brutalna fizyczna siła stała się równoznaczna z moralną słabością. Była niczym w porównaniu z siłą mego umysłu. Patrzyłem mu w oczy nieugiętym spojrzeniem. Każdy fachowiec wie, że tygrys, jak zresztą większość kotów, nie zaatakuje, dopóki patrzy mu się prosto w oczy, tylko czeka, aż jeleń, antylopa czy bawół odwrócą wzrok. Ale wiedzieć o tym a zastosować tę wiedzę w praktyce to dwie różne rzeczy (i jest to wiedza bezużyteczna w sytuacji, gdy człowiek chce poskromić wzrokiem kota ze stada, podczas gdy trzyma lwa w szachu swoim spojrzeniem, drugi zajdzie go od tylu). Przez dwie, może trzy sekundy straszliwa psychiczna bitwa o pozycję i władzę toczyła się między nami – chłopcem i tygrysem. Tygrysowi wystarczyłby najkrótszy skok, żeby mnie dopaść. Ale ja nie opuściłem wzroku.

Richard Parker oblizał nos, warknął i odwrócił się. Z wściekłością trzasnął łapą rybę. Wygrałem. Oniemiały, ważyłem przez chwilę z niedowierzaniem koryfenę w dłoni, a potem pośpiesznie przedostałem się na tratwę. Po kilku minutach rzuciłem Richardowi Parkerowi solidny kawał ryby.

Od tej pory utwierdziłem się w przekonaniu, że moja dominacja nie będzie już kwestionowana, i zacząłem spędzać coraz więcej czasu w szalupie, najpierw na dziobie, potem, kiedy nabrałem większej pewności siebie, na dużo wygodniejszej plandece. Wciąż jeszcze bałem się Richarda Parkera, ale tylko wtedy, kiedy naprawdę były ku temu powody. Zwykła obecność tygrysa już mnie nie stresowała. Człowiek może przywyknąć do wszystkiego – czy już tego nie mówiłem? Czy nie mówią tego wszyscy, którzy przeżyli?

Początkowo leżałem na brezencie z głową opartą na zrolowanym krańcu od strony dzioba. Było tu nieco wyżej – bo oba końce łodzi były nieco podniesione – i dzięki temu mogłem mieć oko na Richarda Parkera.

Później zacząłem układać się odwrotnie, z głową nad środkową ławką, tyłem do Richarda Parkera i jego terytorium. W tej pozycji znajdowałem się dalej od obu końców lodzi i byłem mniej narażony na wiatr i bryzgi wody.

ROZDZIAŁ 81

Wiem, iż trudno uwierzyć w to, że przeżyłem. Kiedy sięgam pamięcią wstecz, samemu trudno mi w to uwierzyć.

Proste tłumaczenie tego faktu chorobą morską tygrysa nie wyczerpuje zagadnienia. Jest jeszcze inne: to ja byłem w pewnym sensie źródłem pożywienia i wody. Richard Parker, wychowywany od wczesnego dzieciństwa w ogrodzie zoologicznym, przywykł do tego, że pokarm pojawiał się sam; on nie musiał nawet kiwnąć łapą. To prawda, kiedy padało i cała łódź zamieniała się w jeden wielki deszczołap, pojął, skąd bierze się woda. Także wtedy, gdy spadł na nas grad ryb latających, moja rola w tym wydarzeniu nie była dla niego oczywista. Wszystko to nie miało jednak wpływu na rzeczywistość, która wyglądała tak, że kiedy tygrys spojrzał za burtę, nie było tam dżungli, gdzie mógłby zapolować, ani rzeki, z której mógłby się do woli napić wody. A ja przynosiłem mu i żywność, i świeżą wodę. W moim pośrednictwie było coś czystego i cudownego. Dawało mi ono władzę. Dowód: mimo upływu dni i tygodni pozostawałem żywy. Dowód: tygrys mnie nie atakował, nawet gdy przysypiałem na plandece. Dowód: oto cały i zdrów opowiadam wam tę historię.

ROZDZIAŁ 82

Trzymałem deszczówkę i wodę zebraną z destylatorów w schowku, poza zasięgiem wzroku Richarda Parkera, w trzech pięćdziesięciolitrowych foliowych workach. Zawiązałem je sznurkiem. Te worki nie byłyby dla mnie bardziej cenne, gdyby zawierały złoto, szafiry, rubiny i brylanty. Martwiłem się o nie nieustannie. Najgorszym koszmarem było wyobrażenie, sobie, że pewnego ranka otworzę schowek i stwierdzę, że ze wszystkich trzech woda wyciekła lub, co gorsza, wszystkie trzy pękły. Pragnąc zapobiec takiemu dramatowi, owinąłem je kocami, aby nie ocierały się o metalowe poszycie kadłuba, i jak najmniej nimi poruszałem, żeby uniknąć ryzyka przetarcia czy przebicia. Trapiła mnie jednak sprawa sznurków. Czy nie przetną folii? Jak zawiążę worki, jeśli folia pęknie?

Kiedy sytuacja była dobra, kiedy lało jak z cebra i w workach było tyle wody, ile mogły moim zdaniem pomieścić, napełniałem dodatkowo czerpaki, dwa plastikowe wiadra, dwa wielofunkcyjne plastikowe pojemniki, trzy kubki i puste puszki po wodzie (które teraz zachowywałem jak bezcenny skarb). Potem napełniałem foliowe worki higieniczne, skręcając je od góry i zawiązując na supeł. Jeśli deszcz nadal padał, samego siebie wykorzystywałem jako pojemnik. Wtykałem rurkę deszczołapu do ust i piłem, piłem, piłem w nieskończoność.

Zawsze dodawałem trochę wody morskiej do wody Richarda Parkera, w trochę większej proporcji po deszczu, w mniejszej w okresach posuchy. On sam na początku wychylał się od czasu do czasu za burtę, wąchał wodę i pociągał parę łyków, ale szybko tego zaniechał.

A jednak ledwie, ale jakoś ciągnęliśmy. Skąpość zapasów słodkiej wody była jedynym stałym źródłem niepokoju i męki w czasie całej naszej tułaczki.

Z tego, co udało mi się złowić, Richard Parker dostawał lwią, że tak to nazwę, część. Nie miałem pod tym względem wielkiego wyboru. Tygrys orientował się natychmiast, kiedy wciągałem do łodzi żółwia, koryfenę lub rekina, musiałem go więc od razu poczęstować – szybko i szczodrze. Myślę, że ustanowiłem rekord świata w szybkości odpiłowywania brzusznej skorupy żółwia. Ryby rozrywał na kawałki, jeszcze kiedy rzucały się na dnie szalupy. Stałem się tak niewybredny nie tylko dlatego, że byłem tak potwornie głodny; wynikało to także z gorączkowego pośpiechu. Często nie miałem nawet czasu, by przyjrzeć się dokładnie, co właściwie mam przed sobą. Zdobycz albo wędrowała do moich ust od razu, albo przepadała na rzecz Richarda Parkera, który przebierał łapami, drapał pazurami dno łodzi i parskał niecierpliwie na granicy swego terytorium. Pewnego dnia ze ściśniętym sercem uświadomiłem sobie, że jem jak zwierzę, że zupełnie jak Richard Parker pochłaniam, pożeram gorączkowo, z głośnym mlaskaniem niepogryzione kawały mięsa i było to dla mnie jawnym dowodem, jak nisko upadłem.

ROZDZIAŁ 83

Sztorm nadciągnął niespiesznie pewnego popołudnia. Chmury wyglądały tak, jakby przerażone tłoczyły się w panicznej ucieczce przed wiatrem. Potem przejął pałeczkę ocean. Widok wznoszących się i opadających fal był tak groźny, że zamierało mi serce. Wciągnąłem na tratwę odsalacze i siatkę. Ach, gdybyście widzieli, jak wyglądał wtedy ocean! To, co oglądałem do tej pory, to były po prostu wodne pagórki. Teraz bałwany przybrały rozmiary gór. Doliny, w które wpadaliśmy, były tak głębokie, że aż robiło się ciemno. Zbocza tak strome, że szalupa ześlizgiwała się z nich, ledwie ich dotykając. Szczególnie okrutnie żywioł obchodził się z tratwą, którą miotało na wszystkie strony. Wyrzuciłem obie dryfkotwy, na linach różnej długości, żeby się ze sobą nie zderzały.

Wspinając się na grzbiety olbrzymich fal, łódź przywierała do dryfkotew niczym alpinista do liny. Jechaliśmy w górę, aż do śnieżnobiałego grzebienia, w eksplozji światła i piany, ze sterczącym pionowo dziobem. Z grzbietu fali widać było wszystko wyraźnie w promieniu kilku mil. Ale góra wody była ruchoma i usuwała się spod szalupy, przyprawiając mnie o mdłości. W ułamku sekundy wracaliśmy do kolejnej mrocznej doliny, innej niż poprzednia, ale jednocześnie takiej samej, ze spiętrzoną nad nami masą tysięcy hektolitrów wody, a wtedy ratowała nas tylko lekkość i kruchość naszej łupiny. Góra znów się wypiętrzała, naprężały się liny dryfkotew i diabelski młyn ruszał od nowa.

Dryfkotwy zdawały egzamin doskonale – właściwie aż za dobrze. Każda potężna fala, która wynosiła nas na szczyt, próbowała nas przewrócić, ale dryfkotwy, znajdujące się poza jej grzebieniem, stabilizowały łódź swym ciężarem, ściągając w dół przód szalupy. Rezultatem była eksplozja piany i bryzgów wody spod dziobu. Za każdym razem zalewało mnie od stóp do głów.

W końcu nadeszła fala, której chyba szczególnie zależało na tym, żeby nas przewrócić. Tym razem dziób zanurzył się pod wodą. Byłem zszokowany i przerażony, odchodziłem wprost od zmysłów ze strachu. Ledwie udało mi się utrzymać w szalupie. Łódź była zalana po brzegi. Słyszałem ryk Richarda Parkera. Czułem, że śmierć jest blisko. Jedynym wyborem, jaki mi pozostał, był wybór między śmiercią w odmętach a śmiercią zadaną przez zwierzę. Wybrałem to drugie.

Kiedy runęliśmy znów w dół po zboczu fali, skoczyłem na plandekę i błyskawicznie odwinąłem jej zrolowaną część aż do rufy, zamykając w środku Richarda Parkera. Jeśli nawet protestował, to go nie słyszałem. Z szybkością maszyny do szycia przytwierdziłem brezent do haków po obu stronach łodzi. Znów wynosiło nas na szczyt fali. Łódź wystrzeliła pionowo w górę. Z trudem utrzymywałem równowagę. Szalupa była teraz cała szczelnie zakryta, z wyjątkiem kawałka na dziobie. Wcisnąłem się między boczną ławkę a plandekę i naciągnąłem luźny kawałek brezentu na głowę. Nie miałem zbyt wiele miejsca. Pomiędzy ławką a krawędzią burty było jakieś dwanaście cali, a boczne ławki miały zaledwie półtorej stopy szerokości. Nawet jednak w obliczu śmierci nie byłem aż tak nieroztropny, żeby kłaść się na dnie łodzi. Zostały jeszcze cztery wolne haki. Wsunąłem rękę przez mały otwór i zacząłem naciągać linę. Z każdym kolejnym hakiem było mi coraz trudniej. Udało mi się zaczepić linę na dwóch. Dwa zostały. Nachylona pod kątem trzydziestu stopni łódź sunęła tymczasem znowu w górę, jednostajnie i w równym tempie. Poczułem, że zjeżdżam w stronę rufy. Wykręcając ręce, zdołałem zaczepić linę na jeszcze jednym haku. To było wszystko, co mogłem zrobić. Sznurowałem plandekę od zewnątrz, a powinienem był to robić od środka. Ciągnąłem za linę z całych sil, co było o tyle korzystne, że mając się czego trzymać, nie ześlizgiwałem się w stronę rufy. Kąt nachylenia łodzi zwiększył się do czterdziestu pięciu stopni.

Kąt ten musiał być jeszcze większy, kiedy osiągnęliśmy szczyt fali i przedarliśmy się przez jej grzbiet na drugą stronę. Drobny odprysk potężnego grzywacza spadł na nas z hukiem. Odczułem to tak, jakby zdzieliła mnie jakaś gigantyczna pięść. Łódź przechyliła się raptownie do przodu i wszystko się odwróciło: byłem teraz na dole i wszystko zalewała woda, a przemoknięty tygrys zaczął się zsuwać w moją stronę. Nie wyczuwałem jego obecności – nie miałem pojęcia, gdzie może się znajdować, bo pod brezentem było ciemno jak w grobie. Zanim zsunęliśmy się do kolejnej doliny, byłem na wpół utopiony.

Przez resztę dnia i sporą część nocy jeździliśmy tak w górę i w dół, w górę i w dół, w górę i w dół, aż monotonia zneutralizowała grozę i zastąpiło ją odrętwienie oraz uczucie kompletnej rezygnacji. Leżąc płasko na bocznej ławce, trzymałem się jedną ręką liny sznurującej brezent, a drugą krawędzi ławki na dziobie. Co chwila zalewała mnie woda, brezent chłostał, ubijając mnie na miazgę, byłem przemoczony, zziębnięty, podrapany i pokaleczony przez kości i żółwie skorupy. Jednostajnemu rykowi żywiołu towarzyszyło nieustanne warczenie Richarda Parkera.

Gdzieś w środku nocy dotarło do mojej świadomości, że sztorm się skończył. Szalupa kołysała się łagodnie, tak jak zwykle. Przez rozdarcie w plandece widać było skrawek nocnego nieba. Rozgwieżdżonego i bezchmurnego. Rozsznurowałem brezent i położyłem się na wierzchu.

O świcie zauważyłem, że urwała się moja tratwa. Pozostały z niej tylko dwa związane wiosła i kamizelka ratunkowa. Zrobiły na mnie takie samo wrażenie, jakie ostatnia niedopalona belka stercząca na zgliszczach domu robi na pogorzelcu. Przeszukałem wzrokiem cały horyzont. Bez rezultatu. Moja mała zagospodarowana wysepka przepadła. To, że pozostały dryfkotwy, które jakimś cudem się utrzymały i teraz wiernie towarzyszyły szalupie, było słabą pociechą. Strata czegoś tak cennego, jak tratwa, nie była może zabójcza dla mojego ciała, ale zabijała we mnie ducha.

Szalupa była w opłakanym stanie. Plandeka zwisała w kilku miejscach w strzępach; było to najwyraźniej dzieło pazurów Richarda Parkera. Większość naszych zapasów przepadła: albo wypadły za burtę, albo zniszczyła je woda, wdzierając się do łodzi. Ja byłem cały obolały i miałem paskudną ranę na udzie, spuchniętą i białą. Aż bałem się zaglądać do schowka. Dzięki Bogu, żaden z worków z wodą nie pękł. Sieć i destylatory, z których nie wypuściłem całego powietrza, wypełniły pustą przestrzeń, unieruchamiając w ten sposób worki.

Byłem wyczerpany i przybity. Odhaczyłem brezent na rufie. Richard Parker zachowywał się tak cicho, że zastanawiałem się, czy nie utonął. Okazało się jednak, że żyje. Kiedy odwinąłem brezent do środkowej ławki i światło dotarło do tygrysa, poruszył się i warknął. Potem wylazł z wody i usadowił się na ławce rufowej. Wyciągnąłem ze schowka igłę i nici i zacząłem cerować plandekę.

Potem przywiązałem do jednego z wiader linę i wyczerpałem wodę z łodzi. Richard Parker przyglądał mi się z roztargnieniem. Prawie wszystko, co robiłem, najwyraźniej go nudziło. Dzień był upalny, więc robota mi nie szła. W jednej porcji wody znalazłem coś, co wydawało mi się stracone. Przyjrzałem się uważniej. W zagłębieniu mojej dłoni leżała jedyna rzecz, jaka pozostała pomiędzy mną a śmiercią: ostatni pomarańczowy gwizdek.

ROZDZIAŁ 84

Leżałem na plandece owinięty kocem, przysypiałem, śniłem, budziłem się i śniłem na jawie, jednym słowem, starałem się zabić czas. Wiał łagodny wietrzyk. Od czasu do czasu bryzgi wody zwilżały brezent. Richard Parker zniknął pod plandeką. Nie podobały mu się ani te prysznice, ani kołysanie łodzi. Ale niebo było błękitne, powietrze nagrzane, a ocean falował jednostajnie. Obudził mnie głośny plusk. Otworzyłem oczy i zobaczyłem spadającą z nieba masę wody. Cała ta ogromna porcja zwaliła się na mnie. Spojrzałem ponownie w górę. Bezchmurne, błękitne niebo. Z lewej strony rozległ się znów plusk, już nie tak potężny jak poprzedni. Richard Parker warknął wściekle. Jeszcze większa masa wody runęła na mnie z góry. Miała dziwnie nieprzyjemny zapach.

Wyjrzałem za burtę i zobaczyłem jakiś wielki czarny obiekt wystający z wody. Upłynęło parę sekund, zanim rozpoznałem, co to takiego. Pewną wskazówką był wygięty w łuk fałd skóry. Fałd okalał oko. Oko należało do wieloryba. I to oko, rozmiarów mojej głowy, patrzyło prosto na mnie.

Richard Parker wynurzył się spod plandeki. Zasyczał. Nieznaczne przemieszczenie refleksu w oku wieloryba zasygnalizowało mi, że teraz patrzy na tygrysa. Patrzył tak jeszcze jakieś pół minuty, po czym zanurzył się powoli. Bałem się, że może nas zdzielić ogonem, ale zszedł od razu na głębinę i zniknął w granatowej toni. Jego ogon wyglądał jak olbrzymi zaokrąglony nawias.

Sądzę, że był to samiec szukający partnerki. Musiał chyba uznać, że jestem nieodpowiednich dla niego rozmiarów, a poza tym ja już najwyraźniej miałem swojego partnera.

Widzieliśmy potem mnóstwo wielorybów, ale nigdy z tak bliska, jak tego pierwszego. Ich obecność sygnalizowały fontanny wody. Wieloryby wynurzały się w niewielkiej odległości, czasem po trzy, po cztery naraz, niczym ruchomy archipelag wulkanicznych wysp. Widok tych łagodnych monstrów zawsze dodawał mi otuchy. Byłem przekonany, że rozumieją moją sytuację, i wyobrażałem sobie, jak któryś z nich wykrzykuje na mój widok: „Och, to ten rozbitek z kotkiem, o którym mówił mi Bampu. Biedaczek. Mam nadzieję, że ma pod dostatkiem planktonu. Muszę o nim powiedzieć Mampu, Tompu i Stimpu. Zastanawiam się, czy nie ma tu gdzieś w pobliżu statku, który mógłbym zaalarmować. Jego matka byłaby bardzo szczęśliwa, gdyby go odzyskała. Do zobaczenia, mój chłopcze. Spróbuję ci pomóc. Nazywam się Pimpu. W ten oto sposób, pocztą pantoflową, dowiadywały się o mnie wszystkie wieloryby na Oceanie Spokojnym i byłbym już dawno uratowany, gdyby Pimpu nie szukał pomocy u nikczemników z japońskiego statku, którzy upolowali go harpunem (podobny los spotkał zresztą Lampu z rąk załogi statku norweskiego). Polowanie na wieloryby jest ohydną zbrodnią.

Regularnymi gośćmi były też delfiny. Jedno stado towarzyszyło nam przez całą dobę. Były bardzo wesołe. Nurkowanie, ewolucje i wyścigi tuż pod kadłubem najwyraźniej nie miały innego celu, jak tylko rozrywkowy. Próbowałem któregoś złapać, ale żaden nie zbliżył się nawet do mojej osęki. A nawet gdyby się któryś zbliżył, były zbyt szybkie i zbyt duże. Dałem więc sobie spokój i poprzestałem na przyglądaniu się ich zabawom.

Widziałem łącznie sześć ptaków. Każdy był dla mnie aniołem zwiastującym bliskość lądu. Były to jednak ptaki morskie, które mogły przelecieć przez cały Pacyfik, nie poruszając nawet skrzydłami. Obserwowałem je z mieszaniną nabożnego podziwu, zazdrości i współczucia dla samego siebie.

Dwukrotnie widziałem albatrosy. Szybowały wysoko, nie zwracając na nas najmniejszej uwagi. Gapiłem się na nie z rozdziawionymi ustami. Były dla mnie zjawiskiem nadprzyrodzonym i niepojętym.

Pewnego dnia przemknęły obok nas, tuż nad powierzchnią wody, dwa petrele. Także i one nie zwracały na nas uwagi i wzbudziły mój wielki podziw.

W końcu przyciągnęliśmy uwagę burzyka. Krążył nad nami, a w końcu zanurkował. Wysunął nóżki, rozpostarł skrzydła i usiadł na wodzie, lekki jak korek. Łypał na mnie okiem z wielką ciekawością. Pośpiesznie założyłem na haczyk kawałek latającej ryby i zarzuciłem wędkę. Nie przyczepiłem ciężarków, więc miałem z tym problemy. Po trzeciej próbie burzyk powiosłował w stronę tonącej przynęty i zanurzył głowę pod wodę, żeby ją połknąć. Serce waliło mi z emocji. Odczekałem kilka sekund, a kiedy pociągnąłem, ptak po prostu zaskrzeczał i wypluł to, co już połykał. Zanim zdążyłem powtórnie spróbować szczęścia, rozwinął skrzydła i wzbił się w powietrze. Wystarczyły dwa-trzy ruchy skrzydłami i był hen, daleko.

Lepiej poszło mi z głuptakiem. Pojawił się, nie wiadomo skąd, pikując w naszą stronę z rozłożonymi skrzydłami, których rozpiętość sięgała trzech stóp. Wylądował na krawędzi burty, w zasięgu mojej ręki. Okrągłe oczy wpatrywały się we mnie z ciekawością i powagą. Był to wielki ptak o śnieżnobiałym upierzeniu i kruczoczarnych lotkach. Miał bulwiastą głowę z bardzo ostro zakończonym pomarańczowożółtym dziobem, a czarna maska na czerwonych oczach upodabniała go do złodzieja, który miał za sobą bardzo pracowitą noc. W jego wyglądzie raziły tylko nieproporcjonalnie duże brunatne nogi z palcami spiętymi błoną. Ptak zupełnie się nie bał. Przez kilka minut przeczesywał dziobem pióra, odsłaniając miękki puch pod spodem. Kiedy skończył toaletę, spojrzał w górę i nagle wszystko nabrało odpowiednich proporcji, a ptak ukazał się w całej krasie, jako smukły i piękny zdobywca przestworzy, o aerodynamicznej sylwetce. Kiedy podsunąłem mu kawałek koryfeny, zjadł mi go z ręki, dziobiąc wnętrze dłoni.

Skręciłem mu kark, przeginając głowę do tyłu i trzymając jedną ręką za dziób, a drugą za szyję. Pióra były osadzone tak mocno, że kiedy zacząłem skubać ptaka, odchodziły razem ze skórą. Nie skubałem go zatem, ale raczej rozszarpywałem na kawałki. Był bardzo lekki – sama masa bez wagi. Wziąłem nóż i po prostu obdarłem go ze skóry. Jak na swoje rozmiary miał rozczarowująco mało mięsa, właściwie tylko odrobinę na piersi. Było bardziej łykowate niż mięso koryfeny, ale większych różnic w smaku nie zauważyłem. W żołądku, oprócz kawałka ryby, którym go zwabiłem, znalazłem trzy małe rybki. Opłukałem je z soków trawiennych i zjadłem. Zjadłem też serce, wątrobę i płuca. Połknąłem oczy i język, popijając łykiem wody. Rozgniotłem głowę i wyjadłem maleńki mózg. Zjadłem nawet błony pławne. Została tylko skóra, kości i pierze. Rzuciłem je schowanemu pod plandeką Richardowi Parkerowi, który nawet nie zauważył przylotu ptaka. Spod brezentu wynurzyła się pomarańczowa łapa.

Jeszcze po kilku dniach pióra fruwały dookoła legowiska i wiatr zmiatał je do oceanu. Tam natychmiast połykały je ryby.

Żaden z tych ptaków nie był zwiastunem bliskości lądu.

ROZDZIAŁ 85

Błysnęło. Niebo było czarne jak w nocy. Usłyszałem daleki łoskot grzmotu. Myślałem, że na tym się skończy. Ale nadciągnął wiatr, miotając na wszystkie strony falami deszczu. Niedługo później biały zygzak przeciął z trzaskiem niebo i przebił powierzchnię wody. Grom uderzył w pewnej odległości od łodzi, ale efekt był doskonale widoczny. Wodę przeszyły białe korzenie; na ułamek sekundy wyrosło z oceanu wielkie niebieskie drzewo. Nigdy nie sądziłem, że coś takiego w ogóle jest możliwe, że piorun może uderzyć w wodę. Trzask był ogłuszający, a błysk niewiarygodnie jaskrawy.

Odwróciłem się do Richarda Parkera.

– Spójrz, Richardzie Parkerze, piorun uderzył w ocean.

Widziałem, jakie zrobiło to na nim wrażenie. Z rozpostartymi łapami, leżał rozpłaszczony na dnie łodzi i dygotał.

Moja reakcja była krańcowo odmienna. Uderzenie gromu uwalniało mnie od ograniczeń istoty śmiertelnej i wprawiało w stan ekstatycznego uniesienia.

Nagle piorun strzelił znacznie bliżej. Być może przeznaczony był dla nas; ześlizgiwaliśmy się akurat z grzebienia fali po jej zboczu, kiedy uderzył w jej grzbiet. Nastąpiła eksplozja gorącego powietrza i wody. Przez dwie, może trzy sekundy olbrzymi, oślepiająco biały odprysk szkła z roztrzaskanego kosmicznego okna tańczył na niebie, niby niematerialny, a jednak przytłaczająco potężny. Tysiąc trąb i dwadzieścia tysięcy bębnów nie zagrzmiałoby tak donośnie, jak ten ogłuszający łoskot gromu. Morze zbielało, zniknęły wszelkie barwy. Dokoła była tylko czysta, olśniewająca biel i głęboki czarny cień. Blask nie tyle oświetlał, ile przenikał wodę. Po eksplozji światła huk zamarł raptownie – jeszcze nie zdążyły nas dosięgnąć bryzgi wody, a już było po wszystkim. Skarcona fala znów poczerniała i przetoczyła się obojętnie.

Byłem dosłownie oszołomiony i porażony. Ale nie przestraszony.

– Chwała Allahowi, Panu Wszechświata, chwała Litościwemu, Miłosiernemu, Sędziemu Najwyższemu w dniu Sądu Ostatecznego! – wymamrotałem, a potem krzyknąłem do Richarda Parkera: – Przestań się trząść! To cud! Objawił nam się Bóg! To jest… to jest… – nie mogłem znaleźć właściwych słów; zjawisko zrobiło na mnie tak potężne i fantastyczne wrażenie, że zaparło mi dech i odebrało mowę. Padłem na brezent na wznak, z rozrzuconymi rękami i nogami. Wilgotny ziąb przenikał mnie do szpiku kości. Ale moją twarz rozjaśniał uśmiech. Wspominam to bliskie spotkanie z wyładowaniem elektrycznym i niebezpieczeństwem oparzeń trzeciego stopnia jako jeden z niewielu momentów mej tułaczki, w których doznałem prawdziwego szczęścia.

W takich cudownych chwilach łatwo wyzbyć się miałkich myśli na rzecz refleksji o wymiarze kosmicznym, obejmujących zarówno huk gromu, jak delikatny brzęk dzwoneczka, to, co potężne, i to, co małe, to, co bliskie, i to, co dalekie.

ROZDZIAŁ 86

– Richardzie Parkerze, statek!

Tylko jeden raz miałem przyjemność wznieść taki okrzyk. Ogarnęło mnie uczucie nieopisanego szczęścia. Wspomnienie wszelkich cierpień i frustracji zniknęło i dosłownie promieniałem radością.

– Udało się! Jesteśmy uratowani! Czy ty to rozumiesz, Richardzie Parkerze? JESTEŚMY URATOWANI! Ha, ha, ha, ha!

Usiłowałem powściągnąć swoje podniecenie. A co, jeśli statek płynie zbyt daleko, żeby nas dostrzegli? Czy powinienem wystrzelić rakietę? Nonsens!

– Płynie prosto na nas, Richardzie Parkerze! Och, dzięki ci, Ganeśo! Bądź błogosławiony we wszystkich swych wcieleniach, Allahu-Brahmo!

Nie mogli nas przeoczyć. Czyż istnieje radość większa niż radość uratowanego rozbitka? Odpowiedź – wierzcie mi – brzmi: nie! Zerwałem się na nogi, co było wysiłkiem, jakiego dawno nie podejmowałem.

– Czy możesz w to uwierzyć, Richardzie Parkerze? Ludzie, jedzenie, łóżko. Życie znów należy do nas. Och, cóż za rozkosz!

Statek zbliżył się jeszcze bardziej. Wyglądał na stary tankowiec. Coraz wyraźniej widziałem zarys dzioba. Ocalenie przywdziało szatę z czarnego metalu z białą lamówką.

– A co, jeśli…

Nie odważyłem się wypowiedzieć tych słów. Ale czyż naprawdę nie było szansy, że mój ojciec, matka i Ravi żyją? Na „Tsimtsumie” było dużo szalup. Być może dawno dotarły do Kanady i teraz rodzina czeka niecierpliwie i z niepokojem na wieści o mnie. Może byłem jedynym rozbitkiem, którego losy były nieznane.

– Boże, ależ te tankowce są olbrzymie!

Sunęła ku nam prawdziwa góra.

– A może oni są już w Winnipeg. Ciekaw jestem, jak wygląda nasz dom. Jak myślisz, Richardzie Parkerze, czy kanadyjskie domy mają podwórza w tradycyjnym tamilskim stylu? Pewnie nie. Podejrzewam, że zimą są zasypane śniegiem. Szkoda. Nie ma bardziej zacisznego miejsca od wewnętrznego podwórza w słoneczny dzień. Ciekawe, jakie zioła i korzenie rosną w prowincji Manitoba?

Statek był bardzo blisko. Pomyślałem, że powinni się natychmiast zatrzymać albo wykonać gwałtowny zwrot.

– No właśnie, jakie zioła…? O Boże!

Uświadomiłem sobie ze zgrozą, że statek nie tyle płynie prosto na nas, ile się na nas zwala całą swoją masą. Dziób, ogromna metalowa ściana, potężniał z każdą sekundą. Wielka fala sunęła przed nim nieubłaganie w naszą stronę. Richard Parker, który wyczuł w końcu obecność piętrzącego się nad nami molocha, odwrócił się w jego stronę i szczeknął dwukrotnie po tygrysiemu – potężnie, przerażająco i absolutnie stosownie do sytuacji.

– On nas za chwilę staranuje, Richardzie Parkerze! Co robić? Szybko, szybko, rakietę! Nie! Musimy wiosłować. Wiosła w dulki… i naprzód! UFF! UFF! UFF! UFF! UFF…

Fala dziobowa wyniosła nas w górę. Richard Parker przysiadł, sierść zjeżyła mu się na grzbiecie. Szalupa ześliznęła się z fali i wyminęła tankowiec w odległości niespełna dwóch stóp.

Sunąca obok nas burta wyglądała jak wysoka, czarna, długa na milę ściana wąwozu lub mur warownego zamku, na którym nie było jednak żadnego strażnika, który wypatrzyłby nieszczęśników ginących marnie w fosie. Wystrzeliłem rakietę, ale fatalnie chybiłem. Zamiast śmignąć ponad reling i eksplodować kapitanowi przed nosem, rakieta odbiła się rykoszetem od burty i spadła prosto do oceanu, gdzie natychmiast z sykiem zgasła. Schwyciłem gwizdek i zagwizdałem z całej siły. Potem zacząłem wrzeszczeć, ile sił w płucach. Wszystko na próżno.

Wśród łoskotu maszyn i potwornego hałasu śrub mielących wodę statek przepłynął obok szalupy i zostawił nas za sobą, podskakujących i podrygujących na spienionym kilwaterze. Po tylu tygodniach wsłuchiwania się w naturalne odgłosy te mechaniczne dźwięki brzmiały w moich uszach dziwnie i budziły lęk, toteż, oszołomiony, pogrążyłem się w milczeniu.

W ciągu niespełna dwudziestu minut ogromny trzystutysięcznik zamienił się w punkcik na horyzoncie. Kiedy się odwróciłem, Richard Parker wciąż patrzył w tamtą stronę. Po kilku sekundach też się odwrócił i nasze spojrzenia spotkały się przelotnie. Mój wzrok wyrażał tęsknotę, ból, udrękę, samotność. On rozumiał tylko tyle, że stało się coś doniosłego, coś, co przekraczało jego zdolność pojmowania. Nie wiedział, że był to ratunek i że zaledwie otarliśmy się o szansę ocalenia. Wiedział tylko to, że osobnik alfa, ten dziwny, nieprzewidywalny tygrys, jest bardzo podekscytowany. Ułożył się z powrotem do drzemki. Jego jedynym komentarzem do całego wydarzenia było niemrawe miauknięcie.

– Kocham cię! – Te słowa wymknęły mi się spontanicznie, czyste, nieskrępowane, nieskończone. Przepełniało mnie uczucie. – Naprawdę cię kocham, Richardzie Parkerze. Gdybym cię tu teraz nie miał, nie wiem, co bym zrobił. Nie sądzę, żebym dał sobie radę. Nie, na pewno bym się poddał. Umarłbym z braku nadziei. Nie trać ducha, Richardzie Parkerze, tylko nie trać ducha. Dotrę z tobą do lądu, obiecuję. Obiecuję!

ROZDZIAŁ 87

Jedną ze stosowanych przeze mnie form ucieczki od rzeczywistości było coś, co przypominało łagodną narkozę. Wykorzystywałem do tego celu skrawek zniszczonego koca. Nazywałem go moim gałgankiem marzeń sennych. Zwilżałem go morską wodą, tak żeby był mokry, ale nie ociekający, po czym kładłem się wygodnie na plandece z tą szmatką przylegającą szczelnie do twarzy. Popadałem od razu w stan śpiączki, co nie było trudne dla kogoś, kto już i bez tego pogrążony był w głębokim letargu. Ale gałganek marzeń nadawał temu oszołomieniu szczególną jakość. Musiał to być skutek ograniczenia dopływu powietrza. Nawiedzały mnie najbardziej niezwykłe sny, wizje, myśli, doznania i wspomnienia. Takie seanse dosłownie pożerały czas. Kiedy przy jakimś gwałtowniejszym ruchu lub westchnieniu szmatka spadała, odzyskiwałem natychmiast pełną świadomość i z radością odnotowywałem znaczny upływ czasu. Świadczyło o tym między innymi to, że szmatka była sucha. Ważniejsze jednak było wrażenie, że wszystko się zmieniło, że bieżąca chwila jest całkiem inna niż poprzednia bieżąca chwila.

ROZDZIAŁ 88

Pewnego dnia natknęliśmy się na pływającą wyspę śmieci. Najpierw pojawiły się na wodzie plamy oleju. Potem nadciągnęły różne odpady przemysłowe i z gospodarstw domowych oraz rozmaity szmelc, głównie tworzywa sztuczne w rozmaitych formach i kolorach, ale także kawałki tarcicy, puszki po piwie, butelki po winie, jakieś szmaty, kawałki powrozów, a wszystko w otoczce żółtej piany. Szalupa wbiła się w sam środek tego paskudztwa. Patrzyłem uważnie, czy nie znajdzie się coś, co mogłoby się nam przydać. Wyłowiłem pustą, zakorkowaną butelkę po winie. Łódź zderzyła się z lodówką bez agregatu. Płynęła zwrócona drzwiami w stronę nieba. Wyciągnąłem rękę, złapałem za klamkę i otworzyłem drzwi. Ze środka buchnął smród tak intensywny i odrażający, że zdawał się zabarwiać powietrze. Zakrywszy usta i nos dłonią, zajrzałem do wnętrza. W zaplamionej, brudnej lodówce były jakieś pociemniałe soki, kompletnie zgniłe warzywa, mleko tak skwaśniałe i zepsute, że zamieniło się w zielonkawą galaretę, oraz poćwiartowane resztki jakiegoś zwierzęcia, w takim stadium rozkładu, że nie mogłem rozpoznać, co to takiego. Sądząc po rozmiarach, było to chyba jagnię. W hermetycznie zamkniętym, wilgotnym wnętrzu lodówki smród miał dużo czasu, by dojrzeć, nabrać goryczy i jadowitości. Zaatakował moje zmysły z hamowaną wściekłością, przyprawiając mnie o zawrót głowy i gwałtowną reakcję żołądka. Nogi ugięły się pode mną. Na szczęście woda szybko wypełniła ohydną czeluść i lodówka znikła w morskiej toni. Wolną przestrzeń, jaką po sobie zostawiła na powierzchni, szybko zapełniły inne śmieci.

Zostawiliśmy to paskudztwo za sobą. Jeszcze długo, gdy wiatr zawiał z tamtej strony, czułem ów smród. Spłukanie oleistych smarów z kadłuba szalupy zajęło oceanowi cały dzień.

Włożyłem do butelki wiadomość: „Japoński frachtowiec «Tsimtsum» pod panamską banderą zatonął 2 lipca 1977 roku na Pacyfiku, o cztery dni drogi od Manili. Jestem w szalupie. Nazywam się Pi Patel. Mam trochę żywności, trochę wody, ale moim poważnym problemem jest tygrys bengalski. Proszę skontaktować się z moją rodziną w Winnipeg, w Kanadzie. Będę bardzo wdzięczny za pomoc. Dziękuję”. Zakorkowałem butelkę i dodatkowo okręciłem korek kawałkiem folii. Obwiązałem ją nylonowym sznurkiem, zaciskając mocno węzeł. Potem puściłem butelkę na wodę.

ROZDZIAŁ 89

Wszystko dokoła cierpiało. Wszystko było spieczone słońcem i wysmagane wiatrem. Szalupa, tratwa, dopóki się nie urwała, brezent, destylatory, deszczołapy, foliowe worki, liny, koce, siatka – wszystko to zużywało się, ścierało, rozciągało, wiotczało, pękało, wysychało, gniło, darło się i blakło. To, co było pomarańczowe, stawało się bladożółte. Co było gładkie, stawało się szorstkie. Co było szorstkie, wycierało się do gładkości. Ostre tępiało. Całe rwało się na strzępy. Nacieranie rybimi skórami i tłuszczem żółwi, co próbowałem robić regularnie, niewiele zmieniało. Sól robiła swoje, zżerając wszystko milionami swych wygłodniałych pyszczków. Słońce smażyło wszystko bezlitośnie. Ujarzmiało Richarda Parkera. Oczyszczało do czysta szkielety i wypalało je, aż stawały się oślepiająco białe. Spopieliło moje ubranie i spaliłoby mi do cna i tak brązową skórę, gdybym nie chronił się pod kocami i podpartymi skorupami żółwi. Kiedy upał stawał się nie do zniesienia, brałem wiadro i oblewałem się wodą, która czasami była tak ciepła, że miałem wrażenie, jakbym oblewał się zupą. Słońce zajęło się także wszelkimi zapachami. Ja nie pamiętam żadnych. Może tylko zapach zużytych łusek rakiet. Wydzielały woń kminku. Czy już o tym wspominałem? Nie pamiętam, jak pachniał Richard Parker.

Obumieraliśmy. Działo się to powoli, tak że nie myślałem o tym bezustannie. Ale odnotowywałem ten proces w regularnych odstępach czasu. Byliśmy dwoma wyniszczonymi ssakami, odwodnionymi i zagłodzonymi. Futro Richarda Parkera straciło połysk, zaczął nawet linieć w okolicach barków i zadu. Stracił sporo na wadze, zamienił się w szkielet obleczony w zbyt obszerny wór spłowiałego futra. Ja też wysychałem, słońce wysysało ze mnie wilgoć, kości rysowały się wyraźnie pod pergaminową skórą.

Zacząłem naśladować Richarda Parkera, przesypiając niewiarygodnie dużo czasu. Nie był to zdrowy, głęboki sen, ale stan uśpionej świadomości, w którym trudno odróżnić senne rojenia od jawy. Często wykorzystywałem swój gałganek marzeń.

A oto ostatnie stronice mojego dziennika:


Dziś widziałem rekina, większego od wszystkich, jakie dotąd spotkaliśmy. To pierwotne monstrum miało dwadzieścia stóp długości. Rekin tygrysi – bardzo groźna bestia. Okrążał nas. Bałem się, że zaatakuje. Przeżyłem z jednym tygrysem, uśmierciłby mnie drugi. Ale nie zaatakował. Odpłynął. Niebo zachmurzone, ale nic z tego nie wynika.


Nie pada. Tylko poranna szaruga. Delfiny. Próbowałem jednego upolować. Stwierdziłem, że nie mogę utrzymać się na nogach. R. P. osłabiony i zły. Jestem tak słaby, że nie mógłbym się bronić, gdyby zaatakował. Nie mam nawet siły zagwizdać.


Spokojny i upalny dzień. Słońce pali niemiłosiernie. Czuję, że gotuje mi się mózg. Samopoczucie koszmarne.


Skrajne wyczerpanie ciała i duszy. Niedługo umrę. R. P. dyszy, ale nie porusza się. Też zdechnie. Nie zdąży mnie zabić.


Ocalenie. Godzina rzęsistego, rozkosznego, cudownego deszczu. Napiłem się do syta, napełniłem worki, puszki i żołądek tak, że nie zmieściłaby się już ani kropla więcej. Marzę, żeby deszcz zmył ze mnie sól. Podpełzłem, żeby zobaczyć, co z R.P. Nie reaguje. Skulony, ogon płasko. Sierść pozlepiana wodą. Mokry, wydaje się mniejszy. Kościsty. Dotknąłem go po raz pierwszy. Żeby zobaczyć, czy nie zdechł. Nie. Ciało wciąż ciepłe. To zdumiewające, że mogłem go dotknąć. Nawet w tym stanie ciało ma jędrne, muskularne, żywe. Kiedy go dotknąłem, skóra drgnęła, jakby uciął go komar. Łeb, do połowy zanurzony w wodzie, poruszył się lekko. Lepiej pić, niż się utopić. Jeszcze wyraźniejsza oznaka życia: ogon poruszył się gwałtownie. Rzuciłem mu przed nos kilka kawałków żółwiego mięsa. Żadnej reakcji. W końcu uniósł się trochę – żeby się napić. Pił i pił. Zjadł mięso. Nie podniósł się całkiem na nogi. Spędził dobrą godzinę na wylizywaniu futra. Usnął.


Beznadzieja. Dziś umrę.


Dziś umrę.


Umieram.


To był mój ostatni zapisek. Od tej pory jakoś trwałem, ale skończyłem z notatkami. Czy widzicie te ledwie dostrzegalne wężyki na marginesach kartek? Obawiałem się, że zabraknie mi papieru. A zabrakło piór.

ROZDZIAŁ 90

– Czy coś się stało, Richardzie Parkerze? Czyżbyś oślepł? – zapytałem, machając mu ręką przed oczami.

Od kilku dni tarł ślepia i miauczał rozpaczliwie, ale ja nic sobie z tego nie robiłem. Bóle i męczarnia były jedynym składnikiem naszego „menu”, jakiego mieliśmy w nadmiarze. Złowiłem koryfenę. Nie jedliśmy już od trzech dni. Dzień wcześniej podpłynął do szalupy żółw, ale nie miałem siły wciągnąć go do łodzi. Przeciąłem rybę na pół. Richard Parker patrzył w moją stronę. Rzuciłem mu jego działkę. Spodziewałem się, że schwyci ją zręcznie. Tymczasem ryba uderzyła z impetem w pozbawiony wyrazu pysk. Tygrys pochylił się, zaczął węszyć dookoła, wreszcie znalazł koryfenę i zaczął jeść. Teraz nawet jedzenie szło nam niesporo.

Zajrzałem mu w ślepia. Nie zauważyłem w nich żadnych zmian. Może były trochę bardziej zaropiałe w wewnętrznych kącikach, ale nie wyglądało to dramatycznie, a już na pewno nie bardziej dramatycznie niż cała reszta. Po miesiącach udręki została z nas tylko skóra i kości.

Uświadomiłem sobie, że odpowiedź tkwi w samym akcie patrzenia. Ja wpatrywałem się w jego ślepia jak okulista, on zaś odwzajemniał mi się spojrzeniem pustym i pozbawionym wyrazu. Tylko ślepy dziki kot mógł nie reagować na takie spojrzenie jak moje.

Ogarnęło mnie współczucie dla Richarda Parkera. Nasz koniec był blisko.

Następnego dnia poczułem, że i mnie pieką oczy. Tarłem je i tarłem, ale pieczenie nie ustępowało. Wręcz przeciwnie, jeszcze się nasiliło i zaczęła się z nich sączyć ropa. Potem zapadła ciemność, choć mrugałem rozpaczliwie, żeby ją rozproszyć. Początkowo były to tylko ciemne plamy w samym środku pola widzenia. Potem rozrosły się, obejmując je całe. Następnego ranka słońce było jedynie świetlnym punkcikiem gdzieś w górze, niczym jakieś wysoko położone okienko, które widziałem tylko lewym okiem. Nim nadeszło południe, wszystko pogrążyło się w nieprzeniknionych ciemnościach.

Czepiałem się życia. Ogarniało mnie ledwie tłumione szaleństwo. Skwar był piekielny. Osłabłem tak, że nie mogłem utrzymać się na nogach. Wargi mi spierzchły i popękały. W ustach zaschło, podniebienie i język pokrywał kleisty, obrzydliwie cuchnący osad. Skórę miałem poparzoną. Bolały mnie zesztywniałe mięśnie. Spuchnięte ręce i nogi, zwłaszcza stopy, były źródłem nieustannej męki. Konałem z głodu i znów nie mogłem zdobyć pożywienia. Jeśli chodzi o wodę, Richard Parker wypijał jej tyle, że musiałem się ograniczyć do pięciu łyżek dziennie. Wszystkie te fizyczne cierpienia były jednak niczym w porównaniu z torturami moralnymi, jakie musiałem znosić. Dzień, w którym oślepłem, był w moim odczuciu początkiem cierpień większych niż wszystko to, co przeżyłem dotychczas. Nie potrafiłbym powiedzieć, w jakiej fazie mojej oceanicznej tułaczki się to stało. Czas, jak już mówiłem wcześniej, był dla mnie teraz czymś abstrakcyjnym. Musiało to nastąpić gdzieś pomiędzy setnym a dwusetnym dniem. Byłem pewien, że nie przeżyję kolejnego. Do rana następnego dnia zniknął cały strach przed śmiercią i postanowiłem umrzeć. Doszedłem do smutnego wniosku, że nie mogę się dłużej opiekować Richardem Parkerem. Poniosłem porażkę, zawiodłem jako opiekun. Przejmowałem się bardziej jego bliskim zgonem niż własnym. Ale załamany i wykończony, nie mogłem już naprawdę nic dla niego zrobić.

Moje ciało poddawało się szybko. Czułem, jak ogarnia mnie śmiertelna słabość. Wiedziałem, że umrę najdalej po południu. Żeby sobie nieco ulżyć, postanowiłem przynajmniej ugasić nieznośne pragnienie, które dręczyło mnie od tak dawna. Wypiłem tyle wody, ile mógł pomieścić mój żołądek. Gdybym jeszcze miał cokolwiek do jedzenia! Usadowiłem się na środku szalupy, opierając się na zrolowanym brezencie. Zamknąłem oczy i czekałem, aż uleci ze mnie ostatnie tchnienie. – Żegnaj, Richardzie Parkerze – wymamrotałem. – Przykro mi, że cię zawiodłem. Starałem się, jak mogłem. Żegnaj. Drogi ojcze, matko, Ravi, pozdrawiam was serdecznie. Wasz kochający syn i brat wkrótce się z wami spotka. Nie było takiej godziny, żebym o was nie myślał. Chwila, w której was zobaczę, będzie najszczęśliwszą chwilą w moim życiu. A teraz pozostawiam swoje sprawy Bogu, który jest miłością i którego kocham bezgranicznie.

I wtedy usłyszałem głos:

– Czy jest tu ktoś?

To zdumiewające, co człowiek słyszy, pogrążając się samotnie w mroku zamierającej świadomości. Same dźwięki bez kształtu i koloru brzmią dziwnie. Być ślepym to słyszeć inaczej.

– Czy jest tu ktoś? – powtórzył głos.

Uznałem, że tracę zmysły. Było to smutne, ale prawdziwe. Niedola lubi towarzystwo, a obłęd je przywołuje.

– Czy jest tu ktoś? – powtórzył głos z uporem.

Wyrazistość moich halucynacji była zdumiewająca. Głos miał swoje indywidualne brzmienie, był znużony i ochrypły. Postanowiłem podjąć grę.

– Oczywiście, że ktoś tu jest – odpowiedziałem. – Zawsze gdzieś jest jakiś ktoś. A tak nawiasem mówiąc, kto pyta?

– Miałem nadzieję, że jest tu ktoś jeszcze.

– Jak to, ktoś jeszcze? Czy ty w ogóle wiesz, gdzie jesteś? Jeśli nie podoba ci się ten figiel twojej wyobraźni, to spróbuj innego. Jest ich mnóstwo do wyboru.

Hmmm. Figiel. Fig-iel. Figa byłaby nie najgorsza.

– A więc nie ma tu nikogo?

– Cśśś… Marzę o figach.

– O figach! Naprawdę masz figę? Mógłbyś mi dać troszeczkę? Błagam! Tylko kawałeczek. Umieram z głodu.

– Mam niejedną figę. Mam całą wielką figową fikcję.

– Całą figową fikcję! Och, proszę, daj choć ugryźć? Ja…

Głos, czy też poszum wiatru i fal, zaniknął.

– Są dojrzałe, soczyste i pachnące – ciągnąłem. – Gałęzie uginają się pod ich ciężarem. Pewnie jest ze trzysta fig na tym drzewie.

Milczenie.

Po chwili głos powrócił.

– Porozmawiajmy o jedzeniu…

– Świetny pomysł.

– Co byś zjadł, gdybyś mógł wybierać?

– Doskonałe pytanie. Urządziłbym sobie wspaniałą wyżerkę. Zacząłbym od ryżu i sambara. Potem zjadłbym ryż z ciecierzycą i dałem, i ryż z brokułami, i…

– A ja bym…

– Jeszcze nie skończyłem. A do ryżu zjadłbym pikantny sambar z tamaryszkiem i sambar z cebulą, i…

– Coś jeszcze?

– No właśnie mówię. Zjadłbym też jarzynowe sagu i jarzynową kormę, i ziemniaczaną masalę, i kapuściany wadai, i masalę dosai, i pikantny soczewkowy rasam, i…

– Rozumiem.

– Chwileczkę. I jeszcze faszerowane bakłażany, i kokosowe jam kutu, i ryżowe ciasto idli, i kalafiorowy wadai, i jarzynowe badżdżi, i…

– Brzmi to bardzo…

– Czy już mówiłem o chutneyu? Kokosowy chutney i miętowy chutney, i marynowana zielona chilli, i marynata z agrestu, wszystko podane oczywiście z chlebem nan, ciastkami popadam z soczewicy, plackami parata i ciastkami puri.

– Brzmi to…

– Sałatki! Sałatka z mango i z okry i zwykła mizeria z ogórków. A na deser migdałowy pajasam i mleczny pajasam, i naleśniki z cukrem palmowym, i orzechowe toffi, i kokosowe burfi, i lody waniliowe z gorącą, gęstą czekoladową polewą.

– I to by było wszystko?

– Zwieńczyłbym tę małą przekąskę dziesięciolitrowym dzbanem świeżej, czystej, chłodnej wody i kawą.

– Brzmi to bardzo zachęcająco.

– Owszem.

– Powiedz mi, co to jest kokosowe jam kutu?

– To po prostu niebo w gębie. Żeby je przyrządzić, trzeba mieć ignam, wiórki kokosowe, zielone banany, zmielone chilli i czarny pieprz, zmieloną kurkumę, kminek, gorczycę i trochę olejku kokosowego. Wiórki kokosowe praży się bez tłuszczu, aż zrobią się złociste…

– Czy mogę coś zasugerować?

– Słucham.

– Dlaczego by zamiast kokosowego jam kutu nie zjeść gotowanego ozora wołowego w sosie musztardowym?

– To mi nie wygląda na danie wegetariańskie.

– To prawda. A potem flaków.

– Flaki? Zjadłeś już język nieszczęsnego zwierzęcia, a teraz chcesz pożreć jego żołądek?

– Tak! Marzę o flakach a la mode de Caen – gorących, z pulpetami.

– Jakimi pulpetami? Z czego się je robi?

– Z cielęciny.

– Z cielęciny!

– Z sosem grzybowym są po prostu przepyszne!

Skąd się brały te odrażające, świętokradcze przepisy? Czy oszalałem na tyle, żeby rozważać możliwość pożarcia krowy i jej potomstwa? W jaki straszliwy wir mnie wciągnęło? Czyżby łódź znalazła się znów wśród pływających śmieci?

– Jaka będzie twoja następna obraźliwa propozycja?

– Móżdżek cielęcy z masełkiem.

– A więc wracamy do głowy, tak?

– Suflet z móżdżku!

– Mdli mnie. Czy jest coś takiego, czego byś nie zjadł?

– Cóż ja bym dał za zupę ogonową! Za pieczone prosię nadziewane ryżem, kiełbaskami, morelami i rodzynkami. Za nerkę cielęcą w sosie musztardowo-pietruszkowym. Za królika duszonego w czerwonym winie. Za kiełbaski z kurzych wątróbek. Za pasztet wieprzowo-cielęcy z dodatkiem wątróbki. Za żabie udka. Ach, dajcie mi żabie udka, chcę udek!

– Bo zwymiotuję.

Głos zaniknął. Dygotałem cały, kręciło mi się w głowie. Szaleństwo umysłu to jedno, ale żeby obłęd rzucał mi się na żołądek – tego już było za wiele.

Nagle spłynęło na mnie olśnienie.

– Czy zjadłbyś surowy, krwisty befsztyk tatarski? – zapytałem.

– Oczywiście. Uwielbiam tatara.

– Czy zjadłbyś zakrzepłą świńską krew?

– Choćby codziennie, z jabłkowym sosem!

– Czy zjadłbyś wszystko, co jest pochodzenia zwierzęcego, absolutnie wszystko?

– Kaszankę i kiełbasę! Zjadłbym tego górę!

– A co powiesz na marchewkę? Czy zjadłbyś zwykłą surową marchewkę?

Milczenie.

– Co, nie słyszysz? Zjadłbyś marchewkę?

– Słyszę. Szczerze mówiąc, gdybym mógł wybierać, to nie. Nie przepadam za takim jedzeniem. Nie mógłbym tego przełknąć.

Roześmiałem się. Wiedziałem od początku. Wcale nie słyszałem żadnych głosów. Nie oszalałem. To Richard Parker rozmawiał ze mną! Ten mięsożerny drań. Spędziliśmy razem tyle czasu, a on na godzinę przed naszą śmiercią zdecydował się przemówić. Bardzo mnie podnieciło to, że rozmawiam z tygrysem. Natychmiast poczułem prymitywną ciekawość, taką, jaką zadręczają wielbiciele różne gwiazdy filmowe.

– Powiedz mi, bo bardzo jestem tego ciekawy: czy kiedykolwiek zabiłeś człowieka?

Wątpiłem w to. Ludojady są wśród zwierząt tak rzadkie, jak mordercy wśród ludzi, a Richard Parker został złapany, kiedy był małym kociakiem. Ale kto by zaręczył, że jego matka, zanim została schwytana przez Thirsty’ego, nie upolowała człowieka?

– Cóż za pytanie! – odparł Richard Parker.

– Całkiem na miejscu.

– Czyżby?

– Owszem.

– Niby dlaczego?

– Masz po prostu taką a nie inną reputację.

– Naprawdę?

– Oczywiście. Czy jesteś ślepy, że tego nie widzisz?

– Jestem ślepy.

– No to wyjaśnię ci coś, czego najwyraźniej nie dostrzegasz: cieszysz się sławą ludojada. No więc jak: zabiłeś kiedyś człowieka?

Milczenie.

– No więc? Odpowiedz.

– Zabiłem.

– Och, aż mi ciarki przeszły po krzyżu. Ilu ludzi zabiłeś?

– Dwoje.

– Zabiłeś dwoje ludzi?

– Mężczyznę i kobietę.

– Jednocześnie?

– Nie. Najpierw mężczyznę, potem kobietę.

– Ty potworze! Pewnie miałeś świetną zabawę! Pewnie ich krzyki i szamotanina wydały ci się strasznie zabawne?

– Nie bardzo.

– Czy byli dobrzy?

– Dobrzy?

– No tak. Coś ty taki tępy? Czy ci smakowali?

– Nie, nie smakowali mi.

– Tak myślałem. Słyszałem, że jedzenie ludzkiego mięsa nie leży w naturze zwierząt, że muszą się do tego przyzwyczaić. Więc dlaczego ich zabiłeś?

– Bo musiałem.

– Imperatyw potwora. Żałujesz choć trochę?

– To była sytuacja albo ja ich, albo oni mnie.

– Przymus wyrażony z całą prostotą amoralnego zabójcy. Ale czy teraz nie żałujesz?

– Decydowała potrzeba chwili. I okoliczności.

– To instynkt. Nazywa się to instynkt. No ale odpowiedz: żałujesz teraz?

– Nie myślę o tym.

– Zwierzę w każdym calu. Takie właśnie jesteście.

– A jaki ty jesteś?

– Ja jestem istotą ludzką. Powinieneś to wiedzieć.

– Co za pycha!

– To czysta prawda.

– A więc rzuciłbyś pierwszy kamieniem, prawda?

– Czy jadłeś kiedyś uthapam?

– Nie, nigdy. Ale powiedz mi coś na ten temat. Co to jest uthapam?

– Coś pysznego.

– Brzmi zachęcająco. Powiedz o tym coś więcej.

Uthapam robi się często z resztek ciasta naleśnikowego, ale rzadko która potrawa tak bardzo zapada w pamięć.

– Prawie już czuję jej smak.

Zasnąłem. A raczej popadłem w stan przedśmiertnego delirium.

Coś mnie jednak nękało. Trudno powiedzieć, co. Cokolwiek to było, zakłócało proces umierania.

– Przepraszam…

– Tak? – głos Richarda Parkera był ledwie słyszalny.

– Dlaczego masz taki dziwny akcent?

– Nie mam żadnego akcentu. To ty masz akcent.

– Skądże! Wymawiasz dziwnie głoskę „r”.

– Wymawiam ją tak jak należy. A ty mówisz tak, jakbyś miał gorące kamyki w ustach. Masz akcent hinduski.

– Ty za to mówisz tak, jakby twój język był piłą, a angielskie słowa drewnem. Masz francuski akcent.

Był to kompletny absurd. Richard Parker urodził się w Bangladeszu i dorastał w Tamilnadu; skąd wziąłby się u niego francuski akcent? Jasne, Puttuczczeri było kiedyś francuską kolonią, ale nikt mnie nie przekona, że jakieś zwierzęta z zoo uczęszczały na kursy do Alliance Française przy rue Dumas.

Wszystko to było bardzo deprymujące. Znów pogrążyłem się we mgle półsnu.

Obudziłem się, chwytając w panice powietrze. Ktoś był w pobliżu! Głos, który docierał do moich uszu, nie był ani podmuchem wiatru z nalotem obcego akcentu, ani głosem mówiącego zwierzęcia. Był to głos drugiego człowieka! Serce waliło mi jak oszalałe, podejmując ostatni wysiłek, by wpompować trochę krwi do mojego wycieńczonego organizmu. Umysł podjął ostatnią próbę klarownego rozumowania.

– To tylko echo mnie zwodzi – dotarły do mnie czyjeś ledwie dosłyszalne słowa.

– Jestem tutaj, w łodzi! – zawołałem.

– Chyba mi się śni…

– Nie, to ja, Pi!

– Nie mam już siły!

– Przyjacielu miły!

– Już po mnie…

– Mówisz całkiem przytomnie.

Ledwie go słyszałem. Krzyknąłem przeraźliwie. Odpowiedział mi jego okrzyk.

Tego już było za wiele. Czułem, że za chwilę zwariuję.

Przyszedł mi do głowy pewien pomysł.

– NAZYWAM SIĘ… – ryknąłem resztką tchu, przekrzykując żywioł -…NAZYWAM SIĘ PISCINE MOLITOR PATEL. – Jak echo mogło wymyślić imię i nazwisko? – Słyszysz mnie? Jestem Piscine Molitor Patel, znany wszystkim jako Pi Patel!

– Co takiego? Czy ktoś tu jest?

– Zgadza się, ktoś tu jest.

– To niemożliwe! Błagam, czy masz coś do jedzenia? Cokolwiek. Ja już nie mam nic. Nie jadłem od paru dni. Muszę coś zjeść. Będę wdzięczny za cokolwiek do jedzenia. Błagam.

– Ale ja też nic nie mam – odparłem skonsternowany. – Sam nie jadłem od paru dni. Miałem nadzieję, że ty masz jakieś jedzenie. A może masz wodę? Moje zapasy są na wyczerpaniu.

– Nie, nie mam wody. Naprawdę nie masz ani odrobiny jedzenia? Nic a nic?

– Nic.

Zapadło milczenie, ciężkie, głuche milczenie.

– Gdzie jesteś? – zapytałem.

– Tutaj – odparł znużonym głosem.

– To znaczy gdzie? Nie widzę cię.

– Czemu mnie nie widzisz?

– Oślepłem.

– Co takiego? – zawołał.

– Oślepłem. Nie widzę nic, tylko ciemność. Nie mam po co otwierać oczu. Od dwóch dni, jeśli uznać moją skórę za wiarygodny miernik czasu. Dzięki niej odróżniam dzień od nocy.

Usłyszałem straszliwy, przeciągły jęk.

– O co chodzi? Co się stało, przyjacielu? – zapytałem.

Lament nie ustawał.

– Odpowiedz mi. Co się stało? Jestem ślepy, nie mamy pożywienia ani wody, ale mamy siebie. To już coś. Coś cennego. Więc co się stało, mój drogi bracie?

– Ja też oślepłem!

– Co?

– Ja też nie mam po co otwierać oczu, jak to określiłeś.

Znów zaczął jęczeć i zawodzić. Zaniemówiłem. Oto ja, ślepiec, spotykam na Pacyfiku drugiego ślepca w łodzi!

– Ale dlaczego oślepłeś? – wybełkotałem.

– Pewnie z tych samych powodów co ty. Brak higieny, wygłodzenie i krańcowe wyczerpanie.

Załamaliśmy się obaj. On lamentował, a ja szlochałem. Tego było za wiele, zdecydowanie za wiele.

– Opowiem ci historię – rzekłem w końcu.

– Historię?

– Aha.

– Na co mi historia? Jestem głodny.

– To będzie o jedzeniu.

– Słowa nie mają kalorii.

– Szukaj jedzenia tam, gdzie można je znaleźć.

– To jest jakiś pomysł.

Milczenie. Wygłodniałe milczenie.

– Gdzie jesteś?

– Tu. A ty?

– Tutaj.

Usłyszałem plusk wiosła zanurzanego w wodzie. Sięgnąłem po jedno ze swoich wioseł ocalałych po utracie tratwy. Było bardzo ciężkie. Wymacałem palcami najbliższą dulkę. Umieściłem w niej wiosło. Pociągnąłem. Nie miałem siły. Ale wiosłowałem, jak mogłem.

– No to opowiedz mi tę swoją historię – powiedział zdyszany.

– Pewnego razu był sobie banan. I ten banan rósł. Zrobił się wielki, żółty i wonny. Wtedy spadł na ziemię, ktoś go znalazł i zjadł.

Przestał wiosłować.

– Cóż za piękna historia!

– Dzięki.

– Mam łzy w oczach.

– Jest jeszcze dalszy ciąg – powiedziałem.

– Jaki?

– Banan spadł na ziemię, ktoś go znalazł, zjadł – i poczuł się dużo lepiej.

– Aż mi dech zaparło!

– Dziękuję.

Pauza.

– Ale ty nie masz żadnego banana?

– Nie. Orangutan odciągnął moją uwagę.

– Co takiego?

– To długa historia.

– A trochę pasty do zębów?

– Nie mam.

– Jest pyszna z rybą. A papierosy?

– Już zjadłem.

– Zjadłeś papierosy?

– Zostały mi filtry. Jak chcesz, to mogę ci dać.

– Filtry? A na co mi filtry od papierosów bez tytoniu? Jak mogłeś zjeść papierosy?

– A co miałem z nimi zrobić? Nie palę.

– Powinieneś był je zachować na wymianę.

– Wymianę? Z kim?

– Ze mną.

– Bracie mój, kiedy je jadłem, byłem sam w szalupie na środku oceanu.

– No i co z tego?

– To, że szansa napotkania na środku Pacyfiku kogoś, kto będzie się chciał ze mną wymienić czymkolwiek na papierosy, wydawała mi się mało realna.

– Trzeba planować z wyprzedzeniem, ty głupcze! Teraz nie masz nic na wymianę.

– No ale gdybym nawet miał, to na co mógłbym je wymienić? Co masz takiego, co by mi się przydało?

– Mam but.

– But?

– Tak, porządny, skórzany but.

– A na co mi skórzany but w szalupie na środku oceanu? Myślisz, że w wolnym czasie urządzam sobie piesze wycieczki?

– Mógłbyś go zjeść!

– Zjeść but? Co za pomysł!

– Jadłeś papierosy, dlaczego nie but?

– Sam pomysł jest obrzydliwy. Wprost odrażający. A tak nawiasem mówiąc, czyj to but?

– Skąd mam wiedzieć?

– Uważasz, że mógłbym zjeść but jakiegoś całkiem obcego człowieka?

– A co to za różnica?

– Jestem zdumiony. But. Pomijając już to, że jestem hindusem, a dla nas, hindusów, krowy są święte, zjedzenie skórzanego buta kojarzy mi się od razu ze zjedzeniem całego brudu z nóg właściciela i innego brudu, tego, w który mógł wdepnąć.

– Więc nie dostaniesz buta.

– Niech go najpierw obejrzę.

– Nie.

– Co? Myślisz, że mi wciśniesz kota w worku?

– Pozwolę sobie przypomnieć, że jesteśmy obaj ślepi.

– No to opisz mi go! Jaki z ciebie handlarz? Nic dziwnego, że nie masz klientów.

– To prawda. Nie mam.

– No więc jaki to but?

– Skórzany.

– Ale jaki dokładnie?

– Normalny.

– To znaczy?

– But ze sznurowadłami, dziurkami i językiem. Z wkładką. Normalny.

– Jakiego koloru?

– Czarny.

– W jakim stanie?

– Zdarty. Skóra miękka i elastyczna, miła w dotyku.

– A zapach?

– Rozgrzanej, wonnej skóry.

– Muszę przyznać… muszę przyznać, że to brzmi kusząco!

– Nie ma o czym gadać.

– Dlaczego?

Milczenie.

– Nie odpowiesz mi, mój bracie?

– Buta nie ma.

– Nie ma?

– Nie.

– To smutne.

– Zjadłem go.

– Zjadłeś but?

– Tak.

– I był smaczny?

– Nie. A papierosy były smaczne?

– Nie. Nie mogłem ich dokończyć.

– A ja nie mogłem dokończyć buta.

– Pewnego razu był sobie banan. I ten banan rósł. Zrobił się wielki, żółty i wonny. Wtedy spadł na ziemię, ktoś go znalazł i zjadł. I poczuł się dużo lepiej.

– Przepraszam. Przepraszam za wszystko, co powiedziałem i zrobiłem. Jestem zerem – wybuchnął.

– Co ty opowiadasz! Jesteś najcenniejszym, najcudowniejszym człowiekiem na świecie. Chodź, mój bracie, rozkoszujmy się wzajemnie swoim towarzystwem.

– Och, tak!

Ocean Spokojny nie jest miejscem odpowiednim dla wioślarzy, zwłaszcza kiedy ci są słabi i ślepi, ich łodzie wielkie i mało zwrotne, a wiatr im nie sprzyja. Nieznajomy to zbliżał się, to oddalał. Raz był po lewej stronie, raz po prawej. Raz przede mną, raz za mną. W końcu jednak udało nam się. Nasze łodzie zderzyły się z trzaskiem słodszym dla ucha nawet od trzasku skorupy żółwia o burtę. Rzucił mi linę. Przywiązałem jego łódź do swojej. Rozpostarłem ramiona, żeby go uściskać i żeby on mógł uściskać mnie. Łzy napłynęły mi do oczu, uśmiechałem się do niego. Stał na wprost mnie, a ja mimo ślepoty wyczuwałem jego promieniowanie.

– Mój najdroższy bracie – wyszeptałem.

– Jestem tutaj – odparł.

Usłyszałem cichy gardłowy pomruk.

– Zapomniałem ci o czymś powiedzieć, bracie.

Zwalił się na mnie całym ciężarem. Upadliśmy częściowo na brzeg plandeki, częściowo na środkową ławkę. Jego ręce zacisnęły mi się na gardle.

– Bracie – wychrypiałem, na wpół uduszony jego żarliwym uściskiem – jestem całym sercem z tobą, ale proponuję, żebyśmy się natychmiast przenieśli na drugi koniec mojej skromnej łodzi.

– Masz cholerną rację! – wydyszał. – Jesteś ze mną całym sercem, wątrobą i całym twoim ciałem!

Poczułem, że zsuwa się z plandeki na ławkę, nieopatrznie stawiając stopę na dnie szalupy.

– Nie, nie, mój bracie! Nie rób tego! Nie jesteśmy…

Próbowałem go powstrzymać.

Niestety, było za późno. Zanim zdążyłem wypowiedzieć słowo „sami”, byłem znowu sam. Usłyszałem ciche staccato pazurów o dno łodzi, nie głośniejsze niż stuk okularów upadających na podłogę, i w następnej sekundzie mój najdroższy brat wydał z siebie taki wrzask, jakiego nie słyszałem w życiu. I uwolnił mnie od swego ciężaru.

Taka była straszliwa cena wyznaczona przez Richarda Parkera. Darował mi życie, ale kosztem innego. Po chwili zaczął odrywać płaty mięsa i miażdżyć z chrzęstem kości nieznajomego. Zapach krwi wypełnił moje nozdrza. I wtedy umarło we mnie coś, co już nigdy nie miało odżyć.

ROZDZIAŁ 91

Przedostałem się na łódź mojego brata. Przeszukałem ją, obmacując całą kawałek po kawałku. Stwierdziłem, że kłamał. Miał jeszcze kawałek żółwiego mięsa, łeb koryfeny, a nawet – i to był największy rarytas – odrobinę pokruszonych sucharów. Miał też wodę. Wszystko to powędrowało do mojego żołądka. Wróciłem do szalupy i odwiązałem jego łódź.

Moje rzęsiste łzy dobrze robiły oczom. Okienko w górnym lewym rogu pola widzenia uchyliło się nieco. Obmyłem oczy morską wodą. Po każdym kolejnym przepłukaniu okienko otwierało się szerzej. Po dwóch dniach odzyskałem wzrok.

Moim oczom ukazał się straszliwy widok; żałowałem niemal, że nie pozostałem ślepy. Zmasakrowany tułów leżał na dnie łodzi. Richard Parker uraczył się szczodrze swą ofiarą, zżerając także twarz, tak że nigdy nie dowiedziałem się, kim był mój brat. Jego zbroczony krwią, wypatroszony kadłub z połamanymi żebrami, wygiętymi jak szkielet statku, przypominał miniaturową wersję szalupy.

Wyznaję, że zahaczyłem jedno z jego ramion osęką i wykorzystałem mięso jako przynętę. Wyznaję też, że kierowany nieprzepartą żądzą i szaleństwem, do jakiego mnie ona doprowadziła, zjadłem kawałek jego mięsa. To znaczy kilka małych kawałeczków, wąskich paseczków, które przygotowałem na przynętę i które, wysuszone, wyglądały jak zwykłe mięso jakiegoś zwierzęcia. Wsunąłem je do ust niemal bezwiednie. Musicie mnie zrozumieć: mojej męce nie było końca, a on przecież nie żył. Przeszło mi natychmiast, gdy tylko złapałem rybę.

Modliłem się za jego duszę przez cały dzień.

ROZDZIAŁ 92

Dokonałem wyjątkowego botanicznego odkrycia. Pewnie wielu z was nie uwierzy w to, co za chwilę opiszę. Mimo to zrelacjonuję ten epizod, gdyż jest on częścią mojej historii i rzeczywiście się wydarzył.

Leżałem na swoim końcu łodzi. Była mniej więcej druga po południu, świeciło słońce, wiał lekki wietrzyk. Usnąłem na krótko, płytkim snem, który nie przyniósł ani wypoczynku, ani marzeń sennych. Przewróciłem się na drugi bok, starając się przy tym wydatkować jak najmniej energii, i otworzyłem oczy.

I wtedy zobaczyłem rosnące nieopodal drzewa. Nie zareagowałem. Myślałem, że to przywidzenie i wystarczy zamrugać oczami, aby zniknęło.

Drzewa jednak były tam nadal. Co więcej, teraz był to cały las, który stanowił część raczej płaskiej wyspy. Uniosłem się na rękach. Nadal nie dowierzałem własnym oczom. Ale tak realistyczny zwid wywoływał dreszczyk podniecenia. Drzewa były piękne i niepodobne do żadnych mi znanych. Miały jasną korę i rozmieszczone w regularnych odstępach gałęzie ze zdumiewająco bujnym listowiem. Liście były soczyście zielone, tak intensywnie szmaragdowe, że najwspanialsza roślinność w porze monsunu robiłaby przy nich wrażenie szaro-oliwkowej.

Zamrugałem oczami, spodziewając się, że zadziałają jak drwale i powalą las. Drzewa jednak stały nadal, wyprostowane.

Opuściłem wzrok. To, co zobaczyłem niżej, dało mi pewną satysfakcję, ale i rozczarowało mnie nieco. Nie było widać ziemi. Nie znaczy to, że drzewa stały w wodzie. Wyrastały po prostu z gęstej masy roślinności, tak samo zielonej jak ich liście. Czy ktoś kiedy słyszał o lądzie pozbawionym ziemi? Na którym drzewa wyrastają z podłoża z innych roślin? Poczułem satysfakcję, bo tak osobliwa geologia świadczyła, że mam rację, że ta wyspa jest majakiem, igraszką umysłu. Rozczarowanie zaś brało się stąd, że wyspa, jakakolwiek, choćby najdziwniejsza, byłaby bardzo dobrym miejscem, by na nią zejść.

A ponieważ drzewa stały nadal, ja w dalszym ciągu patrzyłem. Po tylu tygodniach wpatrywania się w błękit zieleń była dla moich oczu jak muzyka. Zieleń to prześliczny kolor. To barwa islamu. Moja ulubiona.

Prąd poniósł łagodnie szalupę w stronę iluzji. Brzegu nie można było nazwać plażą, bo nie dostrzegłem ani piasku, ani kamyków, nie było też fal przyboju, bo te, które docierały do wyspy, po prostu w nią wsiąkały. Zbocza widocznych w odległości jakichś trzystu jardów wzgórz opadały stromo ku morzu; widać je było pod wodą jeszcze w odległości czterdziestu jardów od brzegu, zanim znikły w toni. Był to z pewnością najmniejszy ląd świata.

Zaczynałem się przyzwyczajać do tego wytworu mojej wyobraźni. Pragnąc, by złudzenie trwało jak najdłużej, powstrzymywałem się od pośpiechu; kiedy łódź wbiła się dziobem w brzeg, nie ruszyłem się, tylko śniłem dalej. Zasadniczą substancję wyspy tworzyła zbita, ciasno spleciona masa rurkowatych wodorostów, grubych na mniej więcej dwa palce. „Co za dziwaczna wyspa”, pomyślałem.

Po kilku minutach podpełzłem do burty. „Wypatruj zieleni”, radził podręcznik. No więc tu była zieleń. Wręcz chlorofilowy raj. Kolor, który przyćmiłby nawet zieleń barwników spożywczych i jadowite światło neonów. Którym można się było upić. „Dopiero postawienie na ziemi stopy jest miarodajną wskazówką, że jesteśmy na lądzie”, mówił podręcznik. Wyspa była w moim zasięgu, mogłem postawić na niej stopę. Sprawdzać – i rozczarować się – czy nie sprawdzać, oto było pytanie.

Zdecydowałem się sprawdzić. Rozejrzałem się dokoła, żeby zobaczyć, czy nie ma w pobliżu rekinów. Potem przewróciłem się na brzuch i trzymając się brezentu, powoli opuściłem nogę. Stopa dotknęła wody. Woda była przyjemnie chłodna. Do wyspy jeszcze nie sięgałem, więc musiałem wyciągnąć się, jak tylko mogłem. Byłem przygotowany na to, że iluzja pryśnie lada chwila jak bańka mydlana.

Nie prysnęła. Zanurzywszy się w przezroczystej wodzie, moja stopa natrafiła na sprężysty opór elastycznego, ale solidnego podłoża. Nacisnąłem mocniej. Złudzenie nie znikało. Oparłem się całym ciężarem i mimo to nie tonąłem. I mimo to nie dowierzałem.

W końcu to mój węch okazał się najlepszym probierzem istnienia lądu. Do moich nozdrzy dotarł intensywny i świeży, agresywny i wszechobecny zapach roślinności. Zaparło mi dech. Po całych miesiącach wdychania mdłej woni słonej wody ten soczysty zapach organicznej materii działał na mnie odurzająco. Dopiero wtedy uwierzyłem w istnienie wyspy i jedyną rzeczą, która rozpłynęła się w niebycie, była moja świadomość. Moje procesy myślowe uległy całkowitej dezintegracji. Noga zaczęła mi dygotać.

– Boże! Mój Boże! – wykrztusiłem.

I wypadłem za burtę.

Podwójny szok, wywołany widokiem stałego lądu i chłodem wody, dał mi siłę, żeby wpełznąć na wysepkę. Wznosząc oczy ku niebu, wybełkotałem nieskładne słowa podzięki i runąłem jak długi na ziemię.

Ale nie mogłem tak leżeć w nieskończoność. Byłem zbyt podniecony. Podjąłem próbę stanięcia na nogi. Krew odpłynęła mi z mózgu. Podłoże zakołysało się gwałtownie pode mną. Pociemniało mi w oczach. Miałem wrażenie, że za chwilę zemdleję. Próbowałem stanąć pewniej na nogach. Wydawało się, że jedyną czynnością, która przychodzi mi względnie łatwo, jest oddychanie. Udało mi się usiąść.

– Richardzie Parkerze! Richardzie Parkerze! To ziemia! Ziemia! Jesteśmy uratowani! – zawołałem.

Zapach roślinności był niezwykle silny. Co zaś do zieleni, to była tak świeża i działała na mnie tak kojąco, że zdawało się, iż energia i otucha wręcz fizycznie wsączają się przez oczy do mojego organizmu.

Intrygowały mnie te dziwne, rurkowate i splątane, zbite w jedną masę wodorosty. Czy są jadalne? Podejrzewałem, że to jakaś odmiana morskich alg, ale były sztywniejsze i dużo twardsze niż zwykłe algi. Kiedy ich dotknąłem, poczułem wilgoć i jednocześnie usłyszałem chrzęst. Szarpnąłem. Nie musiałem ciągnąć mocno, żeby oderwać cale pasma. W przekroju widać było dwie koncentrycznie ułożone warstwy: mokrą, nieco szorstką i intensywnie zieloną zewnętrzną i wewnętrzną, pomiędzy powierzchnią a rdzeniem algi. Różnica pomiędzy tymi dwiema rurkami była bardzo wyraźna: wewnętrzna miała kolor biały, a zewnętrzna zielony, bledszy bliżej środka. Podniosłem kawałek algi do nosa. Poza przyjemnym roślinnym zapachem nie wyczułem żadnej innej woni. Polizałem. Serce zabiło mi mocniej. Alga ociekała słodką wodą.

Zatopiłem w niej zęby. Moje kubki smakowe doznały szoku. Wnętrze było słono-gorzkie, natomiast zewnętrzna rurka nie tylko jadalna, ale wręcz przepyszna, język zaczął mi drżeć jak palec prześlizgujący się po stronicach słownika, w którym szukamy dawno zapomnianego słowa. Znalazł właśnie to, czego szukał, a ja aż zmrużyłem oczy w ekstazie, słysząc to znalezione słowo: słodki. Nie w znaczeniu łagodny, czuły, ckliwy, ale słodki jak cukier. Żółwie i ryby miały wiele smaków, ale nigdy, przenigdy nie znajdowałem w nich słodyczy. Słodycz alg była subtelna i przewyższała pod tym względem nawet słodycz syropu klonowego, jaki mamy tu, w Kanadzie. Pod względem konsystencji natomiast porównałbym je do owocu kotewki.

Ślina przebiła się przez kleistą suchość mojej jamy ustnej. Wydając z siebie głośne pomruki zadowolenia, zacząłem zrywać otaczające mnie algi. Rwałem obiema rękami i wpychałem je do ust, pracując żuchwą tak energicznie, jak nie pracowałem od wielu miesięcy. Jadłem tak długo, aż wokół mnie powstała prawdziwa fosa.

W odległości dwustu stóp stało samotne drzewo. Było to jedyne drzewo na zboczu pasma wzgórz, które wydawało się bardzo odległe. Mówię: pasmo wzgórz – może to dać fałszywe wyobrażenie o tym, jak strome było zbocze. Wyspa, jak już powiedziałem, była dość płaska. Wzniesienie było łagodne, miało zaledwie kilkanaście stóp wysokości. Ja jednak odbierałem je jako łańcuch stromych gór. Samotne drzewo wyglądało bardzo zachęcająco. Czerniała pod nim plama cienia. Znów spróbowałem stanąć na nogi. Udało mi się kucnąć, ale gdy chciałem wstać, zakręciło mi się w głowie i straciłem równowagę. I choć nie upadłem, przekonałem się, że moje nogi nie mają siły. Ale ja miałem jeszcze siłę woli. Byłem zdecydowany ruszyć z miejsca za wszelką cenę. Czołgając się, pełzając i podskakując jak żaba, zbliżałem się z wolna do drzewa.

Jestem pewien, że nigdy nie doświadczę radości tak ogromnej, jak ta, której doznałem, zanurzając się w cętkowanym plamkami słonecznego światła migotliwym cieniu i słysząc suchy, szeleszczący poszum wiatru wśród listowia. Drzewo nie było ani tak duże, ani tak wysokie jak te w głębi wyspy. Rosło po niewłaściwej stronie wzgórza, było więc bardziej narażone na działanie żywiołów, a w związku z tym skarlałe i nie tak regularne w kształcie jak jego bracia. Było jednak drzewem, a widok drzewa to dla kogoś, kto miesiącami błądził po oceanie, prawdziwe błogosławieństwo. Zaśpiewałem na chwałę drzewa, jego solidności, spokoju i czystości, jego leniwego piękna. Och, gdybym mógł być taki jak ono, zakorzeniony w ziemi, z rękami uniesionymi w podzięce ku Bogu! Zapłakałem.

Kiedy moje serce wysławiało Allaha, umysł chłonął wszelkie informacje o Jego dziele. Drzewo rzeczywiście wyrastało z alg, tak jak to widziałem z szalupy. Pień miał grubość człowieka, korę szarozieloną, cienką, gładką i tak miękką, że mogłem w niej ryć paznokciem. Liście w kształcie serc, duże i szerokie, spiczasto zakończone. Korona była piękna, okrągła jak u drzew mango, ale wiedziałem, że na pewno nie jest to mango. Pomyślałem, że pachnie raczej jak jujuba, ale nie była to też jujuba. Ani namorzyn. Ani żadne inne znane mi drzewo. Wiedziałem tylko, że jest piękne, zielone i ma bujne listowie.

Usłyszałem pomruk. Odwróciłem się. Richard Parker obserwował mnie z szalupy. On też zlustrował spojrzeniem wyspę. Wyglądało na to, że chętnie zszedłby na brzeg, ale się boi. W końcu po całej serii parskań i miotania się na wszystkie strony wyskoczył z łodzi. Podniosłem do ust pomarańczowy gwizdek. On jednak nie przejawiał agresji. Samo utrzymanie równowagi było dlań dostatecznie trudnym wyzwaniem, bo chwiał się na nogach tak samo jak ja. Posuwając się naprzód, przywierał prawie brzuchem do ziemi i trząsł się jak nowo narodzone kocię. Ominąwszy mnie szerokim łukiem, ruszył w stronę pasma wzgórz i po chwili zniknął mi z oczu. Reszta dnia upłynęła mi na jedzeniu, odpoczynku, próbach utrzymania się na nogach i, ogólnie biorąc, pławieniu się w rozkoszy. Przy każdym większym wysiłku kręciło mi się w głowie. Ciągle, nawet wtedy, gdy siedziałem nieruchomo, miałem wrażenie, że grunt faluje mi pod nogami i za chwilkę upadnę. Późnym popołudniem zacząłem się martwić towarzystwem Richarda Parkera. Teraz, kiedy zmieniło się otoczenie i zasady terytorialne, nie byłem pewien, jak się zachowa, kiedy się na mnie natknie.

Z wielkimi oporami wczołgałem się z powrotem do szalupy. Choć Richard Parker zawładnął wyspą, dziób łodzi i plandeka pozostawały moim terytorium. Zacząłem szukać sposobu na przycumowanie szalupy. Najwyraźniej jednak brzeg pokrywały gęsto same algi, bo nic innego nie mogłem wypatrzyć. W końcu rozwiązałem problem, wbijając wiosło w gąszcz alg i przywiązując do niego łódź. Byłem osłabiony z przejedzenia, a gwałtowna zmiana sytuacji wywoływała nerwowe napięcie. Dzień się kończył; zapamiętałem tylko mgliście ryczącego w oddali Richarda Parkera i natychmiast zmorzył mnie sen.

Obudziłem się w nocy z dziwnym, przykrym uciskiem w podbrzuszu. Pomyślałem, że może to początek skrętu kiszek, że zaszkodziły mi algi. Usłyszałem jakiś hałas. Spojrzałem tam, skąd dochodził. Richard Parker był w szalupie. Musiał wrócić, kiedy spałem. Miauczał i lizał poduszki łap. Zaskoczył mnie ten jego powrót, ale nie mogłem się nad tym dłużej zastanawiać – skurcz był coraz bardziej bolesny. Zgiąłem się wpół z bólu i zacząłem dygotać, a wtedy uruchomił się proces normalny dla większości ludzi i zwierząt, choć od dawna przeze mnie zapomniany: wypróżnianie. Towarzyszył tej czynności silny ból, ale po wszystkim zapadłem w najgłębszy, najbardziej odświeżający sen od czasu katastrofy „Tsimtsuma”.

Kiedy obudziłem się rano, czułem się znacznie silniejszy. Popełznąłem w stronę samotnego drzewa z dużo większym wigorem. Pasłem swój wzrok jego widokiem, tak jak żołądek algami. Śniadanie zjadłem tak obfite, że kiedy skończyłem, pozostała w nich wielka wyrwa.

Richard Parker znów wahał się godzinami, zanim wyskoczył z łodzi. Kiedy wreszcie tuż przed południem zdecydował się i wylądował na brzegu, natychmiast odskoczył do tyłu, skąpał się do połowy w wodzie i w ogóle robił wrażenie bardzo spiętego. Cały czas syczał i grabił powietrze pazurami. Było to bardzo dziwne. Nie miałem pojęcia, o co mu chodzi. W końcu się uspokoił i już pewniej niż za pierwszym razem powędrował w głąb wyspy, by zniknąć za wzgórzami.

Tego dnia cały czas stałem, opierając się o drzewo. Nękały mnie zawroty głowy. Jedynym sposobem na powstrzymanie kołysania ziemi było zamknięcie oczu i uchwycenie się pnia. Kiedy puściłem się i próbowałem zrobić parę kroków, od razu upadłem. Ziemia rzuciła się na mnie, zanim zdążyłem oderwać od niej stopę. Nic mi się jednak nie stało. Wyspa pokryta tak gęstą, zbitą plątaniną sprężystej roślinności była idealnym miejscem do ponownej nauki chodzenia. Mogłem upadać na wszelkie sposoby, nie robiąc sobie przy tym żadnej krzywdy.

Nazajutrz, po kolejnej nocy zdrowego snu na łodzi – na którą Richard Parker znów wrócił o zmierzchu – mogłem już chodzić. Upadając kilkakrotnie po drodze, dotarłem do drzewa. Czułem, jak z godziny na godzinę odzyskuję siły. Przyciągnąłem osęką gałąź i zerwałem parę liści. Były miękkie, bez woskowatego połysku, ale miały gorzki smak.

Richard Parker był przywiązany do swego legowiska na łodzi – tak sobie tłumaczyłem to, że wrócił do niej poprzedniej nocy. Zobaczyłem go, kiedy wracał tego wieczoru o zachodzie słońca. Przywiązałem na nowo szalupę do wbitego w algi wiosła i siedziałem właśnie na dziobie, sprawdzając, czy węzły trzymają pewnie. Tygrys pojawił się znienacka. W pierwszej chwili go nie poznałem. To potężne zwierzę wyłaniające się w pełnym pędzie zza grzbietu wzgórz nie mogło być tym samym apatycznym, uszarganym tygrysem – towarzyszem mej niedoli. A jednak tak właśnie było. Był to rzeczywiście Richard Parker, który biegł w moją stronę co sił w nogach, jakby zmierzał w pośpiechu do jakiegoś określonego celu. Łeb miał opuszczony, masywne barki uniesione. Skóra i mięśnie wibrowały przy każdym susie. Słyszałem głuchy tupot jego łap.

Czytałem kiedyś, że są dwa rodzaje strachu, których nie możemy się pozbyć: jeden to paniczna reakcja na nieoczekiwany, hałas, drugi to lęk wysokości. Ja dodałbym trzeci: strach przed raptownie zbliżającym się ku nam zabójcą.

Trzęsącymi się rękami sięgnąłem po gwizdek. Kiedy tygrys był dwadzieścia pięć stóp od łodzi, zagwizdałem z całej siły. Przeszywający dźwięk rozdarł powietrze.

Odniosło to pożądany skutek. Richard Parker przyhamował. Ale najwyraźniej zamierzał dalej biec w moją stronę. Zagwizdałem po raz drugi. Parskając wściekle, zaczął się kręcić i podskakiwać w miejscu w bardzo dziwny sposób, zupełnie jak antylopa. Zagwizdałem trzeci raz. Sierść zjeżyła mu się na grzbiecie. Pazury miał wysunięte, był zatem w stanie najwyższego wzburzenia. Bałem się, że ochronny mur mojego gwizdania rozsypie się za chwilę w proch, a wtedy tygrys mnie zaatakuje.

Tymczasem Richard Parker zrobił rzecz najbardziej niespodziewaną: wskoczył do wody. Osłupiałem. Zrobił coś najmniej oczekiwanego i to z pełnym rozmysłem i impetem. Przebierając energicznie łapami, podpłynął do rufy. Chciałem zagwizdać jeszcze raz, ale zamiast tego otworzyłem pokrywę schowka i usiadłem, wycofując się do wewnętrznego azylu mojego terytorium.

Tygrys wskoczył na rufę, ociekając wodą. Mój koniec łodzi poszedł w górę. Richard Parker balansował przez chwilę na górnej krawędzi burty i ławce rufowej, taksując mnie wzrokiem. Serce mi zamarło. Obawiałem się, że nie zdołam zagwizdać po raz kolejny. Spojrzałem na niego tępo, on zaś zsunął się na dno łodzi i zniknął pod plandeką. Przez prześwit nad pokrywą widać było tylko skrawek futra. Rzuciłem się na brezent poza zasięgiem jego wzroku, ale bezpośrednio nad nim. Marzyłem, żeby rozwinąć skrzydła i odlecieć.

Stopniowo dochodziłem do siebie. Uświadomiłem sobie, że koegzystencja z leżącym pode mną żywym, gorącym tygrysem trwa już przecież od dłuższego czasu.

Kiedy uspokoił mi się oddech, usnąłem.

Gdzieś w środku nocy obudziłem się i zapomniawszy o strachu, rozejrzałem się dokoła. Richard Parker drgał i warczał przez sen; coś mu się pewnie śniło. Wydawane przez niego odgłosy wystarczyły, żeby mnie obudzić.

Rano, jak zwykle, zniknął za wzgórzami.

Postanowiłem, że jak tylko odzyskam pełnię sił, wyruszę na rekonesans. Wyspa wydawała mi się teraz spora, o ile linia brzegowa mogła tu być miarodajną wskazówką. Rozciągała się daleko na prawo i na lewo, lekko tylko zaokrąglona, co wskazywało na to, że wyspa musi mieć spory obwód. Spędziłem dzień na chodzeniu – z licznymi upadkami – od brzegu do drzewa i z powrotem, usiłując przywrócić sprawność moim nogom. Przy każdym upadku pałaszowałem dużą porcję alg.

Kiedy o zmierzchu Richard Parker wrócił do łodzi nieco wcześniej niż poprzedniego dnia, byłem na to przygotowany. Siedziałem nieruchomo i nie sięgałem po gwizdek. Tygrys podszedł do brzegu i jednym potężnym susem znalazł się w szalupie. Od razu też wszedł na swoje terytorium, nie próbując przekroczyć granic mojego; tylko łódź zakołysała się gwałtownie. To, jak szybko wrócił do pełnej formy, było naprawdę niesamowite.

Nazajutrz, odczekawszy, aż Richard Parker pierwszy uda się na wyspę, wyruszyłem na swoją wyprawę badawczą. Wspiąłem się na grzbiet wzgórza. Dokonałem tego z łatwością, krocząc jeszcze niepewnie, ale z wielką dumą i w uniesieniu. Gdybym miał słabsze nogi, z pewnością ugięłyby się pode mną na widok tego, co rozciągało się za wzgórzem.

Zacznę od szczegółów: stwierdziłem, że cała wyspa, nie tylko jej brzegi, porośnięta była algami. Ujrzałem wielką równinę z zielonym lasem w środku. Wokół lasu zobaczyłem rozmieszczone w równych odstępach stawy o jednakowych rozmiarach, między którymi rosły w ordynku liczne drzewa; wszystko to robiło wrażenie układu zaaranżowanego według jakiegoś przemyślanego projektu.

Największe jednak, naprawdę niezatarte wrażenie wywarły na mnie surykatki. Jednym spojrzeniem ogarnąłem mrowie tych zwierzątek, których liczebność szacowałem ostrożnie na setki tysięcy. Cały pejzaż był wręcz pokryty surykatkami. Kiedy się pojawiłem, zdumione odwróciły w moją stronę głowy – zupełnie jak kurczaki na podwórku – i stanąwszy słupka – znieruchomiały.

W naszym zoo nie mieliśmy surykatek. Ale sporo o nich czytałem. Występowały w różnych książkach i w literaturze fachowej. Surykatka to mały południowoafrykański ssak spokrewniony z mangustą, innymi słowy, mięsożerne ryjące zwierzątko. Dorosły osobnik osiąga stopę długości i wagę dwóch funtów; są zwinne, szczupłe, podobne do łasicy, mają spiczaste pyszczki, oczy umieszczone z przodu, nie po bokach głowy, kończyny z czterema palcami i z długimi, niechowającymi się pazurkami oraz ośmiocalowy ogonek. Futro mają surykatki jasnobrązowe lub szare, z czarną albo brunatną pręgą na grzbiecie; koniuszek ogona, uszy i charakterystyczne obwódki wokół oczu są czarne. Te zwinne i bystrookie stadne stworzenia prowadzą dzienny tryb życia. Zamieszkują głównie kotlinę Kalahari w południowej Afryce. Odżywiają się między innymi skorpionami, na których jad są całkowicie odporne. Kiedy surykatka staje na czatach, prostuje się jak struna, przysiadając na tylnych nóżkach i utrzymując równowagę dzięki ogonowi, który tworzy wraz z łapkami coś w rodzaju trójnogu. Często się zdarza, że surykatki przyjmują taką postawę zbiorowo, stojąc w gromadzie i patrząc w jedną stronę, całkiem jak czekający na autobus pasażerowie. Wyraz powagi na ich pyszczkach i sposób, w jaki układają przednie łapki, upodabniają je do dzieci pozujących półświadomie do fotografii lub do stojących w gabinecie lekarskim nagich pacjentów, którzy skromnie zakrywają genitalia.

Taki to widok ogarnąłem jednym spojrzeniem: obraz setek tysięcy – a może nawet miliona – surykatek, które, zwrócone w moją stronę, stały na baczność, jakby mówiły: „Tak jest, sir?”. Chcę podkreślić, że stojąca surykatka ma najwyżej osiemnaście cali wysokości, a więc to nie rozmiary tych stworzeń zrobiły na mnie tak piorunujące wrażenie, ale ich nieprawdopodobna liczba. Stałem jak wrośnięty w ziemię, oniemiały. Gdybym wywołał panikę wśród tego miliona surykatek, chaos byłby nieopisany. Ale ich zainteresowanie moją osobą szybko wygasło. Po kilku sekundach powróciły do swoich zajęć, czyli do skubania alg lub gapienia się w wodę. Teraz widok tylu stworzeń pochylonych jednocześnie skojarzył mi się z porą modłów w meczecie.

Zwierzątka zdawały się nie odczuwać strachu. Kiedy zacząłem schodzić po zboczu, żadne z nich nie czmychnęło ani nie okazało najmniejszego zaniepokojenia. Gdybym chciał któregoś dotknąć, czy nawet wziąć je do ręki, mógłbym to z łatwością uczynić. Nie zrobiłem jednak nic takiego, tylko po prostu wkroczyłem w tłum, który był niewątpliwie największym zbiorowiskiem surykatek na świecie i jednym z najdziwniejszych, najcudowniejszych zjawisk, z jakimi się w życiu spotkałem. Nad nimi unosił się nieustanny hałas. Surykatki popiskiwały, szczebiotały, chichotały i szczekały. Było ich tyle i tak podekscytowanych, że owe dźwięki przylatywały i ulatywały w dal niczym stado ptaków; czasami, bardzo głośne, wibrowały jak gdyby koło moich uszu, a potem zamierały raptownie, gdy najbliższe surykatki milkły, a zaczynały hałasować inne. Czy nie bały się mnie dlatego, że to ja powinienem się bać ich? Coś takiego przyszło mi nawet do głowy. Ale odpowiedź na to pytanie – że są niegroźne – była czymś oczywistym. Aby dostać się do stawu, wokół którego się tłoczyły, musiałem odsuwać je nogą, żeby którejś nie nadepnąć. Moja obcesowość bynajmniej ich nie gniewała, ustępowały mi jak przyjaźnie usposobieni przechodnie. Stojąc na brzegu stawu i patrząc w wodę, czułem na kostkach ciepło ich futerek.

Wszystkie stawy miały kształt koła i prawie identyczną wielkość – około czterdziestu stóp średnicy. Spodziewałem się, że są płytkie. Tymczasem zobaczyłem przepastną głębię. Staw wydawał się nie mieć dna. I jak daleko w głąb sięgałem wzrokiem, porastała go plątanina zielonych alg. Najwyraźniej ich warstwa porastająca wyspę musiała być bardzo gruba.

Nie dostrzegłem niczego, co tłumaczyłoby hipnotyczną fascynację znieruchomiałych surykatek na brzegu, i zaniechałbym dociekania przyczyn tego tajemniczego zjawiska, gdyby opodal jednego z pobliskich stawów nie rozległ się nagle zbiorowy pisk i poszczekiwanie. Surykatki podskakiwały, wzburzone, a potem nagle zaczęły całymi setkami nurkować. Było przy tym mnóstwo przepychania i poszturchiwania, bo zwierzątka stojące z tyłu walczyły zaciekle o dostęp do stawu. Ogarnęło je zbiorowe szaleństwo; nawet najmniejsze surykacięta pchały się ku wodzie tak, że matki i opiekunki ledwie mogły je powstrzymać. Patrzyłem na to, nie wierząc własnym oczom. To nie mogły być zwykłe południowoafrykańskie surykatki. Normalne surykatki z kotliny Kalahari nie zachowują się jak żaby. Te na wyspie były zdecydowanie jakimś podgatunkiem, który wykształcił fascynujące i zarazem zaskakujące cechy.

Stąpając ostrożnie, podszedłem do stawu i zdążyłem jeszcze zobaczyć, jak surykatki wychodzą z wody, wynosząc na brzeg ryby, całymi dziesiątkami, i to niemałe. Były wśród nich koryfeny, które w szalupie uznałbym za prawdziwe okazy. Surykatki wyglądały przy nich na karzełki. Nie mogłem pojąć, jak takie małe zwierzątka mogły złowić tak wielkie ryby.

Dopiero gdy surykatki wyniosły zdobycz na brzeg, demonstrując przy tym prawdziwą umiejętność zespołowego działania, zauważyłem pewną ciekawą rzecz: wszystkie ryby były już martwe. Świeżo uśmiercone. Surykatki wynosiły na brzeg martwe ryby, których same nie zabijały.

Klęknąłem na brzegu stawu, odsunąwszy kilka podekscytowanych, mokrych surykatek. Dotknąłem wody. Była chłodniejsza, niż się spodziewałem. Wyczułem zimny prąd bijący z dołu. Nabrałem dłonią trochę wody i podniosłem do ust. Spróbowałem.

Była słodka. To wyjaśniało, dlaczego ryby snęły. Wiadomo, że wystarczy umieścić morską rybę w słodkiej wodzie, a natychmiast dostanie wzdęcia i bardzo szybko zdechnie. Ale co robiły morskie ryby w stawie ze słodką wodą? Jak się tam dostały? Podszedłem do innego stawu, torując sobie drogę w tłumie surykatek. Także i tu woda była słodka, podobnie jak w trzecim i czwartym stawie.

Zachodziłem w głowę, skąd bierze się ona w takich ilościach. Odpowiedź była oczywista: dostarczały jej algi. To one w sposób naturalny i ciągły odsalały wodę morską, i to właśnie dlatego w środku były słone, a z wierzchu ociekały słodką wodą. Nie zastanawiałem się, dlaczego to robią, jak przebiega ów proces i gdzie się podziewa sól. Mój umysł zaniechał zadawania dalszych pytań. Roześmiałem się po prostu i wskoczyłem do stawu. Z trudem utrzymywałem się na powierzchni; byłem jeszcze bardzo osłabiony i nie miałem ani odrobiny tkanki tłuszczowej, która pomagałaby mi unosić się na wodzie. Trzymałem się więc przezornie brzegu. Efekt kąpieli w czystej, niezasolonej wodzie trudno mi opisać słowami. Po tylu miesiącach spędzonych na oceanie moja skóra stwardniała jak na jakimś grubym zwierzu, włosy zaś urosły, splątały się i kleiły jak lep na muchy. Czułem się tak, jakby sól nadżarła nawet moją duszę. Tak więc pod spojrzeniami tysięcy surykatek moczyłem się w słodkiej wodzie, czekając, aż rozpuści do ostatniego wszystkie kryształki soli, jakie mnie zbrukały.

Nagle surykatki odwróciły głowy. Uczyniły to jak jeden mąż: wszystkie zwróciły się jednocześnie w tym samym kierunku. Wynurzyłem się nieco, żeby zobaczyć, co je tak zaintrygowało. Był to Richard Parker. Potwierdziło się moje wcześniejsze podejrzenie, że zwierzątka te od pokoleń nie widziały drapieżników i wszelkie pojęcia bezpiecznego dystansu, ucieczki czy zwykłego lęku zostały z ich świadomości doszczętnie usunięte. Tygrys przedzierał się przez ich zastępy, pozostawiając za sobą krwawy szlak rzezi i pożerając jedno zwierzątko po drugim. Pysk ociekał mu krwią, a surykatki, stając z nim oko w oko, podskakiwały w miejscu, jakby wołały: „Moja kolej! Teraz ja! Teraz ja!”. Wciąż jeszcze mam tę scenę przed oczami. Nic nie mogło oderwać tych stworzonek od gapienia się w wodę i skubania alg. To, czy Richard Parker podkradnie się do nich, a potem skoczy na nie po tygrysiemu z okropnym rykiem, czy też będzie się wlókł obojętnie wśród tej ciżby, nie robiło im różnicy. Nic nie mogło ich poruszyć. Na wyspie królowała postawa uległości.

Zabił ich więcej, niż potrzebował do zaspokojenia głodu. Wielu zagryzionych nie zjadł. Żądza zabijania jest u zwierząt oddzielona od potrzeby napełnienia żołądka. Tak długo pozostawał bez jakiejkolwiek zdobyczy, że gdy natrafił nagle na nią w takiej obfitości, jego tłumiony instynkt łowcy odezwał się w nim ze zdwojoną siłą.

Był daleko ode mnie, więc nic mi nie groziło. Przynajmniej na razie.

Następnego ranka, kiedy zostałem sam w łodzi, postanowiłem ją wyczyścić. Było to absolutnie konieczne. Nie będę opisywał, jak wyglądały sterty zwierzęcych i ludzkich szkieletów, wymieszanych z resztkami ryb i żółwi. Całe to ohydne, cuchnące bagno poszło za burtę. Nie odważyłem się postawić stopy na dnie szalupy, z obawy, że zostawię Richardowi Parkerowi wyraźny ślad swojej obecności, a więc musiałem posłużyć się osęką, którą oczyściłem wnętrze łodzi i plandekę, stojąc w wodzie. To, czego nie udało mi się usunąć osęką, czyli smród i rozmaite mazie, spłukałem, chlustając wiadrami wody.

Tego wieczoru Richard Parker wszedł do swojego odświeżonego, czystego legowiska bez żadnych komentarzy. W pysku niósł kilka martwych surykatek, które potem spożył w nocy.

Następny dzień spędziłem na jedzeniu i piciu, kąpieli i obserwowaniu surykatek, na spacerach, bieganiu i odpoczynku. Jednym słowem, nabierałem sił. Biegałem już bez wysiłku i całkowicie spontanicznie, co wprawiało mnie w euforię. Moja skóra odżyła. Zniknęły wszelkie bóle. Krótko mówiąc, wracałem do życia.

Kontynuowałem zwiedzanie wyspy. Próbowałem ją obejść dookoła, ale zrezygnowałem z tego pomysłu. Oszacowałem, że ma jakieś sześć czy siedem mil średnicy, co oznaczałoby, iż obwód wynosi około dwudziestu mil. Z moich obserwacji wynikało, że brzeg jest jednorodny. Wszędzie ta sama oślepiająca zieleń, wyrównane pasmo wzgórz, to samo nachylenie stoku, to samo zakłócenie monotonii przez rozrzucone tu i ówdzie drzewa z bujnymi czuprynami listowia. Badając brzeg, odkryłem pewną niezwykłą rzecz: algi, a zatem i sama wyspa zmieniała swoją wysokość i gęstość w zależności od pogody. W upalne dni plątanina robiła się zbita i gęsta, a grzbiety wzgórz jakby się podnosiły i podejście stawało się bardziej strome. Nie był to proces szybki. Tylko kilkudniowy skwar wyzwalał takie zmiany. Były one jednak wyraźne. Sądzę, że wiązało się to z zatrzymywaniem wody – algi wystawiały się wtedy na działanie słońca na znacznie mniejszej powierzchni.

Odwrotny proces – jak gdyby rozluźnienie wyspy – dokonywał się szybciej, miał bardziej dramatyczny przebieg i jego przyczyny były bardziej oczywiste. Grzbiet opuszczał się wtedy, a cała, że tak to nazwę, „kontynentalna rafa” rozluźniała się i przybrzeżne algi robiły się tak grząskie, że więzły mi w nich nogi. Takie zjawisko występowało zawsze w pochmurne dni i przy wysokiej fali.

Przeżyłem na wyspie wielki sztorm i po tym doświadczeniu uznałem, że można z pełną ufnością schronić się na niej podczas największego huraganu. Widowisko to zapierało dech w piersiach, kiedy podziwiało się je, siedząc w koronie drzewa. Widać stąd było, jak olbrzymie fale szturmują wyspę, próbując sięgnąć grzbietu i rozpętać obłędny chaos, by po chwili opaść i rozpłynąć się, jakby pochłonęły je ruchome piaski. Pod tym względem wyspa zdawała się przyjmować postawę Gandhiego: stawiała bierny opór. Pojedyncze fale wsiąkały w wyspę bezgłośnie, pieniąc się tylko nieco i burząc przy brzegu. Drobne zmarszczki na powierzchni stawów i drżenie wyspy były jedyną oznaką, że przenika ją na wskroś jakaś wielka siła. I istotnie przenikała: po zawietrznej stronie wyspy, wyraźnie skurczonej, fale oddalały się od niej. Był to przedziwny widok; jeszcze nigdy nie widziałem fal, które odbijałyby od brzegu. Sztorm i wynikłe z niego minitrzęsienie ziemi nie wywoływały najmniejszego niepokoju wśród surykatek. Zwierzątka zajmowały się swoimi sprawami, jak gdyby szalejący żywioł w ogóle nie istniał.

Trudniej było zrozumieć ekologiczne ubóstwo wyspy. Nigdy nie widziałem miejsca tak całkowicie pozbawionego jakiegokolwiek ekosystemu. W powietrzu nie było much, motyli, pszczół, żadnych owadów. W koronach drzew nie było ptaków. Na równinie nie uświadczyłeś gryzoni, larw, robaków, węży, skorpionów; rósł na niej tylko jeden gatunek drzew, nie było zarośli, trawy ani kwiatów. W stawach nie było słodkowodnych ryb. Przy brzegu nie widać było wodorostów, krabów, langust, korali, czy choćby kamyków i skał. Z wyjątkiem surykatek nie było na wyspie żadnej „obcej” materii, organicznej czy nieorganicznej. Były tylko jaskrawozielone algi i jaskrawozielone drzewa.

To, że drzewa nie są pasożytami, odkryłem w dniu, w którym zjadłem tyle alg okalających niewielkie drzewko, że odsłoniłem jego korzenie. Zauważyłem, że korzenie nie wrastają w algi, ale raczej się z nimi zespalają, niejako stają się nimi. To oznaczało, że albo drzewa rosną z algami w symbiozie, w jakimś układzie wzajemnych korzyści, albo są integralną ich częścią. Domyślałem się, że chodzi raczej o to drugie, bo drzewa nie kwitły ani nie owocowały. Wątpiłem, czy jakikolwiek samodzielny organizm, bez względu na to, w jak intymny wszedł związek z innym, zrezygnowałby z tak zasadniczej funkcji życiowej, jak reprodukcja. Zachłanność liści na światło słoneczne, o której świadczyła ich bujność, rozmiary i „superchlorofilowa” barwa, nasunęła mi podejrzenie, że drzewa spełniają przede wszystkim funkcję akumulatorów energii. Było to jednak tylko przypuszczenie.

Chciałbym się tu podzielić jeszcze jedną, już ostatnią obserwacją. Ma ona swe podstawy raczej w przeczuciu niż w konkretnych dowodach. Moim zdaniem, wyspa nie była wyspą w potocznym tego słowa znaczeniu – to znaczy niewielkim okolonym wodą wzniesieniem, wyrosłym z dna oceanu tworem – ale raczej dryfującym swobodnie organizmem, wielkim kłębowiskiem alg o iście lewiatańskich rozmiarach. Podejrzewam, że stawy sięgały samego dna tej olbrzymiej pływającej wyspy i otwierały się od spodu na ocean, co wyjaśniałoby skądinąd niewytłumaczalną obecność koryfen i innych ryb morskich.

Wszystko to wymagałoby znacznie głębszych studiów, niestety straciłem wielki ładunek alg, który stamtąd zabrałem.

Powracałem do życia, powracał też do życia Richard Parker. Opychając się codziennie surykatkami, przybrał na wadze, jego futro znów zrobiło się lśniące, odzyskał dawny, zdrowy wygląd. Konsekwentnie wracał o zmierzchu do szalupy. Zawsze pilnowałem się, żeby być tam przed nim, i obficie znakowałem granice swojego terytorium moczem, żeby nie zapomniał, kto jest kim i co do kogo należy. Wychodził o brzasku i zapuszczał się dalej niż ja; dla mnie wyspa była wszędzie taka sama, więc zasadniczo trzymałem się ciągle tych samych miejsc. W ciągu dnia widywałem go bardzo rzadko. I robiłem się coraz bardziej nerwowy. Widziałem pnie drzew z głęboko rozoraną jego pazurami korą. Od czasu do czasu słyszałem jego ochrypły ryk, to charakterystyczne „aaąhhh”, tak głębokie, tak złocistomiodne i zarazem przejmujące dreszczem, jak widok niezabezpieczonego przepastnego szybu lub tysiąca rozwścieczonych pszczół. Niepokoiło mnie nie tyle to, że poszukuje samicy, ile to, że uznał wyspę za miejsce odpowiednie do spłodzenia potomstwa. A także to, że w tych nowych warunkach mógł nie tolerować na swoim terytorium, zwłaszcza tym nocnym, innego samca. Tym bardziej że nie było – bo nie mogło być – odzewu na jego natarczywe nawoływania.

Pewnego dnia szedłem sobie żwawym krokiem przez las. Zamyślony minąłem jakieś drzewo – i stanąłem oko w oko z Richardem Parkerem. Spłoszyliśmy się obaj. Tygrys zasyczał i stanął na tylnych łapach, gotów powalić mnie na ziemię. Stałem jak skamieniały, sparaliżowany strachem i szokiem, jakiego doznałem. Po chwili Richard Parker opadł na cztery łapy i odszedł. Po trzech-czterech krokach zawrócił i znów stanął dęba, tym razem warcząc groźnie. Stałem wciąż nieruchomo jak posąg. Tygrys znów zbliżył się i powtórzył swoje ostrzeżenie po raz trzeci. W końcu, usatysfakcjonowany tym, że nie stanowię dlań zagrożenia, oddalił się spokojnym krokiem. Gdy tylko odzyskałem dech i przestałem się trząść, wetknąłem do ust gwizdek i puściłem się za nim biegiem. Oddalił się już dość znacznie, ale wciąż jeszcze pozostawał w zasięgu mojego wzroku. Pędziłem jak wicher. Odwrócił się, zobaczył mnie, przysiadł – i uciekł. Dmuchnąłem w gwizdek z całej mocy, z nadzieją, że jego dźwięk dotrze tak daleko i rozejdzie się tak szeroko, jak ryk samotnego tygrysa.

Tej nocy, gdy odpoczywał nieopodal mnie, doszedłem do wniosku, że muszę znów wkroczyć na arenę cyrkową.

Główną trudnością w tresurze zwierząt jest to, że posługują się one albo instynktem, albo pamięcią. Ową iskrę inteligencji potrzebną do wytworzenia nowych skojarzeń, które nie będą skojarzeniami instynktownymi, udaje się wykrzesać nader rzadko. A zatem zakodowanie w świadomości zwierzęcia sztucznego związku pomiędzy podjętą przez nie akcją – powiedzmy, przewróceniem się na grzbiet – a nagrodą w postaci przysmaku, powiedzie się tylko wtedy, kiedy zastosujemy metodę otępiających monotonią powtórek. Jest to powolny proces, którego powodzenie zależy w równej mierze od szczęścia, jak od ciężkiej pracy, tym cięższej, im zwierzę jest starsze. Gwizdałem z całych sił, aż rozbolały mnie płuca. Bębniłem pięściami w klatkę piersiową, aż się cały posiniaczyłem. Wrzeszczałem: „Hep! Hep! Hep!” – co w moim tygrysim języku oznaczało komendę: „Wykonać!” – powtarzając to chyba z tysiąc razy. Rzucałem w niego setkami kawałków mięsa surykatek, które chętnie zjadłbym sam. Tresowanie tygrysa nie jest rzeczą łatwą. Tygrysy są znacznie mniej podatne niż inne zwierzęta powszechnie tresowane w cyrkach i ćwiczone w ogrodach zoologicznych – na przykład foki i szympansy. Nie chcę jednak przypisywać sobie zbyt wielkich zasług, jeśli chodzi o to, co udało mi się osiągnąć z Richardem Parkerem. Miałem szczęście – szczęście, któremu zawdzięczam życie – że był on nie tylko młodym, ale także podatnym na tresurę osobnikiem z grupy omega. Obawiałem się jednak, że warunki panujące na wyspie mogą zadziałać przeciwko mnie, że przy takiej obfitości pożywienia i wody i tak rozległej przestrzeni Richard Parker może się rozluźnić i zhardzieć, a tym samym stać się mniej podatny na moje wpływy. Ale on pozostał spięty. Znałem go wystarczająco dobrze, żeby to wyczuć. Nocami, w szalupie, wiercił się i hałasował. Przypisywałem to napięcie znalezieniu się w nowym środowisku; każda zmiana, nawet pozytywna, wywołuje u zwierząt stres. Jakakolwiek jednak była przyczyna, oznaczało to, że tygrys będzie nadal manifestował gotowość podporządkowania się, a nawet więcej, że odczuwa potrzebę takiego podporządkowania.

Zacząłem go uczyć skoków przez obręcz zrobioną z cienkich gałązek. Był to zwykły, rutynowy numer z czterema skokami. Każdy udany skok był nagradzany kawałkiem surykatki. Na początku Richard Parker galopował ciężko w moją stronę, a ja trzymałem obręcz w wyciągniętej lewej ręce, jakieś trzy stopy nad ziemią. Gdy przez nią przeskoczył i wyhamował, przekładałem ją do prawej ręki i stojąc do niego tyłem, wydawałem polecenie, żeby zawrócił i skoczył jeszcze raz. Przy trzecim skoku klękałem na ziemi i trzymałem obręcz nad głową. Widok tygrysa szarżującego wprost na mnie był koszmarnym doświadczeniem. Nigdy nie wyzbyłem się obawy, że zamiast skoczyć, zaatakuje mnie znienacka. Na szczęście za każdym razem wykonywał polecenie. Po trzecim skoku wstawałem i puszczałem obręcz tak, żeby się toczyła. Zadaniem Richarda Parkera było pobiec za nią i przeskoczyć w ostatniej chwili, nim upadła. Ten ostatni numer nie wychodził mu nigdy zbyt dobrze, bo albo ja źle rzucałem obręczą, albo on wpadał na nią niezdarnie. No ale przynajmniej biegł za nią, co oznaczało, że oddala się ode mnie. Był zawsze bezgranicznie zdumiony, kiedy obręcz się przewracała. Wpatrywał się w nią intensywnie, jak gdyby było to jakieś znajome zwierzę, z którym biegł łeb w łeb i które niespodziewanie padało na ziemię. Stał koło obręczy, długo ją obwąchując. Wtedy rzucałem mu ostatni kąsek i odchodziłem.

W końcu wyniosłem się z szalupy. Wydało mi się absurdem nocowanie w takiej ciasnocie ze zwierzęciem, które potrzebowało coraz więcej przestrzeni, kiedy miałem do dyspozycji całą wyspę. Uznałem, że najbezpieczniej będzie spać na drzewie. Nie traktowałem przyjętego przez Richarda Parkera zwyczaju sypiania w szalupie jako żelaznej zasady, byłbym zatem nierozsądny, gdybym sypiał, bezbronny, na wyspie, poza obrębem mojego terytorium; mogłoby się przecież zdarzyć, że którejś nocy tygrys postanowi wybrać się na łowy.

A więc pewnego dnia opuściłem łódź, zabierając ze sobą siatkę, linę i parę koców. Znalazłem okazałe drzewo na skraju lasu i przerzuciłem linę przez najniższą gałąź. Byłem już tak sprawny, że wspinałem się bez problemu. Znalazłem dwie gałęzie rosnące obok siebie na tej samej wysokości i przywiązałem do nich siatkę. Wróciłem tam o zmierzchu.

Właśnie kończyłem składać koce, z których zamierzałem zrobić sobie materac, kiedy wśród surykatek zapanowało poruszenie. Rozchyliłem gałęzie, żeby widzieć lepiej, i rozejrzałem się na wszystkie strony, sięgając wzrokiem po horyzont. Nie ulegało wątpliwości: surykatki wycofywały się znad stawów i z równiny do lasu. Cała społeczność była w ruchu, wszystkie zwierzątka prężyły grzbiety i żwawo przebierały nóżkami. Zastanawiałem się, jakie jeszcze niespodzianki mają dla mnie w zanadrzu te stworzenia, gdy ku swej wielkiej konsternacji zauważyłem, że surykatki znad najbliżej położonego stawu otoczyły moje drzewo i zaczynają się na nie wspinać. Cały pień dosłownie zniknął pod falą zdeterminowanych stworzonek. Myślałem, że zamierzają mnie zaatakować i że to z tego powodu Richard Parker sypiał w łodzi; za dnia surykatki były potulne i niegroźne, ale nocą dzięki swej wielkiej masie mogły bezlitośnie unicestwić swych wrogów. Ogarnął mnie jednocześnie lęk i gniew. Przeżyć tyle miesięcy w szalupie z czterystupięćdziesięciofuntowym tygrysem bengalskim tylko po to, żeby zginąć na drzewie „z rąk” dwufuntowych surykatek, wydało mi się finałem zbyt niesprawiedliwym i zbyt groteskowym.

Tymczasem zwierzątka wcale nie zamierzały robić mi krzywdy. Wspięły się na drzewo, przeszły po mnie i powędrowały dalej w górę. Oblepiły wszystkie gałęzie, tak że aż uginały się pod nimi. Usadowiły się nawet w moim legowisku. To samo działo się dokoła, jak daleko mogłem sięgnąć wzrokiem. Surykatki wdrapywały się na wszystkie okoliczne drzewa. Cały las nagle zbrązowiał; w ciągu kilku minut jakby zapanowała jesień. Tłum, który pomykał dołem, żeby zająć jeszcze wolne drzewa w głębi lasu, robił hałas większy niż stado pędzących słoni.

Wkrótce równina całkiem opustoszała.

Przeniosłem się z koi dzielonej z tygrysem do przepełnionej noclegowni z surykatkami – czy ktokolwiek kiedykolwiek w to uwierzy? Zacząłem się przepychać z surykatkami, żeby móc się położyć we własnym legowisku. Zwierzątka tuliły się do mnie; na gałęziach nie było ani centymetra wolnego miejsca.

W końcu jakoś się rozlokowały, piski i kwilenia umilkły. Na drzewie zapanowała cisza. Zasnęliśmy.

Obudziłem się o świcie, przykryty od stóp do głowy żywą futrzaną kołdrą. Niektóre małe surykatki zorientowały się, gdzie są cieplejsze miejsca na moim ciele. Gruby kołnierz otaczał moją szyję; dorosła surykatka, która usadowiła się zadowolona na mojej skroni, musiała być ich matką. Inne stłoczyły się w okolicach krocza.

Opuściły drzewo tak samo żwawo i bez ceregieli, jak na nie wtargnęły. Podobnie wyglądało to na innych drzewach. Równina znów zaroiła się od surykatek i odgłosy ich codziennej krzątaniny wypełniły powietrze. Drzewo wyglądało jakoś pusto i ja sam odczuwałem wewnętrzną pustkę. Spodobało mi się to wspólne spanie.

Zacząłem sypiać na drzewie regularnie. Ogołociłem szalupę z użytecznych przedmiotów i urządziłem sobie w gałęziach całkiem przytulną sypialnię. Przyzwyczaiłem się do tego, że wspinające się po mnie surykatki drapały mnie mimo woli. Miałem im za złe tylko jedno: że te z górnych gałęzi od czasu do czasu wypróżniały się na mnie.

Pewnej nocy obudził mnie ich gorączkowy szwargot. Czułem, że wszystkie drżą. Usiadłem i powędrowałem wzrokiem za ich spojrzeniami. Niebo było bezchmurne, księżyc w pełni. Wyprany z koloru, skąpany w odcieniach czerni, szarości i bieli pejzaż jarzył się dziwnie. Surykatki patrzyły na staw. Poruszały się w nim jakieś srebrzyste kształty, wynurzając się z głębiny i łamiąc czarne lustro wody.

Ryby. Z toni wypływały martwe ryby. Staw – który, pamiętajmy, miał średnicę czterdziestu stóp – zapełnił się rozmaitymi rybami do tego stopnia, że w końcu jego czerń zamieniła się w srebro. Z tego zaś, jak burzyła się woda, można było wywnioskować, że ryby wypływały dalej.

Gdy na powierzchnię wypłynął martwy rekin, ogólne podniecenie osiągnęło apogeum; surykatki skrzeczały niczym jakieś tropikalne ptaki. Ich histeria udzieliła się zwierzętom na sąsiednich drzewach. Hałas był ogłuszający. Ciekaw byłem, czy zobaczę, jak surykatki będą wciągać ryby na drzewa.

Żadna jednak nie zeszła na dół, ani nawet nie zdradzała ochoty, żeby zejść. Wyrażały tylko głośno swą frustrację.

Wszystko to wydało mi się dziwnie złowieszcze. Było coś niepokojącego w tych martwych rybach.

Położyłem się z powrotem i usiłowałem ponownie zasnąć mimo straszliwej wrzawy. O brzasku wyrwał mnie ze snu harmider towarzyszący zwykle ich tłumnemu schodzeniu z drzewa. Ziewając i przeciągając się, spojrzałem na staw, który był w nocy przyczyną takiej gorączki i poruszenia.

Staw był pusty. Lub prawie pusty. Nie była to jednak robota surykatek. Te nurkowały właśnie, usiłując wyłowić to, co pozostało.

Ryby zniknęły. Byłem zdezorientowany. Czyżbym patrzył w nocy na inny staw? Nie, chodziło z pewnością o ten. Czy byłem pewien, że to nie surykatki go opróżniły? Absolutnie. Trudno wyobrazić sobie, jak taszczą na brzeg rekina, nie mówiąc już o przeniesieniu go gdzieś na grzbietach i zniknięciu razem z nim. Czy mogła to być sprawka Richarda Parkera? Może po części tak, ale nie mógł przecież wynieść wszystkiego w ciągu jednej nocy.

Była to absolutna tajemnica. Choć długo wpatrywałem się w staw i jego niknące w głębinie zielone dno, nie umiałem sobie wytłumaczyć, co się stało z rybami. Następnej nocy obserwowałem staw, ale nowe ryby się nie pojawiły.

Rozwiązanie zagadki przyszło nieco później, z głębi lasu.

Drzewa były tam większe i rosły gęściej. Las nie miał żadnego poszycia, a baldachim z liści w górze był tak spójny, że całkowicie zasłaniał niebo, lub ujmując to inaczej, niebo było jednolicie zielone. Drzewa rosły tak gęsto, że gałęzie splatały się i okręcały wokół siebie; trudno było powiedzieć, gdzie kończy się jedno drzewo, a gdzie zaczyna drugie. Zauważyłem, że mają gładkie pnie, bez żadnych śladów pazurków surykatek na korze. Nietrudno było zgadnąć, dlaczego: w tym miejscu surykatki mogły przechodzić z jednego drzewa na drugie bez konieczności wspinania się i schodzenia. Potwierdzały to liczne drzewa na obwodzie tego jądra lasu; ich kora była dosłownie poszatkowana. Stanowiły one bez wątpienia swoiste bramy nadrzewnego miasta surykatek; panował tu ruch bardziej ożywiony niż na ulicach Kalkuty.

Właśnie tu znalazłem to drzewo. Nie było największe w całym lesie, niczym się też nie wyróżniało. Miało równe, wyrastające poziomo gałęzie, to wszystko. Było doskonałym miejscem do patrzenia w niebo, nadawało się też znakomicie na noclegownię dla surykatek.

Potrafię nawet powiedzieć, którego dokładnie dnia je znalazłem: w przeddzień opuszczenia wyspy.

Zauważyłem je dlatego, że owocowało. Podczas gdy baldachim z liści w całym lesie był jednolicie zielony, tu odbijały od niego głęboką czernią owoce. Gałęzie, na których wisiały, były dziwnie poskręcane. Przyglądałem im się długo i uważnie. Wszystkie drzewa na wyspie były bezpłodne – z tym jedynym wyjątkiem. I tu jednak owoce nie rosły na całym drzewie, ale tylko w jednej, ograniczonej strefie. Pomyślałem sobie, że prawdopodobnie natrafiłem na drzewo, które jest odpowiednikiem królowej w pszczelim roju. Zastanawiałem się, czy algi przestaną mnie kiedykolwiek zadziwiać swoją botaniczną niezwykłością.

Chciałem skosztować owoców, ale drzewo było zbyt wysokie. Wróciłem do niego z liną. Jeśli algi są tak pyszne, jakie będą ich owoce?

Zaczepiłem linę na najniższej gałęzi i przechodząc z konaru na konar, dostałem się do miniaturowego sadu.

Z bliska owoce okazały się ciemnozielone. Miały rozmiar i kształt pomarańczy. Wszystkie rosły w gniazdach z kilku ciasno splecionych wokół nich gałązek, które, jak się domyślałem, stanowiły ich osłonę. Kiedy znalazłem się bliżej, zorientowałem się, że ma to jeszcze jeden cel: służyło utrzymaniu owoców, które miały nie jedną szypułkę, lecz kilkadziesiąt, wyrastających ze splecionych wokół nich gałązek. Pomyślałem, że muszą być wobec tego ciężkie i soczyste. Wspiąłem się jeszcze wyżej.

Wyciągnąłem rękę i ująłem jeden z owoców. Jego waga mocno mnie rozczarowała. Był lekki jak piórko. Pociągnąłem, odrywając go od licznych szypułek.

Usadowiłem się wygodnie na krzepkim konarze, opierając się o pień. Nade mną rozpościerał się falujący dach z zielonych liści, przez który przebijały się włócznie słonecznego światła. Dookoła, jak daleko sięgałem wzrokiem, rozciągały się napowietrzne kręte uliczki wielkiego wiszącego miasta. Przyjemny wietrzyk przeczesywał listowie. Zżerała mnie ciekawość. Zacząłem oglądać owoc.

Ach, jakże przyszło mi żałować tej chwili! Gdyby nie moje odkrycie, mógłbym żyć na tej wyspie latami, ba, do końca życia. Nic i nigdy, myślałem sobie wcześniej, nie skłoni mnie do powrotu do łodzi, do męki i nędzy, jakie na niej wycierpiałem – nic i nigdy! Jakie musiałyby istnieć powody, żebym opuścił wyspę? Czy nie zaspokajała wszystkich potrzeb mojego ciała? Czyż nie miałem tu więcej słodkiej wody, niż zdołałbym wypić w ciągu całego życia? Więcej alg, niż mógłbym zjeść? A gdybym zapragnął odmiany, więcej surykatek i ryb, niż mógłbym zjeść? Czy jeśli wyspa była wyspą pływającą, nie mogłem liczyć na to, że płynie we właściwym kierunku? Czy nie mogło się okazać, że jest to coś w rodzaju roślinnego statku, który zaniesie mnie na stały ląd? I czy tymczasem nie miałem do towarzystwa tych przemiłych surykatek? I wreszcie, czy Richard Parker nie potrzebował jeszcze serii ćwiczeń, żeby udoskonalić czwarty skok? Od czasu gdy przybyłem na wyspę, myśl o jej opuszczeniu nie przeszła mi przez głowę ani razu. Upłynęło już wiele tygodni – choć trudno mi powiedzieć, ile – i miało ich upłynąć jeszcze więcej. Tego byłem pewien.

Jakże się myliłem!

Jeśli ów owoc miał nasienie, to było ono nasieniem mojego pożegnania z wyspą.

Bo owoc nie był owocem, ale twardą, zbitą kulą z liści. Jego szypułki były szypułkami liści. Przy każdym pociągnięciu za taką szypułkę odklejał się jeden listek.

Po zdjęciu kilku warstw dotarłem do takich, które przylegały płasko do siebie. Musiałem użyć paznokci, żeby je oderwać. Schodziły po kolei jak warstwy cebuli. Mogłem wprawdzie rozłupać „owoc” – tak go będę dalej nazywał z braku lepszego słowa – rozpłatać go na pół, ale wolałem zaspokajać ciekawość stopniowo.

Kula wielkości pomarańczy skurczyła się do rozmiarów mandarynki. Moje kolana i gałęzie pode mną pokryły cienkie i miękkie obierzyny.

Mandarynka zmniejszyła się do rozmiarów owocu rambutanu.

Jeszcze dziś ciarki chodzą mi po grzbiecie, kiedy o tym myślę.

Do rozmiaru wiśni.

A potem z samego jądra tej zielonej ostrygi wyjrzała na światło dzienne niesłychana perła.

Ludzki ząb.

Dokładnie mówiąc, trzonowiec. Zazieleniony z wierzchu i podziurawiony.

Groza narastała powoli. Zdążyłem zerwać następny owoc – i kolejne.

Każdy krył w sobie ząb.

W jednym był kieł.

W drugim przedtrzonowiec.

W jeszcze innym siekacz.

Następny trzonowiec.

Trzydzieści dwa zęby. Komplet ludzkich zębów. Nie brakowało ani jednego.

Doznałem nagle olśnienia.

Nie krzyczałem. Myślę, że groza wyraża się krzykiem tylko w filmach. Przeniknął mnie po prostu lodowaty dreszcz i zszedłem z drzewa.

Spędziłem dzień na chaotycznych rozmyślaniach, rozpatrując rozmaite możliwe wybory. Wszystkie były złe.

Tej nocy, siedząc w legowisku na drzewie, zweryfikowałem trafność swoich wniosków. Złapałem jedną z surykatek i zrzuciłem ją z gałęzi.

Pisnęła w locie. Natychmiast po zderzeniu z ziemią wdrapała się z powrotem na drzewo.

Z typową dla tych stworzeń naiwną niewinnością wróciła na swoje miejsce, tuż obok mnie. Zaczęła energicznie lizać łapki. Wyglądało na to, że cierpi. Dyszała ciężko.

Mogłem na tym poprzestać. Ale chciałem jeszcze sprawdzić rzecz na własnej skórze. Zsunąłem się po linie. Miała węzły, które ułatwiały mi wspinanie się. Zatrzymałem się cal nad ziemią. Zawahałem się.

Potem się puściłem.

Początkowo nie poczułem nic. I nagle piekący ból przeszył moje stopy. Krzyknąłem. Myślałem, że upadnę. Zdołałem uchwycić się liny i podciągnąć w górę. Tarłem jak szalony stopami o pień drzewa. Trochę to pomagało, ale niewiele. Wspiąłem się z powrotem na swoją gałąź. Włożyłem nogi do wiadra z wodą, które miałem obok legowiska. Wytarłem podeszwy liśćmi. Wyjąłem nóż, zabiłem dwie surykatki i próbowałem uśmierzyć ból, smarując stopy krwią zwierzątek i nacierając ich wnętrznościami. Ale pieczenie nie ustępowało. Utrzymywało się całą noc. Ból i lęk nie dawały mi zasnąć.

Wyspa odżywiała się mięsem. To tłumaczyło znikanie ryb w stawie. Wabiła oceaniczne ryby do swych podziemnych tuneli – w jaki sposób, tego nie ustaliłem, być może ryby pochłaniały algi tak samo żarłocznie jak ja. Wpadały w pułapkę. Czy traciły orientację, gdzie się znajdują? Czy wyspa odcinała im drogę odwrotu? Czy zasolenie wody zmieniało się tak subtelnie i stopniowo, że kiedy wyczuły niebezpieczeństwo, było za późno na ucieczkę? Jakkolwiek było, wpadały w słodkowodną pułapkę i snęły. Część wypływała na powierzchnię stawów; były to resztki, którymi żywiły się surykatki. Nocami, dzięki nieznanym mi, ale najwyraźniej hamowanym przez słońce chemicznym procesom, krwiożercze algi wydzielały jakiś żrący kwas i stawy, przeobrażone w wielkie zbiorniki trucizny, rozpuszczały martwe ryby. To dlatego Richard Parker wracał na noc do łodzi. Dlatego surykatki spały na drzewach. Dlatego nie widziałem na wyspie niczego oprócz alg.

Wyjaśniało to też sprawę zębów. Jakiś zabłąkany nieszczęśnik przybił do tych straszliwych brzegów przede mną. Ile tu spędził – czy spędziła – czasu? Tygodnie? Miesiące? Lata? Ile samotnych godzin upłynęło mu w tym leśnym mieście, w którym jedynymi jego towarzyszami były surykatki? Ile prześnił daremnie snów o szczęśliwym życiu? Ile straconych nadziei? Ile nigdy nie przeprowadzonych rozmów? Ile musiał znieść samotności? Ile poczucia beznadziei? I wszystko daremnie.

Nie zostało po nim nic oprócz odrobiny pokrytych szkliwem zębów, pobrzękujących niczym garści drobnych w kieszeni. Ów człowiek musiał umrzeć na drzewie. Czy zabiła go choroba? Czy był ranny? Czy uśmierciła go zgryzota? Ile czasu potrzebuje złamany duch, by zabić ciało, które ma pod dostatkiem żywności i wody i bezpieczne schronienie? Drzewa też były mięsożerne, ale dzięki temu, że ich kwas był mniej stężony, wystarczająco bezpieczne, żeby można było na nich przenocować, podczas gdy reszta wyspy aż wrzała. Ale gdy ów człowiek umarł i przestał się poruszać, drzewo musiało stopniowo opleść ciało i strawić je, wyługować kości tak doszczętnie, aż zniknęły. Z czasem zniknęłyby także zęby.

Powiodłem wzrokiem po algach. Wzbierała we mnie gorycz. Obietnicę, jaką promieniały za dnia, wyparł lęk przed ich zdradziecką naturą, objawiającą się nocą.

– Zostały tylko zęby! – wymamrotałem. – ZĘBY!

Zanim nadszedł poranek, dojrzałem do twardej decyzji. Wolałem odpłynąć i przepaść, poszukując istot ludzkich, niż wieść samotny półżywot w komforcie i stanie duchowej śmierci na tej morderczej wyspie. Napełniłem wszelkie pojemniki słodką wodą i napiłem się jej na zapas jak wielbłąd. Przez cały dzień opychałem się algami do przesytu. Zabiłem i oprawiłem tyle surykatek, ile mogłem zmieścić w schowku i na dnie łodzi. Wyłowiłem mnóstwo martwych ryb ze stawów. Wyrąbałem toporkiem wielką porcję alg i przywiązałem ją na linie do szalupy.

Nie mogłem porzucić Richarda Parkera. Zostawić go oznaczało skazać go na śmierć. Nie przeżyłby jednej nocy. Siedząc w szalupie o zachodzie słońca, miałbym świadomość, że on płonie żywcem. Albo wskakuje do morza i tonie. Czekałem więc do jego powrotu. Wiedziałem, że się nie spóźni.

Kiedy znalazł się w szalupie, odbiłem od brzegu. Przez kilka godzin prądy nie pozwalały nam oddalić się od wyspy. Szum morza nie dawał mi zasnąć. Odzwyczaiłem się też od kołysania lodzi. Noc wlokła się w nieskończoność.

Rano stwierdziłem, że wyspa zniknęła, a razem z nią kłąb alg, które holowaliśmy. Gdy tylko zapadła noc, kwas rozpuścił linę.

Morze było wzburzone, niebo ołowianoszare.

ROZDZIAŁ 93

Moja sytuacja, tak nieprzewidywalna, jak pogoda, bardzo mnie męczyła. Ale chęć życia mnie nie opuszczała. Cała reszta tej historii jest jednym pasmem cierpienia, bólu i trwania.

To, co wysokie, przyciąga niskie i odwrotnie. Zapewniam was, że gdybyście znaleźli się w takiej opresji jak ja, wasze myśli także poszybowałyby wysoko. Im niżej upadniesz, tym wyżej pragnie się wzbić twoja świadomość. Było zatem czymś naturalnym to, że osierocony i zrozpaczony w swej niekończącej się udręce, zwróciłem się ku Bogu.

ROZDZIAŁ 94

Kiedy dotarliśmy do lądu, dokładnie mówiąc do Meksyku, byłem tak osłabiony, że nie miałem nawet siły się cieszyć. Mieliśmy wielkie problemy z przybiciem do brzegu. Fala przyboju o mało nie wywróciła łodzi. Wyrzuciłem dryfkotwy – a raczej to, co z nich zostało – żeby utrzymać się w poprzek fali, i ściągałem je, kiedy wynosiło nas na jej grzbiet. W ten sposób, wyrzucając i ściągając kotwice, zbliżaliśmy się powoli do brzegu. Było to bardzo niebezpieczne. Ale udało nam się trafić w odpowiedniej chwili na falę, która poniosła nas daleko za wysokie, pionowe ściany wody. Ściągnąłem dryfkotwy po raz ostatni i morze samo pchało nas już do końca. Łódź zazgrzytała kilem o piach i osiadła.

Osunąłem się na dno szalupy. Nie miałem odwagi wyjść, bałem się, że będąc tak blisko wybawienia, utonę w głębokiej na dwie stopy wodzie. Wyjrzałem z łodzi, żeby zobaczyć, jak daleko jest do brzegu. Dzięki temu zarejestrowałem jeden z ostatnich obrazów Richarda Parkera, bo dokładnie w tym momencie tygrys wyskoczył z szalupy. Zobaczyłem nad sobą łuk jego ciała, tak nieskończenie witalnego, wyciągniętego w powietrzu jak włochata tęcza. Wylądował w wodzie, na przygiętych tylnych nogach, z wyprężonym ogonem, po czym w kilku susach dopadł brzegu. Pognał w lewo, wyrywając doły w mokrym piachu, ale znienacka zmienił zamiar i zawirował w miejscu. Śmignął tuż przede mną w prawo. Nie spojrzał w moją stronę. Przebiegł tak jakieś sto jardów wzdłuż brzegu, po czym skierował się w głąb lądu. Ruchy miał niezdarne i nieskoordynowane. Kilka razy upadł. Na skraju dżungli przystanął. Byłem pewien, że się odwróci. Że obejrzy się na mnie. Że położy po sobie uszy. Że zaryczy. W taki mniej więcej sposób mógłby uczcić finał naszych wzajemnych relacji. Nie zrobił jednak nic podobnego. Wzrok miał utkwiony w gąszczu dżungli.

Potem Richard Parker, mój towarzysz niedoli, ten straszny, dziki zwierz, który trzymał mnie przy życiu, ruszył naprzód i zniknął z tego życia na zawsze.

Dowlokłem się do brzegu i padłem na piasek. Rozejrzałem się dokoła. Byłem naprawdę sam, osierocony teraz nie tylko przez rodzinę, lecz także przez Richarda Parkera i, jak mi teraz przyszło do głowy, prawie opuszczony przez Boga. Tak oczywiście nie było. Ta ogromna plaża, tak jednocześnie miękka i solidna, była jak Jego policzek; gdzieś dalej błyszczały radością Jego oczy i uśmiechały się usta.

Po kilku godzinach znalazł mnie tam jeden z przedstawicieli mojego gatunku. Odszedł i po pewnym czasie wrócił z całą grupą. Było ich sześciu czy siedmiu. Podchodzili, zakrywając dłońmi usta i zatykając nosy. Zastanawiałem się, o co im chodzi. Mówili coś do mnie w dziwnym języku. Wyciągnęli szalupę na piasek. Wzięli mnie na ręce i ponieśli w głąb lądu. Kawałek żółwiego mięsa, który zabrałem z łodzi, wyrwali mi z rąk i wyrzucili.

Płakałem jak dziecko. Nie dlatego, że przeżyłem te wszystkie tortury, choć przecież rzeczywiście je przeżyłem. Nie skłonił mnie też do płaczu widok moich braci i sióstr, choć to także było bardzo poruszające. Płakałem, bo Richard Parker odszedł tak bezceremonialnie. Jakże mógł tak zawieść w chwili pożegnania! Należę do ludzi, którzy wierzą w formę, w harmonijny porządek. Tam, gdzie możemy, powinniśmy nadawać rzeczom sensowny kształt. Zastanawiam się na przykład, czy potrafilibyście opowiedzieć moją pogmatwaną historię w dokładnie stu rozdziałach. Chciałbym tu wyznać, że nienawidzę w moim przydomku jednego: tego, że ciąg cyfr po przecinku jest nieskończony. W życiu jest ważne to, żeby wszystko było właściwie zwieńczone. Inaczej człowiek zostaje ze słowami, które powinien był wypowiedzieć, ale nie wypowiedział, i z sercem przepełnionym żalem. To spartaczone pożegnanie boli mnie do dziś. Ach, jak żałuję, że nie spojrzałem na niego w szalupie po raz ostatni, że nie sprowokowałem go choć troszeczkę w taki sposób, żeby mnie zapamiętał. Żałuję, że nie powiedziałem mu wtedy: „Tak, wiem, że jesteś tygrysem, ale…”. Albo: „Richardzie Parkerze, wszystko skończone. Przeżyliśmy. Czy możesz w to uwierzyć? Nie potrafię wyrazić, jak bardzo ci jestem wdzięczny. Bez ciebie nie dałbym sobie rady”. Chciałbym też powiedzieć oficjalnie: „Richardzie Parkerze, dziękuję ci. Dziękuję za uratowanie mi życia. A teraz idź, dokąd musisz. Przez większość swego żywota znałeś tylko ograniczoną swobodę wybiegu w ogrodzie zoologicznym. Teraz poznasz swobodną ograniczoność dżungli. Życzę ci wszystkiego najlepszego. Uważaj na Człowieka. To nie jest twój przyjaciel. Ale mam nadzieję, że mnie zapamiętasz jako przyjaciela. Ja nie zapomnę cię nigdy, to pewne. Pozostaniesz na zawsze ze mną, w moim sercu. Co to za zgrzyt? Ach, to nasza łódź szoruje po piasku. Żegnaj więc, Richardzie Parkerze, żegnaj na zawsze. Bóg z tobą”.

Ludzie, którzy mnie znaleźli, zabrali mnie do wioski; tam kobiety wykąpały mnie, trąc moją skórę tak mocno, że zastanawiałem się, czy zdają sobie sprawę z tego, że brąz to jej naturalny kolor, a nie brud pokrywający ciało białego chłopca. Kiwały głowami, uśmiechały się i szorowały mnie tak, jakbym był pokładem statku. Bałem się, że obedrą mnie żywcem ze skóry. Ale potem przyniosły mi jedzenie. Pyszne jedzenie. Kiedy zacząłem jeść, nie mogłem skończyć. Myślałem, że nigdy nie zaspokoję głodu.

Następnego dnia policyjny samochód zabrał mnie do szpitala i tu kończy się moja historia.

Byłem oszołomiony szczodrością ludzi, którzy mnie uratowali. Ci biedni wieśniacy ubrali mnie i nakarmili. Lekarze i pielęgniarki troszczyli się o mnie, jakbym był wcześniakiem. Meksykańscy i kanadyjscy urzędnicy otworzyli przede mną wszystkie drzwi, tak że droga z meksykańskiej plaży do domu mojej przybranej matki, a potem do sal wykładowych uniwersytetu w Toronto była jednym długim korytarzem, którym maszerowałem bez żadnych przeszkód. Wszystkim tym ludziom pragnę serdecznie podziękować.

Загрузка...