– Pan komisarz? Przepraszam, że przeszkadzam w domu. Czy mówmy zobaczyć się rano? Będę gotów wszystko panu przekazać.
– Oczywiście, przyjadę do Montelusy.
– Nie, to ja przyjadę do Vigaty. Czy moglibyśmy się spotkać za godzinę w biurze na Salita Granet?
– Tak, dziękuję, Lagana.
Poszedł do łazienki, starając się narobić jak najmniej hałasu. Żeby nie zbudzić Livii i Francois, włożył wczorajsze ubranie, prawie całkiem wymięte podczas nocnego czuwania. Zostawił kartkę: w lodówce jest mnóstwo jedzenia, na pewno wróci na obiad. Kiedy skończył pisać, przypomniał sobie, że na obiad zaprosił ich kwestor. Ze względu na chłopca nie był to dobry pomysł. Postanowił zadzwonić natychmiast, w przeciwnym razie mógłby zapomnieć. Wiedział, że w niedzielę rano, z wyjątkiem naprawdę szczególnych sytuacji, kwestor jest z rodziną.
– Montalbano? Proszę nie mówić, że pan nie przyjdzie na obiad!
– Jednak tak, panie kwestorze, niestety.
– To coś poważnego?
– Dosyć. Prawdę mówiąc, od dzisiejszego poranka jestem… jak by to powiedzieć… prawie ojcem.
– Gratulacje! – skomentował kwestor. – A więc panna Livia… Powiem żonie, będzie szczęśliwa. Ale nie rozumiem, w jaki sposób może to być przeszkodą w złożeniu nam wizyty. Ach, to już pewnie blisko.
Dosłownie wstrząśnięty fatalnym nieporozumieniem, w jakie zabrnął przełożony, komisarz Montalbano nieostrożnie wdał się w długie, pokrętne i bełkotliwe wyjaśnienia, w których trupy mieszały się z kanapkami, a perfumy „Volupte” z drukarnią Mulonego. Wreszcie kwestor się zniechęcił.
– Dobrze już, dobrze, innym razem lepiej mi pan to i wytłumaczy. Przepraszam, kiedy wyjeżdża panna Livia?
– Dziś wieczorem.
– A więc nie będziemy mieli przyjemności jej poznać. No cóż, może następnym razem. Proszę posłuchać, Montalbano, zróbmy w ten sposób: kiedy będzie pan miał kilka wolnych godzin, proszę zadzwonić.
Przed wyjściem poszedł spojrzeć na Livię i Francois, którzy jeszcze spali. I kto by ich wyrwał z tych objęć? Spochmurniał, miał złe przeczucie.
Komisarz się zdziwił: w biurze Lapecory wszystko wyglądało tak samo jak poprzednio – kartki leżały na swoich miejscach, ani jeden spinacz nie był przesunięty nawet o centymetr. Lagana domyślił się, o co chodzi.
– To nie była rewizja, panie komisarzu. Nie musiałem przewracać wszystkiego do góry nogami.
– I co mi pan może powiedzieć?
– Otóż firma została założona przez Aurelia Lapecorę w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym piątym roku. Przedtem pracował jako urzędnik. Firma zajmowała się importem owoców tropikalnych i miała wyposażony w chłodnie magazyn na ulicy Vittoria Emanuele Orlando, nieopodal portu. Eksportowała zboże, fasolę, bób, również orzechy pistacjowe, tego typu rzeczy. Miała niezłe obroty, przynajmniej do drugiej polowy lat osiemdziesiątych. Potem zaczął się stopniowy upadek. Krótko mówiąc, w styczniu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku Lapecora był zmuszony zwinąć firmę, co zresztą uczynił z zachowaniem należytych procedur. Sprzedał również magazyn, i to z niezłym zarobkiem. Wszystkie jego dokumenty są w skoroszytach – pan Lapecora był człowiekiem uporządkowanym; gdybym robił tu inspekcję, niczego nie mógłbym zakwestionować. Cztery lata później, również w styczniu, otrzymał pozwolenie na ponowne otwarcie firmy przy zachowaniu tego samego zakresu działalności. Ale nie kupił ani składu, ani magazynu, absolutnie nic. Czy chce pan coś wiedzieć?
– Myślę, że już wiem. Nie znalazł pan śladu żadnej transakcji od tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego czwartego roku do dziś.
– Dokładnie. Jeżeli Lapecora miał ochotę spędzać kilka godzin dziennie w tym biurze, a mam na myśli to, co widziałem w sąsiednim pokoju, to nie musiał przecież odbudowywać firmy.
– Czy zalazł pan jakąś niedawną korespondencję?
– Nie. Wszystkie listy są stare, sprzed czterech lat.
Montalbano wziął z biurka pożółkłą kopertę i pokazał sierżantowi.
– Czy znalazł pan takie same koperty, ale nowe, z nadrukiem po angielsku?
– Ani jednej.
– Proszę posłuchać. Z miejscowej drukarni przesiano w ubiegłym miesiącu do Lapecory, do tego biura, paczkę z papierem listowym. Jeżeli nie znalazł pan po nim ani śladu, to czy wydaje się panu możliwe, że w ciągu czterech tygodni wyczerpały się całe zapasy?
– Myślę, że nie. Nawet gdyby interesy szły świetnie, nie mógłby tyle pisać.
– Czy znalazł pan listy firmy zagranicznej Asianidis, która eksportuje daktyle?
– Nie.
– A jednak otrzymywał od niej korespondencję, powiedział mi to listonosz.
– Panie komisarzu, czy przeszukał pan dobrze mieszkanie Lapecory?
– Tak. Nie ma niczego, co mogłoby dotyczyć jego nowych interesów. I chce pan wiedzieć coś jeszcze? Zgodnie z pewnym jak najbardziej wiarygodnym zeznaniem, w niektóre noce, pod nieobecność Lapecory, była tu prowadzona całkiem dynamiczna działalność.
Opowiedział o Karimie, o młodym brunecie, czyli rzekomym siostrzeńcu, który dzwonił, odbierał telefony i pisał listy, ale tylko na własnej maszynie.
– Zrozumiałem – powiedział Lagana. – A pan nie?
– Ja też, ale chciałbym usłyszeć to najpierw od pana.
– Firma była przykrywką, fasadą, adresem dla Bóg raczy wiedzieć jakich interesów, na pewno nie tylko dla importu daktyli.
– Jestem tego samego zdania – powiedział Montalbano. – I kiedy zamordowali Lapecorę, lub w noc przed morderstwem, przyszli tutaj i wynieśli wszystko.
Poszedł do biura. Przy centralce siedział Catarella i rozwiązywał krzyżówki.
– Zaspokój moją ciekawość, Catarella. Ile czasu zabiera ci rozwiązanie jednej?
– Są trudne, komisarzu, i to bardzo. Nad tą pracuję już miesiąc, ale mi nie wychodzi.
– Jakieś nowości?
– Nic, co można by wziąć na poważnie, komisarzu. Podpalono garaże Sebastiana Lo Monaco, pojechała straż pożarna i ogień zgasiła. Upiekło się pięć samochodów, które były w środku. Potem strzelali do takiego jednego, który na własne nazwisko ma Quarantino Filippo, ale się pomylili i strzelili w okno, które należy do mieszkania kobiety, która nazywa się Pizzuto Saveria, która wskutek odniesionego przerażenia musiała pojechać do szpitala. Poza tym był jeszcze inny pożar, na pewno podpalony, pożar ogniowy. Krótko mówiąc, komisarzu, gówna same, bajki, sprawy bez znaczenia.
– Kto jest w biurze?
– Nikt, komisarzu. Wszyscy są przy tych sprawach.
Wszedł do swojego gabinetu. Na biurku leżała paczka zawinięta w papier firmowy cukierni „Pipitone”. Otworzył – rurki, kremówki, pierniczki.
– Catarella!
– Na rozkaz, komisarzu!
– Kto mi położył te ciastka?
– Komisarz Augello. Mówi, że kupił je dla tego nocnego dziecka.
Jakże troskliwy i czuły zrobił się nagle pan Mimi Augello! Liczył na kolejne spojrzenie Livii?
Rozległ się dzwonek telefonu.
– Panie komisarzu, pan sędzia Lo Bianco mówi, że chce z panem porozmawiać.
– Połącz.
Przed dwoma tygodniami sędzia Lo Bianco przesłał komisarzowi w prezencie pierwszy, siedmiusetstronicowy tom pracy Życie i dzieła Rinalda i Antonia Lo Bianco, bakałarzy Uniwersytetu w Agrygencie zapanowania króla Marcina Młodego (1402-1409), której oddawał się już od lat w niezachwianym przekonaniu, że obaj byli jego przodkami. Montalbano przejrzał książkę w jedną z bezsennych nocy.
– No i co, Catarella, połączysz mnie z sędzią?
– Więc fakt powyższy jest taki, że nie mogę pana z nim połączyć, ponieważ on osobiście jest tutaj.
Montalbano zaklął i zerwał się z krzesła. Wprowadził i przeprosił sędziego. Nie miał czystego sumienia, ponieważ w sprawie zabójstwa Lapccory zadzwonił doń tylko raz, a potem już całkiem zapomniał o jego istnieniu. Sędzia więc na pewno przyszedł z pretensjami.
– Tylko na chwilę, żeby się przywitać, komisarzu. Przejeżdżałem tędy w drodze do mamy, która jest u przyjaciół w Durrueli, i pomyślałem sobie: zajrzę. I miałem szczęście, zastałem pana.
„Po kiego czorta zawracasz mi dupę?” – spytał w duchu Montalbano, choć bez większego wysiłku mógł odczytać intencję sędziego z pełnego nadziei spojrzenia. Powiedział zatem:
– Wie pan, że zafundował mi pan już kilka bezsennych nocy?
– Ja? Dlaczego?
– Ponieważ czytam pańską książkę. Jest bardziej fascynująca od powieści kryminalnej! I tak nasycona szczegółami!
Śmiertelna nuda: same daty i nazwiska. W porównaniu z nią nawet rozkład jazdy pociągów wydawał się bogatszy w pomysły i niespodziewane zwroty.
Przypomniał sobie opowiadany przez sędziego epizod, jak to Antonio Lo Blanco, jadąc z poselstwem do Castrogiovanni, spadł z konia i złamał nogę. Nieznaczącemu zdarzeniu sędzia poświęcił dwadzieścia dwie strony maniakalnego i dochodzenia. Chcąc udowodnić, że naprawdę przeczytał książkę, Montalbano nieostrożnie wspomniał o tym epizodzie. I sędzia Lo Bianco przez dwie godziny zabawiał go opowieścią, dodając kolejne szczegóły, równie zbyteczne, co pedantyczne. W końcu pożegnał się, ale dopiero wtedy, gdy komisarza zaczęła już boleć głowa.
– Ach, proszę posłuchać, mój drogi panie komisarzu. Niech pan nie zapomni zawiadomić mnie o wynikach dochodzenia w sprawie Lapecory.
Kiedy przyjechał do Marinelli, ani Livii, ani Francois nie było w domu. Stali nad brzegiem morza – Livia w kostiumie, a chłopiec w majtkach. Zbudowali ogromny zamek z piasku. Śmiali się, rozmawiali. Oczywiście po francusku, który to język Livia znała jak włoski. I jak angielski też. A jeśli już chcemy wiedzieć wszystko, to również jak niemiecki. W tym związku to on był ignorantem, który zna cztery słowa na krzyż po francusku, tyle ile zapamiętał ze szkoły. Nakrył do stołu, w lodówce znalazł zapiekany makaron i zrazy z poprzedniego dnia. Wstawił je do piecyka i zaczął podgrzewać na wolnym ogniu. Szybko się rozebrał, włożył slipki i pobiegł do Livii i chłopca. Pierwszą rzeczą, jaką zauważył, było wiaderko z łopatką, grabkami i foremkami w kształcie rybek i gwiazdek. On oczywiście nie miał ich w domu, a Livia na pewno nie mogła zrobić zakupów w niedzielę. Oprócz nich na plaży nie było żywej duszy.
– A to?
– Czyli co?
– Łopatka, wiaderko…
– Przywiózł nam je dziś rano Augello. Co za uprzejmy człowiek! Należą do jego siostrzeńca, który w zeszłym roku…
Nie chciał tego słuchać. Wściekły wskoczył do wody.
Kiedy wrócili do domu, Livia zauważyła pudełko z ciastkami.
– Dlaczego je kupiłeś? Nie wiesz, że ciastka mogą dziecku zaszkodzić?
– Ja wiem, to twój przyjaciel Augello nie wie. To on je kupił. I teraz je zjecie, ty i Francois.
– A propos, dzwoniła twoja przyjaciółka Ingrid, Szwedka.
Atak, obrona, kontratak. A poza tym jakie „a propos”? Tych dwoje polubiło się nawzajem, to było jasne. Ta sympatia zrodziła się przed rokiem, kiedy Mimi przez cały dzień woził Livię samochodem. I trwała w dalszym ciągu. Co robili, kiedy go nie było? Wymieniali spojrzenia, uśmiechy, uprzejmości?
Zaczęli jeść. Livia i Francois co jakiś czas rozmawiali, zamknięci w niewidzialnej kuli porozumienia, z której Montalbano był całkowicie wyłączony. Ale klasa posiłku nie pozwalała mu na taką wściekłość, na jaką miałby ochotę.
– Świetne te zrazunie.
Livia podskoczyła, zastygając i widelcem w powietrzu.
– Jak powiedziałeś?
– Zrazunie… Zraziki.
– Prawie się przestraszyłam. Macie tu, na Sycylii, takie zdrobnienia…
– Nie jesteście gorsi w tej waszej Ligurii. A propos, o której startuje twój samolot? Myślę, że będę mógł cię odwieźć…
– Aha, prawie bym zapomniała. Odwołałam rezerwację i zadzwoniłam do Adriany, mojej koleżanki, żeby mnie zastąpiła. Zatrzymam się jeszcze kilka dni. Pomyślałam, że jeśli wyjadę, to nie będziesz miał komu zostawić Francois.
Mroczne przeczucie, które ogarnęło go rano, kiedy widział, jak spali objęci, zaczynało nabierać kształtów. Kto ich teraz rozdzieli, tych dwoje?
– Wydajesz się zaniepokojony, rozdrażniony, nie wiem.
– Ja?! Ależ skąd, Livio!
Zaraz po jedzeniu maluchowi zaczęły się kleić oczy, chciało mu się spać, musiał być jeszcze bardzo zmęczony. Livia zaprowadziła go do sypialni, rozebrała i położyła do łóżka.
– Powiedział mi coś – szepnęła, zostawiając uchylone drzwi.
– Opowiadaj.
– Kiedy budowaliśmy zamek, w pewnej chwili spytał, czy myślę, że jego mama wróci. Odpowiedziałam, że nic nie wiem o całej tej historii, ale jestem pewna, że któregoś dnia mama przyjdzie po niego. Skrzywił się, a ja nic już nie dodawałam. Po jakimś czasie znów zaczął o tym mówić; powiedział, że nie wierzy w jej powrót. Ale nie rozwijał już tego wątku. Chłopiec ma mroczne przeczucie czegoś potwornego. W pewnej chwili znów się odezwał. Opowiedział mi, że tego dnia, rano, jego mama przybiegła przerażona. Oznajmiła, że muszą uciekać. Ruszyli w stronę centrum Villasety, matka powiedziała, że pojadą autobusem.
– Dokąd?
Nie wie. Kiedy czekali, podjechał jakiś samochód Francois dobrze znał to auto, bo należało do złego człowieka, który czasami bił mamę. Do Fahrida.
– Jak powiedziałaś?
– Do Fahrida.
– Jesteś pewna?
– Jak najbardziej. Powiedział mi nawet, że kiedy się pisze Fahrid, to między „a” i „r” trzeba wstawić „h”.
A więc drogi siostrzeniec pana Lapecory, właściciel szarego metalizowanego bmw, nosił arabskie imię.
– Mów dalej.
– Ten Fahrid wysiadł, wziął Karimę za rękę, chciał ją wciągnąć do samochodu. Broniła się i krzyknęła do Francois, żeby uciekał. Malec uciekł. Fahrid był za bardzo zajęty Karimą, musiał wybierać. Przerażony Francois ukrył się. Nie miał odwagi wrócić do kobiety, którą nazywa babcią.
– Aiszy.
– Żeby przeżyć, z głodu kradł kanapki. W nocy podchodził pod dom, ale było ciemno, więc się bał, że jest tam Fahrid, który czyha, żeby go pojmać. Spał pod gołym niebem, czując się jak ścigany. Poprzedniego ranka nie mógł już wytrzymać, chciał za wszelką cenę wrócić do domu. I dlatego podszedł tak blisko.
Montalbano milczał.
– No i co ty na to?
– Że mamy w domu sierotę.
Livia pobladła, jej głos zaczął drżeć.
– Dlaczego tak myślisz?
– Wytłumaczę ci, jaki pogląd wyrobiłem sobie na całą ty sprawę, również na podstawie tego, co mi teraz powiedziałaś. Więc tak – mniej więcej pięć lat temu ta Tunezyjka, ładna, zgrabna, przybywa do naszego kraju z maleńkim synkiem. Szuka pracy jako sprzątaczka i znajduje ją łatwo, również dlatego, że na życzenie raczy swoimi wdziękami dojrzałych mężczyzn. W ten sposób poznaje Lapecorę. Ale w pewnej chwili w jej życie wkracza ten Fahrid, być może alfons. Krótko mówiąc, Fahrid obmyśla plan, żeby zmusić Lapecorę do wznowienia działalności starej firmy importowo-eksportowej i posłużyć się nią jako przykrywką, zasłonić jakiś brudny proceder, nie wiem, może narkotyki, może prostytucję. Lapecora, który w gruncie rzeczy jest uczciwym człowiekiem, boi się, ponieważ czegoś się domyśla, i usiłuje wyjść z kiepskiej sytuacji bardzo naiwnymi sposobami. Wyobraź sobie, że pisze na siebie samego anonimy do własnej żony. Sprawa toczy się naprzód, ale w pewnej chwili, i nie wiem z jakiego powodu, Fahrid jest zmuszony się wyprowadzić. A w takim razie musi wyeliminować Lapecorę. Obmyśla wszystko tak, żeby Karima spędziła noc w domu pracodawcy, ukryta w jego gabinecie. Żona Lapecory ma jechać nazajutrz do Fiakki, do chorej siostry. I kto wie, być może Karima pozwoliła Lapecorze doświadczyć szaleńczych porywów w małżeńskim łóżku pod nieobecność żony. Nazajutrz rano, kiedy pani Lapecora już sobie poszła, Karima otwiera drzwi Fahridowi, który wchodzi i zabija starego. Być może ten próbuje uciec i dlatego trafia do windy. Tylko że z tego, co mi właśnie opowiedziałaś, wynika, że Karima nic nie wiedziała o morderczych zamiarach Fahrida. Kiedy widzi, że jej wspólnik zabija Lapecorę, ucieka. Ale niedaleko, bo Fahrid znajduje ją i porywa. I na pewno ją również zabił, żeby nie mogła go wydać. Na poparcie tego podejrzenia mamy fakt, że wrócił do domu Karimy, żeby zabrać wszystkie jej zdjęcia: nie chce, żeby została zidentyfikowana.
Livia rozpłakała się cicho.
Pozostał sam. Livia poszła spać, położyła się obok Francois. Nie wiedząc, co robić, wyszedł na werandę, żeby trochę na niej posiedzieć. Na niebie rozgrywało się coś, co można było uznać za pojedynek mew. Jakaś para spacerowała po plaży; raz po raz się całowali, ale robili to bezwolnie, jak gdyby realizując ustalony scenariusz. Wszedł do domu, wziął ostatnią powieść świętej pamięci Bufalina, tę o ślepym fotografie, i wrócił na werandę. Obejrzał okładkę i skrzydełka, zamknął. Nie mógł się skoncentrować. Czuł, jak narasta w nim jątrzący niepokój. I nagle zrozumiał jego przyczynę.
Tak, to był przedsmak spokojnych, rodzinnych niedzielnych popołudni, które czekały go może już nie w Vigacie, lecz w Boccadasse, z dzieckiem, które budząc się, zapraszałoby tatę do wspólnej zabawy.
Za gardło chwycił go paniczny strach.