Feely zmierza na północ

Feely miał przy sobie dwadzieścia jeden dolarów i siedemdziesiąt sześć centów, co oznaczało, że ma trzy możliwości wyboru. Mógł kupić bilet autobusowy do domu. Mógł kupić coś do jedzenia i podjąć próbę powrócenia do domu autostopem. Mógł wreszcie zaoszczędzić pieniądze i tkwić na tym rogu ulicy aż do zamarznięcia.

Śnieg padał tak gwałtownie, że z trudem widział drugą stronę ulicy. W cienkiej brązowej wiatrówce, trzymając ręce głęboko w kieszeniach, chronił się przed zimnem pod okapem zajazdu Billy’ego Beana. Była godzina piętnasta czterdzieści siedem, jednak warunki na dworze były takie, że z powodzeniem mogłaby to już być północ. Ośnieżone samochody mijające zajazd wyglądały jak ruchome igloo.

Przed trzema dniami Feely skończył dziewiętnaście lat. Był chudym, drobnym chłopakiem o ziemistej cerze, dużych, wiecznie załzawionych oczach i złamanym nosie. Jego kręcone czarne włosy okrywała purpurowa czapeczka z wełny, zrobiona na drutach, z nausznikami, podobna do tych, jakie noszą peruwiańscy wieśniacy. Nie miał torby podróżnej, a jedynie podniszczoną teczkę z zielonej tektury, którą kurczowo trzymał pod pachą. Nie miał też rękawiczek.

Nie usłyszał, jak na poboczu tuż przy nim zatrzymał się radiowóz. Ujrzawszy go, zrobił kilka kroków do tyłu, jakby obawiał się policjantów. Jednak szyba samochodu opuściła się i usłyszał przenikliwy gwizdek.

– Hej, ty! Tak, ty, baronie von Richthofen!

Feely na wszelki wypadek rozejrzał się, jednak przy zajeździe nikogo nie było, jedynie on.

– Ja?

– Podejdź tu, chłopaczku.

Feely podszedł do radiowozu i drżąc z zimna, pochylił się przed opuszczoną szybą. Poczuł ciepło bijące z wnętrza samochodu. Na fotelu pasażera siedział gruby sierżant o szpakowatych włosach i twarzy pulchnej i różowiutkiej jak plaster szynki konserwowej. Kierowca miał na twarzy głupi uśmiech, czarne krzaczaste brwi, potargane włosy i w ogóle wyglądał jak daleki kuzyn rodziny Adamsów.

– Co tutaj robisz? – zapytał sierżant.

– Ja? Właśnie czytałem menu.

– Wcale nie, chłopaczku. Chyba że masz oczy z tyłu tej głupiej czapki.

– To znaczy, przeczytałem je już wcześniej i teraz właśnie rozważałem różne opcje.

– Ach, rozważałeś opcje? Słyszałeś, Dean. On rozważa opcje. Czy wiesz, że rozważanie opcji w miejscu publicznym jest w Danbury przestępstwem?

– Nie, proszę pana. Nie wiedziałem o tym. – Feely doskonale wiedział, że nie należy przekomarzać się z policjantami.

– Pokaż mi jakiś dowód tożsamości.

Feely sięgnął do tylnej kieszeni dżinsów i wyciągnął z niej kartę biblioteczną. Sierżant długo ją oglądał ze wszystkich stron, po czym, nie wiedzieć czemu, powąchał. Być może chciał wyczuć ślady kokainy.

– Innych dokumentów nie masz?

– Nie mam, proszę pana.

– Sto Jedenasta Wschodnia, numer tysiąc trzysta trzynaście, Nowy Jork. Jesteś bardzo daleko od domu, chłopaczku.

– Tak, proszę pana.

– Zechcesz mi powiedzieć, co tutaj robisz?

Felly błądził oczyma po ziemi, unikając wzroku policjanta. Sierżant zadał mu jak najbardziej uzasadnione pytanie, bez wątpienia, nie potrafił jednak na poczekaniu wymyślić odpowiedzi, która nie byłaby bezczelna lub dziwaczna. Znajdował się tutaj, ponieważ akurat w tym miejscu nie było jego domu, i tylko to było ważne, ale przecież równie dobrze mógłby wyjechać do Jersey albo dokądkolwiek indziej. Musiał szybko coś odpowiedzieć, lecz nie chciał prowokować policjanta stwierdzeniem, że akurat tutaj „medytuje”. Wzruszył więc ramionami, głośno pociągnął nosem i powiedział:

– Po prostu marznę.

– Masz jakieś pieniądze? – zapytał go sierżant.

Feely sięgnął do kieszeni i wydobył z niej trzy pogniecione banknoty pięciodolarowe i trochę monet. Sierżant rzucił na nie okiem, po czym spojrzał na Feely’ego wzrokiem, w którym współczucie mieszało się z irytacją.

– Zbliża się Boże Narodzenie, mam więc w sobie mnóstwo świątecznej dobroci. Tylko dlatego cię nie zatrzymam.

Ale jeśli zobaczę cię tutaj jeszcze raz, zatrzymam cię za zaśmiecanie swoją osobą przestrzeni.

– Tak, proszę pana.

– I daj spokój z tym rozważaniem opcji.

– Tak, proszę pana.

Sierżant podniósł szybę i policyjny samochód szybko odjechał. Feely pozostał na chodniku, czując się jeszcze bardziej samotny niż przed chwilą. Zastanawiał się, jak na słowa sierżanta zareagowałby kapitan Lingo: „Zaśmiecanie przestrzeni? Przestrzeń, mój drogi, ma nieograniczone rozmiary, dlatego z założenia nikt nie jest w stanie skutecznie jej zaśmiecać”. Jednak w chwili, kiedy usta w różowej twarzy sierżanta wypluwały z siebie te słowa, kapitana Lingo nie było w pobliżu. Zresztą teraz, gdy czerwone światła radiowozu były ledwie widoczne, oddalone o dwie i pół przecznicy, Lingo był już bezużyteczny.

Mimo wszystko, sierżant podjął decyzję za Feely’ego. Nie mógł stać na ulicy, bo inaczej zostanie w końcu zatrzymany. Musiał więc wejść do zajazdu. A jak wejdzie do zajazdu, będzie musiał zamówić coś do jedzenia.

Загрузка...