17

Nazajutrz rano, dokładnie o ósmej, stawił się u kwestora. Zgodnie ze swoim zwyczajem ten już od siódmej przebywał w biurze, wywołując niechętne pomruki sprzątaczek, którym jego obecność przeszkadzała w pracy.

Montalbano opowiedział mu o tym, jak pani Lapecora przyznała się do morderstwa. Powiedział, że jej świętej pamięci mąż, chcąc uniknąć tragicznego końca, napisał anonimowo do żony, a otwarcie do syna, ale ci pozwolili mu utonąć jak w przerębli. Nie wspomniał ani o Fahridzie, ani o Mussie, czyli o największym kawałku puzzli. Nie chciał, żeby kwestor, już u kresu kariery, został wciągnięty w sprawę, która śmierdziała jak wielki sracz.

I aż do tego miejsca poszło mu dobrze, nie musiał nic zmyślać, pominął tylko parę rzeczy, przekazał pół prawdy.

– Ale dlaczego chciał pan zorganizować konferencję prasową, pan, który zazwyczaj unika takich imprez jak ognia?

Przewidział to pytanie, więc miał już gotową odpowiedź, która przynajmniej częściowo pozwalała nie tyle na kłamstwo, ile na kolejne pominięcie.

– Widzi pan, ta Karima była szczególnym typem prostytutki. Spotykała się nie tylko z Lapecora, ale również z innymi osobami. Wszyscy byli ludźmi w zaawansowanym wieku, emerytami, handlowcami, nauczycielami. Zakreślając wyraźne granice tej sprawy, starałem się zapobiec plotkom, insynuacjom co do biedaków, którzy w gruncie rzeczy nie robili nic złego.

Był przekonany, że wyjaśnienie jest wiarygodne. I rzeczywiście, kwestor skomentował tylko:

– Pańsku moralność jest dziwna, Montalbano. – Następnie spytał: – A ta Karima naprawdę zaginęła?

– Chyba tak. Kiedy dowiedziała się o zabójstwie kochanka, uciekła z dzieckiem, obawiając się, że zostanie wplątana w morderstwo.

– Proszę posłuchać – powiedział kwestor. – A co to za historia z tym samochodem?

– Jaka?

– Niech pan da spokój, Montalbano. Z tym samochodem, który, jak się okazało, należy do służb specjalnych. To ludzie drażliwi, wie pan.

Montalbano roześmiał się. Śmiech wypróbował poprzedniego dnia przed lustrem i powtarzał tak długo, aż dobrze mu wyszedł. Teraz, wbrew spodziewanym efektom, wypadło to fałszywie, przesadnie. Lecz jeśli chciał trzymać z dala od całej historii tego dżentelmena, który był jego przełożonym, nie miał wyjścia, musiał skłamać.

– O co chodzi? Dlaczego pan się śmieje? – zapytał zaskoczony kwestor.

– Ze zmieszania, proszę uwierzyć. Osoba, która dała mi ten numer tablicy rejestracyjnej, zadzwoniła do mnie następnego dnia, mówiąc, że się pomyliła. Litery się zgadzały, ale liczba była nie dwieście trzydzieści siedem, lecz osiemset trzydzieści siedem. Jest mi bardzo przykro, przepraszam.

Kwestor patrzył mu w oczy przez dłuższą chwilę, która komisarzowi wydawała się wiecznością. Wreszcie powiedział cicho:

– Jeśli pan chce, żebym przełknął tę bajkę, to ją przełknę. Ale proszę uważać, Montalbano. Ci ludzie nie żartują. Są zdolni do wszystkiego. A poza tym, jeśli popełnili jakiś błąd, zrzucą całą winę na zdemoralizowanych kolegów. Którzy nie istnieją. To zawsze oni, ze swej natury i konstytucji, są wynaturzeni.

Montalbano nie wiedział, co powiedzieć.

Kwestor zmienił temat.

– Dziś wieczorem przychodzi pan do mnie na kolację. Nie chcę słyszeć sprzeciwu. Zje pan to, co będzie. Absolutnie muszę panu powiedzieć dwie rzeczy. Nie powiem ich tutaj, w moim biurze, ponieważ nabrałyby urzędowego posmaku, którego nie lubię.

Dzień był ładny, na niebie nie było ani jednej chmury, a jednak Montalbano miał wrażenie, że na słońcu położył się cień, w okamgnieniu wypełniając chłodem cały pokój.


Na biurku w gabinecie leżał zaadresowany do niego list. Jak zawsze spróbował odczytać jego pochodzenie ze stempla pocztowego, ale nie zdołał, był nieczytelny. Otworzył kopertę i przeczytał.


Komisarzu Montalbano, nie zna mnie Pan osobiście i ja też nie wiem, jak Pan wygląda. Nazywam się Prestifilippo Arcangelo i jestem wspólnikiem Pańskiego ojca w przedsiębiorstwie winiarskim, które dzięki Bogu prosperuje bardzo dobrze i przynosi zyski. Pański ojciec nigdy o Panu nie wspomina, ale odkryłem, że w swoim domu trzyma wszystkie gazety, które o Panu piszą. Poza tym, kiedy widzi Pana czasami w telewizji, zaczyna płakać, choć próbuje to ukryć.

Drogi Komisarzu, serce mi pęka, ponieważ wiadomość, którą Panu przynoszę niniejszym listem, nie jest dobra. Odkąd pani Giulia, druga żona Pańskiego ojca, poszła do nieba, cztery lata temu, mój wspólnik i przyjaciel nie jest już tym samym człowiekiem. W zeszłym roku zaczął czuć się źle, brakowało mu powietrza, kiedy wchodził po schodach, i kręciło się w głowie. Nie chciał iść do lekarza, nie było sposobu, żeby go do tego namówić. Więc ja, wykorzystując fakt, że przyjechał tu do nas mój syn, który pracuje w Mediolanie i jest dobrym lekarzem, zaprowadziłem go do Pańskiego ojca. Mój syn go zbadał i zaczął grozić, chciał, żeby Pański ojciec poszedł do szpitala. Tak się uparł, że przed powrotem do Mediolanu zdołał odwieźć go do szpitala. Dziesięć dni później, a chodziłem do niego codziennie, lekarz powiedział mi, że Pańskiego ojca poddano wszystkim badaniom, z których wynikło, że jego płuca zostały zaatakowane przez tę straszną chorobę. I tak Pański ojciec to szedł do szpitala, to wracał do domu. Zadano mu kurację, przez którą stracił wszystkie włosy, ale nie było żadnej poprawy. On mi otwarcie zabronił Pana o tym powiadamiać, powiedział, że nie chce Pana martwić. Ale wczoraj wieczorem spytałem lekarza i on mi powiedział, że Pański ojciec jest już na ostatnim etapie, pozostaje mu jakiś miesiąc, dzień w tę albo w tamtą. Więc wbrew absolutnemu zakazowi Pańskiego ojca postanowiłem zawiadomić, jak się mają sprawy. Pański ojciec jest w klinice Porticelli, numer telefonu 311234. Ma aparat w pokoku. Ale może lepiej, żeby Pan przyjechał do niego osobiście, udając, że nic nie wie o jego chorobie. Mój numer telefonu Pan zna, to ten sam co naszego przedsiębiorstwa, w którym pracuję cały boży dzień.

Pozdrawiam Pana i przykro mi.

Prestfilippo Arcangelo


Lekkie drżenie rąk sprawiło, że z trudem włożył list do koperty i wcisnął do kieszeni. Opanowało go głębokie zmęczenie, aż zamknął oczy i opadł na oparcie krzesła. Z trudem oddychał, w pokoju zaczęło brakować powietrza. Wstał z wysiłkiem, wszedł do pokoju Augella.

– Co się stało? – spytał Mimi, ujrzawszy jego twarz.

– Nic. Słuchaj, muszę coś zrobić, to znaczy potrzebuję pobyć trochę sam ze sobą, w spokoju.

– Mogę ci jakoś pomóc?

– Tak. Zajmij się wszystkim. Zobaczymy się jutro. Niech nikt do mnie nie dzwoni do domu.


Wszedł do sklepiku z nasionami i ziarnami, kupił spory pakunek, zaczął iść w stronę mola. Przez głowę przechodziło mu tysiące myśli, ale na żadnej nie umiał się dłużej skupić. Kiedy dotarł do latarni morskiej, nie zatrzymał się. Dokładnie pod latarnią była duża skała, pokryta śliskim zielonym mchem. Zdołał do niej dotrzeć, ryzykując każdym krokiem upadek do morza. Usiadł z pakunkiem w ręce. Ale go nie otworzył, czuł się tak, jak gdyby jakaś fala napływała mu z głębi ciała do piersi, a stamtąd aż do gardła, tworząc węzeł, który go dławił, odcinał mu powietrze. Czuł potrzebę, konieczność płaczu, ale łzy nie chciały lecieć. Po jakimś czasie, w zamieszaniu myśli kłębiących się w jego głowie, niektóre słowa stały się bardziej wyraziste, aż ułożyły się w wers:

„Ojcze, który codziennie po trochu umierasz…”

Co to było? Wiersz.? Czyj? Kiedy go czytał? Powtórzył półgłosem:

Ojcze, który codziennie po trochu umierasz…

I wreszcie z gardła, zamkniętego do tej pory, zaryglowanego, wydobył się krzyk, więcej niż krzyk, silny skowyt zranionego zwierzęcia, a potem natychmiast popłynęły niepohamowane i upragnione łzy.


Kiedy w ubiegłym roku został ranny w strzelaninie i znalazł się w szpitalu, Livia powiedziała mu, że ojciec dzwonił codziennie. Odwiedził go osobiście tylko raz, podczas rekonwalescencji. A więc musiał chorować już wtedy. Komisarzowi wydał się tylko lekko wychudzony, to wszystko. Był natomiast bardziej elegancki niż zazwyczaj, a zawsze dbał o to, żeby się dobrze ubierać. Przy tej okazji spytał syna, czy czegoś potrzebuje. „Mogę pomóc” – powiedział.


Kiedy nastąpiło między nimi to ciche oddalenie? Montalbano nie mógł zaprzeczyć, że ojciec był troskliwy i czuły. Robił wszystko, żeby utrata matki ciążyła synowi jak najmniej. Za każdym razem, kiedy Salvo chorował, co w okresie dojrzewania na szczęście nie zdarzało się często, ojciec nie chodził do pracy, żeby nie zostawiać go samego. Czego więc zabrakło? Nigdy nie było między nimi porozumienia, nie udawało im się znaleźć właściwych słów, żeby wyrazić wzajemnie swoje uczucia. Wiele razy, we wczesnej młodości, Montalbano myślał: „Mój ojciec jest zamkniętym człowiekiem”. I prawdopodobnie – ale rozumiał to dopiero teraz, siedząc na szczycie skały – ojciec myślał o nim tak samo. Ale wykazał wielką subtelność ducha: żeby ponownie się ożenić, odczekał, aż syn skończy studia i zdobędzie pracę. Jednak kiedy ojciec przyprowadził do domu nową żonę, Montalbano poczuł się tym irracjonalnie urażony. Pomiędzy nimi wyrósł mur – pewnie, że ze szkła, ale mur. I tak ich spotkania ograniczyły się do jednego albo dwóch rocznie. Ojciec przyjeżdżał zazwyczaj z kilkoma skrzynkami wina rozlewanego we własnym przedsiębiorstwie, zatrzymywał się na pół dnia i wyjeżdżał. Montalbano uważał to wino za znakomite i z dumą rozdawał je przyjaciołom, mówiąc, że pochodzi z firmy ojca. Ale czy jemu samemu powiedział kiedyś, że jest świetne? Pogrzebał w pamięci: nigdy. Podobnie jak ojciec, zbierał gazety, w których o nim pisano, lub ocierał łzy, widząc go w telewizji. Ale osobiście nigdy nie pogratulował mu żadnego sukcesu.

Siedział na skale ponad dwie godziny, a kiedy wstał, żeby wrócić do miasta, już podjął decyzję. Nie pojedzie do ojca. Gdyby go zobaczył i zrozumiał powagę choroby, byłoby jeszcze gorzej. Zresztą nie wiedział, do jakiego stopnia ojciec życzyłby sobie jego obecności. Ponadto Montalbano bał się i brzydził umierających: nie był pewny, czy będzie mógł znieść strach i obrzydzenie na widok konającego ojca; uciekłby tuż przed agonią.


Dojechał do Marinelli, czując jeszcze cierpkie i ciężkie zmęczenie. Rozebrał się, włożył slipki i wszedł do morza. Pływał tak długo, aż zaczęły go łapać kurcze. Wrócił do domu i zdał sobie sprawę, że nie jest w stanie iść na kolację do kwestora.

– Halo? Mówi Montalbano. Przykro mi, ale…

– Nie może pan przyjść?

– Nie, bardzo mi przykro.

– Praca?

Dlaczego nie miałby powiedzieć mu prawdy?

– Nie, panie kwestorze. Dostałem list, który dotyczy mojego ojca. Piszą, że umiera.

Z początku kwestor nic nie powiedział. Komisarz usłyszał wyraźnie, jak nabiera oddechu.

– Niech pan słucha, Montalbano. Jeśli chce pan do niego pojechać, nawet na jakiś czas, proszę jechać, proszę się nie martwić, znajdę sposób, żeby znaleźć panu czasowe zastępstwo.

– Nie, nie pojadę. Dziękuję.

Również tym razem kwestor się nie odezwał. Oczywiście słowa komisarza musiały zrobić na nim wrażenie, lecz będąc człowiekiem starej daty, nie wrócił już do tematu.

– Montalbano, czuję się skrępowany.

– Proszę, wobec mnie pan nie musi.

– Czy pamięta pan, że podczas kolacji miałem przekazać dwie informacje?

– Oczywiście.

Powiem panu przez, telefon, choć ten sposób, jak mówiłem, wprawia mnie w zakłopotanie i pewnie nie jest to najbardziej odpowiednia chwila. Boję się jednak, że może się pan dowiedzieć o tym od innych, dajmy na to z gazet… Pan na pewno nie wie, ale już rok temu poprosiłem o przeniesienie w stan spoczynku.

– Boże, proszę nie mówić, że…

– Tak, przychylono się do mojej prośby.

– Ale dlaczego chce pan odejść?

– Dlatego, że nie czuję się już w harmonii ze światem, i dlatego, że jestem zmęczony. Ja tę grę, te zakłady piłkarskie, wciąż jeszcze nazywam totkiem.

Komisarz nie zrozumiał.

– Przepraszam, ale nie chwytam.

– Jak pan je nazywa?

– Lotto.

– Widzi pan? Tu leży różnica. Niedawno jakiś dziennikarz zarzucił Montanellemu, że jest już stary, i na potwierdzenie tej opinii wysunął między innymi i to, że Montanelli wciąż używa określenia „totek”, które funkcjonowało trzydzieści lat temu.

– Ale to nic nie znaczy! To tylko żart!

– Znaczy, Montalbano, znaczy. Znaczy: przywiązywać się nieświadomie do przeszłości, nie chcieć dostrzegać zmian, wręcz je odrzucać. Z drugiej strony brakowało mi tylko roku do przejścia na emeryturę. W La Spezii mam jeszcze dom rodziców, kazałem go odnowić. Jeśli pan zechce, to składając w Genui wizytę pannie Livii, będzie pan mógł do nas wpaść.

– A kiedy…

– Kiedy odejdę? Który dzisiaj mamy?

– Dwunasty maja.

– Oficjalnie opuszczę urząd dziesiątego sierpnia.

Kwestor odchrząknął i komisarz zrozumiał, że nadszedł czas na tę drugą rzecz, może nawet trudniejszą do przekazania.

– Co do tej drugiej sprawy…

Wyraźnie się wahał. Montalbano przyszedł mu z pomocą.

– Gorszej od tej, którą pan mi właśnie przekazał, już raczej być nie może.

– Chodzi o pański awans.

– Nie!

– Proszę posłuchać, Montalbano. Pańskiego obecnego stanowiska nie da się już wybronić. Proszę wziąć pod uwagę i to, że odchodząc w stan spoczynku… jak by to powiedzieć… nie mam już takiej siły przebicia. Muszę pana wysunąć i na pewno nikt nie zaprotestuje przeciw mojej propozycji.

– Zostanę przeniesiony?

– Na dziewięćdziesiąt procent. Proszę zważyć na to, że gdybym pana nie wysunął do awansu, to pomimo wszystkich sukcesów, które pan odniósł, ten fakt mógłby zostać oceniony przez ministerstwo negatywnie i być może przenieśliby pana i tak, ale bez awansu. Czy nie odpowiada panu podwyżka?

Mózg komisarza pracował pełną parą; dymił, żeby znaleźć możliwe rozwiązanie. Dostrzegł jedno i rzucił się na nie.

– A jeśli od tej chwili już nikogo nie aresztuję?

– Nie rozumiem.

– Powtarzam: jeśli udam, że nie jestem w stanie rozwiązać już żadnej sprawy, jeśli nie będę prowadził dochodzenia jak trzeba, jeśli pozwolę, żeby wymknęły mi się…

– …idiotyzmy, wymykają się panu idiotyzmy. Nie rozumiem, ale za każdym razem, kiedy mówię o awansie, pan nagle cofa się w rozwoju i zaczyna pleść jak dziecko.


Spędził następną godzinę, smytłając się po domu, układając książki, odkurzając szkło na pięciu posiadanych grafikach, czego Adelina nie robiła nigdy. Nie włączał telewizora. Spojrzał na zegarek, była prawie dziesiąta wieczorem. Wsiadł do samochodu i pojechał do Montelusy. W trzech kinach, które były w mieście, wyświetlano Powinowactwa z wyboru braci Tavianich, Ukryte pragnienia Bertolucciego i kreskówki z psem Pluto. Nie wahał się ani chwili, wybrał kreskówki. Sala była pusta. Wrócił do mężczyzny, który sprawdzał bilety.

– Przecież nie ma nikogo!

– Jest pan. Czego pan chce, towarzystw;!? O tej porze maluchy poszły już spać. Tylko pan nie śpi.

Bawił się świetnie, w pewnej chwili roześmiał się w pustej sali.


Przychodzi taka chwila – myślał – kiedy spostrzegasz, że twoje życie się zmieniło. Ale kiedy to się zdarzyło? – zadajesz sobie pytanie. I nie znajdujesz odpowiedzi. Niedostrzegalne fakty skumulowały się, aż wymusiły zmiany. Albo fakty całkiem widoczne, których wagi ani konsekwencji nie potrafiłeś ocenić. Możesz się zastanawiać, ile chcesz, ale odpowiedzi na to „kiedy” nie umiesz znaleźć. Jak gdyby zresztą było to ważne! Ale on, Montalbano, na to pytanie umiałby odpowiedzieć dokładnie. „Moje życie zmieniło się dwunastego maja” – miał sobie kiedyś powiedzieć.


Obok drzwi wejściowych swojego domku kazał zainstalować latarenkę, która nocą włączała się automatycznie. To właśnie w jej świetle zobaczył z szosy samochód, który stał na placyku przed domem. Wjechał w alejkę prowadzącą do domu, zatrzymał się o kilka centymetrów od tego wozu. Było to, jak się spodziewał, szare metalizowane bmw. Jednak nie dostrzegł żywego ducha; człowiek, który nim przyjechał, na pewno ukrył się w pobliżu. Montalbano uznał, że najlepiej odegrać obojętność. Wysiadł z samochodu, pogwizdując, zamknął drzwiczki i wtedy zobaczył, że ktoś na niego czeka. Nie zauważył go wcześniej, ponieważ mężczyzna, który stał po drugiej stronie samochodu, był tak niskiej postury, że nie sięgał dachu pojazdu. Praktycznie karzeł, albo niewiele więcej. Porządnie ubrany, w złotych okularach.

– Kazał pan czekać na siebie – powiedział człowieczek, ruszając mu naprzeciw.

Montalbano, z kluczami w ręku, skierował się do drzwi. Trochę więcej niż karzeł zagrodził mu drogę, wymachując czymś w rodzaju legitymacji.

– Oto moje dokumenty – powiedział.

Komisarz odsunął rączkę, która trzymała legitymację, otworzył drzwi i wszedł. Tamten podążył za nim.

– Nazywam się Lohengrin Grucha, jestem pułkownikiem – powiedział bibelocik.

Komisarz zatrzymał się nagle, jak gdyby ktoś wsadził mu nóż między łopatki, Odwrócił się powoli, ogarnął wzrokiem pułkownika. Rodzice musieli dać mu to imię, żeby wynagrodzić biedakowi w jakiś sposób posturę i nazwisko. Montalbano był pod wrażeniem bucików pułkownika, musiał na pewno je obstalować, nie mieściły się nawet w kategorii poniżej dolnej granicy rozmiarów. A jednak przyjęli go do służby, zatem musiał, choć z ledwością, osiągnąć wymagany wzrost. Lecz jego oczy za szkłami okularów wydawały się żywe, uważne, groźne. Montalbano był pewny, że ma przed sobą mózg operacji „Mussa”. W towarzystwie pułkownika, który nie opuszczał go nawet na chwilę, poszedł do kuchni, by podgrzać barweny w sosie, które przygotowała Adelina. Bez słowa zaczął nakrywać do stołu. Na blacie leżała siedmiusetstronicowa książka, którą kupił kiedyś na straganie i której nigdy nie otworzył; po prostu zaintrygował go tytuł: Metafizyka stronniczości. Wziął ją, stanął na czubkach palców, postawił na regale i nacisnął guzik kamery. Niczym na znak filmowego klapsa pułkownik Lohengrin Grucha usiadł na właściwym krześle.

Загрузка...