CZĘŚĆ TRZECIA

Lecznica Benito Juáreza, Tomatlán, Meksyk

ROZDZIAŁ 95

Pan Tomohiro Okamoto z Departamentu Morskiego japońskiego Ministerstwa Transportu, obecnie emeryt, poinformował mnie, że przebywając służbowo wraz ze swym młodszym kolegą z ministerstwa, panem Atsuro Chibą, w Long Beach w Kalifornii – głównym porcie przeładunkowym na zachodnim wybrzeżu, w pobliżu Los Angeles – dowiedział się przy okazji, że w pobliżu miasteczka Tomatlán na wybrzeżu Meksyku został odnaleziony jedyny ocalały pasażer japońskiego statku „Tsimtsum”, zaginionego przed kilkoma miesiącami bez śladu w międzynarodowej strefie Pacyfiku. Ministerstwo poleciło obu panom, żeby nawiązali kontakt z ocalonym i podjęli próbę rzucenia nowego światła na losy statku. Zakupili więc mapę Meksyku, żeby znaleźć Tomatlán. Tak się pechowo złożyło, że załamanie mapy przechodziło przez Baja California, dokładnie przez rybacką wioskę Tomatlán, której nazwa wydrukowana była maleńkimi literkami. Pan Okamoto był przekonany, że jest to Tomatlán. A ponieważ wioska znajdowała się mniej więcej w połowie Baja California, uznał, że najszybciej dotrą tam samochodem.

Wynajęli auto i ruszyli w drogę. Kiedy dotarli do Tomatlánu, osiemset kilometrów na południe od Long Beach, i stwierdzili, że to nie Tomatlán, pan Okamoto postanowił, że pojadą dalej na południe, do odległej o dwieście kilometrów miejscowości Santa Rosalia, i tam przesiądą się na kursujący przez Zatokę Kalifornijską prom do Guaymasu. Prom odbił z opóźnieniem i płynął bardzo wolno. A z Guaymasu było jeszcze do Tomatlánu tysiąc trzysta kilometrów. Drogi były kiepskie. Złapali gumę. Samochód rozkraczył się, a mechanik, który go naprawiał, cichcem ogołocił go z dobrych części, podkładając na ich miejsce zużyte, za co musieli potem zapłacić firmie, z której go wynajęli, i co spowodowało kolejną awarię silnika w drodze powrotnej. Drugi mechanik zdarł z nich straszliwie. Pan Okamoto wyznał mi, że byli potwornie zmęczeni, kiedy wreszcie dotarli do lecznicy Benito Juáreza w Tomatlánie, który nie znajduje się w ogóle nad Baja California, ale o sto kilometrów na południe od Puerto Vallarta, w stanie Jalisco, położonym prawie na wysokości Mexico City. Jechali tam czterdzieści jeden godzin bez przerwy. „To ciężka praca”, napisał w raporcie pan Okamoto.

Rozmawiali z Piscine Molitorem Patelem, po angielsku, blisko trzy godziny, nagrywając całą rozmowę na taśmę magnetofonową. Poniżej przytaczam fragmenty rozmowy w dosłownym brzmieniu. Jestem niezmiernie wdzięczny panu Okamoto za udostępnienie mi zarówno taśmy, jak końcowego raportu. Dla większej przejrzystości zaznaczyłem, kto mówi w danym momencie, jeśli nie było to od razu jasne. Kwestie wydrukowane innym krojem czcionki były wypowiedziane w języku japońskim i zostały przetłumaczone.

ROZDZIAŁ 96

– Witam pana, panie Patel. Nazywam się Tomohiro Okamoto. Pracuję w Departamencie Morskim w japońskim Ministerstwie Transportu. To jest mój asystent, pan Atsuro Chiba. Przyszliśmy porozmawiać z panem o zatonięciu statku „Tsimtsum”, którego był pan pasażerem. Czy będzie to możliwe?

– Tak, oczywiście.

– Dziękuję. To bardzo uprzejme z pana strony. Atsuro-Run, to dla ciebie nowa sprawa, słuchaj uważnie i staraj się zapamiętać szczegóły.

– Tak jest, Okamoto-san.

– Czy wyłączyłeś magnetofon?

– Tak.

– No dobrze. Jestem wykończony! Dla porządku mamy dziś 19 lutego 1978 roku. Sprawa numer 250663, dotycząca zniknięcia frachtowca „Tsimtsum”. Jak się pan czuje, panie Patel?

– Dziękuję, dobrze. A panowie?

– Czujemy się bardzo dobrze.

– Przylecieli panowie aż z Tokio?

– Byliśmy w Long Beach, w Kalifornii. Przyjechaliśmy samochodem.

– Jak upłynęła podróż?

– Była cudowna. Naprawdę piękna przejażdżka.

– Moja podróż była straszna.

– No tak. Rozmawialiśmy wcześniej z policją i widzieliśmy szalupę.

– Jestem trochę głodny.

– Może ciasteczko?

– Och, chętnie!

– Proszę.

– Dziękuję!

– Nie ma za co. To tylko ciasteczko. A zatem, panie Patel, chcielibyśmy zapytać, czy mógłby nam pan opowiedzieć, co się panu przydarzyło, tak szczegółowo, jak to tylko możliwe.

– Z przyjemnością.

ROZDZIAŁ 97

Relacja.

ROZDZIAŁ 98

Pan Okamoto: – To bardzo interesujące.

Pan Chiba: – Niesamowita historia.

– Uważa nas za durniów. Panie Patel, teraz zrobimy krótką przerwę, a potem tu wrócimy, dobrze?

– Doskonale. Zjadłbym jeszcze jedno ciasteczko.

– Ależ bardzo proszę.

Pan Chiba: – Ma ich juz całą górę i prawie wcale nie je. Schował je pod kołdrę.

– Daj mu jeszcze jedno. Musimy go dobrze usposobić. Wrócimy za kilka minut.

ROZDZIAŁ 99

Pan Okamoto: – Panie Patel, nie wierzymy w pańską opowieść.

– Przepraszam… te ciasteczka są bardzo dobre, ale się kruszą. Jestem zaskoczony. Dlaczego panowie mi nie wierzą?

– Bo to się nie trzyma kupy.

– Jak to?

– Banany nie pływają.

– Słucham?

– Powiedział pan, że orangutan przypłynął na wysepce z bananów.

– Zgadza się.

– Banany nie pływają.

– Owszem, pływają.

– Są za ciężkie.

– Wcale nie. Proszę, niech pan sam spróbuje. Mam tu dwa banany.

Pan Chiba: – Skąd on je wyciągnął? Co tam jeszcze ma pod kołdrą?

Pan Okamoto: – A niech to szlag… Nie, nie, w porządku.

– Tam jest umywalka.

– Nie trzeba…

– Nalegam. Proszę nalać wody do umywalki, wrzucić do niej te banany i zobaczymy, kto ma rację.

– Chcielibyśmy kontynuować rozmowę.

– Stanowczo nalegam.

[milczenie]

Pan Chiba: – Co robimy?

Pan Okamoto: – Czuję, że czeka nas kolejny ciężki dzień.

[szurgot odsuwanego krzesła, odległy szum wody cieknącej z kranu]

Pi Patel: – No i co się dzieje? Nic stąd nie widzę.

Pan Okamoto [z daleka]: – Napełniam umywalkę.

– Włożył pan już banany?

[głos z daleka] – Nie.

– Już?

[glos z daleka] – Włożyłem.

– No i?

[milczenie]

Pan Chiba: – Pływają?

[głos z daleka] – Pływają.

– No więc jak, pływają?

[głos z daleka] – Pływają.

– A nie mówiłem?

Pan Okamoto: – Tak, tak. Ale trzeba by było masy bananów, żeby utrzymać orangutana.

– I było ich dużo. Około tony. Do dziś aż mnie skręca, jak sobie pomyślę o tej tonie bananów, które się zmarnowały. A były w zasięgu mojej ręki…

– Rzeczywiście, szkoda. A teraz wróćmy do…

– Czy mógłby mi pan oddać moje banany?

Pan Chiba: – Ja je wyjmę.

[szurgot odsuwanego krzesła]

[głos z daleka] – No proszę, naprawdę pływają.

Pan Okamoto: – A co z tą wyspą z alg, na którą podobno pan natrafił?

Pan Chiba: – Proszę, oto pańskie banany.

Pi Patel: – Dziękuję. Słucham?

– Przepraszam, że powiem brutalnie; nie chciałbym pana urazić, ale chyba pan nie sądzi, że panu uwierzymy? Mięsożerne drzewa? Produkujące słodką wodę algi, które pożerają ryby? Wodne gryzonie żyjące na drzewach? Coś takiego nie istnieje.

– Tylko dlatego, że pan ich nie widział?

– Otóż to. Wierzymy w to, co widzimy.

– Jak Kolumb. A co się dzieje, kiedy jest ciemno?

– Pańska wyspa jest nieprawdopodobna z punktu widzenia botaniki…

– …powiedziała mucha, lądując na rosiczce.

– Dlaczego nikt inny na nią nie natrafił?

– Ocean jest wielki, statki szybkie. Ja dryfowałem powoli, mogłem wiele zaobserwować.

– Żaden naukowiec panu nie uwierzy.

– Nie uwierzą mi tacy jak ci, którzy negowali teorie Kopernika i Darwina. Czy proces odkrywania nowych gatunków roślin już się zakończył? Na przykład tych z dorzecza Amazonki?

– Nie odkryto roślin, które zaprzeczałyby prawom natury.

– Które to prawa zna pan oczywiście na wylot. – Wystarczająco dobrze, żeby odróżniać to, co możliwe, od niemożliwego.

Pan Chiba: – Mam wuja, który zna się nieźle na botanice. Mieszka na wsi pod Hita-Gunem. Jest mistrzem bonsai.

Pi Patel: – Czego?

Bonsai. No wie pan, takie miniaturowe drzewka.

– Mówi pan o krzewach?

– Nie, o drzewkach. Bonsai to drzewka. Nie mają nawet dwóch stóp wysokości. Można je nosić w rękach. Żyją bardzo długo. Mój wujek ma jedno takie, które liczy sobie ponad trzysta lat.

– Trzystuletnie, wysokie na dwie stopy drzewko, które można nosić w rękach?

– Tak. Są bardzo delikatne. Wymagają wielkiej troski.

– Kto słyszał o takich drzewach? Z punktu widzenia botaniki coś takiego jest niemożliwe.

– Ale zapewniam pana, że takie drzewka istnieją. Mój wujek…

– Wierzę tylko w to, co widzę.

Pan Okamoto: – Chwileczkę, panowie. Atsuro, z całym szacunkiem dla twojego wuja, który mieszka na wsi koło Hita-Gunu: nie jesteśmy tu po to, żeby prowadzić jałowe rozmówki o botanice.

– Próbuję tylko pomóc…

– Czy bonsai twojego wuja żywi się mięsem?

– Nie sądzę.

– Czy któreś drzewko kiedyś cię ugryzło?

– Nie.

– W takim razie bonsai twojego wuja niewiele nam pomoże. Na czym skończyliśmy?

Pi Patel: – Opowiadałem o wysokich drzewach z solidnymi korzeniami.

– Odłóżmy je na razie na bok.

– To może być trudne. Nigdy nie próbowałem ich wyrywać i nosić w rękach.

– Jest pan zabawny, panie Patel. Ha, ha, ha!

Pi Patel: – Ha, ha, ha!

Pan Chiba: – Ha, ha, ha! To wcale nie było śmieszne.

Pan Okamoto: – Śmiej się. Ha, ha, ha!

Pan Chiba: – Ha, ha, ha!

Pan Okamoto: – Co do tygrysa: też nie jesteśmy pewni…

– Co pan ma na myśli?

– Trudno nam w to uwierzyć.

– To nieprawdopodobna historia.

– Otóż to.

– Nie wiem, jak udało mi się przeżyć.

– Musiało to być dla pana trudne.

– Zjadłbym jeszcze jedno ciasteczko.

– Już nie ma.

– A co jest w tej torbie?

– Nic.

– Mogę zajrzeć?

Pan Chiba: – Już po naszym lunchu.

Pan Okamoto: – Wracając do tygrysa…

Pi Patel: – Straszna sprawa. Pyszne te kanapki.

Pan Okamoto: – Rzeczywiście, wyglądają apetycznie.

Pan Chiba: – Jestem głodny.

– Nie znaleziono śladu tego tygrysa. Trochę trudno w to uwierzyć, prawda? W Ameryce nie ma tygrysów. Czy nie sądzi pan, że gdyby pojawił się dziki tygrys, dowiedziałaby się już o nim policja?

– Przypomnę panu o czarnej panterze, która uciekła z zoo w Zurychu w środku zimy.

– Panie Patel, tygrys to niesamowicie groźne dzikie zwierzę. Jak udało się panu przeżyć w jednej szalupie z taką bestią? To…

– Nie uświadamia pan sobie tego, że to my jesteśmy dla dzikich zwierząt istotami obcymi i groźnymi. Wywołujemy w nich lęk. Unikają nas, jak mogą. Upłynęły całe wieki, zanim udało nam się wykorzenić ten strach z niektórych bardziej uległych zwierząt – udomowić je, jak to się mówi – ale wiele z nich nie może tego lęku przezwyciężyć i wątpię, czy kiedykolwiek im się to uda. Jeśli dzikie zwierzęta nas atakują, to robią to z czystej desperacji. Walczą, kiedy czują, że nie ma innego wyjścia. To dla nich ostateczność.

– W szalupie? No nie, panie Patel, to niewiarygodne!

– Niewiarygodne? A co pan wie o niewiarygodnym? Chce pan niewiarygodnego? Bardzo proszę: właściciele ogrodów zoologicznych w Indiach utrzymują w głębokiej tajemnicy to, że w 1971 roku z zoo w Kalkucie uciekła polarna niedźwiedzica Bara. Słuch o niej zaginął, nie znalazła jej ani policja, ani myśliwi, ani kłusownicy – nikt. Podejrzewamy, że żyje na swobodzie nad rzeką Hugli. Jeśli pojedziecie kiedykolwiek do Kalkuty, strzeżcie się, szanowni panowie. Bo jak zwietrzy, że wasz oddech pachnie sushi, możecie zapłacić wysoką cenę! Gdyby wziąć Tokio, odwrócić je do góry nogami i potrząsnąć nim porządnie, to bylibyście panowie zdumieni, ile wysypałoby się z tego miasta zwierząt: borsuków, wilków, wężów boa, waranów, krokodyli, strusi, pawianów, kapibar, dzików, lampartów, manatów i niezliczonych innych przeżuwaczy. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że powtórnie zdziczałe żyrafy i hipopotamy od pokoleń bytują w Tokio, przez nikogo nie widziane. Możecie kiedyś porównać to, co przylepi się wam na ulicy do butów, z tym, co leży w klatkach w tokijskim zoo – a wtedy radzę wam rozglądać się uważnie. I wy macie nadzieję znaleźć tygrysa w meksykańskiej dżungli! To śmieszne, po prostu śmieszne! Ha, ha, ha!

– Zgoda, w Tokio mogą być zdziczałe żyrafy i hipopotamy, a w Kalkucie żyjąca na swobodzie niedźwiedzica polarna. Nie wierzymy tylko w tygrysa w pańskiej szalupie.

– Oto arogancja wielkomiejskich zarozumialców! Uważacie, że w waszych metropoliach mogą być wszystkie zwierzęta raju, ale mojej skromnej wiosce odmawiacie jednego marnego tygrysa bengalskiego!

– Spokojnie, panie Patel.

– Jeśli potykacie się już na kwestii wiary, to po co żyjecie? Czy łatwo uwierzyć w miłość?

– Panie Patel…

– Niech pan mnie nie prowokuje swoją uprzejmością! Miłość to coś, w co też trudno uwierzyć: niech pan zapyta któregokolwiek zakochanego. Samo życie jest czymś niewiarygodnym, wystarczy zapytać naukowca. Trudno uwierzyć w Boga, zapytajcie któregokolwiek wierzącego. Jaki macie problem z wiarą?

– Staramy się po prostu zachować zdrowy rozsądek.

– Ja też! Posługuję się rozsądkiem nieustannie. Rozsądek jest nieoceniony, jeśli chodzi o zdobycie pożywienia, ubrania i schronienia. Rozsądek to najlepszy ekwipunek. Nic tak nie pomaga, jak racjonalne rozumowanie, kiedy trzeba poskromić tygrysa i trzymać go od siebie z daleka. Ale kiedy człowiek jest zbyt racjonalny, wylewa kosmos z kąpielą.

– Spokojnie, panie Patel, proszę się nie denerwować.

Pan Chiba: – Z kąpielą? Co tu ma do rzeczy kąpiel?

– Jak mogę się nie denerwować? Szkoda, że nie widzieliście Richarda Parkera!

– Tak, tak, oczywiście.

– Olbrzym. Takie zębiska! Pazury jak jatagany!

Pan Chiba: – Co to są jatagany?

Pan Okamoto: – Lepiej byś mi trochę pomógł, zamiast zadawać głupie pytania słownikowe. Ten chłopiec to twardy orzech do zgryzienia. Zrób coś.

Pan Chiba: – Proszę spojrzeć! Batonik!

Pi Patel: – Cudownie!

[długie milczenie]

Pan Okamoto: – Zupełnie jakby nie zeżarł nam już całego lunchu. Zaraz zażąda tempury.

[długie milczenie]

Pan Okamoto: – Tracimy z oczu cel tego dochodzenia. Przyjechaliśmy tu w związku z zatonięciem frachtowca. Pan jeden ocalał z katastrofy. I był pan tylko pasażerem. Nie ponosi pan odpowiedzialności za to, co się stało. Nie zamierzamy…

– Ta czekolada jest pyszna!

– Nie zamierzamy pana o nic oskarżać. Jest pan niewinną ofiarą tragedii na oceanie. Próbujemy tylko dociec, dlaczego i jak utonął „Tsimtsum”. Wydawało nam się, że może nam pan pomóc, panie Patel.

[milczenie]

– Panie Patel?

[milczenie]

Pi Patel: – Tygrysy istnieją, szalupy istnieją, oceany istnieją. A wy wszystko to negujecie tylko dlatego, że nie potraficie w swoich ciasnych umysłach połączyć tych trzech rzeczy w jedno. Tymczasem prawda wygląda tak, że w przypadku „Tsimtsuma” te trzy elementy się połączyły, a potem statek zatonął.

[milczenie]

Pan Okamoto: – A co z tym Francuzem?

– To znaczy?

– Dwóch niewidomych spotyka się w dwóch szalupach na Pacyfiku – czy taki zbieg okoliczności nie wydaje się panu mało prawdopodobny?

– Oczywiście.

– My uważamy, że zbyt nieprawdopodobny.

– Tak samo jak wygrana w totalizatora, a jednak ktoś zawsze wygrywa.

– Uważamy to za coś wyjątkowo nieprawdopodobnego.

– Ja też.

– Mówiłem, żeby wziąć dzień wolnego. Rozmawialiście o jedzeniu?

– Owszem.

– Francuz znał się na tym doskonale.

– O ile można to w ogóle nazwać jedzeniem.

– Kucharz na „Tsimtsumie” był Francuzem.

– Francuzów jest na świecie pełno.

– Ale może Francuz, którego pan spotkał, to był ten kucharz?

– Może. Skąd mam wiedzieć? Nigdy go nie widziałem. Byłem ślepy. A potem Richard Parker pożarł go żywcem.

– Ach, jak się dobrze dla pana złożyło.

– Wcale nie. To było straszne i odrażające. A przy okazji: jak wytłumaczycie obecność kości surykatek w łodzi?

– Owszem, były tam kości jakiegoś zwierzątka…

– Nie jednego!

– …jakichś zwierzątek. Pewnie pochodziły ze statku.

– Nie mieliśmy w zoo surykatek.

– My nie mamy dowodów na to, że to kości surykatek.

Pan Chiba: – Może to kości bananów! Ha, ha, ha, ha, ha!

– Zamknij się, Atsuro!

– Najmocniej przepraszam, Okamoto-san. To ze zmęczenia.

– Przynosisz hańbę naszej służbie państwowej. Kompromitujesz nasz urząd!

– Najmocniej przepraszam, Okamoto-san.

Pan Okamoto: – To mogą być kości jakiegoś innego zwierzątka.

– To były surykatki.

– Mogły to być mangusty.

– Naszych mangust z zoo nie sprzedaliśmy. Zostały w Indiach.

– Mogły się zalęgnąć na statku, tak jak szczury. Mangusty są w Indiach bardzo pospolite.

– Mangusty jako plaga?

– A czemu nie?

– Kto przeniósłby kilkanaście mangust do szalupy na wzburzonym oceanie? Przyzna pan, że to mało prawdopodobne.

– Bardziej prawdopodobne niż pewne rzeczy, o których usłyszeliśmy od pana w ciągu ostatnich dwóch godzin. Może mangusty były już w szalupie, tak jak szczur, o którym pan opowiadał.

– Zdumiewająca jest ta liczba zwierząt w szalupie.

– Istotnie, zdumiewająca.

– Prawdziwa dżungla.

– Owszem.

– Te kości to kości surykatek. Oddajcie je do przebadania specjalistom.

– Nie zostało ich wiele. I nie było łebków.

– Używałem ich jako przynęty.

– Wątpliwe, żeby jakikolwiek specjalista potrafił określić, czy to kości surykatek, czy mangust.

– To znajdźcie biegłego sądowego w zakresie zoologii.

– No dobrze, panie Patel! Wygrał pan. Nie potrafimy wytłumaczyć obecności kostek surykatek w szalupie – jeśli są to rzeczywiście kości surykatek. Ale nie to jest przedmiotem naszego zainteresowania. Jesteśmy tu dlatego, że japoński frachtowiec, własność Oika Shipping Company, pływający pod panamską banderą, utonął na Oceanie Spokojnym.

– Nigdy tego nie zapomnę, nawet na chwilę. Straciłem całą swoją rodzinę.

– Bardzo nam przykro.

– Nie tak jak mnie.

[długie milczenie]

Pan Chiba: – No i co dalej?

Pan Okamoto: – Nie wiem.

[długie milczenie]

Pi Patel: – Może ciasteczko?

Pan Okamoto: – Bardzo chętnie. Dziękuję.

Pan Chiba: – Dziękuję.

[długie milczenie]

Pan Okamoto: – Piękny mamy dzień.

Pi Patel: – Tak. Słoneczny.

[długie milczenie]

Pi Patel: – Panowie pierwszy raz w Meksyku?

Pan Okamoto: – Tak, pierwszy.

– Ja też.

[długie milczenie]

Pi Patel: – A więc nie podobała się panom moja opowieść?

Pan Okamoto: – Ależ nie, bardzo nam się podobała. Prawda, Atsuro? Będziemy ją bardzo długo pamiętać.

Pan Chiba: – O, tak.

[milczenie]

Pan Okamoto: – Jako prowadzący dochodzenie, chcielibyśmy się jednak dowiedzieć, co się naprawdę zdarzyło.

– Co się naprawdę zdarzyło?

– Tak.

– Więc chce pan usłyszeć inną opowieść?

– Hmm… nie. Chcielibyśmy się tylko dowiedzieć, co zdarzyło się naprawdę.

– Ale czy mówienie o czymś nie przekształca się zawsze w jakąś opowieść?

– Może tak to wygląda w języku angielskim. W japońskim słowo „opowieść” zawiera w sobie element zmyślenia, fikcji. A my nie chcemy żadnej fikcji. Chcemy, jak to wy mówicie, suchych faktów.

– A czy opowiadanie o czymś za pomocą słów, obojętne, angielskich czy japońskich, nie jest samo w sobie wymyślaniem?

– Hmm.

– Słowo samo w sobie nie ma jednego określonego znaczenia. Jego znaczenie zależy od tego, jak je rozumiemy, prawda? Rozumiejąc coś w określony sposób, nadajemy temu czemuś znaczenie. Czy wobec tego życie nie jest rodzajem opowieści?

– Ha, ha, ha! Jest pan bardzo inteligentny, panie Patel.

Pan Chiba: – O czym on mówi?

– Nie mam pojęcia.

Pi Patel: – Chce pan słów, które odzwierciedlają rzeczywistość?

– Tak.

– Słów, które nie zaprzeczają rzeczywistości?

– No właśnie.

– Ale tygrysy nie zaprzeczają rzeczywistości.

– Och, błagam, skończmy z tygrysami.

– Wiem, czego pan chce. Chce pan opowieści, która nie będzie pana zaskakiwać. Która potwierdzi to, co pan już wie. Która nie zmusi pana do patrzenia wyżej, dalej czy inaczej. Chce pan banalnej historyjki. Pozbawionej dynamiki. Chce pan suchych, jałowych faktów.

– Hmm…

– Chce pan opowieści bez zwierząt.

– Tak!

– Bez tygrysów i orangutanów.

– Właśnie.

– Bez hien i zebr.

– Otóż to.

– Bez surykatek i mangust.

– Nie chcemy ich.

– Bez żyraf i hipopotamów.

– Zatkamy sobie uszy!

– A więc zgadłem. Chcecie historii bez zwierząt.

– Chcemy historii bez zwierząt, która wyjaśniałaby zatonięcie „Tsimtsuma”.

– Dajcie mi, proszę, chwilkę czasu.

– Oczywiście. Myślę, że wreszcie ruszyliśmy z miejsca. Miejmy nadzieję, że będzie mówił z sensem.

[długie milczenie]

– Oto moja inna opowieść.

– Doskonale.

– Statek tonął. Wydawał z siebie dźwięki podobne do potwornych, metalicznych beknięć. Przeróżne szczątki znikały z bulgotem w oceanie. Znalazłem się w wodzie. Przebierając nogami, zacząłem płynąć w stronę szalupy. Było to najtrudniejsze zadanie pływackie w moim życiu. Wydawało mi się, że tkwię w miejscu. Zachłystywałem się wodą. Zmarzłem. Szybko traciłem siły. Utonąłbym, gdyby kucharz nie rzucił mi koła ratunkowego i nie wciągnął mnie do łodzi. Kiedy się w niej znalazłem, runąłem bez sił na dno.

Przeżyło nas czworo. Matka uchwyciła się siatki z bananami i dopłynęła do szalupy. Kucharz i jeden z marynarzy byli w szalupie już wcześniej.

Jadł muchy. To znaczy kucharz. Nie upłynął jeszcze nawet jeden dzień. Mieliśmy zapas żywności i wody, który wystarczał na całe tygodnie. Mieliśmy też sprzęt do połowu ryb i destylatory do wody. Nie było powodu, by wątpić w to, że zostaniemy wkrótce uratowani. Ale on wciąż wymachiwał rękami, łapał muchy i jadł je żarłocznie. Od samego początku ogarnął go paniczny strach przed głodem. Wymyślał nam od idiotów i głupców, bo nie uczestniczyliśmy w tym jego ucztowaniu. Byliśmy obrażeni i czuliśmy obrzydzenie, ale nie okazywaliśmy tego. Staraliśmy się być bardzo uprzejmi. Kucharz był człowiekiem całkiem obcym, do tego cudzoziemcem. Matka z uśmiechem kręciła głową i podnosiła rękę w geście odmowy. Ten osobnik był odrażający. Pochłaniał wszystko niczym śmietnik. Zjadł też szczura. Pociął go na kawałki i ususzył na słońcu. Muszę tu szczerze wyznać, że zjadłem kawałeczek, maleńki, kiedy matka nie patrzyła. Byłem taki głodny! Ten kucharz był strasznym brutalem, człowiekiem gwałtownym i obłudnikiem.

Marynarz był bardzo młody. To znaczy starszy ode mnie, pewnie miał dwadzieścia parę lat, ale skacząc ze statku, złamał nogę i przez swoje cierpienie robił wrażenie dziecka. Był piękny. Miał gładką twarz bez zarostu i jasną, jakby świetlistą karnację. Wszystko – ta szeroka twarz, płaski nos, wąskie, skośne oczy – miało w sobie jakąś szlachetność. Uważałem, że wygląda jak chiński cesarz. Cierpiał straszliwie. Nie znał po angielsku ani jednego słowa, nawet takiego jak yes, no, hello czy thank you. Mówił tylko po chińsku. Nie rozumieliśmy go w ogóle. Musiał się czuć bardzo samotny. Kiedy płakał, matka siadała obok niego, brała jego głowę na kolana i trzymała go za rękę. Było to bardzo, bardzo smutne. Cierpiał, a my nie mogliśmy nic zrobić.

Miał złamaną kość udową, i to tak, że sterczała, przebiwszy skórę. Krzyczał z bólu. Ułożyliśmy mu tę nogę najlepiej, jak potrafiliśmy, i pilnowaliśmy, żeby regularnie jadł i pił. Ale wdała się gangrena. Choć codziennie odsączaliśmy ropę, było coraz gorzej. Stopa mu sczerniała i spuchła jak bania.

To był pomysł kucharza. Ten straszliwy brutal zdominował nas całkowicie. Powiedział nam szeptem, że gangrena będzie się rozszerzać i że jedynym ratunkiem jest amputacja nogi. A ponieważ jest złamana w udzie, wystarczy przeciąć mięśnie i założyć opaskę uciskową. Jeszcze mam w uszach ten jego złowrogi szept. Już on sam zrobi wszystko, co trzeba, żeby ratować życie marynarza, powiedział, ale my musimy biedaka przytrzymać. Zaskoczenie miało być jedynym środkiem znieczulającym. Rzuciliśmy się na rannego. Ja z matką trzymaliśmy go za ręce, a kucharz usiadł na jego zdrowej nodze. Marynarz wił się i krzyczał przeraźliwie. Jego pierś unosiła się i opadała gwałtownie. Kucharz operował nożem bardzo szybko i zręcznie. Po chwili noga odpadła. Matka i ja puściliśmy chłopca i natychmiast odeszliśmy jak najdalej. Myśleliśmy, że kiedy go puścimy, przestanie walczyć. Że będzie leżał spokojnie. Ale on natychmiast usiadł. Jego krzyki były tym straszniejsze, że niezrozumiałe. Krzyczał, a my patrzyliśmy na niego, skamieniali. Wszędzie była krew. Kontrast pomiędzy szaleńczą ruchliwością nieszczęsnego marynarza a potulnością i bezruchem nogi leżącej na dnie łodzi był upiorny. Patrzył wciąż na swą kończynę, jakby ją błagał, żeby do niego wróciła. W końcu osunął się na dno łodzi. Przystąpiliśmy pośpiesznie do działania. Kucharz naciągnął skórę, owinęliśmy kikut kawałkiem szmatki i zawiązaliśmy liną, żeby zatamować krew. Ułożyliśmy marynarza najwygodniej, jak się dało, na materacu z kamizelek ratunkowych i pilnowaliśmy, żeby nie zmarzł. Myślałem sobie, że to wszystko na nic się nie zda. Nie wierzyłem, żeby istota ludzka mogła wytrzymać tyle bólu, przeżyć taką straszliwą krwawą operację. Jęczał przez cały wieczór i całą noc; oddech miał chrapliwy i nierówny. Co jakiś czas wstrząsały nim konwulsyjne dreszcze. Byłem pewien, że nie dotrwa do rana.

Trzymał się kurczowo życia. O świcie wciąż żył. Tracił i odzyskiwał przytomność. Matka dała mu wody. Przypadkiem natrafiłem wzrokiem na odciętą nogę. O mało nie zemdlałem. W zamieszaniu została odsunięta na bok i zapomniana w ciemnościach. Sączyło się z niej osocze, wyglądała na cieńszą niż przed amputacją. Wziąłem kamizelkę i wykorzystując ją jako rękawicę, podniosłem nogę.

– Co robisz? – zapytał kucharz.

– Wyrzucam to za burtę – odparłem.

– Nie bądź idiotą. Wykorzystamy ją jako przynętę. Przecież o to chodziło.

Wydawało się, że natychmiast pożałował tych ostatnich słów, bo głos mu jakby zamarł. Odwrócił się do mnie plecami.

– O to chodziło? Co pan chce przez to powiedzieć?

Udawał, że jest czymś zajęty.

– Czy mamy rozumieć – powiedziała matka podniesionym głosem – że ucięliśmy temu biednemu chłopcu nogę nie po to, żeby mu ratować życie, ale żeby zdobyć przynętę?

Milczał.

– Niech pan odpowie! – zawołała matka.

Podniósł wzrok niczym przyparta do muru bestia i przeszył ją świdrującym spojrzeniem.

– Nasze zapasy są na wyczerpaniu – warknął. – Albo zdobędziemy więcej żywności, albo zginiemy.

Odwzajemniła jego przeszywające spojrzenie.

– Zapasy wcale nie są na wyczerpaniu! Mamy pod dostatkiem pożywienia i wody. Mamy mnóstwo sucharów, więc możemy przetrwać do chwili, kiedy nadejdzie ratunek.

Sięgnęła po pojemnik, w którym trzymaliśmy pootwierane paczki sucharów. Poczuła, że jest dziwnie lekki. W środku zaszeleściły jakieś okruchy.

– A to co? – Otworzyła pojemnik. – Gdzie są suchary? Jeszcze wieczorem pojemnik był pełny!

Kucharz odwrócił wzrok. Ja też uciekłem ze spojrzeniem w bok.

– Ty samolubny potworze! – zawołała matka do kucharza. – Zapasy się wyczerpują, bo ty je zżerasz po kryjomu!

– On się też poczęstował – powiedział kucharz, wskazując na mnie ruchem głowy.

Matka odwróciła się do mnie. Serce mi zamarło.

– Czy to prawda, Piscine?

– To było w nocy, mamo. Byłem zaspany i bardzo głodny. On mi dał suchara. Zjadłem zupełnie bezmyślnie…

– Tylko jednego, czyżby? – zapytał kucharz szyderczo.

Teraz z kolei odwróciła wzrok matka. Cały gniew z niej wyparował. Bez słowa powróciła do cierpiącego marynarza.

Wolałbym, żeby się gniewała. Żeby mnie jakoś ukarała. Wszystko byłoby lepsze niż to milczenie. Zacząłem poprawiać kamizelki, na których leżał marynarz, żeby tylko być blisko niej.

– Przepraszam, mamo, wybacz mi – wyszeptałem. Łzy napłynęły mi do oczu. Kiedy podniosłem wzrok, zobaczyłem, że i ona jest bliska płaczu. Ale nie patrzyła na mnie. Jej wzrok utkwił gdzieś w przestrzeni, jakby nawiedziło ją jakieś wspomnienie.

– Jesteśmy sami, Piscine, całkiem sami – powiedziała głosem, który odebrał mi wszelką nadzieję. Jeszcze nigdy w życiu nie czułem się tak samotny, jak wtedy. Byliśmy w szalupie od dwóch tygodni i zaczynaliśmy już za to płacić. Coraz trudniej było nam wierzyć, że ojciec i Ravi ocaleli z katastrofy.

Kiedy się odwróciliśmy, kucharz trzymał nogę za kostkę i wkładał ją do wody, żeby ją opłukać. Matka zasłoniła marynarzowi oczy.

Umarł spokojnie, życie uszło z niego jak osocze z nogi. Kucharz natychmiast go poćwiartował. Noga okazała się marną przynętą. Zgangrenowane mięso było zbyt zepsute, żeby mogło utrzymać się na haczyku; po prostu rozpuszczało się w wodzie. Dla tego potwora kucharza wszystko było przydatne, nic nie mogło się zmarnować. Pociął na kawałeczki wszystko, łącznie ze skórą i jelitami, co do centymetra. Wykorzystał nawet genitalia. Kiedy skończył z tułowiem, zabrał się do kończyn. Matka i ja kiwaliśmy się tylko jednostajnie, sparaliżowani grozą.

– Jak możesz robić coś takiego, ty potworze! – zawołała w pewnej chwili matka. – Gdzie twoje człowieczeństwo? Gdzie poczucie przyzwoitości? Co ci zrobił ten biedny chłopiec? Ty potworze! Ty ohydny potworze!

Kucharz odpowiedział w sposób niewiarygodnie wulgarny.

– Na miłość boską, przynajmniej zakryj mu twarz! – zawołała matka. Trudno było znieść widok tej pięknej, szlachetnej i łagodnej twarzy w połączeniu z tym, co było poniżej. Kucharz zabrał się do głowy i na naszych oczach oskalpował nieszczęśnika, ściągając całą skórę twarzy. Zaczęliśmy wymiotować.

Kiedy skończył, wyrzucił zmasakrowany kadłub za burtę. Wkrótce całą łódź pokryły paski mięsa i kawałki organów wyłożone do wysuszenia. Kuliliśmy się ze zgrozy. Staraliśmy się na nie nie patrzeć. Woń mięsa długo nie wietrzała.

Kiedy w pewnej chwili kucharz zbliżył się do matki, uderzyła go z całej siły w twarz. Taki czyn był z jej strony aktem szokującym. I heroicznym. Był wyrazem najwyższego oburzenia, współczucia, żalu i odwagi. Zrobiła to dla uczczenia pamięci biednego marynarza. Żeby ocalić jego godność.

Byłem oszołomiony. Kucharz też. Stał bez ruchu, oniemiały. Matka patrzyła mu prosto w twarz. Zauważyłem, że kucharz unika jej wzroku.

Wycofaliśmy się do swoich azyli. Starałem się być blisko niej. Przepełniało mnie uczucie podziwu pomieszane z nikczemnym strachem.

Matka nie spuszczała oka z kucharza. Dwa dni później przyłapała go. Starał się to robić dyskretnie, ale przyłapała go w chwili, kiedy podnosił rękę do ust.

– Widziałam! – zawołała. – Widziałam, jak zjadłeś kawałek! A mówiłeś, że to na przynętę. Wiedziałam! Ty potworze! Ty bestio! Jak mogłeś? To był człowiek! Twój bliźni!

Jeśli spodziewała się, że kucharz się zawstydzi, że wypluje mięso, że załamie się i wyrazi skruchę, była w błędzie. Żuł dalej, jak gdyby nigdy nic. Więcej, zadarł ostentacyjnie głowę i całkiem otwarcie wsunął pasemko mięsa do ust.

– Zupełnie jak wieprzowina – mruknął. Potem skupił się na łapaniu ryb.

Zajmowaliśmy przeciwległe końce łodzi. To zdumiewające, jak samą siłą woli można zbudować mur. Całe dnie upływały nam tak, jakby go wcale nie było.

Nie mogliśmy go jednak zignorować całkowicie. Był człowiekiem brutalnym, ale przy tym praktycznym. Miał zręczne ręce i znał morze. Miał też mnóstwo pomysłów. To właśnie on pomyślał o zbudowaniu tratwy, żeby łatwiej było łapać ryby. Jeśli w ogóle przetrwaliśmy tak długo, to tylko dzięki niemu. Pomagałem mu, jak mogłem. Był bardzo popędliwy, wciąż na mnie wrzeszczał i ubliżał mi.

Ani matka, ani ja nie zjedliśmy nawet kawałka ciała marynarza, pomimo osłabienia, jakim za to płaciliśmy. Zaczęliśmy jednak jeść to, co złowił kucharz. Moja matka, wegetarianka od urodzenia, zmusiła się do jedzenia surowych ryb i żółwi. Znosiła to bardzo źle. Nigdy nie przezwyciężyła obrzydzenia. Mnie przyszło to łatwiej. Przekonałem się o trafności porzekadła, że głód to najlepszy kucharz.

Kiedy wyrok śmierci zostaje odroczony, nie sposób nie żywić ciepłych uczuć dla tego, komu to odroczenie zawdzięczamy. Byliśmy bardzo podnieceni, kiedy kucharz wciągał do łodzi żółwia lub wspaniałą, wielką koryfenę. Uśmiechaliśmy się wtedy szeroko, a pierś nam wzbierała owymi ciepłymi uczuciami, które pozostawały w sercu jeszcze bardzo długo. Matka rozmawiała z kucharzem w kulturalny sposób, a nawet żartowała. W porze malowniczych zachodów słońca życie w szalupie wydawało się nawet całkiem znośne. W takich chwilach patrzyłem na niego – tak! – z czułością. Więcej, z miłością. Wyobrażałem sobie, że jesteśmy przyjaciółmi na śmierć i życie. To prawda, był szorstki, nawet wtedy, gdy miał dobry nastrój, ale udawaliśmy, nawet przed sobą, że tego nie dostrzegamy. Zapewniał nas, że w końcu natrafimy na jakąś wyspę. To była nasza największa nadzieja. Wypatrywaliśmy oczy, badając wzrokiem horyzont, ale wyspa się nie pojawiała. Właśnie wtedy zaczął podkradać żywność i wodę.

Płaski i nieskończony Pacyfik był jak mur, który otaczał nas ze wszystkich stron. Nie wyobrażałem sobie, żebyśmy się kiedykolwiek przez ten mur przebili.

W końcu ją zabił. Kucharz zabił moją matkę. Konaliśmy z głodu. Byłem słaby jak mucha. Nie mogłem utrzymać schwytanego żółwia. Straciliśmy go z mojej winy. Kucharz uderzył mnie w twarz. Matka uderzyła kucharza. Oddał jej. Odwróciła się do mnie i powiedziała: – Uciekaj! – popychając mnie w stronę tratwy. Skoczyłem za burtę. Myślałem, że ona skoczy za mną. Wylądowałem w wodzie. Wgramoliłem się na tratwę. Tymczasem w szalupie wywiązała się walka. Patrzyłem na to całkiem biernie. Moja matka walczyła z rosłym mężczyzną. Był przebiegły i muskularny. Schwycił ją za przegub i wykręcił jej rękę. Matka krzyknęła i upadła. Rzucił się na nią. Błysnął nóż. Podniósł go. Opuścił. Kiedy go znów podniósł, nóż był czerwony. Podnosił się i opadał. Nie widziałem matki. Leżała na dnie łodzi. Widziałem tylko jego. W końcu znieruchomiał. Podniósł głowę i spojrzał w moją stronę. Rzucił czymś we mnie. Nitka krwi chlasnęła mnie w twarz. Żadne uderzenie biczem nie mogłoby mnie bardziej zaboleć. Trzymałem w rękach głowę swojej matki. Odrzuciłem ją. Utonęła w obłoku krwi, ciągnąc za sobą warkocz jak ogon. Ryby zanurkowały spiralnie za nią, ale nagle pojawił się długi, szary cień rekina i głowa zniknęła. Podniosłem wzrok. Nie dostrzegłem kucharza. Ukrył się na dnie łodzi. Pokazał się ponownie, kiedy wyrzucał ciało mojej matki za burtę. Usta miał całe czerwone. W wodzie zakotłowało się od ryb.

Spędziłem resztę dnia i noc na tratwie, cały czas patrząc na niego. Nie padło ani jedno słowo. Mógł odciąć tratwę. Ale nie zrobił tego. Trzymał mnie blisko siebie, jak wyrzut sumienia.

Rano, kiedy mogłem go już widzieć wyraźnie, przyciągnąłem tratwę do łodzi i przeszedłem na nią. Byłem bardzo słaby. Kucharz nie odezwał się słowem. Ja czułem dziwny spokój. Zobaczyłem, że złapał właśnie żółwia. Dał mi się napić jego krwi. Sprawił go i wyłożył mi najlepsze kąski na środkowej ławce. Zjadłem wszystko.

Potem stoczyliśmy walkę i zabiłem go. jego twarz pozbawiona była wyrazu; nie było na niej ani rozpaczy, ani gniewu, nie było strachu ani bólu. Dał za wygraną. Pozwolił się zabić, choć nie bez walki. Wiedział, że posunął się za daleko, nawet według jego własnych, bestialskich standardów. Przekroczył pewną granicę i nie chciał dłużej żyć. Ale do końca nie okazał skruchy. Dlaczego tak uparcie pielęgnujemy zło w sobie?

Nóż leżał przez cały czas na ławce. Obaj o tym wiedzieliśmy. Mógł mnie nim od razu zaatakować. Ale położył go na ławce i ja po ten nóż sięgnąłem. Uderzyłem go w brzuch. Twarz wykrzywił mu grymas, ale nadal stał. Wyciągnąłem nóż i ugodziłem go po raz drugi. Trysnęła krew. Mimo to wciąż nie upadał. Patrząc mi w oczy, leciutko uniósł głowę. Czy chciał mi w ten sposób coś podpowiedzieć? Zrozumiałem, że tak. Uderzyłem go w szyję, tuż obok jabłka Adama. Runął ciężko jak głaz. I skonał. Bez słowa, nawet tego ostatniego. Wypluł tylko z charkotem trochę krwi. Nóż ma potworną dynamikę; kiedy nabierze impetu, trudno go zatrzymać. Dźgałem go raz za razem. Jego krew działała kojąco na spękaną skórę rąk. Serce stawiało opór – te wszystkie rurki i przewody łączące je z organizmem. Udało mi się je w końcu wyrwać. Było przepyszne, znacznie smaczniejsze niż żółwie. Zjadłem też wątrobę. Odkrawałem wielkie kawały mięsa.

To był bardzo zły człowiek. Co gorsza, wyzwolił zło we mnie – egoizm, gniew, bezwzględność. Muszę z tym żyć.

Zaczęła się samotność. Zwróciłem się do Boga. Przeżyłem.

[długie milczenie]

Czy to lepsza wersja? Jest w niej coś, w co trudno uwierzyć? Coś, co należałoby zmienić?

Pan Chiba: – Co za straszliwa historia.

[długie milczenie]

Pan Okamoto: – Zebra złamała nogę i tajwański marynarz złamał nogę, zauważył pan?

– Nie zauważyłem.

– I hiena odgryzła tę nogę, tak jak kucharz odciął nogę marynarzowi.

– Och, Okamoto-san, jest pan bardzo spostrzegawczy.

– A ten ślepy Francuz w innej szalupie, którego spotkali – czy nie wyznał, że zabił mężczyznę i kobietę?

– To prawda.

– Kucharz zabił marynarza i matkę chłopca.

– Niesamowite.

– Obie wersje pasują do siebie.

– A więc tajwański marynarz to zebra, matka chłopca to orangutan, a kucharz… to hiena, co by oznaczało, że on sam jest tygrysem!

– No tak. Tygrys zabił hienę – i ślepego Francuza – tak jak on zabił kucharza.

Pi Patel: – Macie panowie jeszcze batonik?

Pan Chiba: – Bardzo proszę!

– Dziękuję.

Pan Chiba: – Ale co by to oznaczało, Okamoto-san?

– Nie mam pojęcia.

– A co z tą wyspą? Kim są surykatki?

– Nie wiem.

– A zęby? Czyje zęby były na drzewie?

– Nie wiem. Nie siedzę w głowie tego chłopca.

[długie milczenie]

Pan Okamoto: – Przepraszam, że o to pytam, ale czy kucharz nie mówił czegoś o zatonięciu „Tsimtsuma”?

– W tej drugiej historii?

– Tak.

– Nie mówił.

– Nie napomykał o żadnych okolicznościach, które mogłyby rzucić światło na to, co stało się wczesnym rankiem 2 lipca?

– Nie.

– O przyczynach natury mechanicznej lub związanych z konstrukcją statku?

– Nie.

– O jakichś innych statkach lub obiektach na oceanie?

– Nie.

– W ogóle nie potrafił wyjaśnić przyczyn zatonięcia „Tsimtsuma”?

– Nie.

– Czy mówił, dlaczego nie wysłali sygnału SOS?

– A gdyby nawet wysłali, to co? O ile wiem, kiedy tonie przerdzewiała, zdezelowana łajba, która nie ma szczęścia wieźć ropy naftowej, i to w ilościach zdolnych zniszczyć cały ekosystem, nie obchodzi to psa z kulawą nogą. Taki statek pozostawia się na pastwę losu.

– Kiedy spółka Oika zorientowała się, że dzieje się coś niedobrego, było za późno. Byliście za daleko, żeby ratować was z powietrza. Polecono statkom na tym obszarze, aby zaostrzyły czujność. Z ich raportów wynikało, że nie dostrzeżono niczego.

– A skoro już o tym mowa: nie tylko statek był do bani. Także załoga: ponurzy, antypatyczni ludzie, którzy udawali, że ciężko pracują, kiedy pojawiał się oficer, ale nie robili nic, kiedy oficera w pobliżu nie było. Nie znali słowa po angielsku, więc nie można się było z nimi porozumieć. Od niektórych jechało alkoholem już w południe. Kto wie, co ci idioci mogli zmalować? Oficerowie…

– Co pan przez to rozumie?

– Przez co?

– Przez to „co ci idioci mogli zmalować?”.

– To, że po pijanemu mogło im odbić i wypuścili zwierzęta.

Pan Chiba: – Kto miał klucze od klatek?

– Ojciec.

Pan Chiba: – Jak mogli otworzyć klatki, skoro nie mieli kluczy?

– Nie wiem. Może łomami.

Pan Chiba: – Po co mieliby to robić? Po co ktoś wypuszczałby dzikie zwierzęta z klatek?

– Nie wiem. Trudno odgadnąć, co się dzieje w głowie pijanego. Mogę tylko powiedzieć, co się stało. Zwierzęta zostały wypuszczone.

Pan Okamoto: – Przepraszam bardzo, czy ma pan jakieś zastrzeżenia co do kwalifikacji załogi?

– Bardzo poważne.

– Czy widział pan jakiegoś oficera, który był pod wpływem alkoholu?

– Nie.

– Ale widział pan pijanych marynarzy?

– Tak.

– Czy oficerowie działali w sposób kompetentny i profesjonalny?

– Nie mieliśmy z nimi żadnej styczności. Nigdy nie zbliżali się do zwierząt.

– Chodzi mi o dowodzenie statkiem.

– Skąd mam wiedzieć? Czy sądzi pan, że spotykaliśmy się z nimi codziennie przy herbatce? Mówili po angielsku, ale wcale nie dużo lepiej niż załoga. Dawali nam do zrozumienia, że nie jesteśmy mile widziani w mesie i podczas posiłków prawie się do nas nie odzywali. Mówili cały czas po japońsku, jakby nas tam nie było. Byliśmy dla nich po prostu nędzną indyjską rodziną z kłopotliwym ładunkiem. W końcu zaczęliśmy jadać samotnie, w kajucie rodziców. Mój brat Ravi mawiał: „Przygoda wzywa!”, i tylko poczucie uczestnictwa w przygodzie pozwalało mi jakoś znieść ten rejs. Większość czasu spędzaliśmy na czyszczeniu klatek z nawozu i na karmieniu zwierząt. Ojciec pełnił funkcję weterynarza. Dopóki zwierzęta były zdrowe, dopóty wszystko było w porządku. A czy oficerowie byli kompetentni, tego nie wiem.

– Mówi pan, że statek przechylił się na burtę? – Tak.

– I że był też przechył w stronę rufy?

– Tak.

– A więc najpierw zatonęła część rufowa?

– Tak.

– A nie dziób?

– Nie.

– Jest pan pewien? Był przechył do tyłu?

– Tak.

– Czy statek zderzył się z jakąś inną jednostką?

– Nie widziałem żadnej innej jednostki.

– A może uderzył w jakiś inny obiekt?

– Ja tego w każdym razie nie widziałem.

– Czy widać było, że uderzył w dno?

– Nie, zniknął pod wodą.

– Czy po opuszczeniu Manili zauważył pan jakieś problemy mechaniczne?

– Nie.

– Czy, pana zdaniem, ładunek był odpowiednio zabezpieczony?

– Płynąłem statkiem pierwszy raz w życiu. Nie wiem, jak powinno to wyglądać.

– Jest pan pewien, że usłyszał pan eksplozję?

– Tak.

– A jakieś inne odgłosy?

– Setki.

– Myślę o takich, które tłumaczyłyby zatonięcie.

– Takich nie słyszałem.

– Powiedział pan, że statek zatonął szybko.

– Tak.

– Mógłby pan określić, jak długo to trwało?

– Trudno powiedzieć. To poszło błyskawicznie. Myślę, że wszystko trwało niespełna dwadzieścia minut.

– I dookoła było pełno różnych szczątków?

– Tak.

– Czy, pana zdaniem, w statek mogła uderzyć tak zwana fenomenalna fala?

– Nie sądzę.

– Ale szalał sztorm?

– Morze było wzburzone. Wiał wicher i padało.

– Jak wysokie były fale?

– Bardzo wysokie. Na dwadzieścia pięć-trzydzieści stóp.

– Czyli właściwie średnie.

– Ale nie dla kogoś, kto znajdzie się w szalupie.

– Tak, oczywiście. Mówię o frachtowcu.

– Może były wyższe. Nie wiem. Pogoda była taka, że truchlałem ze strachu, to jedno wiem na pewno.

– Mówił pan, że pogoda szybko się zmieniała. Zaraz po tym, jak statek zatonął, nastał piękny dzień, tak, zdaje się, pan powiedział.

– Tak.

– Wygląda na to, że był to tylko przelotny szkwał.

– Ale zatopił statek.

– I właśnie to nas tak dziwi.

– Cała moja rodzina zginęła.

– Bardzo nam przykro.

– Na pewno nie tak, jak mnie.

– A zatem co się stało, panie Patel? Jesteśmy zdezorientowani. Wszystko było niby normalnie i nagle…

– I nagle statek normalnie utonął.

– Dlaczego?

– Nie wiem. To panowie powinniście wiedzieć. Jesteście ekspertami. Spróbujcie spożytkować swoją wiedzę.

– Nic z tego nie rozumiemy,

[długie milczenie]

Pan Chiba: – I co teraz?

Pan Okamoto: – Poddajemy się. Tajemnica zatonięcia „Tsimtsuma spoczywa na dnie Pacyfiku.

[długie milczenie]

Pan Okamoto: – A więc tak to wygląda. Chyba już pójdziemy. No cóż, panie Patel, myślę, że wiemy już wszystko, co trzeba. Bardzo nam pan pomógł. Dziękujemy panu bardzo za współpracę.

– Nie ma za co. Zanim panowie pójdą, chciałbym o coś zapytać. – Tak?

– „Tsimtsum” zatonął 2 lipca 1977 roku.

– Tak.

– A ja, jedyny pasażer ocalały z katastrofy, dotarłem do wybrzeży Meksyku 14 lutego 1978 roku.

– Zgadza się.

– Opowiedziałem panom dwie historie obejmujące 227 dni.

– Tak jest.

– Żadna z nich nie wyjaśnia zagadki zatonięcia statku.

– Żadna.

– Nie ma w nich dla was żadnej istotnej różnicy.

– To prawda.

– Nie możecie stwierdzić, która jest prawdziwa, a która nie. Musicie mi wierzyć na słowo.

– Chyba tak.

– W obu statek tonie, cała moja rodzina ginie, a ja doznaję cierpień.

– Tak, to prawda.

– Proszę mi wobec tego powiedzieć: skoro nie ma pomiędzy nimi różnicy i żadnej nie da się potwierdzić, którą panowie wolą? Która jest lepsza: ta ze zwierzętami, czy ta bez zwierząt?

Pan Okamoto: – Ciekawe pytanie…

Pan Chiba: – Ta ze zwierzętami.

Pan Okamoto: – Tak. Historia ze zwierzętami jest lepsza.

Pi Patel: – Dziękuję. I tak samo jest z Bogiem.

[milczenie]

Pan Chiba: – Co on powiedział?

Pan Okamoto: – Nie wiem.

Pan Chiba: – Proszę spojrzeć, on, płacze.

[długie milczenie]

Pan Okamoto: – Będziemy po drodze uważać. Nie chcielibyśmy się natknąć na Richarda Parkera.

Pi Patel: – Proszę się nie martwić, nie natkniecie się. Ukrył się w takim miejscu, gdzie nigdy go nie znajdziecie.

Pan Okamoto: – Dziękujemy, że zechciał pan nam poświęcić tyle czasu, panie Patel. jesteśmy bardzo wdzięczni. I naprawdę szczerze panu współczujemy z powodu tego, co się stało.

– Dziękuję.

– Co pan teraz zamierza?

– Chyba pojadę do Kanady.

– A nie z powrotem do Indii?

– Nie. Teraz nie mam tam do czego wracać. Najwyżej do smutnych wspomnień.

– Wie pan oczywiście, że otrzyma pan pieniądze z ubezpieczenia.

– Ach…

– Tak. Oika będzie z panem w kontakcie,

[milczenie]

Pan Okamoto: – Chyba już pójdziemy. Wszystkiego najlepszego, panie Patel.

Pan Chiba: – Wszystkiego najlepszego.

– Dziękuję.

Pan Okamoto: – Do widzenia.

Pan Chiba: – Do widzenia.

Pi Patel: – Może trochę ciasteczek na drogę?

Pan Okamoto: – Chętnie.

– Proszę, po trzy dla każdego.

– Dziękuję.

Pan Chiba: – Dziękuję.

– Nie ma za co. Do widzenia. Bóg z wami, moi bracia.

– Dziękujemy. Bóg z panem, panie Patel. Pan Chiba: – Do widzenia.

Pan Okamoto: – Umieram z głodu. Chodźmy coś zjeść. Możesz to już wyłączyć.

ROZDZIAŁ 100

W swoim liście do mnie pan Okamoto wspominał tę rozmowę jako „trudną i zapadającą w pamięć”. Wspominał Piscine’a Molitora Patela jako chłopca „bardzo wychudzonego, bardzo upartego i bardzo bystrego”.

Jego raport w swojej zasadniczej części brzmiał następująco:

Jedyny ocalały pasażer nie potrafił rzucić światła na przyczyny zatonięcia „Tsimtsuma”. Statek zatonął najwyraźniej bardzo szybko, co wskazywałoby na powstanie rozległej wyrwy w kadłubie. Duża ilość rozmaitych szczątków zdaje się potwierdzać tę teorię. Jednak precyzyjne określenie przyczyn uszkodzenia kadłuba jest niemożliwe. Tego dnia nie odnotowano poważniejszych anomalii pogodowych w tym kwadrancie. Ocena pogody ze strony ocalałego jest czysto wrażeniowa i budzi wątpliwości. Pogoda mogła być co najwyżej jednym z dodatkowych czynników. Prawdopodobnie przyczyną zatonięcia był czynnik wewnętrzny. Ocalały twierdzi, że słyszał wybuch, co wskazywałoby na poważną awarię w maszynowni, być może eksplozję kotła, jest to jednak tylko spekulacja. Statek miał dwadzieścia dziewięć lat (stocznia firmy Erlandson i Skank w Malmö, 1948); generalny remont przeprowadzono w 1970 roku. Jedną z możliwych przyczyn katastrofy jest czynnik pogodowy w połączeniu ze zużyciem materiału i konstrukcji, ale to jedynie przypuszczenie. Tego dnia nie odnotowano na tym obszarze żadnych innych katastrof, a zatem wyklucza się kolizję statków. Możliwa jest kolizja z jakimiś szczątkami, jednak tej ewentualności nie da się zweryfikować. Eksplozję wyjaśniałoby zderzenie z pływającą miną, hipoteza ta wydaje się jednak zbyt fantastyczna, jako że najpierw zatonęła część rufowa, co wskazywałoby na to, że wyrwa w kadłubie powstała od strony rufy. Ocalały podał w wątpliwość kompetencje załogi, nie potrafi jednak powiedzieć nic o oficerach. Oika Shipping Company zapewnia, że ładunek był absolutnie legalny i bezpieczny i że armatorowi nic nie wiadomo o jakichkolwiek problemach z załogą czy oficerami.

Posiadane dowody i zeznania nie pozwalają na określenie przyczyn katastrofy. Oika uruchomi standardowe procedury związane z wypłatą świadczenia ubezpieczeniowego. Nie widzimy celowości podejmowania innych działań. Zaleca się zamknięcie sprawy.

Na marginesie informujemy, że relacja jedynego ocalałego, pana Piscine’a Molitora Patela, obywatela Indii, jest świadectwem wielkiej odwagi i woli przetrwania w obliczu niezwykle trudnych i tragicznych okoliczności. Na podstawie swych dotychczasowych doświadczeń prowadzący dochodzenie mogą stwierdzić, że ta dramatyczna historia nie ma sobie równych w całej historii katastrof morskich. Niewielu rozbitków może się poszczycić przeżyciem tak długiego okresu na oceanie, a już na pewno żaden tym, że przeżył w towarzystwie dorosłego tygrysa bengalskiego.

Загрузка...