Pierwsza niedziela ubiegłego roku przypadała piątego. Wdowa powiedziała, że tę feralną datę ma wyrytą w pamięci.
Kiedy wychodziła z kościoła po południowej sumie, podeszła do niej pani Collura, która prowadzi sklep meblowy.
– Niech pani powie mężowi, że wczoraj przywieźli to, na co czekał.
– Czyli co?
– Tapczan.
Pani Antonietta podziękowała i wróciła do domu. Męczyła ją jedna myśl, natrętna jak mucha: po co mężowi tapczan? Choć ciekawość zżerała ją od środka, nie zapytała o nic Arelia. Krótko mówiąc, mebel nigdy nie trafił do domu.
Dwa tygodnie później pani Antonietta zaczepiła właścicielkę sklepu meblowego.
– Czy pani wie, że kolor tapczanu nie pasuje do koloru farby?
Strzał na oślep, ale trafiony w dziesiątkę.
– Moja pani, przecież kolor miał być zgniłozielony, jak tapeta.
Drugi pokój biura był zgniłozielony – ten łajdak kazał zawieźć tapczan do firmy!
Trzynastego czerwca ubiegłego roku – i tę datę miała wyrytą w pamięci – otrzymała pierwszy anonim. Łącznie dostała trzy, ostatni we wrześniu.
– Czy może je pani pokazać? – spytał Montalbano.
– Spaliłam. Nie trzymam takich świństw w domu. Trzy anonimy, złożone zgodnie z najlepszą tradycją z wyciętych liter, mówiły za każdym razem to samo: pani mąż, Aurelio, trzy razy w tygodniu, w poniedziałki, środy i piątki, spotyka się z Tunezyjką imieniem Karima, znaną kurwą. Ta kobieta chodziła tam rano albo po południu w dni nieparzyste. Czasami w sklepie na tej samej ulicy kupowała rzeczy, które potrzebne jej były do sprzątania, ale i tak wszyscy wiedzieli, że ona chodzi do pana Aurelia, żeby świntuszyć.
– Czy miała pani okazję to… potwierdzić? – spytał dyplomatycznie komisarz.
– Czy się zaczaiłam, żeby zobaczyć, jak ta dziwka wychodzi z biura mojego męża?
– Na przykład.
– Nie zniżam się do takich rzeczy – powiedziała wyniośle wdowa. – Ale i tak miałam dowód. Ślady na chusteczce.
– Szminka?
– Nie – odparła wdowa z pewnym wysiłkiem, oblewając się rumieńcem. – I majtki – dodała po chwili, czerwieniąc się jeszcze bardziej.
Montalbano i Galluzzo dotarli do Salita Granet, gdy wszystkie trzy sklepy na tej krótkiej ulicy były już zamknięte. Pod numerem dwudziestym ósmym znajdował się niewielki budynek: parter podniesiony o trzy stopnie nad ziemią i jeszcze dwa piętra. Przy bramie były trzy tabliczki. Na jednej widniał napis: AURELIO LAPECORA, IMPORT-EKSPORT, PARTER, na drugiej: ORAZIO CANNATELLO, NOTARIUSZ, na trzeciej: ANGELO BELLINO, HANDLOWIEC, DRUGIE PIĘTRO. Otworzyli drzwi kluczami, które komisarz, znalazł w biurku Lapecory. Pierwsze pomieszczenie rzeczywiście pełniło funkcję biura: wielkie dziewiętnastowieczne biurko z czarnego mahoniu, stolik z maszyną do pisania „Olivetti” z lat czterdziestych, cztery duże metalowe regały wypełnione starymi dokumentami. Na biurku stał telefon. Krzeseł było pięć, ale jedno, złamane, leżało przewrócone w kącie. W sąsiednim pokoju… Sąsiedni pokój, ze znaną już zgniłozieloną tapetą, wyglądał, jakby należał do innego mieszkania: wyszorowany na najwyższy połysk, z szerokim tapczanem, telewizorem, drugim aparatem telefonicznym, wieżą stereo, barkiem pełnym rozmaitych trunków, minilodówką i ohydnym aktem kobiecym – a raczej gołą dupą na wietrze – zawieszonym nad tapczanem. Obok tapczanu stała niska szafka z pseudosecesyjną lampką. Szuflada była wypełniona po brzegi prezerwatywami wszelkiego rodzaju.
– Ile lat miał nieboszczyk? – spytał Galluzzo.
– Sześćdziesiąt trzy.
– Do diabła! – westchnął policjant i zagwizdał z podziwem.
Łazienka była w stylu zgnilozielonego pokoju: błyszcząca, wyposażona w bidet, suszarkę wiszącą na ścianie, wannę z prysznicem w kształcie słuchawki, z lustrem, w którym można się było przejrzeć od stóp do głów.
Wrócili do pierwszego pomieszczenia. Przeszukali szuflady biurka, otworzyli kilka teczek. Najświeższa korespondencja pochodziła sprzed trzech lat.
Nad sobą, w biurze notariusza Cannatella, usłyszeli kroki. Notariusza nie było, jak zakomunikował im sekretarz, naburmuszony chudy trzydziestolatek. Powiedział, że świętej pamięci pan Lapecora otwierał biuro tylko po to, żeby w nim posiedzieć. W te same dni przychodziła sprzątać mieszkanie ładna Tunezyjka. Ach, byłby zapomniał: w ostatnich miesiącach, dość często, sąsiada z parteru odwiedzał siostrzeniec, przynajmniej tak przedstawił go biedny pan Lapecora, kiedy we trójkę spotkali się w bramie. Był to wysoki trzydziestolatek, dobrze ubrany brunet, przyjeżdżał szarym metalizowanym bmw. Ten siostrzeniec musiał przebywać długo za granicą, ponieważ mówił po włosku z dziwnym akcentem. Nie, nie pamięta tablicy rejestracyjnej bmw, nie zwrócił na nią uwagi. Nagle przybrał minę kogoś, kto utracił właśnie dobytek podczas trzęsienia ziemi, i powiedział, że o tej zbrodni ma własne zdanie.
– Jakie? – spytał Montalbanp.
– To musiał być mężczyzna. Na pewno szukał pieniędzy na narkotyki.
Zeszli i z biura komisarza zadzwonił do pani Antonietty.
– Przepraszam, dlaczego pani nie powiedziała, że macie siostrzeńca?
– Bo nie mamy.
– Wracamy do biura – powiedział Montalbano, kiedy byli dwa kroki od komisariatu.
Galluzzo nie ośmielił się spytać, po co ani dlaczego. W łazience zgniłozielonego pokoju komisarz wetknął nos w ręcznik, wciągnął głęboko powietrze, potem zaczął przeszukiwać szafkę przy umywalce. Była tam buteleczka perfum „Volupte”. Podał ją Galluzzowi.
– Skrop się.
– Co mam sobie skropić?
– Dupę – zabrzmiała nieuchronna odpowiedź.
Galluzzo rozsmarował sobie trochę „Volupte” na policzku. Montalbano przywarł do niego nosem i powąchał. Zgadza się: to ten sam zapach palonej słomy, który poczuł w mieszkaniu państwa Lapecora. Chciał się upewnić, więc powtórzył próbę.
Galluzzo uśmiechnął się.
– Panie komisarzu, gdyby ktoś nas w tej chwili zobaczył… ciekawe, co by pomyślał.
Komisarz nie odpowiedział. Podszedł do telefonu.
– Halo? Przepraszam, że znowu przeszkadzam. Może mi pani powiedzieć, czy mąż używał jakichś perfum? Nie? Dziękuję.
Do gabinetu Montalbana wszedł Galluzzo.
– Beretta została zarejestrowana ósmego grudnia ubiegłego roku. Ale Lapecora nie miał pozwolenia na noszenie broni, mógł wyłącznie trzymać ją w domu.
„Coś musiało go w tym czasie zaniepokoić – pomyślał komisarz – skoro zdecydował się na zakup broni”.
– Co zrobimy z pistoletem?
– Zatrzymamy tutaj. Galuzzo, to są klucze do biura. Jutro rano, odpowiednio wcześnie, wejdziesz tam i zaczekasz w środku. Postaraj się, żeby cię nie widziano. Jeżeli Tunezyjka nie wie, co się zdarzyło, jutro, jak w każdy piątek, powinna przyjść.
Galluzzo skrzywił się.
– Pewnie jednak wie.
– Skąd? A kto niby miał jej powiedzieć?
Komisarzowi wydało się, że Galluzzo rozpaczliwie usiłuje się wycofać z tego, co powiedział.
– Wie pan, jak jest, ludzie gadają…
– A może przypadkiem rozmawiałeś o tym ze swoim szwagrem dziennikarzem? Jeżeli to zrobiłeś, to pamiętaj…
– Panie komisarzu, przysięgam. Nie powiedziałem ani słowa.
Montalbano uwierzył. Galluzzo nie był człowiekiem, który opowiada bzdury.
– W każdym razie do biura i tak pójdziesz.
– Montalbano? Mówi Jacomuzzi. Chcę cię powiadomić o wynikach naszych badań.
– Jezu, Jacomuzzi, zaczekaj chwilkę, serce mi bije jak szalone. Boże, co za wzruszenie! No, wreszcie się trochę uspokoiłem. Powiadom mnie, powiadom, jak mówisz w tej swojej niezrównanej nowomowie.
– Abstrahując od tego, że jesteś zwykłym kutasem, niedopałek okazał się zwykłym niedopałkiem papierosów „Nazionale” bez filtra, w kurzu zebranym z podłogi windy nie było niczego nadzwyczajnego, a co do kawałka drewna…
– …to była to zwykła zapałka.
– Dokładnie.
– Odebrało mi mowę, chyba właśnie dostałem zawału! Oddajecie mi w ręce mordercę!
– Spierdalaj, Montalbano.
– To zawsze lepsze niż ciebie słuchać. Co miał w kieszeni?
– Chustkę i pęk kluczy.
– A co mi możesz powiedzieć o nożu?
– Kuchenny, bardzo zużyty. Pomiędzy ostrzem a rękojeścią była rybia łuska.
– I nie pokusiłeś się o to, żeby dowiedzieć się więcej? Łuska barweny czy dorsza? Dowiedz się, nie pozostawiaj mnie w niepewności.
– Dlaczego się czepiasz?
– Rusz głową, Jacomuzzi. Gdybyśmy znajdowali się na przykład na Saharze, a ty byś mi powiedział, że na nożu, którym zamordowano turystę, jest rybia łuska, ta informacja mogłaby – powtarzam – mogłaby mieć sens. Ale jakie może mieć znaczenie w takim mieście jak Vigata, gdzie na dwadzieścia tysięcy mieszkańców dziewiętnaście tysięcy dziewięćset siedemdziesięciu je ryby?
– A pozostałych trzydziestu dlaczego nie je? – zapytał zdziwiony i zaciekawiony Jacomuzzi.
– Bo żywi się jeszcze mlekiem matki.
– Halo, mówi Montalbano. Chcę rozmawiać z doktorem Pasquano.
– Proszę chwilę zaczekać.
Czasu miał wystarczająco dużo, żeby zaśpiewać: „I chcę ci powiedzieć, że to byłem ja…”
– Halo? Panie komisarzu, doktor Pasquano przeprasza, ale właśnie robi sekcję tych dwojga topielców z Costabianca. Mówi, że jeśli chodzi o pańskiego nieboszczyka, to był zdrowy jak ryba i gdyby go nie zamordowano, dożyłby stu lat. Jedno mocne uderzenie nożem. Zdarzyło się to dziś rano między siódmą a ósmą. Czy coś jeszcze?
W lodówce znalazł makaron z brokułami. Wstawił go do piecyka, żeby podgrzać. Na drugie Adelina – sprzątaczka i kucharka – przygotowała mu zraziki z tuńczyka, zważywszy na to, że zjadł lekki obiad, tym razem poczuł się w obowiązku zjeść wszystko. Następnie włączył telewizor, nastawił na Reteliberę, dobrą stację lokalną, w której pracował jego przyjaciel Nicolo Zito, człowiek o czerwonych włosach i czerwonych poglądach. Zito komentował sprawę Tunezyjczyka zabitego na „Opatrzności”, podczas gdy operator szczegółowo pokazywał ślady kul na burcie i ciemną plamę, która mogła być krwią. Nagle pojawił się Jacomuzzi, który oglądał coś przez szkło powiększające…
– Błazen! – burknął Montalbano i nastawił na Televigatę, stację w której pracował Prestia, szwagier Galluzza. I tu pojawił się Jacomuzzi, tyle że już nie na kutrze. Tym razem udawał, że zdejmuje odciski palców w windzie, w której został zamordowany Lapecora.
Montalbano zaklął, wstał, cisnął książką o ścianę. Oto dlaczego Galluzzo był tak sceptyczny – wiedział, że wiadomość już się rozeszła, i nie miał odwagi mu tego powiedzieć. Na pewno to Jacomuzzi zawiadomił dziennikarzy, żeby się pokazać. Nie umiał się oprzeć pokusie ekshibicjonizm tego człowieka dochodził do szczytów osiągalnych jedynie dla miernego aktora lub niskonakładowego pisarza.
Teraz na ekranie królował Pippo Ragonese, komentator polityczny stacji. Oświadczył, że będzie mówił o nikczemnej agresji Tunezyjczyków na kuter rybacki, który spokojnie łowił na naszych wodach terytorialnych, czyli na świętej ziemi ojczystej. Ziemia nie była to na pewno, ponieważ do incydentu doszło na morzu, ale ojczyzna – owszem. Rząd mniej bojaźliwy od tego, który z nadania skrajnej lewicy właśnie sprawuje władzę, na pewno stanowczo zareagowałby na prowokację, która…
Montalbano wyłączył telewizor.
Czuł, że nieprędko opuści go irytacja wywołana gorliwością Jacomuzziego. Siedząc na werandzie, która wychodziła na plażę, patrząc na oświetlone księżycem morze, wypalił trzy papierosy, jeden za drugim. Być może uspokoiłby go głos Livii, przynajmniej na tyle, żeby mógł się położyć i zasnąć.
– Halo, jak się czujesz, Livio?
– Tak sobie.
– Miałem ciężki dzień.
– Ach, tak?
Co, u licha, działo się z Livią? Po chwili przypomniał sobie, że ich poranna rozmowa skończyła się niefortunnie.
– Dzwonię, żeby przeprosić za moje chamstwo. I nie tylko. Gdybyś wiedziała, jak tęsknię…
Poczuł, że chyba przesadza.
– Tęsknisz, naprawdę?
– Tak, i to bardzo.
– Posłuchaj, Salvo, w sobotę rano wsiadam do samolotu i przed obiadem będę w Vigacie.
Przestraszył się, tylko Livii tu brakowało.
– Ależ nie, kochana, dla ciebie to przecież kłopot…
Kiedy już coś sobie wbiła do głowy, była gorsza od muchy. Powiedziała, że przyleci w sobotę, więc na pewno przyleci. Montalbano pomyślał, że nazajutrz musi zadzwonić do kwestora. Żegnaj, makaronie z czarnym sosem z mątwy!
Nic się nie działo, więc następnego dnia, około jedenastej, komisarz skierował się leniwie w stronę Salita Granet. Pierwszym sklepem na tej ulicy była piekarnia, założona sześć lat temu. Piekarz i jego pomocnik, owszem, wiedzieli, że człowiek, który miał biuro pod numerem dwudziestym ósmym, został zamordowany, ale go nie znali, nigdy go nie widzieli. Nie wydawało się to możliwe, więc Montalbano naciskał ich pytaniami, coraz bardziej wcielając się w rolę gliniarza, aż wreszcie zdał sobie sprawę, że pan Lapecora z domu do pracy szedł przeciwległym odcinkiem ulicy. I rzeczywiście, w sklepie spożywczym pod numerem dwudziestym szóstym znali biednego pana Lapecorę, pewnie! Znali również Tunezyjkę… jak ona się nazywała… Karima, ładna babeczka, i pomiędzy właścicielem a sprzedawcami przemknęły znaczące uśmieszki. Rany! Ręki w ogień by nie włożyli, ale sam pan rozumie, komisarzu, że taka ładna dziewczyna, sama w domu z takim mężczyzną jak biedny pan Lapecora, który jak na swój wiek wyglądał jeszcze całkiem, całkiem… Tak, miał siostrzeńca, aroganckiego pyszałka, który często parkował za blisko drzwi sklepu, aż raz pani Micciche, która waży sto pięćdziesiąt kilo, utknęła między jego samochodem a futryną… Co do tablicy, to nie bardzo… Gdyby nie zmieniono symboli i tak jak kiedyś PA znaczyłoby Palermo, a BO znaczyłoby Bolonia, byłoby łatwiej.
Trzeci i ostatni sklep na Salita Granet prowadził sprzedaż artykułów gospodarstwa domowego. Właściciel, pan Zircone Angelo, którego imię i nazwisko widniały na szyldzie, stał za ladą i czytał gazetę. Pewnie, że znał nieboszczyka, sklep jest w tym miejscu od dziesięciu lat. Kiedy pan Lapecora przechodził, ostatnio tylko w poniedziałki, środy i piątki, zawsze się witał. Bardzo porządny człowiek. Tak, widywał również Tunezyjkę, piękna dziewczyna. Tak, również siostrzeńca, czasami. Siostrzeńca i jego przyjaciela.
– Jakiego przyjaciela? – spytał zaskoczony Montalbano.
Okazało się, że pan Zircone widział tego przyjaciela co najmniej trzy razy: razem z siostrzeńcem przyjeżdżał i razem z siostrzeńcem wchodził pod dwudziesty ósmy. Jasnowłosy, grubawy trzydziestolatek. Więcej nie potrafi powiedzieć. Tablica rejestracyjna? Żartuje pan? Przecież z tych nowych tablic nie można nawet wyczytać, czy są bisurmańskie, czy chrześcijańskie. Szare bmw metalik, to wszystko.
Komisarz nacisnął dzwonek przy drzwiach biura. Nikt nie otwierał. Widocznie Galluzzo, zaczajony za drzwiami, zastanawiał się, jak powinien postąpić.
– To ja, Montalbano.
Drzwi otworzyły się natychmiast.
– Tunezyjka jeszcze nie przyszła – powiedział Galluzzo.
– I nie przyjdzie. Miałeś rację, Galluzzo.
Policjant zmieszał się i spuścił wzrok.
– Kto sypnął?
– Doktor Jacomuzzi.
Żeby jakoś przetrwać czas warty, Galluzzo doskonale się przygotował. Przywłaszczywszy sobie stos starych numerów „Venerdi”, kolorowego dodatku do dziennika „La Repubblica”, które pan Lapecora trzymał w porządku chronologicznym na jednej z półek regału – tej, na której było najmniej teczek – porozrzucał je na biurku w poszukiwaniu stron przedstawiających mniej lub bardziej obnażone kobiety. Wreszcie przestał je oglądać i oddał się rozwiązywaniu krzyżówek w jakimś pożółkłym piśmie.
– Mam tu siedzieć przez cały dzień? – spytał zmartwiony.
– Chyba tak, głowa do góry. Słuchaj, zostawię cię na chwilę. Chcę skorzystać z łazienki pana Lapecory.
Nieczęsto zdarzało mu się załatwiać poza zwykłymi godzinami, ale chyba wściekłość, jaka ogarnęła go poprzedniego wieczoru na widok Jacomuzziego, który robił z siebie w telewizji idiotę, zakłóciła mu rytm trawienia.
Usiadł na sedesie, z rytualnym westchnieniem zadowolenia, i w tej samej chwili jego umysł skupił się na rzeczy, którą widział kilka minut wcześniej i która początkowo wydała mu się nic nieznacząca.
Zerwał się na równe nogi, pobiegł do sąsiedniego pokoju, przytrzymując spodnie jak flagę spuszczoną do połowy masztu.
– Nie ruszaj się! – krzyknął do Galluzza, który ze strachu zbladł jak nieboszczyk i odruchowo podniósł ręce.
Było… Tuż przy łokciu Galluzza leżało czarne wytłuszczone „R”, precyzyjnie wycięte z jakiejś gazety. Nie, nie z gazety, z czasopisma, papier był lakierowany.
– Co się dzieje? – wykrztusił Galluzzo.
– Może wszystko, a może nic – odparł komisarz niczym Sybilla Kumańska.
Podciągnął spodnie, zapiął pasek, zostawiając rozpięty rozporek, i podniósł słuchawkę.
– Bardzo panią przepraszam za kłopot. Proszę mi przypomnieć, kiedy otrzymała pani pierwszy anonim?
– Trzynastego czerwca ubiegłego roku.
Podziękował i odłożył słuchawkę.
– Pomóż mi, Galluzzo. Uporządkujmy wszystkie numery tego pisma i zobaczmy, czy przypadkiem nie brakuje jakichś kartek.
Znaleźli to, czego szukali: w numerze z siódmego czerwca – jedynym, w którym brakowało dwóch kartek.
– Zobaczmy dalej – powiedział komisarz.
W numerze z trzydziestego lipca brakowało jednej kartki, w numerze z pierwszego września – tyle samo.
Wszystkie trzy anonimy zostały złożone tu, w biurze.
– Za przeproszeniem – powiedział Montalbano, kiedy już skończyli.
Galluzzo usłyszał, jak komisarz śpiewa w ubikacji.