Wszystkie trzy tragedie rozegrały się w tym samym miejscu i zapewne tego samego dnia. Dzień musiał być piękny, słoneczny, upalny, taki w którym drzewa pocą się z gorąca. Pociły się też w tym tropikalnym upale właściwą sobie substancją: żywicą.
Rosły owe sosny jakoś rozmaicie, nie tylko w wodzie i nie tylko na suchym gruncie, albo może z wody wyrastały kwiaty, wabiące barwą i wonią, bo na jednym pożywiał się motyl. Składał i rozkładał ogromne, kolorowe skrzydła, nie przeczuwając niebezpieczeństwa, i właśnie w momencie, kiedy je rozłożył, z góry spłynęła kropla. Kapnęła tuż obok, wielka i ciężka, nie zahaczyła porządnie ani motyla, ani kwiatka, zaledwie musnęła całą grupę, ale to wystarczyło, żeby z wnętrza roślinki i ze skrzydła motyla podniósł się obłok pyłu. Mała, gęsta chmurka, którą zgarnęła następna spadająca kropla. Trafiła w nią, skupiła mikroskopijne drobiny i razem z tym pyłkiem dołączyła do poprzedniej. Kwiatek wytrzymał, ale motyl zginął, bo bez pyłku na skrzydłach motyl żyć nie może.
Woda musiała tam być, skoro nieźle wyrośnięty narybek lęgnął się z ikry. Ktoś zawsze pozostaje ostatni i ta ostatnia rybka nie zdążyła. Liczne rodzeństwo odpłynęło, a ona została, jeszcze z jajeczkiem na ogonku, dognana tonącymi w wodzie gęstymi, potężnymi kroplami.
Wielka, złota mucha usiadła dla odpoczynku na odstającym kawałeczku kory u podnóża drzewa. Rozpostarła lśniące skrzydełka, czyściła je, z lubością rozkładała do słońca, poruszała nóżkami i kręciła łebkiem. Nie widziała swojego nieszczęścia, które spływało z góry, rosnąc stopniowo jak lawina. Krople żywicy połączyły się w strumień, zatrzymały na moment na drobnej nierówności, po czym spadły razem, całym ciężarem. Prosto na nią. Mucha nie zdołała uczynić nic, zamarła, unieruchomiona lepką substancją, która otoczyła ją dookoła. I tak zdechła w tej nieruchomości, nie mając najmniejszego pojęcia, że dzięki katastrofie zachowa na wieki swoją urodę i zyska nieśmiertelność. Nie mogła także wiedzieć, iż w całe wieki później istoty podobno wyższego rzędu, które na razie jeszcze nie zdążyły się pojawić na młodej i pięknej Ziemi, będą się dla niej i przez nią zabijać…
Minęło przeszło dwadzieścia milionów lat.
Zima akurat trzymała rzetelna i morze zamarzło aż po Szwecję. Po twardej skorupie lodu można było dojść do horyzontu i chyba nawet kawałek dalej, o ile wcześniej nie złamało się nogi na bryłach, rozpadlinach, dziurach, bałwanach śnieżnych, stwardniałych na granit, i wszelkich innych nierównościach. Wzdłuż brzegu leżały wały i góry lodowe na cztery metry wysokie, w pełni godne okolic polarnych, bardziej to wyglądało na biegun północny niż na Mierzeję Wiślaną. Ogólna sytuacja przedstawiała się beznadziejnie.
Mróz trzymał, ale słońce przyświecało i nawet próbowało grzać, uwzględniając fakt, że nadszedł początek marca i zima szalała bezprawnie. Wysilało się do tego stopnia, że gdzieniegdzie, po lądowej stronie wału, od południa, roztapiało odrobinę wierzchnią skorupę zamarzniętej w grudniu wody. Dawało się tę skorupę niekiedy rozbić, a pod nią leżały śmieci bursztynowe.
– Był wyrzut, akurat jak te mrozy złapały – powiedział do mnie smętnie Waldemar. – Wielki sztorm i zaraz potem, ledwo ucichło i morze zaczęło siadać, przyszedł mróz. W jedną noc zamarzło i do tej pory trzyma, sama pani widzi.
– Przecież już marzec, powinno się ruszyć – odparłam z takim oburzeniem, jakby to on nie dopełniał obowiązku ruszenia.
– Ano, powinno. Ale najpierw ruszy Zalew. Jakby zaczął, usłyszymy. Postrzela.
Ożywiłam się.
– Jest nadzieja?
Waldemar z powątpiewaniem popatrzył w kuchenne okno, które wychodziło na południe.
– Nadziei to nie ma, ale już bym samochodem do Tolkmicka nie jechał.
Ożywiłam się bardziej.
– Jak pan by nie jechał, znaczy, lada chwila pokaże się woda…
Jeśli ktokolwiek mógłby się jeszcze wygłupić z jazdą samochodem przez coraz słabiej zamarznięty Zalew, ryzykantem bez wątpienia byłby Waldemar. Przy grubym lodzie jeździli wszyscy czym popadło, motorami, dżipami, samochodami osobowymi, nawet ciężarówkami. Do Tolkmicka i Fromborka było w ten sposób znacznie bliżej niż okrężną drogą lądową, jechało się kwadrans, zamiast półtorej godziny, do Elbląga również Zalew skracał drogę. Mieli już bez mała wyjeżdżoną autostradę, dowcipkowali sobie, kręcąc się na lodzie, skakali przez zamarznięte wały, robili zawody i konkursy, a Waldemar od wczesnej młodości w tych szataństwach celował. Kiedy jednakże lód cieniał, nikt się już tam nie pchał. Z pewnością Waldemar jechał tą trasą ostatni.
W dwa dni później owszem, na Zalewie strzeliło parę razy, cała płaszczyzna zaczęła zmieniać kolor, biel gdzieś znikła, zostały tylko pagórkowate kry, jakby lodowe piramidki na szaroniebieskiej tafli, a między nimi pojawiły się wyraźnie widoczne szczeliny. Woda zaczęła chlupać, w porcie zaroiło się przy łodziach, morze jednak wciąż trwało w nie zmienionej postaci.
Tęsknym okiem patrzyłam na ten podbiegunowy krajobraz, włócząc się po brzegu z niejakim wysiłkiem i z ciężkim sercem, bo właśnie świeżutko straciłam wymarzonego mężczyznę, zdaje się, że bezpowrotnie. Przyjechałam tu, żeby się pocieszyć, z nadzieją odzyskania jakiej takiej równowagi uczuciowej. Nic mi nie robiło lepiej niż morze, chwilowo jednak morze było niepodobne do siebie, błąkałam się zatem codziennie po zlodowaciałych górach i wądołach, czekając na jego powrót do właściwej postaci, aż do chwili kiedy wpadłam nogą w lodową rozpadlinę i zgniotłam kostkę w stopie. Posyczałam chwilę, wypowiadając wiele słów, dawnymi czasy źle widzianych w druku, i zbuntowałam się. Dosyć tej sercowej terapii, nie idę jutro na plażę, zrobię sobie ulgowy dzień.
Do podejmowania głupich postanowień zawsze miałam szczęście.
Wstałam później i w sposób rozlazły, bez żadnego pośpiechu, przystosowałam się do życia. Zdaje się, że nawet zjadłam śniadanie. Po czym ubrałam się byle jak i poszłam do sklepu.
Kiedy wróciłam gdzieś koło godziny pierwszej, torba z zakupami omal nie wyleciała mi z rąk. Myślałam przez chwilę, że źle słyszę albo nie rozumiem po polsku. Waldemar wisiał na słuchawce i gorączkowo zwoływał braci na bursztyn.
U podnóża schodów stał jego syn, Mieszko, młodzieniec znany mi prawie od chwili urodzenia.
– Mieszko, co się dzieje? – spytałam niespokojnie. – Jest bursztyn? Skąd? Przecież zamarznięte po horyzont!
– E tam, woda aż do Szwecji – odparł Mieszko, też przejęty, tyle że raczej teoretycznie, bo w wieku dwunastu lat jeszcze nie był dopuszczany do kombinezonu i siatki. – Kra, ale bursztyn idzie.
Nie powiedziałam już nic więcej. Wniosło mnie na górę. Zakupy gdzieś wepchnęłam, zapewne pod fotel, żeby mi się nie plątały pod nogami, jedną ręką wkładałam dodatkowy sweter, drugą wciągałam grubsze rajstopy. Ciepłe majtki usiłowałam włożyć na długie gumiaki, zapomniałam o szaliku, w jednej skarpetce, z czapką w ręku, z siatką przewieszoną przez plecy, macając się po kieszeniach w poszukiwaniu rękawiczek, jak oszalała wypadłam z domu i popędziłam w las, pod piaszczystą górę. Przedarłam się przez zarośla, gdzieś przede mną mignął niski cień, jeden, za nim drugi. Dziki. Przez całą tę zimę mocno wygłodniałe. A tam, w nosie mam dziki, niech mi teraz nie zawracają głowy…
Nad morzem była już jedna trzecia ludności Piasków. Waldemar z braćmi ciągnął śmieci kawałek dalej, na lewo, miałam do nich ze dwieście metrów. Przebyłam tę odległość nie wiadomo kiedy.
Zaczęli już wytrząsać na brzeg wielkie, czarne góry. Chlupoczące morze odkryło trochę śmieci zeszłorocznych, bezpańskich. Jednym rzutem oka zorientowałam się, że na długich gumiakach mogę się powiesić, zamarznięty i obmywany wodą brzeg zmienił ukształtowanie, musiałabym się zanurzyć do pasa, tak samo jak oni, żeby sięgnąć siatką upragnionego śmietnika, dostępne mi było tylko to co na brzegu i przy samym brzegu. Dobre i tyle, dla mnie bogactwo.
Nie pisane, ale granitowe przestrzegane prawo głosiło, że wywleczona na brzeg kupa bursztynowych śmieci należy do tego, kto ją wywlókł, tak długo, aż przez właściciela zostanie przegrzebana. Później stanowi własność publiczną i może w niej grzebać, kto chce. Oczywiste było, że w takiej sytuacji, w obliczu nagłego odmrożenia bursztynowego eldorado, ci wszyscy rybacy z siatkami i w gumowych kombinezonach biorą tylko to, co największe i najpiękniejsze. Średni chłam darują sobie, albo zgoła przeoczą, i kichając nań, pchają się po następne zdobycze.
Wiatru się prawie nie czuło. Jasne, gdyby wiał silny wiatr, nie byłoby bursztynu, bo wzburzone morze śmieci rozprasza, a nie wyrzuca. Za to na łagodnej fali kołysały się potężne, połamane, grube kry, schodzące się ze sobą, walące o siebie nawzajem, rozpływające się na chwilę i odsłaniające następny zwał, przetykany skarbami. Sięgnąć siatką, zdążyć go złapać, zanim zamknie się nad nim lodowa pokrywa…
Zdrętwiałam na moment widząc, jak dwóch braci Waldemara z całej siły odpycha walące się na niego wielkie i grube tafle, zdolne bez trudu przeciąć go w połowie. Jedna go rąbnęła, drugą zdołali zatrzymać. Waldemar, w wodzie prawie do piersi, ustał jakoś na nogach, nie zważając na ataki morza, wetknął siatkę pod odepchniętą krę, zagarnął drugi raz, siatkę miał już pełną, musiał wyjść na brzeg. Zamachnął się tym czterdziestokilowym ciężarem, wysypał górę tuż obok poprzedniej.
– Coś tam jest – zawyrokował pozornie obojętnie i nie dotykając wielkiej, miodowej bryły, błyskającej spod czarnych patyków, wlazł do wody z powrotem.
W gumiakach zaledwie do bioder, pozbawiona możliwości pełnego działania, współpracowałam z psem. Nad kupą jednego z braci Waldemara, już przegrzebaną, siedział jego collie, z którym byłam zaprzyjaźniona. Ja szukałam bursztynu, a on bałtyckich krewetek.
– Weź tę mordę – zażądałam nerwowo, odpychając psi pysk. – Twój pan jest ślepa komenda albo ma zbyt wielkie wymagania. Masz tu robala, zeżryj, proszę bardzo… Czekaj, tamto dla mnie!
Pies rozgrzebywał kupę łapami, co mi w pełni odpowiadało. Podsuwałam mu krewetki, wybierając spod pyska bursztynowe bryłki. Jasne, że nie takie, jakie oni wyciągali dla siebie, ale też niezłe. Działaliśmy w doskonałej symbiozie.
Za następnym nawrotem Waldemar wypluł duży bursztynowy placek trzymany w ustach, bo w siatce już mu się nie mieścił.
– Pani mi wyjmie z kieszeni reklamówkę – poprosił, lekko poszczekując zębami. – Tu mam, u góry…
Zgrabiałymi palcami w kompletnie mokrych rękawiczkach sięgnęłam mu do kieszeni na piersiach i wygrzebałam foliową torbę. Rozłożyłam ją nawet. Waldemar wytrząsnął siatkę i od razu zaczął wrzucać do torby znaleziska. Wbrew wszystkiemu, wiedziona elementarnym poczuciem sprawiedliwości, prawie mu nie zazdrościłam. Niech też tam wejdę, proszę bardzo, wtedy to będzie moje, a na razie ja jestem mokra zaledwie do pasa, a on po czubek głowy…
Szaleństwo gwizdało w powietrzu od granicy po Stegnę. Morze rozmarzło nagle w ciągu jednej nocy, bez wiatru i sztormu, oddając to, co zgromadziło przy ostatnim, zimowym huraganie. Burzliwa jesień ruszyła jakieś złoża, które podeszły do brzegu razem z mrozem i dopiero teraz dały się wyciągnąć. Skraj wody był dosłownie zapchany śmieciami, wszystkie miejscowości miały swój przydział i cała ludność miotała się po plaży, wciąż jeszcze zlodowaciałej.
W emocji wlazłam za głęboko i odrobina lodu wpadła mi do buta razem z wodą. Prawie dech mi zaparło. Podskakując na jednej nodze, podsunęłam się aż pod wał lodowy, żeby się mieć o co wesprzeć plecami, najświęciej przekonana, że tę poszkodowaną nogę mam oderżniętą w połowie. Koniec, nie posiadam jednej nogi. Z szalonym wysiłkiem zdjęłam gumiak, bałam się spojrzeć na te pozostałe pół golenia, bo, Jezus Mario, widok to powinien być potworny, ale trudno, musiałam zdobyć się na męstwo…
Jednak nie, noga nie była oderżnięta. Mokra, owszem, ale cała. To tylko ten kawałek lodu oparł się na kości i stworzył owo cudowne wrażenie. Odetchnęłam lżej, wytrząsnęłam go z gumiaka, ubrałam się w obuwie z jeszcze większym wysiłkiem i, wbrew obawom, w całości poszłam dalej. A trzeba przyznać, że przeżyłam chwilę rzetelnej paniki…
Ciemność wygnała ludzi z plaży, ale następny dzień wcale nie okazał się dużo gorszy. W Piaskach od rana na brzegu znajdowali się już wszyscy mieszkańcy. Z grzeczności pozostawiłam im bliskie tereny i udałam się ku zachodowi, uznawszy, iż dla nich to jest podstawa egzystencji, a dla mnie zaledwie dzika namiętność, po czym moja uprzejmość została wynagrodzona. Niekoniecznie łatwo, ale jednak.
Na plaży, nad samą wodą, pokazał się już wąski pasek piasku. Morze gdzieniegdzie zaczynało sypać łachy. Za jedną z tych łach ujrzałam śmietnisko bursztynowe, z chciwości zapewne nie myślałam nic, podeszłam od niewłaściwej strony i wpadłam w ruchomą wydmę powyżej kolana. Gdybym miała krótkie gumiaki, wróciłabym do domu boso, na szczęście te dłuższe, do bioder, były zarazem do mnie przypasane. Mimo wybuchu śmiertelnej grozy, rany boskie, bagno, wciągnie mnie jak głupkowatą krowę, w dodatku pod wodę, a lodowate to wszystko, miałam jeszcze tyle przytomności umysłu, że nie spróbowałam się podeprzeć drugą nogą. Leżąc na zapadającym się pode mną podłożu, ostrożnie i powoli zdołałam wyciągnąć nogę razem z obuwiem, przeczołgałam się na stały grunt i dopiero wtedy się podniosłam. Nie było mi zimno, przeciwnie, spociłam się z wrażenia. Sięgnęłam siatką od strony brzegu i znalazłam w tych śmieciach dwadzieścia dużych bursztynów, takich na medaliony i na największe kawałki naszyjników. Szczęście roziskrzyło się we mnie niczym fajerwerk.
Kra telepała się ciągle, wiatru nadal nie było. Omal mnie szlag nie trafił, kiedy, wlazłszy na jedną lodową płytę, stwierdziłam, że nie ma siły, nie sięgnę siatką, a woda jest po pas. Musiałabym mieć na sobie kombinezon. Kontemplacja niedostępnej kupy śmieci omal mnie nie zawiodła aż do Szwecji, bo od widoku nie mogłam się oderwać, a kra odpływała.
Ale i tak uzbierałam prawie dwa i pół kilo w ciągu tych dwóch dni. Kilogram dziennie!
– Tak co parę lat się przytrafia – powiedział Waldemar, płucząc prysznicem nad wanną swoje zdobycze, porcjami wsypywane do durszlaka. – Miała pani szczęście, bo bywa, że nic nie ma. W zeszłym roku nie było, dopiero na jesieni poszło.
– No i było troszeczkę wcześniej – przypomniałam mu delikatnie.
Łypnął na mnie okiem jakoś dziwnie i nie podjął tematu. Albo może podjął go pośrednio.
– Podobno jeden chłopak znów znalazł coś nadzwyczajnego. Nikomu tego nie chciał pokazać. Nawet nie wiem, który to, ale trochę się domyślam.
– Inni się też domyślają?
– Chyba tak, bo już wczoraj było gadanie. Wykryje się, prędzej-później…
– Tak jak wtedy…?
– Niech pani wypluje to słowo…
Spadła na mnie nagle retrospekcja. Stojąc nad wanną w tej łazience i gapiąc się na durszlak w ręku Waldemara, oczyma duszy ujrzałam wydarzenia sprzed lat.
Wtedy, czyli troszeczkę wcześniej, a dokładnie, jak udało mi się wyliczyć, przeszło siedemnaście lat temu, wszystko zaczęło się niewinnie.
Przyjechałam do Krynicy Morskiej, wylazłam na wydmę przy porcie, popatrzyłam i oko mi zbielało. Przez moment nie wierzyłam w to, co widzę. Mimo późnej jesieni dzień był piękny, słoneczny, niebo bez chmurki, a godzina południowa.
Wzdłuż plaży, przy samym brzegu, ciągnęła się długa, złocista, lśniąca w słońcu smuga.
Wiedziałam doskonale, co to jest, ale trudno mi było pogodzić się z tak przeraźliwym szczęściem. Bursztyn znałam w postaci gotowych wyrobów albo maleńkich okruszków, którymi w Sopocie udawało mi się po tygodniu napełnić pudełko zapałek. Taka rozszalała obfitość jak tutaj nawet mi do głowy nie przyszła. Gapiłam się w osłupieniu i prawie z biciem serca, trwając w bezruchu niczym słup i pasąc oczy widokiem, a smuga lśniła i błyszczała kusząco.
Obok mnie stał mój ukochany słodki piesek, również wpatrzony w nią roziskrzonym wzrokiem.
– Oczom nie wierzę – powiedział z podziwem. – Najbardziej mnie zdumiewa fakt, że facet powiedział prawdę. Czekaj, gdzie lecisz?
Do smugi leciałam oczywiście, chciałam jej dotknąć, popatrzeć z bliska, upewnić się, że nie stanowi majaczenia. Prawdomówny facet w Sopocie, błąkający się po plaży z nogą w gipsie, obcy, ale spotykany ustawicznie i prawie z nami zaprzyjaźniony, pobłażliwie traktował owe drobiazgi, wtykane do pudełka po zapałkach, i mówił o zatoce i Mierzei, opowiadał, że tak naprawdę bursztyn pojawia się tu, a nie gdzie indziej, tu go morze wyrzuca i można znaleźć istne skarby, ale nie wierzyliśmy zbytnio w jego gadanie. Okazało się szczerą prawdą.
Słodki piesek poleciał za mną.
– W ogóle w bursztyn nie wierzyłeś – wytknęłam mu, schylona już nad tym lśniącym pasmem. – A on, popatrz, rzeczywiście jest, wbrew wszystkiemu.
Też się pochylił i przyjrzał.
– Iiii tam, taki bursztyn… Myślałem, że tu będą leżały te większe.
– Te większe pewno leżały nieco wcześniej. Ludzie tu latali, spójrz na ślady, całe stada. Te większe znalazł ten, co tu był pierwszy, o wschodzie słońca.
– Mam robić za Sokole Oko i Rączego Jelenia? Jeszcze może każesz mi zgadywać, które ślady są pod spodem, a które na wierzchu?
– Wielka mi sztuka… Ale akurat, moim zdaniem, nie ma to znaczenia. Wyjdziemy o wschodzie słońca…?
– Wariatka. To już wolę zanocować na plaży… O rany, patrz! Takiego w Sopocie nie było!
Jasne, że takiego jak ziarnko grochu w Sopocie nie było, to znaczy może i był, ale nie w godzinach południowych.
Pętanie się po plaży o wschodzie słońca nie zaliczało się do naszych ulubionych obyczajów, co zatem leżało tam o świcie, nie mogliśmy wiedzieć. Ponadto po sopockiej plaży latały znacznie większe stada i wydziobywane było wszystko, tu zaś ludzi chodziło o wiele mniej i raczej nie byli to turyści.
– Zostajemy…? – spytałam z nadzieją.
– Zostajemy – zadecydował słodki piesek. – Jakiś pokój nam tu chyba wynajmą…?
O tej porze roku tłoku nad morzem nie było. Właśnie zbliżała się druga połowa listopada i mój słodki piesek nawet kręcił nosem na taki dziwny wyjazd urlopowy, grawitował ku górom, biegały mu po głowie narty, ale okazałam się twarda. Góry mi szkodzą, jadę nad morze, a on niech robi, co chce. Zapewne jeszcze trochę mnie kochał, a może nie tyle kochał, ile brał pod uwagę względy czysto materialne, bo krótko grymasił i poszedł na tę wielką nowość dla siebie. Za wspólny pobyt nad morzem płaciłam ja, a słodki piesek umiał liczyć.
Złocista smuga na Mierzei ostatecznie pogodziła go z moją fanaberią.
Ściśle biorąc, był moim mężem, drugim z kolei. Trzeci rok to trwało, a te trzy lata przeleciały nie wiadomo kiedy, zdawałoby się, że dopiero przed miesiącem diabli nas zanieśli do urzędu stanu cywilnego, z przyczyn niepojętych. No nie, jedna przyczyna istniała wyraźnie, mianowicie on chciał uzyskać stałe zameldowanie w Warszawie, do czego najprostsza droga prowadziła przez mariaż z rodowitą warszawianką, ja zaś bardzo chętnie uwierzyłam w wielką miłość. Trzy wspólnie spędzone lata mocno ową wiarą zachwiały.
Już po roku rozgryzłam jego cechy charakteru i rozum wyraźnie mnie zawiadamiał, że popełniłam głupotę piramidalną. Poślubiłam dziwkarza i naciągacza, grymaśnego niczym primadonna z opery, z którym czym prędzej powinnam się rozstać, ale rozum swoje, a serce swoje. Słodki piesek miał duży urok, ciężko mi było wyrzec się go radykalnie i wciąż jeszcze żywiłam nadzieję na wielki nawrót uczuć, którymi na początku ku mnie płonął, a może tylko symulował, że płonie.
Słodkim pieskiem został od chwili, kiedy w jakiejś awanturze, a tego nam nie brakowało, zwróciłam się do niego zgryźliwymi słowy: „pieseczku mój słodki”. Wybuchnął wtedy śmiechem i zaaprobował określenie. Słodki był, czemu nie, jeśli chciał. „Piesek” stanowiło obelgę dla psów. Szczęścia do mężczyzn chyba raczej w życiu nie miałam, upatrywałam sobie tych najbardziej atrakcyjnych i musiała to być lekka przesada.
Pokój w Krynicy Morskiej znaleźliśmy bez żadnego trudu i przenieśliśmy się tam jeszcze tego samego dnia, zabierając rzeczy z Sopotu. Nasza gospodyni obiecała nawet przyrządzać nam ryby na kolację.
Nazajutrz prawie od rana ruszyliśmy na penetrację terenu.
Asfaltowa, kręta szosa wiodła gdzieś w dal i, według mapy, prowadziła ku granicy co najmniej przez jedenaście kilometrów. Po drodze mój słodki piesek usiłował wjeżdżać w las, w kierunku plaży, wszędzie gdzie jakikolwiek wjazd dawał się zauważyć. Samochód w zasadzie należał do mnie i czułam się tym nieco zaniepokojona.
– Nie wygłupiaj się, kto nas stąd będzie wyciągał?! Władujesz się w piasek albo w jakie wądoły! Uważaj, dziura…! Korzenie…! Przestań jeździć po schodach!!!
– To idź do przodu i patrz, jaka droga.
– Rozpędziłam się. Ty idź, a ja będę jechała. Torowanie drogi należy do mężczyzny!
Zgodził się na tę kombinację, z niechęcią, ale rozsądnie. Po wądołach i dziurach umiałam jeździć lepiej niż on, co nie było żadną moją zasługą, tylko osobliwą właściwością organizmu, przejętą zapewne od nietoperzy. Wiódł mnie jakiś tajemniczy rodzaj radaru, który kazał omijać najgorsze i sam wybierał lepszą drogę, poza tym pociechą była mi myśl, że zawsze możemy wrócić, volkswagen-garbus gdzie wjechał, tam wykręcił. Jedyne, czego odmówiłam stanowczo, to przepychania się przez błotniste doły i piaszczyste górki.
– Tam! – orzekliśmy w końcu zgodnie. – Na tamtym przejeździe było najlepiej!
– Zapamiętajmy miejsce i popatrzmy na licznik – poradziłam jeszcze, ustępując mu znów miejsca przy kierownicy.
Zastosowana metoda zwiedzania terenu sprawiła, że te jedenaście kilometrów zajęło nam cały dzień. Dalej nie było już asfaltu, tylko drogi gruntowe i w ogóle koniec świata. W kierunku morza wiodły przejścia przez las, pagórkowate i nie do przejechania, przelecieliśmy je piechotą. Wybrany zjazd ku plaży bezwzględnie był najlepszy.
Ten wschód słońca jednakże nas korcił. O rządzących bursztynem prawach przyrody nie mieliśmy najmniejszego pojęcia, ale nasze rozumowanie wydawało się logiczne: kto pierwszy, ten lepszy. Jakoś to na brzeg wychodzi, nie wiadomo kiedy, zapewne w nocy, pierwsza osoba znajdzie i druga może się już wypchać. Koniecznie, bodaj raz, musimy spróbować wschodu słońca!
Udało nam się osiągnąć upragniony cel za trzecim podejściem. Słońce wschodziło wprawdzie dopiero o siódmej, ale na urlopie taka godzina wydawała się mordercza, szczególnie że ubieranie się, wypicie herbaty, pokonanie tych paru kilometrów szosą i galop przez wydmy wymagały dodatkowego czasu, wstać zatem należało przed szóstą. W ciemnościach. Dwukrotnie przerosło to nasze siły i wreszcie, za tym trzecim razem…
Żeby już na pewno nie zaspać, wyleźliśmy z łóżka o piątej. Gorąca herbata czekała w termosie, ubieranie się, nawet w te wszystkie swetry, gacie, skarpetki i szaliki, zajęło zaledwie kwadrans. Nagle okazało się, że nie mamy co robić.
Oczekiwanie na właściwą porę było tak męczące, że nie wytrzymał tego ani on, ani ja. Opuściliśmy dom na palcach, bo nikt się jeszcze ze wstawaniem nie wygłupiał, praca na świeżym powietrzu wymaga dnia. Gnani niecierpliwością, znaleźliśmy swój najlepszy przejazd szybciej niż można się było spodziewać. Potykając się w kopnym piachu, wleźliśmy na wydmę. Panował mrok, wiał lekki wiaterek i mżył delikatny deszczyk.
– Wschodzi już to słońce czy nie? – zirytował się słodki piesek. – Gówno widać!
– Ląd od morza da się odróżnić – pocieszyłam go. – A co do słońca, to, wedle zegarka, powinno wzejść za pół godziny.
– Przesadziliśmy chyba…?
– Może nieco. Ogólnie biorąc, powinno się rozwidniać, ale zdaje się, że są chmury…
– Masz wątpliwości? Deszcz pada, nie czujesz? Ja już jestem cały mokry, katar gwarantowany, albo i co gorszego!
– Nic ci nie będzie. Poczekajmy, zapalmy sobie, a potem możemy zejść i spróbować w ślepo, jak leci…
Po dobrej godzinie, kiedy słońce już niewątpliwie wzeszło, przy pochmurnym i mrocznym dniu okazało się, że udało nam się nazbierać dosyć dużo drewna, węgla, kamieni, kawałków jakichś kości, trochę czegoś, co wyglądało jak zasuszone łajno, i ani odrobiny bursztynu. Przelecieliśmy się kawałek po brzegu, na którym wczoraj leżał połyskujący drobiazg, a dziś nie leżało nic. Deszcz przestał padać, a za to wzmógł się wiatr i podniosła się fala, pobyt na plaży zaczął przypominać bardziej karę za ciężkie grzechy niż przyjemność.
Wróciliśmy do domu i mój słodki pieseczek przypomniał sobie o grymasach.
– W Zakopanem, a niechby i w Szczyrku, w taką pogodę można iść do knajpy, zagrać w brydża, a tu co? Zimno jak cholera i znów pada!
– Trzy lata temu wiedziałeś, co robić… – wyrwały mi się haniebne słowa.
– Starzeję się.
– Nieprawda. Ale możemy pojechać do Gdańska…
W Gdańsku, rzecz oczywista, zwiedziliśmy przede wszystkim sklepy z bursztynami i w jednym ujrzałam coś, od czego ścisnęło mnie w dołku. Dwumetrowy sznur maleńkich bursztynków, trzy milimetry sztuka, tak jasnych, że prawie zielonkawych, lśniących, czystych, wypolerowanych, migoczących, aż się w oczach mieniło. Oszalałam na ich tle, dziko i namiętnie zapragnęłam sama sobie zrobić coś takiego, tak jak w Bułgarii zrobiłam naszyjnik z maleńkich muszelek. Ten rozmiar spotykało się na każdym kroku, tylko jak to wypolerować i przedziurawić…?
Nagabnięty z silnym naciskiem właściciel tych skarbów pobłażliwie wyjawił mi tajemnicę.
– W zasadzie to są odpady. Zostają przy cięciu bursztynu, większej bryły, już po wypolerowaniu. A jeśli trzeba, poleruje się je w bębnie polerskim, inaczej niemożliwe. Dziurkowanie…? A nie, to nie problem…
Jak dla kogo… Poza wszystkim, nie miałam pojęcia, co to jest i jak wygląda bęben polerski. Słodki piesek z rumieńcem na twarzy oglądał te większe, interesując się głównie cenami. Przy nas weszło do sklepu dwoje obcokrajowców i nabyli dwa wisiory, dwie broszki, bransoletę i pierścionek, wszystko oprawione w srebro. Babie oczy się świeciły nie gorzej niż nam i widać było, że chętnie by wykupiła pół sklepu.
– Była tu kiedyś, nie tak dawno, jedna Amerykanka – wyznał prawie już z nami zaprzyjaźniony właściciel. – Kupiła medalion, taki wisior w srebrze, z muchą, mała muszka na skraju bryły, doskonale widoczna. Po paru dniach znów przyszła i poprosiła, żeby jej tę muchę przenieść na środek, żeby było symetrycznie.
– Kretynka…! – wyrwało mi się ze wzgardliwym zgorszeniem.
– No właśnie. Dużo oni mają o tym pojęcia. Powiedziałem jej: „Proszę pani, ta mucha siedzi w tym miejscu już dwadzieścia milionów lat i na pewno nikt jej nigdzie nie przeniesie”. I dopiero wtedy nabrała do tych rzeczy szacunku…
– Zdaje się, że tylko Niemcy trochę się znają na bursztynie? – powiedział pytająco słodki piesek.
– A owszem. Nawet nieźle się znają. Potrafią wybierać najpiękniejsze okazy, przeważnie takie z muszkami, trawkami… I wywożą…
Słodki piesek jakoś przestał grymasić, za to wyrwał mnie ze snu nazajutrz o szóstej rano. Najwidoczniej zapłonął nagłą miłością do spacerów o świcie. Nie próbowaliśmy już zbierać po ciemku kamieni i suszonego łajna, bo nie było takiej potrzeby, deszcz nie padał, wiatr ucichł trochę i słońce oświetliło świat mniej więcej o czasie. Na brzegu gdzieniegdzie leżała odrobina czarnych śmietków, a między nimi z rzadka malutkie bursztynki.
– Jestem rozczarowany – oznajmił słodki piesek z niesmakiem. – Jako czerwonoskóry, stwierdzam, że jesteśmy tu pierwsi, przed nami nie było żywego ducha, chyba że się unosił w powietrzu. To gdzie ten duży bursztyn?
Wysunęłam kąśliwą supozycję, że może pod Związkiem Radzieckim. Do granicy było stąd ładne parę kilometrów, nie chciało nam się lecieć taki kawał, wróciliśmy na szosę i podjechaliśmy na ów koniec świata, oglądany wcześniej. Stało tam parę domów i widać było drogę, wiodącą ku morzu.
Uparliśmy się dziko i wyjątkowo zgodnie. Po niewiarygodnych wertepach, po dziurach, wzgórkach i korzeniach zdołaliśmy przejechać tyle tej ślicznej trasy, że widać było wydmy. Dalej zabrakło nam odwagi, polecieliśmy piechotą, osiągając wreszcie port rybacki nad morzem.
Wszystko to razem, domki i porty, ten nad morzem i ten nad Zalewem, na mapie nosiło nazwę Nowa Karczma. Żadnej karczmy ludzkie oko tam nie widziało, od tamtejszych mieszkańców dowiedzieliśmy się, że miejscowość nazywa się Piaski. W morskim porcie znajdowała się placówka WOP-u, która zażądała od nas dowodów osobistych. W owych czasach dowód osobisty obywatel musiał nosić przy sobie nawet w dzikiej puszczy, mieliśmy je zatem, obejrzeli je i dali nam spokój. Mogliśmy iść na spacer.
Ruszyliśmy plażą na wschód, za plecami pozostawiając kilka łodzi, wyciągniętych na piasek, do granicy było stąd już tylko trzy i pół kilometra, przed nami, nad samą wodą, nie szedł nikt, dziewiczy teren i żadnego bursztynu! Siatkę graniczną było już widać i mój słodki piesek na nowo rozpoczynał kręcenie nosem i grymasy, tak jakbym to ja te rzeczy nieudolnie organizowała, kiedy nagle trafiliśmy znów na krótki pas jakichś czarnych śmieci, głównie drewna. I, o Boże, na samym początku tego pasa leżał bursztyn!
Niekoniecznie potworny, ale jednak miał rozmiary dużego orzecha laskowego albo małego młodego kartofelka. Słodki piesek dopadł go pierwszy i wzrok mu się dziko zaiskrzył, a oblicze okryło rumieńcem.
– Więc jednak…! – wykrzyknął z nieopanowaną chciwością.
Wyprzedziłam go czym prędzej.
– Nie będziesz leciał pierwszy! Ja też chcę takie! Tamten mój…!
Razem wziąwszy, znaleźliśmy w tym czarnym pasku cztery bursztyny, podobne do tego pierwszego, jak na nasze poglądy ogromne. Dopadliśmy ich poniekąd sprawiedliwie, jego dwa i moje dwa. Oprócz nich mnóstwo pomniejszych drobiazgów, sięgających ziarnek grochu, przerastających wszystko poprzednie. Eldorado.
– One są jak grzyby? – zainteresował się słodki piesek, zachłannie, a zarazem podejrzliwie, spoglądając na morze. – Gdzieniegdzie są, a gdzie indziej ich nie ma?
– A ja jestem Duch Święty? – odparłam z lekkim rozgoryczeniem, bo on miał tego więcej, a ja, w obliczu bursztynu, najwyraźniej do reszty przestałam się liczyć. – Na to patrzy. Ale do ruskich już blisko…
Ruskie przyglądały się nam z wieżyczki, ale poza dostarczeniem im tej wątpliwej rozrywki, więcej osiągnięć nie mieliśmy. Wracałam pod wiatr, deklamując z uporem, to głośniej, to ciszej, dość znany poemat:
Rozkwita już wiosny kwiat i słowik zaczyna swe trele.
Ach, jakiż piękny jest świat, ze Związkiem Radzieckim na czele!
– Jeśli za każdym spacerem w tę stronę znajdę bursztyny, jestem skłonny zgodzić się z wieszczem – oznajmił słodki piesek w połowie drogi – ale już przestań, bo mi się niedobrze robi…
Ciemności o tej porze roku zapadały wcześnie, uniemożliwiając zażywanie świeżego powietrza i pozostawiając mnóstwo czasu na całkiem co innego. Tkwiliśmy tam już kilka dni. W krynickim sklepie pracowała ekspedientka wyjątkowej urody, co jakoś nie dotarło do mnie i nie zwróciłam uwagi, że mój słodki piesek niezwykle chętnie i z szalonym zapałem sam robi zakupy, przy czym zajmuje mu to zdumiewającą ilość czasu. Zauważyłam zjawisko, kiedy niecierpliwie czekałam na papierosy.
– Czyś uczestniczył w zbiorze tytoniu? – spytałam cierpko, wydzierając mu paczkę. – Ani razu w tym sklepie nie widziałam kolejki, polędwicę wołową tam nagle przywieźli czy co?
– Nie – odparło moje wybrakowane szczęście, które odpowiedź musiało mieć już z góry przygotowaną. – Ale jakaś dintojra tu się snuje w powietrzu. Słuchałem gadania.
Zainteresowałam się.
– I co?
Odłożył torbę z zakupami na komodę, odwiesił kurtkę, wyjrzał przez ciemne okno, sięgnął po termos, wylał z niego do szklanki resztę herbaty, usiadł przy stole i zdecydował się mnie wtajemniczyć.
– I ze wszystkiego wynika, że znajdujemy się na samym końcu jakiejś złotej żyły. Z tymi ruskimi o tyle masz rację, że jeśli już morze wyrzuca bursztyn, to przeważnie w tamtej stronie, w rejonie Leśniczówka-Piaski…
– Jaka leśniczówka?
– Miejscowość się nazywa Leśniczówka. Byliśmy tam, tam gdzie jest pierwszy WOP, w połowie drogi. Największy urodzaj tam się przytrafia i w dodatku oni wiedzą, kiedy…
– Kto wie?
– Rybacy.
– Skąd wiedzą?
– Przestań mnie przesłuchiwać! Nie wiem skąd. Podobno aż od Stegny jadą, żeby zbierać, ale tamci z Piasków zawsze są pierwsi. No, byliby nie zawsze, bo ci stąd i ze Stegny wyruszają wcześniej, ale podobno tamci stawiają im przeszkody.
– Jakie? – zdumiałam się. – Gdzie? Na szosie?
– Nie, oni przeważnie lecą tą leśną drogą, pod wydmami. Pamiętasz te doły, tam gdzie musieliśmy zawracać…? Podobno to oni rozkopali, ci wrogowie z Piasków. Podkładają im łańcuchy z kolcami, oni motorami jadą, mają koła zapasowe na plecach. Jeśli trafią przednim kołem, a tylne uratują, zmieniają na poczekaniu i jadą dalej, ale bywa, że im oba pójdą. Szykują zemstę.
– O Jezu. Dziki Zachód. Jaką zemstę?
Nie odpowiedział mi od razu, w zadumie patrzył w ciemne okno.
– Zrobiłabyś herbaty, bo już wyszła. Kupiłem…
– Zaraz. Najpierw powiedz. Co tu ma być?
– Obiad na przykład. Będzie?
– Przestań mnie denerwować! Kolacja będzie! Kłopot ze świeżymi rybami, bo jest sztorm, więc dostaniemy marynowane węgorze z wcześniejszego połowu.
– Nie żartuj! – ucieszył się. – Uwielbiam marynowane węgorze! Kieliszeczek jarzębiaczku do tego wypijemy?
Zorientowałam się nagle, że temat ulega gwałtownej zmianie. Postanowiłam nie popuścić, bo brzmiał interesująco, ale słowo „kolacja” przypomniało mi, że też jestem głodna. Spożywaliśmy posiłki w swoim pokoju, rozejrzałam się, talerzy nie byłoby gdzie postawić, zaczęłam zatem usuwać ze stołu niepotrzebne przedmioty. Napotykało to pewne trudności. Typowo wczasowy pokój przedstawiał się dość spartańsko, stały w nim dwa łóżka, szafa, komoda z szufladami, stół, trzy krzesła, jeden fotel, wieszak stojący i nic więcej. Brakowało płaszczyzn poziomych, nie mieliśmy miejsca na szklanki, termos, produkty spożywcze, talerzyki, książki, prasę, uzbierane bursztyny, butelki z napojami i rozmaite inne przedmioty użytkowe. Stół był mały, kwadratowy, komoda raczej wąska. A i tak było nam wygodniej niż letnikom tradycyjnym, bo w sezonie pokój służył jako trzyosobowy. Zabrałam ze stołu nasze rękawiczki, papierosy, prasę i atlas samochodowy i wszystko wepchnęłam do szuflady w komodzie, po czym przystąpiłam do reszty zajęć gospodarskich. Słodki piesek nawet dość grzecznie czekał, chwilami tylko krytykując moje poczynania. Zaproponowałam, żeby też się przyłożył, bo paraliż, jak widzę, jeszcze go nie tknął, wobec czego ładnie ustawił na stole butelkę i kieliszki.
Podjęłam temat przy posiłku.
– To co z tą krwawą zemstą pokrzywdzonych? Będą się czaić z nożami czy też w grę wchodzi zwyczajne mordobicie? I nie kręć, bo mnie to ciekawi.
Odpowiedział trochę obok, znów popadając w zadumę i spoglądając w okno.
– Bursztyn jest w cenie. I Niemcy kupują, i Amerykanie. Punkty skupu biorą każdą ilość wszystkiego, a w dodatku tu jakiś robi leczniczą nalewkę na spirytusie i bierze nawet taki miał. Takie drobiazgi. Jakiś inny facet kupuje dla plastyków, producentów biżuterii. Jak oni robią tę biżuterię, skoro srebro jest reglamentowane…? Węszę w tym wszystkim duży kant, to może być afera.
– Na srebro mają przydziały – przypomniałam mu. – To po pierwsze, a po drugie, co cię obchodzą afery?
– Różnie bywa… – odparł jakoś zagadkowo i nagle jakby się przecknął. – No, ogólna bitwa z tego chyba nie wyniknie, ale kto wie…? W każdym razie do podpalania domów i łodzi nie powinno się dopuścić.
Z tym się zgodziłam, chociaż zdziwiło mnie, że nagle zrobił się taki uspołeczniony.
– Prowodyrów już wytypowałeś?
– Tak jakby…
– Z tego jednego gadania dzisiaj? Ejże…?
– Czy ja mówię, że z tego jednego? W sklepie zawsze dużo się słyszy…
Tknęło mnie. Ostatecznie ja też miałam nogi i portmonetkę w kieszeni, a do sklepów wpuszczano mnie bez przeszkód. Trafiłam na jego poufną konferencję z ekspedientką wielkiej urody i, jak każda normalna kobieta, zrobiłam coś w rodzaju awantury. Na to usłyszałam, że głównym wrogiem owych złośliwców z Piasków, zacietrzewionym i pozbawionym opamiętania, jest właśnie szwagier sklepowej piękności, dzięki czemu od niej można uzyskać najwięcej informacji, a może nawet wywrzeć wpływ na złagodzenie nastrojów. Musiałam doszczętnie zgłupieć, bo prawie w to uwierzyłam.
– Gdyby była stara, gruba i zezowata, informacje od niej miałbyś nie powiem gdzie – rzekłam jednak. – Chociaż ona niewątpliwie udzieliłaby ci ich jeszcze chętniej. Na czym w końcu to wszystko stoi?
– Na planowaniu silnego uszkodzenia cielesnego. Ale może na gadaniu się skończy, bo chyba ją trochę przestraszyłem.
– Co ty powiesz? Byłby to chyba pierwszy taki wypadek w twoim życiu, że przestraszyłeś młodą i piękną damę…
Na wszelki wypadek wolałam sama zrobić następne zakupy. Znalazłam się w sklepie wczesnym wieczorem, tuż przed zamknięciem, i tym razem to ja usłyszałam naradę. Wiatr cichł, morze zaczynało się uspokajać, prognozy rybackie na noc i poranek brzmiały pomyślnie i trzech rybaków umawiało się, który dokąd popłynie. Dwóch musiało stawiać siatki, trzeci od rana miał udać się na bursztyn, dorsza chwilowo lekceważąc. Mieli ze sobą spółkę, półgłosem ustalili, że ten trzeci pojedzie szosą do portu w Piaskach, piaskarze sami sobie przeszkód nie rzucą, tam wyskoczy nad morze i plażą będzie wracał…
– Wstajemy znów o wpół do szóstej – oznajmiłam stanowczo, wróciwszy do domu. – Oni uważają, że jutro będzie bursztyn, nie wiem, skąd wiedzą, ale wiedzą. Jedni mają lecieć od Krynicy, a drudzy od Piasków, to my w środku.
Słodki piesek czekał już na mnie, przejęty i płonący zapałem, bo właśnie przed chwilą nasza gospodyni przyszła na górę i przepraszała za skromne pożywienie. Przez dwa dni, dziś i zapewne jutro, będą tylko kotleciki z sandacza, ponieważ mąż wybiera się na bursztyn i siatek na flądrę nawet nie ruszy. Ale na noc popłynie i pojutrze flądra będzie, a może kto inny złowi wcześniej, to od niego odkupi…
Zgadzaliśmy się na wszystko, bo nie ryby nam były w głowie.
– Raz w życiu chciałbym zobaczyć, jak to wygląda, kiedy on jest, ten bursztyn – zwierzał mi się słodki piesek, dziko roznamiętniony. – Jedyna okazja, bo ile nam zostało…? Trzy dni, w ostateczności cztery. Urlop mi się kończy!
– Możemy tu przyjechać na następny – podsunęłam zachęcająco.
– Z następnym urlopem nie wiadomo… Chcę zobaczyć teraz!
Jakaś dziwna nieprzyjemność mnie tknęła na tę wzmiankę o niepewnym urlopie. Ukryłam ją, nie rozwijając tematu.
– Też bym chciała zobaczyć, ale ci tego nie zagwarantuję…
– To po co mnie tu przywiozłaś?
– Oszalałeś czy co? Przymuszałam cię…?!
Omal się nie pokłóciliśmy. Bez mała poczułam się odpowiedzialna za ten cholerny bursztyn i jakby zmroziło mnie w sobie, a słodki piesek, jak zwykle, żądał zaspokojenia swoich potrzeb. Winą za braki, rzecz jasna, obarczał mnie. Ledwo się zdołał opanować i niecierpliwie czekał poranka. Tajemnicza siła wyższa spełniła jego życzenie. Wyleźliśmy na plażę w ulubionym miejscu, słońce zza wydm już się ukazywało i widoczność była prawie doskonała. Przed nami nie działo się nic, morze łagodnie chlupało na piasek, żaden bursztyn nigdzie nie leżał, ale dalej na prawo, w stronie Piasków, dało się zauważyć coś ciemnego, a jeszcze dalej jakiś ruch. Popędziliśmy w tamtym kierunku i okazało się, że co najmniej cztery osoby miotają się na brzegu.
– Cholera – zawarczał słodki piesek. – Trzeba było przyjść wcześniej! To nie, grzebałaś się…
– Po pierwsze nieprawda, a po drugie wcześniej tyle było widać co i za pierwszym razem!
– Nic podobnego, więcej. Słońce świeci!
– Odchromol się, kochanie. I tak byś się nie rozdzielił na wszystkie miejsca równocześnie! Tamci przed nami mieli bliżej!
– Zaczynam rozumieć to podkładanie łańcuchów…
– Większość leci na piechotę. Na łańcuchy mogą kichać… Na przekór moim słowom na motorach przeleciało jakichś dwóch, po chwili trzeci. Głęboko rozgoryczeni i pełni najświętszego przekonania, że bursztyn jak pięść leżał tam, gdzie przed nami zdążyli inni ludzie, szliśmy jednak na wschód. Jeśli już nie znaleźć dla siebie, to przynajmniej zobaczyć…!
No i zobaczyliśmy…
Nie wiadomo kiedy pokonaliśmy przeszło dwa kilometry i doskonale było widać łodzie w Piaskach. Zarazem pojawiło się więcej rybaków i ujrzeliśmy coś, co wprawiło nas w osłupienie. Zajęci wyszukiwaniem po drodze bursztynowych okruchów, dostrzegliśmy to dopiero po długiej chwili.
Rybacy weszli w morze.
Jeden blisko nas, za nim drugi, kilkadziesiąt metrów dalej trzeci. Jezus Mario, w listopadzie…!!! Mieli na sobie gumowe kombinezony aż do piersi, na szelkach, w rękach trzymali wory siatkowe na drągu. Tymi worami sięgali w wodę, coś wygarniali, wracali i wywalali na brzeg wielkie, czarne kupy jakiegoś chłamu. Z kup wybierali bryły, od których mnie osobiście oko zbielało. No tak, morze dało bursztyn…
Popatrzyłam na słodkiego pieska. Też się temu przyglądał, blady był i tylko chwilami płonął rumieńcem, w oczach miał chciwość zachłanną. Wydawał się przejęty jeszcze bardziej niż ja, przestał wybierać te małe kawałki z leżącego na brzegu czarnego wału i wzroku nie odrywał od łowiących śmieci rybaków. Namnożyło się ich, właziło już do wody ośmiu w pobliżu nas, a daleko w prawo i w lewo widać było następnych.
Czarne góry rosły na brzegu, patrzyliśmy na ten proceder zafascynowani, nie ośmielając się podchodzić zbyt blisko, żeby nas ktoś nie posądził o chęć kradzieży. Niektóre bryłki bursztynu połyskiwały i dawało się je dostrzec z daleka, inne dla nas były niewidoczne, ale rybacy wychwytywali je bez namysłu. Skąd natomiast brali owe śmieci, nie mogliśmy odgadnąć, w falującym łagodnie morzu niczego takiego nie było, woda jak woda…
– Skąd oni to wyciągają? – spytał słodki piesek, okropnie zaintrygowany. – Widzisz coś?
– Nic. Wodę. Też całkiem tego nie rozumiem. Oni widzą.
– Ciekawe, co. Nie bursztyn przecież…?
– Tamci coś pokazują. Chodź, podsłuchamy…
Dwóch rybaków rzeczywiście pokazywało sobie coś palcem. Chyba trzeciego, który wszedł w morze bardzo daleko i cofnął się, kiedy fala sięgnęła mu do szyi. Za głęboko mu było, ale do czego się pchał, wciąż nie umieliśmy odgadnąć. Wreszcie udało nam się dostrzec to coś, kiedy jeden sięgnął siatką prawie przed naszym nosem. Jakby czarna plama w spokojnej wodzie, wygarnął tę plamę i okazało się, że ona właśnie zawiera w sobie śmieci i bursztyn. Popatrzyłam w dal, tam gdzie trzeci pchał się w morze, i ż wysiłkiem stwierdziłam, że istotnie, woda jest tam jakby ciemniejsza, cała, długa i wielka smuga, nieco inaczej zabarwiona. Większa głębia czy jakieś ciało stałe…?
– Tam dopiero… – mruknął jeden rybak do drugiego, wytrząsającego małą kupkę z siatki, i gestem brody wskazał kierunek na smugę.
– Nie podejdziesz – odmruknął drugi. – Chyba że podsunie.
– W nocy może.
– Mówią, że na wieczór wiatr…
Podsłuchiwaliśmy chciwie, plącząc się wzdłuż wału. Dalej na prawo, na końcu szeregu tych łowców, pojawiły się jeszcze dwie osoby, facet i dziewczyna. Facet był w kombinezonie, od razu przyłożył się do owej ciemniejszej wody, dwa razy próbował, ale też nie doszedł. Dziewczyna nagle uczyniła coś, od czego osłupiałam do reszty, mianowicie zaczęła zdzierać z siebie odzież. Słodki piesek obok mnie też zastygł, wpatrzony w przerażający striptiz, paru rybaków z zainteresowaniem odwróciło głowy.
Rozebrała się w mgnieniu oka do fig i biusthaltera, kostium bikini, można powiedzieć. Wydarła siatkę z rąk swojego chłopa i weszła w morze. Z ośmiu rybaków siedmiu poniechało pracy i wpatrzyło się w ten eksperyment, tak samo jak my. Dziewczyna twardo pchała się w głąb, w jednym miejscu musiała się odbić od dna, żeby jej nie zalało z głową, osiągnęła kolejną łachę, gdzie miała wodę tylko do pasa. Za łachą widniała ciemna smuga.
Osiem razy wracała do tej ciemnej smugi, za każdym wynosząc prawie pełną siatkę śmieci i drewna. Jej towarzysz najwidoczniej poddał się i zrezygnował z protestów, wybierał bursztyn z wywalonych przez nią kup, trwało to blisko trzy godziny. Ogrzewał ją chyba zapał i namiętność. Różnica w kolorze wody niemal całkowicie znikła, kiedy się wreszcie uspokoiła, wylazła ostatecznie na brzeg, wytarła się i ubrała błyskawicznie, po czym, bez odpoczynku, przystąpiła do grzebania w ogromnej, czarnej górze.
Na plaży przez ten czas zebrał się niemal tłum. Śmiech i rozmaite komentarze wybuchły w gronie rybaków od samego początku, ale z przejęcia ogłuchłam i zaczęłam je słyszeć dopiero w połowie wstrząsającej imprezy. Na pierwsze miejsce wybijał się szacunek dla odważnej baby, zaraz za nim tkwiła ciekawość, co też znalazła i czy jej się opłaciło. Rzecz jasna, sami w ciągu tych godzin również odwalali robotę, ale teraz kilku podeszło bliżej, patrząc z ciekawością. Myśmy też podeszli.
– Gorąca dziewczyna – zauważył słodki piesek. – Szkoda…
Ugryzł się w język tak wyraźnie, że niemal zaskrzypiało. Doskonale wiedziałam, co pomyślał i prawie powiedział, jedno z trojga, albo szkoda, że to nie on jest z tą facetką, albo szkoda, że ja tak nie wejdę do wody, albo szkoda, że w ogóle tu jestem, bo gdyby był sam, a nie ze mną, natychmiast by ją poderwał. Nic z tego nie mogło zyskać mojej aprobaty.
– Co szkoda? – spytałam jadowicie.
Miał dość rozumu, żeby udzielania odpowiedzi na to pytanie nawet nie próbować.
– Masz pojęcie, ile pieniędzy ona wyciągnęła z morza? Słyszysz, co tu mówią, najmarniej pięćdziesiąt kilo bursztynu, a może więcej, przeciętnie można liczyć po tysiąc złotych, to jest pięćdziesiąt tysięcy!
– Skąd wiesz, po ile…?
– Dowiadywałem się, z ciekawości. Takie zupełnie drobne po dwieście złotych, a duże po trzy tysiące. Zobacz, ile ma dużych! Majątek, jednym kopem, z niczego!
– Z niczego, jak z niczego. Trochę się narobiła…
W rozgrzebywaniu kupy dziewczynie i facetowi jakoś nikt nie pomagał ani nie przeszkadzał, chociaż otaczał ich cały krąg i leciały ku nim zawistne spojrzenia. Wrzucali bursztyn do siatek i toreb, bryły jak pięść było widać z daleka.
– Świeże złoże ruszyło i od razu podeszło – powiedział rybak, wytrząsający zawartość swojej siatki tuż koło nas. – Nie zdążyło pokruszyć.
Przyjrzałam mu się, bo na moment wyglądem zewnętrznym zwrócił na siebie moją uwagę, po czym znów odwróciłam się do baby z mężem. Dobiegł stamtąd jakiś okrzyk, głośniejszy i jakby podwójny.
– O rany…! – wrzasnął nagle chłopak, na oko czternastoletni, schylając się gwałtownie i sięgając ku śmieciom.
– Czego…?! – wrzasnęła równocześnie facetka. – Twoje…?!
– No co, popatrzeć nie można? Uciekam z tym czy jak…? Rany, ale mucha…
Zdążył już podnieść wielką bryłę. Dziewczyna rzuciła się ku niemu, wydarła mu ją, spojrzała pod światło i zastygła na moment, wpatrzona w to, co trzymała w ręku. Krąg wokół zacieśnił się ostro, omal jej tej ręki nie odgryźli, miała coś, co każdy chciał zobaczyć z bliska i na własne oczy. Też chciałam, ale oglądałam scenę zza ludzkich pleców i nie zdołałam się przepchnąć do środka. Facetka zresztą nie pozwoliła na żadne oględziny, przytuliła bryłę do łona, po czym szybkim ruchem wrzuciła ją do torby.
– Swoje se oglądajcie! – warknęła. – Trzeba było wleźć, nikt wam nie zabraniał. Staną nad głową, jak te szakale…
– Ciekawe, co to było – mruknął koło mnie słodki piesek.
– Mówił, że mucha – odparłam z powątpiewaniem. – Cholera, nie zdążyłam popatrzeć. Szkoda.
Chciwy krąg rozluźnił się nieco, cofnęłam się i wlazłam na nogę jakiemuś facetowi, leżącemu mi prawie na plecach. Obejrzałam się na niego, przeprosiłam półgębkiem i bez skruchy, bo nie musiał się walić tak nachalnie, ale i tak nie zwrócił żadnej uwagi ani na nogę, ani na przeprosiny. Hipnotycznie wpatrywał się w torby i worki facetki. Chłopaka wypytywano natarczywie, co widział w tej bryle, ale nie chciał czy może nie umiał powiedzieć.
– Mucha – mamrotał tylko, półprzytomny z przejęcia. – Mucha. Taka wielka. I złota…
Od lewej strony dobiegły jakieś krzyki i nacisk na niego zelżał, bo wszyscy spojrzeli w tamtym kierunku. Rybak w kombinezonie zamierzył się siatką na jakiegoś faceta w gumiakach, drugi przyłożył mu drągiem, który się od razu rozleciał, pogonili go, facet uciekł. Z treści okrzyków można było wnosić, że to złodziej i hiena cmentarna, podkrada bursztyn z cudzej kupy, ledwo wytrząśniętej, przegonić łobuza! Jakiś inny, wyłażący właśnie z wody, ujął się za nim, pomstując ostro na miejscowych i dopytując się równie gwałtownie, jak retorycznie, kto kolce pod wydmami podłożył i wilczy dół wykopał. Tym z Kątów i ze Stegny też się coś należy, morze jest dla wszystkich! Ktoś wrzeszczał, że tamten złodziej nawet siatki nie ma, czapką pewnie chciał te śmieci wyciągać, pierwszy rybak odwrócił się ku morzu i ujrzał, że konkurent podstępnie sięga do jego czarnej plamy. Złorzecząc i chlapiąc wodą, popędził ku niemu, konkurent zaczął się odgrażać, ale siatkę miał już zapełnioną, więc tylko wymachiwał pięścią, wróg, przedzierający się przez fale, swoją pustą siatkę mógł jeszcze zamienić w oręż, konkurent zatem rzucił się do ucieczki.
– Pobiją się – zauważył słodki piesek z uciechą.
Nigdy nie uwielbiałam bijatyk, ale patrzyłam z wielkim zainteresowaniem, ciekawa, co przeważy, zapędy wojownicze czy bursztyn. Jednak bursztyn. Po krótkiej chwili przestali sobie nawet wymyślać, zajęci ciężką pracą.
Tkwiliśmy na plaży do zmroku, bo gdzieś o drugiej rybacy z siatkami zeszli z posterunku, może udali się do domu, a może pod ruską granicę. Kilku odjechało na dychawicznych motorach. Pojazdy to były osobliwe i bardzo po macoszemu traktowane, posztukowane jakimiś blachami, powiązane sznurkami, ze strzępami kanap, bez podnóżków, a piasek im zgrzytał we wszystkich trybach. Ale jechały i na terenowych oponach przebijały się przez sypkie wydmy, to zaś było najważniejsze.
Konkurencję mieliśmy nadal, ponieważ pojawiło się kilka innych osób, zwykłych zbieraczy, bez siatek i bez prawa własności do wyciągniętych z morza kup. Wyszło nam, że teraz już wszyscy mogą grzebać w śmietniku, skorzystaliśmy zatem z niezwykłej okazji. Czarne zwały, przesychając, wciąż jeszcze ujawniały bogactwo, przeoczone albo zlekceważone przez właścicieli, lepsze i obfitsze niż wszystko, co dotychczas udawało nam się zdobywać. Mój słodki piesek, na ogół nie bardzo wyrywny do pracy fizycznej, teraz odwalał robotę aż miło. Dopiero zapadająca ciemność spędziła całe towarzystwo z tych pól złotodajnych.
Po kolacji słodki piesek znikł mi z oczu bez uprzedzenia, zabierając samochód.
Nie wybierałam się nigdzie, bo gmeranie w zdobytych łupach dostarczało mi wrażeń upojnych i mogło zająć cały wieczór do późnej nocy, ale jednak szlag mnie trafił. Wtedy jeszcze, młoda i głupia, wyżej ceniłam mężczyznę niż bursztyn. Namiętności dopiero zaczynały się wyrównywać, można by powiedzieć, że nastąpiło pierwsze drgnięcie i kiełek ledwo zaczął wyłazić z nasionka. Podejrzewałam jakąś babę, albo skusiła go ta piękna ekspedientka, albo facetka z morza, chyba starsza ode mnie i średnio urodziwa. Facetka wprawdzie łowiła w towarzystwie męża, ten mąż zatem istniał, wnioskując jednakże z uwag, jakie padały na plaży, był to osobnik niemrawy. A pewnie, to ona weszła do wody, a nie on, niewątpliwie przerastała go energią, przedsiębiorczością i odwagą. Nawet jeśli źródłem tych cech była zwyczajna chciwość, nie szkodzi, chciwość na bursztyn jest uczuciem szlachetnym… Mój słodki piesek u bab miał powodzenie szaleńcze i nie w takich sytuacjach dawał sobie radę, był w pełni zdolny poderwać dziewczynę pod samym nosem niemrawca.
Niemrawca proszę bardzo, ale, do diabła, przecież nie pod moim…!
Może bym i poszła na dyplomatyczny spacer w poszukiwaniu niewiernego kochasia, ale rozsypany po stole bursztyn nie pozwalał oderwać się od siebie i łagodził wściekłość, poza tym wątpliwe było, czy znalazłabym go w ciemnościach. Może pojechał do Piasków, nie miałam chęci lecieć tam na piechotę. Szlag mnie trafiał właściwie tylko w trzech czwartych, jedna ćwiartka czuła się szczęśliwa i usatysfakcjonowana. Ciekawiło mnie nawet, co też on zełga po powrocie i zdecydowana byłam przebierać te bryłki i okruszki nawet do rana.
Nie musiałam tak całkiem do rana, słodki piesek wrócił kwadrans po drugiej.
– Niech ci się nie zdaje – powiedział, chociaż nie zadałam żadnego pytania i nie odezwałam się w ogóle ani jednym słowem, patrząc tylko na niego wzrokiem bazyliszka. – Chciałem się zorientować, co oni z tym teraz zrobią i czy kupiec już jest. Mówiłem ci, węszę aferę. Otóż tak. Już czatują.
Wygłaszając ten dość mętny komunikat, obliczony niewątpliwie na ogłupienie przeciwnika, grzebał zarazem w walizce. Znalazł w niej piersiówkę koniaku, jeszcze nie napoczętą, odkręcił co należało i chlapnął sobie porządnie. Dopiero potem uczynił ku mnie butelką pytający gest.
Najpierw zdumiałam się zwyczajnie i niewinnie, a zaraz potem nabrałam podejrzeń. Nie był pijakiem w żadnym stopniu, alkoholu używał tylko w przypadkach uzasadnionych, w celach leczniczych albo rozrywkowych. Gdyby sobie rąbnął kielicha natychmiast po powrocie znad morza, byłoby to zrozumiałe, upał tam nie panował, ręce i nogi kostniały, przed wieczorem wiatr zaczął się wzmagać i przewiewał szpik w kościach, rozgrzewka by się przydała. Później, po kolacji, ostatecznie można było wznieść toast dla uczczenia zdobyczy, ale teraz…? W dodatku jakoś to użycie piersiówki nie miało charakteru radosnego, podobnie chwyta flachę człowiek potwornie zdenerwowany i zszokowany. Gest ku mnie miał rozładować atmosferę.
Coś się zatem musiało stać. Podrywanie mu nie wyszło…? Mąż-niemrawiec zareagował? Czy może znienacka objawił się narzeczony ekspedientki, młodzieniec zapewne bykowatej postury…?
Przyjrzałam mu się z uwagą, szukając na nim śladów silniejszych argumentów, ale nie dostrzegłam nic, poza, może, odrobiną nietypowej dla niego bladości. Kiwnęłam głową, przyjęłam zaproszenie i dostałam koniaczku w zakrętce.
– I co? – spytałam zimno. – Rozumiem, że udało ci się prysnąć?
Zdziwił się zupełnie szczerze.
– Dlaczego prysnąć? Skąd?
– Stamtąd gdzie byłeś. Którą piękność obstawiałeś? Tę z morza czy tę ze sklepu?
– Nie zawracaj głowy, jaką tam piękność, całkiem kogo innego. Faceta. Tego, co łowił koło nas, nie zwróciłaś na niego uwagi? Czterdziestkę miał jak obszył, co ja mówię, najmarniej czterdzieści pięć, a chciałbym w jego wieku tak się trzymać. Silny jak byk, tą siatką machał, jakby motyle łapał. Nic nie mówił, ale podglądałem go trochę, dwa bursztyny miał niesamowite, cichutko je wygrzebał i od razu schował, nikt nawet nie zauważył. Tak mi się wydaje, że spał na nich nie będzie. Przehandluje. I nie za grosze, na głupiego nie wyglądał.
– Taki gówniarz dla niego z kupy wybierał…? – upewniłam się.
– Syn. Najmłodszy. Starsi obok łowili, kawałek od nas.
Rozwodzenie się nad pięknym, acz nie pierwszej młodości facetem wprawiło mnie w osłupienie i wzmogło ilość i jakość podejrzeń. Bo był on piękny rzetelnie, dlatego właśnie go zauważyłam, samo poczucie estetyki kazało zachwycić się świetną, strzelistą sylwetką, idealnie harmonijną budową, której nie zdołał ukryć nawet gumowy kombinezon, surową, męską twarzą o regularnych rysach… Słodki piesek chyba zwariował, jeśli mi coś takiego zachwala, z reguły był patologicznie zazdrosny! Cóż on zrobił tak okropnego, że usiłuje mnie teraz zagadać…?
– No dobrze, obstawiałeś faceta. Po pysku nie dostałeś, więc może jest w tym odrobina prawdy. I co z nim?
– Nic właśnie. Mówiłem, że na głupiego nie wyglądał. Dwóch obcych gości u niego było, ale chyba z niczym odeszli, bo żaden nie przejawiał zadowolenia. Możliwe, że czeka na trzeciego, możliwe, że znalazł jakąś niezwykłość…
– Podglądałeś go przecież na plaży…?
– Podglądałem, ale tylko mi w oczach błysnęło, takie wielkie buły. A czy ja wiem, może miały jakieś wyjątkowe cechy? Z czegoś przecież robili te różne rzeczy, wiesz, kielichy z jednej bryły albo kubki, albo co. Może i teraz jeszcze robią? Na rozmiar to by wystarczyło, a że nie na naszą kieszeń, to pewne. Skoro Amerykanie kupują i Niemcy… Ten jakiś plastyk, który dla nich produkuje, na takie właśnie rzeczy powinien czatować, możliwe, że lepiej płaci. Wypiłaś? To daj…
Nalał sobie następną zakrętkę koniaczku, wypił od razu i nalał dla mnie.
– I co? – spytałam niecierpliwie.
– I do nocy już się nikt więcej nie pokazał, światło zgasło… To moje czy twoje?
– Moje – odparłam, ogarniając ramionami wielki arkusz papieru pakowego, udekorowany górą bursztynu. – Twoich nawet palcem nie tknęłam, jak wysypałeś, tak leżą. I co ci w końcu z tego czatowania przyszło?
– Nic na razie. Ale zamierzam jeszcze popatrzeć.
– Dlaczego wyjechałeś, nic nie mówiąc?
– Bo jak cię znam, uparłabyś się też jechać. A wolałem sam. Nie idziemy spać? Nie wstajemy jutro o wschodzie słońca?
– Wschód słońca nastąpi także dzisiaj – poprawiłam sucho.
Brzmiało to wszystko tak gładko i prawdopodobnie, że do reszty przestałam mu wierzyć. Uwielbiał łgać i kręcić, prawda mu wychodziła topornie. Co, u diabła, takiego mógł robić tego wieczoru…?
Resztę nocy przeżyłam jakąś rozpaczliwą. Każda kobieta zna swojego mężczyznę, szczególnie w łóżku, i wie, czego się po nim spodziewać. Tym razem jakaś nowość na mnie spadła, rozumiałabym ją w pierwszych chwilach płomiennego romansu, ale nie po trzech latach i wyraźnym przygaśnięciu uczuć. Szału dostał wściekłego, jakby mu jutro mieli łeb uciąć.
Jasne chyba, że nie protestowałam…
Sensacja wybuchła koło południa, jakaś cicha, przytłumiona i ponura. Niby wszyscy gadali, ale każdy półgębkiem i nikt właściwie nic nie wiedział.
Wróciliśmy już z plaży, bo w ciągu nocy nad morzem nastąpiła gwałtowna zmiana. Wiatr przeistoczył się w huragan, powiał z północy, podniosła się sztormowa fala, całe śmieci zmiotło i nie było czego szukać. Zalewany wodą brzeg, wyglądał tak, jakby w życiu nie słyszał o bursztynie i w ogóle nie wiedział, co to takiego jest. Nikt inny się nie wygłupiał z wychodzeniem o świcie, tylko my.
Po powrocie, o wpół do dziewiątej, postanowiliśmy się zdrzemnąć, a o pierwszej dotarły do nas grozę budzące informacje.
Facetka z morza i jej mąż nie pochodzili stąd. Ściśle biorąc, nie z odcinka Mierzei pomiędzy Piaskami a Stegną. Mieszkali gdzieś w Gdańsku, a może w Stogach, tam w Piaskach zatrzymali się w pustej szopie, należącej do jakiegoś ich znajomego, na jego działce, po przodkach może przez niego odziedziczonej, chociaż skąd mu do przodków na tym terenie… Mieli klucze. Ledwo trzy dni tu byli, nikt ich nie znał. No i w nocy tajemniczo i dramatycznie zniknęli.
Nikt by o tym nie wiedział, gdyby nie kupcy bursztynowi. Od rana plątali się w Piaskach między ludźmi, bo sporadyczny, nagły, imponujący wyrzut bursztynu dotarł do nich błyskawicznie, i przystąpili do zakupów. O babie, co wlazła goła, też wiedzieli i zaczęli się do niej dobijać, bez rezultatu. Zajrzeli przez okna, zobaczyli puste wnętrze…
Musiało to wnętrze robić nie najlepsze wrażenie, ponieważ przyjechał tam najpierw WOP, a potem milicja. Ruszyły plotki, krew w żyłach mrożące.
Wyłowiony bursztyn również znikł do ostatniego okrucha.
– Na litość boską, byłeś tam przecież! – syczałam dziko do słodkiego pieska. – Obstawiałeś tych zbieraczy! Nic nie widziałeś, nic nie słyszałeś? Zatkałeś sobie oczy i uszy?!
– Gdybym został do rana, pewnie bym coś widział i słyszał. Musieli się wynieść później. Niech cię ręka boska broni w ogóle cokolwiek o mnie powiedzieć!
– Bo co?
– Bo nie życzę sobie być w to wplątany! Coś tam podejrzewają, ty sobie możesz robić, co chcesz, a ja muszę wracać. Urlop mi się kończy!
– Skoro już cię tam diabli zanieśli, należało siedzieć do rana…
Nie ukrywał już zdenerwowania, które teraz nabrało sensu. Na spóźnienie do pracy nie mógł sobie pozwolić, a zatrzymanie go jako świadka stało się możliwe. Za skarby świata nie chciał być świadkiem i wcale mnie to nie dziwiło.
Odechciało mi się szlajać po brzegu, zresztą pogoda nie sprzyjała. Huragan z północnego zachodu burzył morze, fala zalewała pół plaży, zimno było jak piorun. Słodki piesek uparcie nikł mi z oczu. Nie protestowałam, bo miałam nadzieję, że się czegoś dowie. Nagłe ulotnienie się owych dwojga bursztynowych bogaczy miało zdecydowanie podejrzany charakter, a podstawę podejrzeń stanowił fakt, że przybyli tu autobusem, żadnym pojazdem mechanicznym nie dysponowali, autobusem zatem musieli także odjechać. W nocy autobusy nie kursowały, a w pierwszym porannym nikt ich nie widział. Mogli, ostatecznie, oddalić się na piechotę, ale ciężar wyłowionego bursztynu czynił to mało prawdopodobnym. Jedenaście kilometrów do Krynicy Morskiej to niby nic takiego nadzwyczajnego, ale pod wiatr, który zatykał dech, a do tego przeszło pięćdziesiąt kilogramów na plecach… Musieliby lecieć trzy godziny, odpoczywać po drodze, wyruszyć odpowiednio wcześnie, żeby ich nikt z tymi worami nie zobaczył, a nikt ich przecież w Krynicy nie widział, a nie wyruszyli wcześnie, bo nie widział ich także słodki piesek…
A może widział…?
Nie mogłam tego wyjaśnić, bo znikał mi z oczu przez cały dzień, lekceważąc skandalicznie moje protesty i zabierając samochód, czym w końcu doprowadził mnie do takiej furii, że nazajutrz poleciałam plażą na piechotę do owych Piasków, które były miejscem tajemniczego wydarzenia. Owszem, wciąż te jedenaście kilometrów, ale nie niosłam żadnego ciężaru i leciałam z wiatrem.
Pogoda popsuła się radykalnie, zaczął padać deszcz, który przekształcił się w ulewę, zaledwie zdążyłam stracić z oczu ostatnie zabudowania Krynicy. Wróciłabym zapewne, gdyby nie to, że wściekłość pchała mnie do przodu, a poza tym, wracałabym pod ten wiatr, siekący lodowatymi strumieniami. Do Piasków dalej, bo dalej, ale chociaż wygodniej. Moja kurtka była uczciwie nieprzemakalna, miałam jednakże pełno wody w kieszeniach i w gumiakach. Pół godziny przed Piaskami deszcz przestał padać, za to wiatr zaczął się odwracać i przechodzić z zachodniego w północny.
Mokra i nieźle uchetana, zastanowiłam się, co teraz zrobić. Wracać tą samą drogą, nieco bokiem, jak koń na paradzie, żeby cały czas do tego wiatru znajdować się tyłem, czy wyjść na brzeg i poszukać autobusu? Przyjeżdżał tu dwa razy dziennie, sama dwukrotnie spotkałam to pudło na szosie, usilnie jęłam się zastanawiać, o której godzinie to było. Rano…? Po południu…? Chyba raz jedno i raz drugie. Na logikę, z takiej miejscowości na końcu świata autobus powinien wyjeżdżać rano, dla ludzi jadących gdzieś tam, a drugi raz przybywać późnym popołudniem, żeby ich przywieźć z powrotem. Mógł zresztą rano ludzi przywozić, a wieczorem odwozić, wszystko jedno, w każdym razie na ten wieczorny zdążyłabym śpiewająco.
Porzuciłam morze, na które trudno było nawet patrzeć, bo wiatr walił po oczach, i znalazłam przejście przez wydmy, najbliższe portu. Byliśmy tu już, przypomniałam je sobie, wiodło dalej przez las prawie do środka miejscowości, niedaleko pętli autobusowej. Przeszłam tę trasę marszowym krokiem, wciąż mokra i zziajana, ale zaledwie średnio zmarznięta, bo energiczny ruch rozgrzewał, po czym trafiłam wprost na podejrzaną szopę, z której znikli mieszkańcy i bursztyn.
Na piaszczystej drodze przed placem z szopą stali ludzie. Miejscowi, rybacy. Między nimi dostrzegłam owego pięknego, który wchodził w morze z siatką tuż przy nas, poznałam go od razu, bo wyróżniał się tą znakomitą sylwetką. Słodki piesek miał rację, za piętnaście lat o takiej kondycji będzie mógł już chyba tylko marzyć. Nawet i teraz, tańczyć zapewne umiał lepiej, ale siłą fizyczną z pewnością do pięt mu nie sięgał.
Zatrzymałam się przy niewielkiej grupce. Nikt na mnie nie zwrócił uwagi, wyglądem zewnętrznym nie raziłam. W ciemnogranatowej fufajce, w wełnianej, szarej czapce, która uparcie zjeżdżała mi na oczy, w zwykłych czarnych gumiakach i wystającej spod fufajki grubej spódnicy w drobną, niebieską kratkę, wyglądałam prawie tak samo jak tutejsze baby. No różniły się ode mnie tym, że do roboty zakładały watowane spodnie.
Wszyscy, rzecz jasna, rozmawiali o sensacyjnym zniknięciu, podkreślając jego wyraźnie podejrzany charakter.
– …a rzeczy by wzięli, nie? A zostało…!
– A co tam zostało, stare szmaty! Majątek wyciągnęła, starczy, żeby sobie takie łachy odkupić!
– Nie same łachy, nie same…
– …na co by im? Chcieli w Gdańsku, a niechby, nikt im siłą nie wyrywał…
– A może się bali, że siłą…?
– Podobnież krew znaleźli…
– Jaka tam krew, ludzie plotą!
– A te…? Nie darmo tu stoją…
Poszłam wzrokiem za gestem brody mówiącego te słowa i dopiero teraz zauważyłam samochód z literami MO i obok furgonetkę WOP-u. Popatrzyłam na szopę uważniej, widać w niej było jakiś ruch, ktoś przeszedł dookoła i udał się kawałek w las, ale od razu wrócił. Las był tuż, o metr, szopa stała na samym skraju działki.
– …a jak nieśli? Wózka nie mieli, nic nie mieli…
– Wielkie mi co, we dwoje, na plecy zabrać we workach…
– A jeszcze ten Franio przy nich się pętał. Ja mówię, że Franio w tym!
– Franio to nawet gablotę ma…
– Widział kto?
– Wojcieszek widział…
– Trzeźwy był czy pijany…?
– …te z Kątów się zaczaili, bo złe były jak pomór…
– …coś tam wypatrzyć musieli, bo co kogo obchodzi, że kto wyjechał…
– Ten mały Zbinio powiada, że pod ścianą na kolanach węszyli i przez lupę patrzali. Coś tam znaleźli, do torebeczek zbierali. Szparą podglądał, przegonili go…
– A po lesie to nie łazili…?
– Co tam po lesie, dużo znajdą w dziczych dołach…
Z szopy wyszedł funkcjonariusz MO w mundurze i bardzo stanowczo kazał się wszystkim rozejść. Naród nie był uparty, rozszedł się, ja zatem rozeszłam się również. Ruszyłam w dół, ku pętli autobusowej. Po głowie chodził mi Franio.
Nie znałam żadnego Frania, ale coś mi się zaczęło plątać w pamięci w sposób wysoce męczący. Franio, Franio… Gdzie słyszałam Frania? I to niedawno… Cholera. Na diabła mi Franio? Na kichę, ale niech go sobie przypomnę, bo mnie dręczy…
I nagle przypomniałam sobie. W tym gdańskim sklepie, gdzie spędziliśmy mnóstwo czasu, rozmawiając z właścicielem, na zapleczu ktoś powiedział gniewnym głosem: „Ty się, Franiu, nie wygłupiaj…” Nie zwróciłam na to żadnej uwagi, a jednak słowa zostały mi w pamięci. Ten sam Franio czy inny…? Tylu Franiów dookoła bursztynu…? Jeśli ten sam, należałoby może odnaleźć go, popytać…
Na parkingu przed sklepem oderwałam się od Frania, bo nagle ujrzałam swój samochód. Stał spokojnie z boku, wcale nie ukryty, chociaż nie rzucał się w oczy. A, to słodki piesek też tu jest…? Ucieszyłam się nawet, że mogę mieć w nosie autobus, bo zaniechałam już dużych wysiłków fizycznych i robiło mi się zimno, o wygłupach słodkiego pieska w ogóle nie pomyślałam. Zatrzymałam się i rozejrzałam dookoła.
Rozglądałam się tak i rozglądałam, przy okazji odpoczywając, i po kwadransie całkowicie przestało mi to sprawiać przyjemność. Deszcz wprawdzie już nie padał, ale słońce nie wyszło ani na chwilę i ten wściekły północny wiatr wiał nieźle i od tej strony. Wciąż czułam się mokra, nade wszystko w świecie chciałam wrócić w cztery ściany i pod dach, pozbyć się przynajmniej wody z gumiaków, mokrych rękawiczek i mokrej spódnicy, z kaptura coś mi niepojętym sposobem ściekało za kołnierz i w ogóle miałam dosyć wszelkich spacerów i świeżego powietrza. Gdzie ten piekielnik mógł się podziewać i kiedy zamierzał wrócić…?
Mimo woli spoglądałam w kierunku doskonale widocznej pętli autobusowej, ale nic tam nie stało, nic nie podjeżdżało i żadni pasażerowie nie czekali. Dochodziła czwarta, według mojej prywatnej logiki na autobus było jeszcze za wcześnie. Zaczęło się robić ciemno. Zastanowiłam się, czyby nie kupić w sklepie pół litra i nie zużyć, bodaj częściowo, dla ochrony zdrowia. Zanim zdążyłam podjąć decyzję, a wahałam się jeszcze przez drugi kwadrans, słodki piesek pojawił się nagle przy samochodzie. Dochodziło wpół do piątej.
Podniosłam się ze schodków przed sklepem i podeszłam. Na mój widok okazał niemiłe zaskoczenie.
– Co tu robisz?
– Gram na waltorni – odparłam złym głosem, z wybuchłą natychmiast furią. – A ty? Gdzie się podziewasz w tych ciemnościach, zimno mi jak cholera!
Nie odpowiedział na to ani jednym słowem i zrobił coś w ogóle nie do pojęcia. Wsiadł do samochodu, nie otwierając drzwiczek od strony pasażera, ruszył i zostawił mnie na tym parkingu przed sklepem.
Że mnie tam na miejscu jasny szlag nie trafił, to był zwyczajny cud boski. Nie wierzyłam własnym oczom. Różne mi numery wywijał, ale ten przekraczał wszystko. Na całe szczęście od wściekłej furii zrobiło mi się gorąco i te pół litra przestało mi być potrzebne, ale kupiłam je ze złości. Drugi cud, że miałam przy sobie portmonetkę, a należało mieć także zapasowe kluczyki od samochodu! Drogę do pętli autobusowej przeleciałam na skrzydłach szaleństwa, na poszarpanej i niewyraźnej kartce, stanowiącej rozkład jazdy, przy świetle zapalniczki przeczytałam, że autobus odjeżdża o osiemnastej, po trzecim spojrzeniu na zegarek zdołałam zrozumieć aktualną godzinę. Za dwadzieścia piąta. Mąciło mi się w oczach.
Musiałam stanowić chyba niezłe dziwowisko, kiedy siedziałam na ławeczce pod wiatą z pół litrem jarzębiaku w dłoni, popijając płyn dość regularnie, bo korek udało mi się wybić bez trudu, jednym gestem, ze strąkami mokrych włosów na twarzy i morderstwem w oczach. Chłop z flachą w ręku, to jeszcze, ale baba? Młoda w dodatku i w niezłym stanie…?
Obmyślanie sposobów zabicia go zajęło mnie tak, że nie zauważyłam upływu czasu i omal nie zapomniałam, na co tu czekam. Autobus przyjechał dziesięć minut przed czasem, możliwe że byłam już na bani, bo jakoś dziwnie łypano na mnie okiem, ale nie obchodziło mnie to wcale. Do Krynicy Morskiej dotarłam bez przeszkód, w butelce została ledwo jedna czwarta.
No i od tego się zaczęło. Nie bursztyn był mi w głowie i nie podejrzane sensacje. Zabrałabym samochód i wróciła do Warszawy bez niego, ale pilnował mnie niczym strażnik więzienny. W tydzień po powrocie do domu rozeszłam się z nim na zawsze, co by może nie nastąpiło, gdyby nie to, że sam chciał. Zrobił, co mógł, żeby przypadkiem nie pozostawić po sobie przyjemnego wspomnienia i zaraz potem przestał mi się kłaniać na ulicy. Sama byłam zdumiona, że związek, na początku tak płomienny, rozpadł się w jednym mgnieniu oka za obopólnym staraniem. Zgrzytając zębami, poprzysięgłam sobie nigdy więcej nie wychodzić za mąż, a jego czym prędzej zapomnieć, odcierpiałam swoje i nie od razu wygrzebałam się z depresji.
Z tej przyczyny, kiedy w trzy lata później umarł, od rozpaczy byłam niezmiernie daleka i w ogóle zbytnio mnie to nie obeszło.
– I nawet cię nie obchodzi, jak i dlaczego umarł? – spytała z niedowierzaniem nasza wspólna przyjaciółka. – To było przecież nagłe i podejrzane?
– Dlaczego podejrzane? – warknęłam w telefon, łamiąc się odrobinę.
– Jakieś zatrucie wątrobowe. Jak alkoholik… czy ja wiem, po denaturacie…? Nie był przecież alkoholikiem i nie pił denaturatu…?
Przyświadczyłam, że istotnie. Nie był i nie pił. Przyjaciółka znała niektóre szczegóły.
– Podobno był z kimś na kolacji, coś tam pili, a potem się okazało, że za dużo, nie wiem skąd denaturat, w restauracji im przecież nie dali, pogotowie przyjechało, no i do widzenia. Wątroba nie wytrzymała.
– A z kim był?
– Nie wiadomo. Nikt znajomy nic nie wie. Słuchaj, czy to możliwe, żeby go ktoś otruł?
Zastanowiłam się.
– Owszem, możliwe – odparłam po krótkiej chwili namysłu. – Sama byłabym chętnie w jakimś momencie go otruła. Nie zamierzam się w to wdawać.
– Czy nie powinnaś komuś powiedzieć…?
– Gdybym miała coś konkretnego do powiedzenia, pewnie bym to zrobiła. Ale to, co mam, to są wnioski natury przeważnie intymnej. Nie ma mnie w tej całej imprezie.
Na tym stanęło. Wnioski zachowałam dla siebie. Po czym przeniosłam się z deszczu pod rynnę.
Oczywistą jest rzeczą, że utratę jednego mężczyzny zrekompensować może wyłącznie drugi mężczyzna. Tak mi się przynajmniej w owym czasie wydawało, nie wiedziałam bowiem, że do tych celów nada się każda namiętność.
Kiedy zatem w sześć lat później ponownie stanęłam na wydmie przy porcie w Krynicy Morskiej, przy moim boku znajdował się cud urody i całej reszty. Wymarzony w bezsenne noce, od słodkiego pieska całkowicie odmienny.
Nie dość, że był nader piękny, to jeszcze o bursztynie wiedział bardzo dużo, bez porównania więcej niż ja. Wiedział, gdzie najczęściej morze go podsuwa i wyrzuca, wiedział dlaczego, znał proces szlifowania i nawet sam umiał z niego coś zrobić. Fakt. Widziałam na własne oczy. Ponadto był opiekuńczy, samowystarczalny, nie żerował na mnie i umiał naprawić kran. Przywlokłam go na Mierzeję, bo mnie do tego bursztynu znienacka zassało. Do Piasków. O port w Krynicy Morskiej zahaczyliśmy tylko po drodze.
I już po kilku dniach zaczęło mi coś przychodzić do głowy, starszej niż sześć lat temu i możliwe, że nawet nieco mądrzejszej, chociaż w tej kwestii miałam liczne wątpliwości. Ruszyło to przerażające coś na plaży.
Nie byliśmy małżeństwem. Do małżeństwa, po słodkim piesku, zraziłam się radykalnie i dotrzymywałam przysięgi. To całe zawracanie głowy z rozwodami było nie do wytrzymania i zabierało potworną ilość czasu, ponadto w tamtych czasach małżeństwo nie miało prawa do dwóch mieszkań i co, na litość boską, mielibyśmy z tym fantem zrobić, stracić jego czy moje, czy wdać się w upiorną imprezę, określaną mianem zamiany mieszkań…? To już chyba lepsze trzęsienie ziemi. A jeszcze lepsze: dać sobie spokój z urzędowymi papierami. No i fajnie. Ale połowiczny konkubinat też miał swoje mankamenty.
Wszystkie nasze rzeczy znajdowały się w dwóch różnych domach, wprawdzie blisko siebie, ale jednak jakoś tam, automatycznie i naturalnie, rozdzielone. Co moje, to moje, a co jego, to jego, chociaż wzajemne obdarowywanie się nimi nie napotykało trudności. Przez całe cztery lata nie przeszkadzało mi to w najmniejszym stopniu, wręcz nie dostrzegałam istniejącego stanu rzeczy, mimo iż bywanie u niego było mi właściwie niedostępne, piąte piętro bez windy w budownictwie, które jeszcze szanowało ludzki wzrost. Nigdy nie mogłam swobodnie chodzić po schodach, dusiłam się tak jak w górach, równie dobrze mógłby mieszkać na Giewoncie albo w skarbcu Narodowego Banku Polskiego. Czy tam Pekao SA, wszystko jedno.
I teraz nagle, chyba już od drugiego dnia, coś się we mnie zmieniło. Opadła mnie rozszalała zachłanność bursztynowa, chciałam ten bursztyn SAMA znaleźć, dla SIEBIE, mieć we własnym domu! Zorientowałam się, że wcale nie chcę błąkać się po plaży razem z nim, wolę oddzielnie. Ty pójdziesz górą, a ja doliną, ty na zachód, ja na wschód, albo odwrotnie…
W kwestii stron świata innych możliwości nie było.
Kochać, to ja go chyba tak naprawdę nie kochałam, ale zależało mi na nim straszliwie. Na jego wady, już widoczne, starannie zamykałam oczy. Chciałam go mieć. Chciałam być przy nim, mieć go przy sobie, patrzeć na niego, dotykać go, czuć się przy nim bezpieczna, coś znaczyć dla niego… On się mną opiekuje, a ja mogę się pławić w błogości przy jego boku…
On był chyba troszeczkę innego zdania…
Cała nasza akcja bursztynowa, dla której specjalnie tu przyjechaliśmy, nabrała rumieńców, kiedy narazili mi się ciężko geologowie. Tak się o nich mówiło, aczkolwiek naukowcy to nie byli z pewnością. Raczej pracownicy fizyczni, wykwalifikowani. Robiono jakieś wiercenia na całej Mierzei, w owym momencie stanowisko mieli kawałek za portem, z pół kilometra w kierunku granicy, dojazd do nich wiódł od strony lądu i było przejście na plażę przez wydmy. Wiercili już od trzech lat, co roku przenosząc cały sprzęt gdzie indziej, i o takich rzeczach jak ryby i bursztyn nabrali niezłego pojęcia. Tak się jakoś złożyło, że kilka sezonów było wtedy bursztynowych, morze dość często podsuwało śmieci, drobne okruchy same wylatywały na mokry piasek. Ślepa komenda mogła się wzbogacić.
Wciąż jeszcze tyle o bursztynie wiedziałam, co kot napłakał. Doświadczenia sprzed sześciu lat, przebite innymi emocjami, umknęły mi z pamięci. Śmieci uparcie do mnie nie przemawiały, nie umiałam wypatrzeć przezroczystej bryłki w wodzie, nie kojarzyłam chłamu w morzu z chłamem na plaży, nie rozróżniałam rodzajów śmietnika i pojęcia nie miałam, co sprawia, że przechodząc ten sam odcinek brzegu szósty raz, widzę nowe bursztynki. Lęgną się jak grzyby czy co…?
– Fakt, że w tym kraju morze rzuca człowiekowi bursztyn pod nogi, prawie godzi mnie z ustrojem – powiedziałam kiedyś smętnie przy takiej okazji.
Czwartego chyba dnia pozbyłam się swojego wymarzeńca, nakłoniwszy go do spaceru ku zachodowi, podczas gdy sama poszłam ku granicy, na wschód. Trafiłam na piękny, czarny, długi zwał i jęłam go przemierzać tam i z powrotem, zbierając morskie podarunki. Plaża, ogólnie biorąc, wyglądała różnie, to płaski placek, to mała skarpka, to jakby zatoczki i półwyspy, to płytkie łachy połączone z brzegiem, to znów długie zakola, kończące się malutką ostrogą. Fala była niewielka, ledwo dwa paski piany, wylewało się na półtora metra, a chwilami nawet mniej. Zupa, nie morze.
W jednym miejscu, akurat w środku urodzajnego waha, morze utworzyło śmieszny dołek, dość głęboki, w którym wirowała zaśmiecona woda. Tam właśnie spotykałam najpiękniejszą zdobycz. Za każdym obrotem stałam przez chwilę, tęsknie patrząc, czy nie wyleci coś większego, znów szłam do końca wału, wracałam, stałam przez chwilę, ruszałam w drugą stronę, wracałam i tak w kółko.
Godziny były późne popołudniowe, dochodziło wpół do piątej i geologowie zakończyli pracę, co mi w ogóle nie przyszło do głowy. Za kolejnym obrotem z zachodu na wschód spojrzałam przed siebie i z nader niemiłym piknięciem w sercu stwierdziłam, że mam konkurencję. Dwóch wyleciało zza wydm i dopadło owego dołka w środku wału. Szłam ku nim wolno, ciężko urażona, bo przy bursztynie nikt nie pragnie towarzystwa, przyglądałam się im i czułam coraz większe, zdecydowanie głupkowate zaciekawienie. Kretynka zupełna. Kotłowali się przy tym dołku. Dziko przejęci, klękali nad nim, sięgali ręką, usiłowali wchodzić nogami, woda przelewała się im przez wierzch gumiaków, wyraźnie polowali na coś, jak na pstrąga w potoku. Zainteresowałam się i nagle dotarło do mnie, że coś tam widzą. Bursztyn chyba? Może nawet duży…? Och, łobuzy i dranie, potrzebni tu jak dziura w moście, ten bursztyn za chwilę morze by mi wyrzuciło, a teraz co…?
Zbliżyłam się, przestałam udawać, że nic mnie nie obchodzą, obchodzili jak cholera, zatrzymałam się i przyjrzałam porządnie. Oczywiście, tam był bursztyn! Nareszcie, po raz pierwszy, w wirującej, kłębiącej się, chlupoczącej wodzie dostrzegłam kawałki, wymarzone i upragnione, o wiele większe niż te na brzegu, a wśród nich istną kobyłę, co najmniej ze trzy deka, bryła niczym pół pięści! Tę bryłę właśnie usiłowali złapać. W przeciwieństwie do mnie zobaczyli ją od razu i opętała ich zachłanność. Mnie również, ale nie mogłam przecież odepchnąć ich stamtąd przemocą, chociaż ochotę na to miałam wielką.
Nie lubiłam ich z całej siły, co nie robiło na nich najmniejszego wrażenia. Wysiłki czynili równie potężne, jak bezskuteczne, mokrzy już byli kompletnie, a działo się to przecież w marcu. Marcowa aura kąpielom nie sprzyja. Nie stałam im nad głową bez przerwy, jakieś szczątki honoru jeszcze się we mnie kołatały, znów się zaczęłam przechadzać, tyle że w mniejszym zakresie, nie tak całkiem do końca wału. Ciężko mi było oderwać od nich oko.
Jeden wreszcie poderwał się i popędził do przejścia przez wydmy, drugi został na moje nieszczęście, klęczał nad dziurą, chciwie wpatrzony w jej zawartość, od czasu do czasu sięgał ręką, jak kot łowiący ryby, chwilami zaś oglądał się i zbierał te małe kawałki, wyrzucane na brzeg. Dzięki czemu nawet i te kawałki już dla mnie przepadły. Chyba nigdy w życiu do nikogo nie żywiłam tak intensywnej nieżyczliwości, jak do tych przeklętych geologów.
Wrócił tamten pierwszy i przyniósł ze sobą dziurawe wiaderko na sznurku oraz olbrzymią łyżkę wazową. Nie łyżkę, łychę. Podobnego rozmiaru łychy wazowe ujrzałam w ćwierć wieku później, w londyńskim skarbcu, z tym że londyńskie były ze złota. Nie wiem, co by mi się w owym momencie wydało cenniejsze, te ze złota, czy ta z jakiegoś żelastwa. Chyba jednak, mając wybór, chwyciłabym tę, bo tamte ze złota były za ciężkie. Dużo mnie obchodziło złoto w obliczu bursztynowej bryły…
I źle bym uczyniła, bo łycha nie zdała egzaminu, okazała się do bani, udawało się nią zaczerpnąć wody i tyle. Geologowie zaczęli operować dziurawym wiaderkiem, też przyrządem nie najdoskonalszym. W końcu jeden z nich nie wytrzymał, z determinacją zdjął buty i spodnie, w gaciach wlazł do dołka, zanurzył całe ramiona, dłonią zatykając dno wiadra, i wyrwał na brzeg wielki kłąb śmieci. A razem z nimi upragnioną bryłę.
Tak byli nią obaj przejęci, że ten z wody wcale się od razu nie ubierał, tylko w upojeniu oglądał zdobycz. Dopiero kiedy przemarzł doszczętnie, chwycił spodnie, skarpetki i buty, po czym obaj, szczęśliwi niebotycznie, odbiegli do swojego obozu, pozostawiając na plaży jednostkę wściekłą, do wypęku przepełnioną zawiścią, oburzoną, rozgoryczoną i znacznie mądrzejszą niż przedtem.
Nareszcie zrozumiałam sens śmieci. Nie do pojęcia, że nie wcześniej!
Wróciłam do domu o zmierzchu i poskarżyłam się wymarzonemu mężczyźnie. Wbrew moim nadziejom nie okazał mi żadnej litości.
– Trzeba było samej wygarnąć te śmieci od razu – wytknął – a nie czekać, aż kto inny przyleci.
– Czym? – rozzłościłam się. – Siłą woli? Najlepszy byłby durszlak na długim drągu, ale nie miałam durszlaka nawet na krótkim!
– Nie durszlak, tylko siatka. Jeszcze nie zdołałaś zauważyć? Rybacy łowią bursztyn siatkami, kaczorkiem, tak to nazywają. Służy do wybierania ryb.
– I śmieci…
– I śmieci, zgadza się. Te śmieci to drewno, te same pokłady, w których zastygała żywica, drewno sprzed dwudziestu milionów lat. Ma podobny ciężar właściwy i dlatego morze wyrzuca to razem.
Odniosłam się do tej informacji z niesmakiem. Drewno, cha, cha. No dobrze, drewno również, ale ta cała reszta…? Jakieś szmaty, rybie flaki, zdechłe ptactwo w kawałkach, smoła, węgiel kamienny, węgiel drzewny, skórki od wszelkich owoców, plastykowe opakowania, rozmaite robactwo, szczątki obuwia, szczątki sieci i lin, kości, jarzyny, głównie cebula, ale widziałam i marchewkę, diabli wiedzą, co jeszcze. A nowa czapka marynarska z ruskiego okrętu wojennego, a wielki grzebień, pozbawiony zaledwie dwóch zębów, a zagłówek kolejowy z sypialnego wagonu, a butelka niemowlęca ze smoczkiem w doskonałym stanie, a mało używana rura do pompowania czegoś, może wody, gruba jak ręka, a kanister plastykowy z zakrętką, a czterometrowa decha dębowa, dwucalówka… W porządku, niech będzie, decha to drewno… Ale baniak żelazny trzy metry średnicy, długi jak wagon kolejowy…?
Nie powiedział wprost, że jestem bezdennie głupia, bo zawsze się wyrażał elegancko, ale dał mi to do zrozumienia bardzo wyraźnie. Nic z tego wszystkiego nie pochodzi sprzed dwudziestu milionów lat, szczególnie za tworzywa sztuczne można gwarantować, ważne jest wyłącznie właśnie drewno, i nie byle jakie, nie połamane deseczki ze skrzynek na ryby, tylko czarne kawałki, od malutkich strzępków poczynając, a na grubych pniakach kończąc, poprzez patyki najróżniejszych rozmiarów. To jest owo drewno bursztynowi towarzyszące i po nim się rozpoznaje, czy morze ruszyło właściwe warstwy. Bez czarnego drewna o bursztynie nie ma co marzyć.
Byłam zdolną dziewczynką i teraz już szybko nauczyłam się rozpoznawać czarne strzępki.
Nieco później zaś nauczyłam się dostrzegać czarne śmieci w morzu.
Trafiłam przy porcie na gmerających siatkami w morzu rybaków-bursztyniarzy i Waldemar, bo w jego domu już wtedy zamieszkaliśmy, z litości pokazał mi, w czym dzieło. Tak długo wpatrywałam się w falującą wodę, że wreszcie musiałam zobaczyć nie tylko jedną czarną plamę, ale też inne, mniejsze, odleglejsze, chyboczące się przy dnie czarne smugi i nawet kołyszące się z falą kawałki, głównie patyki. Posunął się tak daleko, że dał mi na chwilę do ręki swoją siatkę, pouczył, jak się to robi, zagarniać należało od dna i od razu unosić, pociągając, żeby zawartość nie wypłynęła z powrotem. Ciężka ta jego siatka była jak piorun, ale udało mi się osiągnąć sukces i wyłowiłam sobie ten pierwszy bursztyn, mleczny, trójkątny, nieduży, ale i tak większy niż wszystkie zebrane. Zapłonęłam amokiem doskonałym.
Mój wymarzony mężczyzna, symulując brak głębszego zainteresowania, włączył się w imprezę, rzekomo dla mojej przyjemności. Przyobiecał mi siatkę. Mimo licznych starań i jeszcze liczniejszych pozorów, Panem Bogiem jednak nie był i wszystkiego nie wiedział. Zaczął od eksperymentu, nabywając w Elblągu siatkę rybacką, rodzaj podbieraka, doskonałą na mazurską uklejkę. W morskich śmieciach wygięła się i połamała od pierwszego kopa. Nic nie mówiłam, ale musiałam chyba jakoś patrzeć, bo szarpnęła nim ambicja i zapowiedział, że jeszcze zobaczę.
Zobaczyłam w rok później. Był to już siódmy rok od owej chwili, kiedy pierwszy raz ujrzałam złocistą smugę na plaży…
Mój wymarzeniec potraktował sprawę poważnie i dwie siatki z grzebieniówki wykonał własnoręcznie. Znakomite! Bez porównania lżejsze niż te rybackie kaczorki, a za to nie do zdarcia, drągi zaś do nich wetknął też zdumiewająco lekkie, z jakiegoś idealnie wysuszonego drewna, znalezionego w głębiach lasu. Na maszty by się nadawały. Od słodkiego pieska różnił się zgoła wstrząsająco, a ciągle jeszcze robiłam porównania, słodki piesek kazałby mi o te siatki postarać się samej i jeszcze by krytykował. Boże, do jakiegoż nieba przeszłam…! W dodatku, zważywszy iż były to czasy reglamentacji i przydziałów specjalnych, dzięki czemu niczego nie można było zwyczajnie kupić, mój wymarzeniec kazał sobie prywatnie uszyć nieprzemakalny kombinezon. Wyglądał w nim epokowo! W efekcie tych wszystkich jego poczynań moje serce zakwitło wzmożonym uwielbieniem dla bóstwa.
Od pierwszej chwili zabawy zawarliśmy umowę, jedna kupa jego, druga moja, na zmianę. W płomieniach uczuć i wypiekach na twarzy, siąkając energicznie nosem, z którego mi ciekło nie od kataru, tylko z zimna, przegarniałam jego kupy, wybierając z nich jego zdobycz. Jako rzetelnie w tym momencie zakochana oślica marzyłam, żeby w którejś znaleźć jakiś cud, bryłę wagi pół kilo, z muchą w środku, obłoczkiem, trawką, krokodylem…! Nie jest wykluczone, że gdybym znalazła coś takiego w swojej, przełożyłabym do jego, bo niczego w owych chwilach nie pragnęłam bardziej niż uszczęśliwić mężczyznę.
Inne sposoby uszczęśliwiania najwidoczniej wychodziły mi nie najlepiej.
Bursztyn ogólnie był, pogoda sprzyjała, śmieci podchodziły. Trzeciego dnia tej współpracy, być może przez brak półkilowej bryły, ponownie opętały mnie zeszłoroczne chęci. Zalęgło się we mnie cichutkie na razie i nieśmiałe pragnienie posiadania całkowicie własnej kupy, osobiście wyciągniętej z morza. Pragnienie nabierało rumieńców, poza tym trochę się czułam jak pasożyt, bo jak to tak, on pracuje, a ja korzystam, nie przywykłam do takich dziwnych sytuacji, wolałabym sama… Siatkę miałam, długie gumiaki też, ale jakoś umykała mi szansa. Każde śmieci, wypatrzone bliżej brzegu, w płytszej wodzie, on od razu wyciągał i znów robiło się to samo, jedno dla niego, drugie dla mnie. Swoją chciwość na bursztyn starał się powściągliwie ukrywać, ale też w nim tkwiła, widać ją było, wyłaziła szparami, jak para spod nieszczelnej pokrywki na bulgoczącym garnku.
W dodatku udawał, że moje staranne wydłubywanie jego zdobyczy nie stanowi dla niego żadnej pomocy. Może i rzeczywiście wcale go nie chciał, w tych śmietnikowych znaleziskach każda bryłka, każdy kawałek, miodowo błyskający spod czarnych patyków, to były odkrycia, od których serce łomotało. Może ja pragnęłam własnej, prywatnej kupy, a on własnego, prywatnego łomotu…?
W każdym razie na moje pełne zapału pytanie:
– Wygrzebać ci…?
Odpowiadał obojętnie:
– Jak chcesz. Jeśli ci to sprawia przyjemność…
Dość rychło przestało mi sprawiać przyjemność.
Co gorsza, tak się jakoś składało, że te jego kupy były urodzajniejsze, przytrafiały się w nich większe sztuki niż w moich. W moich przeważnie drobnica. Nie, cóż znowu, nie oszukiwał mnie, broń Boże, ciągnął uczciwie jak leci, ale tajemnicza i złośliwa siła kierowała jego ręką i siatką niekorzystnie dla mnie. Nie lubiła mnie widocznie.
Nie wytrzymałam, przełamałam rozterkę, czwartego dnia zrobiłam to samo co w ubiegłym roku, oznajmiłam, że idę w przeciwną stronę. Morze jak zupa, ledwo chlupocze, nic nie wyrzuca, ale nie szkodzi, udam się w kierunku Związku Radzieckiego i popatrzę, co tam słychać.
– Ja bym raczej popatrzył, co widać – skorygowało mnie bóstwo. – No dobrze, może coś tam się jeszcze plącze, ale to będą wybiórki. Wątpię, czy podsunie coś nowego.
Nowe, nie nowe, musiałam odetchnąć. Niechby nawet wybiórki, ale moje własne. Rozeszliśmy się w dwie przeciwne strony świata.
Wlokłam się jak za pogrzebem, z przyjemnością gapiąc się na czyste morze, czysty piaseczek i nikłą linię starych śmieci, sto razy przegrzebanych. Przy nim nie mogłabym się tak wlec, zawsze chodził szybciej, zmuszając do ruchu i mnie. A ja właśnie chciałam sobie trochę poleźć niczym paralityczka, postać chwilami, połypać okiem na imitację fali, ponapawać się ulubionym widokiem. Nareszcie zyskałam tę możliwość.
Rzeczywiście, na nowości nie było szans. Co miało wyleźć, wylazło przez minione kilka dni po sztormie, kiedy fala siadała. Wiatr, o ile ten łagodny powiewek można było nazwać wiatrem, wiał od lądu, z południa. Pozwalało to pomyśleć o wstecznej fali, tyle że ta fala nie miała w sobie żadnej siły, kawałek gąbki mogła przysunąć do brzegu, ale nic więcej. Poza tym gąbkę by odepchnęła. Lazłam twardo na wschód, z niechęcią wspominając geologów. Oczywiście, teraz, kiedy mam siatkę i długie buty, nic takiego się nie przytrafi, nie pojawi się żaden dołek z urodzajnymi śmieciami, do wody mogę się pchać najwyżej dla przyjemności.
A jednak…
Już gdzieś w połowie drogi do granicy, własnym oczom nie wierząc, wypatrzyłam tuż za pierwszą łachą niewielką czarną plamę, niemrawo poruszającą się na dnie. Właściwie trwała w miejscu, nie leciały z niej nawet czarne strzępki. Zbliżyłam się bez pośpiechu, bo w tej sytuacji atmosferycznej plama nie zając, powolutku weszłam do wody, przelazłam głębię powyżej kolan, zamoczyłam dół kurtki, wylazłam na łachę i w wodzie do połowy łydek sięgnęłam siatką. Wygarnęłam część, reszta się nieco oddaliła i zmąciła, wlazłam głębiej, sięgnęłam dalej. W upojeniu, bo wreszcie moje, i bez emocji, bo wybiórki. Zapełniłam siatkę w dwóch trzecich i wylazłam na brzeg. Coś mi po drodze w czarnym wnętrzu błysnęło, ale uznałam, że to pewnie pobożne życzenie. Wywaliłam kupę na piasek.
Pobożne życzenie przemieniło się w bursztyn. Jezus Mario! Bursztyn jak byk, chyba ze cztery deka, no, nie czepiajmy się, niech będzie trzy i pół! Nie płaski, bryłowaty, przezroczysty, miodowy, odłamany od większej całości, z wnętrzem doskonale widocznym pod światło.
Błogość zalała mnie od stóp do głów. Wyciągnęłam z kieszeni foliową torebkę, uroczyście wrzuciłam do niej cud, z dziką eksplozją namiętności pochyliłam się znów nad kupą. Ależ tak, były w niej bursztyny! Przepiękna kupa, jeśli nie liczyć elementów, rażących nieco poczucie estetyki, zaśmiardniętego i w połowie pożartego dorsza, starego trepa oraz ptasiej nogi, też mocno przechodzonej. Rzecz jasna, już nie takie jak ten pierwszy, ale godne uwagi, jeden płaski, okrągły, z czymś połyskującym w środku, gotowy medalion! Boże drogi, jedna nędzna kupka śmieci i tyle szczęścia…!
Nie kończąc przegrzebywania, ponownie wlazłam w morze, rozproszone śmieci znów zgromadziły się za łachą, wygarnęłam je, mocząc dokładnie rękawiczki, rękawy i kieszenie kurtki. Wywaliłam to na brzeg. Jeszcze jeden trochę większy, a reszta sam drobiazg, ale drobiazg też potrzebny, żaden naszyjnik nie składa się z samych wielkich bałwanów. Znalazłam się w raju.
Wymarzeniec pojawił się od zachodniej strony, kiedy zdecydowałam się wracać.
– Aż do Leśniczówki nic nie ma – powiadomił mnie. – Przez ten kierunek wiatru wszystkie resztki przesunęły się w tę stronę. Można pewnie znaleźć coś u ruskich, ale tam się już nie pchaj.
Obejrzałam się i zobaczyłam siatkę graniczną w odległości jakichś trzystu metrów, co mnie zdumiało, bo wcale nie wiedziałam, że doszłam aż tutaj. Zaraz potem wydało mi się nie do pojęcia, że w tak krótkim czasie przeleciał piętnaście kilometrów, wreszcie popatrzyłam na zegarek i stwierdziłam, że tkwiłam w raju już trzy i pół godziny. Nie zauważyłam upływu czasu.
Wróciliśmy do domu w tempie normalnym, snując się jeszcze nieco po lesie. Pozbyłam się nadmiernej ilości odzieży i spełniłam obowiązki, mianowicie wysypałam nasze bursztyny na duże arkusze papieru, żeby obeschły i dały się oddzielić od piasku i śmietków. Serwetkami śniadaniowymi wytarłam smołę. Po czym zeszłam do kuchni.
Mój wymarzeniec już tam był, robił herbatę. Stał nad czajnikiem, czekając na zagotowanie się wody. Cała rodzina gospodarzy, w postaci trzech osób dorosłych i jednego małego dziecka, też tam była.
– Czy pan wie, co oni robią? – mówił Waldemar, w owym czasie bardzo młody, tak zdenerwowany, że nie był w stanie wyjść poza te sześć słów. – Czy pan wie, co oni robią? Wie pan, co oni robią?
– Powiedz wreszcie, co oni robią, i przestań się jąkać – zażądała surowo jego żona, Jadwiga, równie młoda i bardzo piękna, w typie Mariny Vlady. – Skąd pan ma wiedzieć, co oni robią?
– Co oni robią, to dawno wiadomo – mruknął z kąta dziadek, trzymający dziecko na kolanach.
Od ogólnego wzburzenia powietrze było gęste, więc zatrzymałam się w progu, zaciekawiona, na razie nie wkraczając do akcji. Waldemara częściowo odblokowało.
– Pan wie, co oni robią? To się człowiekowi w środku przewraca! Tu jeden właśnie wrócił, za siatką go złapali, chociaż w morzu, a nie taki głupi, żeby wracać na ich stronę, na naszą by wrócił! To nie, przekroczył, powiedzieli. Do strażnicy go wzięli na trzy dni, żeby im drzewo rąbał. Zawsze tak robią…
– Rąbanie drzewa, to jeszcze nic takiego – zauważyła krytycznie Jadwiga.
– Jakie rąbanie drzewa?! No dobrze, rąbanie, niech rąbie, lepiej porąbać niż Syberia, czy tam ten ich gułag! Nie o to chodzi! Pan wie, co oni robią?!
Ten mój milczał nad czajnikiem, przezornie nie wysuwając żadnych przypuszczeń.
– Przy plaży go złapali, za siatką, a on miał bursztyn! – kontynuował Waldemar, dławiąc się niemal własnymi słowami. – Odebrali mu ten bursztyn, wydarli z ręki całą torbę, co miał robić, oddał, nie? A oni, pan wie, co zrobili? Już jak go tam na strażnicę zawlekli, zaczęli wrzucać ten bursztyn do pieca! Do pieca, na spalenie! Razem z drewnem! Kawały jak pięść, bo trzy dni temu jeszcze szło, to się pali, połowę jeden wrzucił, a te inne swołcze patrzyły i nic! Jeden wreszcie wszedł, tamtego za rękę złapał, nie lzia, powiada, czto ty diełajesz, powiada, eto nie lzia! A ten, pan wie, co mówi? Że pacziemu nie lzia, zawsze lzia, a teraz nagle nie, to o co chodzi?
– Ale przestał? – zainteresował się dziadek.
– Przestał, tamten, ten co wszedł, zabrał torbę z tą resztą, zabronił palić…
– A po cóż on z torbą wchodził do morza? – spytała podejrzliwie Jadwiga. – Torbę chyba miał na brzegu? Znaczy, że już był po tamtej stronie?
– Na szyi miał, na sobie, a nawet jeśli, no to co? Niechby go wzięli, ale bursztyn palić…?! Połowę zmarnował! Wszyscy mówią, że oni tak zawsze, bo co i raz to naszego złapią, czy to na morzu, czy na Zalewie, do strażnicy i drzewo musi rąbać trzy dni…
– Nasi tak samo robią, od samego początku – wtrącił się znów dziadek. – Na co to tam komu jakieś polityczne krętaniny, lepiej ugodowo. Drzewa narąbie i niech sobie idzie, już mu tam swoi dadzą do wiwatu.
– Ale u nich samo wojsko, a u nas ludzie! – rozzłościł się dodatkowo Waldemar. – Ale wszystko jedno, oni bursztyn palą! Zabrać, niechby zabrali, już trudno, ale do pieca…? I to który to już raz, ja sam nie wierzyłem, bo aż się coś robi, ale ten Marian dopiero co, godzinę temu, wrócił i sam do mnie mówił! Prawie płakał! Widzi pan, co oni robią?! Bursztyn palą!
– Starożytni Rzymianie też palili – powiedział mój wymarzeniec ugodowo.
Mnie samą zatchnęło. Porównanie starożytnych Rzymian z ruską strażą graniczną samo w sobie mogło człowieka dobić, a to wszak nie stanowiło sedna rzeczy. Zarazem jednak przeleciało mi przez głowę, że kupcy w owych czasach drobnicy i miału nie nabywali, same rarytasy, wielkie i piękne, a chmurka w bryle to był dech boga, tym ci Rzymianie palili…? A może jednak brali i miał, na wagę, byłaby to już pewna pociecha…
Stojąc wciąż w progu kuchni, tak się zajęłam starożytnymi Rzymianami, że umknął mi fragment dyskusji. Waldemar wdał się w kłótnię z dziadkiem, który jął wspominać nieco dawniejsze czasy i znacznie gorsze rzeczy. Jadwiga patrzyła na tego mojego jakimś dziwnym wzrokiem, diabli wiedzą, co on tu jeszcze mógł powiedzieć. Bursztyn, mimo wszystko, wyszedł na prowadzenie.
– Dwadzieścia deka, proszę pana – mówił ze wstrętem Waldemar, uparcie zwracając się do osobnika pokrewnej płci, nie będącego jego teściem. – A on mi powiada, nic nie szkodzi, proszę pana, ja i tak to potnę. Jak on chce pociąć, to ja mu mam sprzedawać takie kawały po dwadzieścia deka?! Niech sobie tnie drobnicę! To głupek jakiś, ja mam to wszystko dać na zmarnowanie?!
– Nie dać, tylko sprzedać – przypomniała delikatnie Jadwiga. – Za pieniądze.
– Ja mam gdzieś jego pieniądze…!
– Ale ja nie mam gdzieś. Mnie się przydadzą. Chociażby żeby schody w domu wykończyć…
Znów przestałam słyszeć, co mówią. Rozumiałam Waldemara lepiej niż Jadwigę, mimo zachodzącej tu również wspólnoty płci. Bryły rzadkiej urody i wielkości i taki kretyn chce je ciąć na małe kawałki, chociaż małych kawałków ma skolko ugodno! No owszem, wiadomo było dlaczego, na biżuterię potrzebne mu jednakowe, cały naszyjnik z jednego materiału, poszczególne korale nie mają prawa różnić się od siebie, obojętne jak szlifowane. Przedwojenny naszyjnik mojej matki z pewnością również pochodził z jednej bryły. Kolczyki, też identyczne, jak on, ten nieszczęsny artysta, ma osiągnąć upragniony efekt inaczej, jak tylko tnąc…? No dobrze, ale to niech sobie tnie te gorsze, no nie, nie gorsze, niewłaściwe słowo… Nie gorsze, tylko nie stanowiące same w sobie arcydzieła! Są takie, na własne oczy widziałam, bryła jak bryła, wielka, ale mało atrakcyjna i w całości do niczego, nic się z niej nie uzyska, za to pocięcie da materiał na dzieła sztuki. Wiedziałam to już doskonale, ale co z tego? Równie dobrze mogłabym pociąć na jednakowe kawałki na przykład własne serce albo wątrobę. Wątroba, zdaje się, większa, więcej z niej wyjdzie…
Stwierdzając zdecydowaną wyższość urody kawałków bursztynu nad kawałkami wątroby, obojętne, mojej, wieprzowe, czy cielęcej, znów usłyszałam dalszy ciąg.
– Najgorzej z Niemcami – mówił gniewnie Waldemar.
– Wykupują najpiękniejszy i przemycają. No i co z tego, że nie wolno… Co z tym robią, to ja już nie wiem, ale płacą więcej niż nasi i w ten sposób oni to mają, a nie my. Tu pijaczki różne, znajdzie taki coś i gotów sprzedać od razu na wódkę…
– Dwie grupy – przerwał mu ten mój, zakręcając termos.
– Jedna sprzeda wszystko każdemu za byle co, a druga nie sprzeda niczego nikomu, chociaż dostałaby dobrą cenę. Zgadza się?
– Otóż to właśnie – przyświadczyła z lekkim rozgoryczeniem Jadwiga. – I mój mąż należy do tej drugiej grupy.
Waldemar się nagle zakłopotał.
– No, jak on ma to ciąć…?
Teraz, dla odmiany, oczyma duszy ujrzałam schody Jadwigi, znajdujące się za moimi plecami. Surowy beton, nawet bez szlichty, prowizorycznie pokryty kawałkami jakiegoś PCV. Też ją należało rozumieć, każda normalna kobieta chciałaby mieć dom wykończony, sama przecież tej roboty nie odwali, mąż powinien się przyczynić. Zarobić. Zapłacić ludziom. A majątek mu leży w bursztynie…
Czy ja bym zdołała to sprzedać…?
Najpierw uznałam stanowczo, że nie. Potem zastanowiłam się i pomyślałam, że w pewnym stopniu. Rozważyłam wreszcie sprawę porządnie i zadecydowałam, że tak. Trochę, te najpiękniejsze, od których serce by mi pękło, zostawiłabym sobie, a resztę, trudno, niech te ohyzdy kupują. Schody trzeba wykończyć, jako kobieta upieram się przy tym.
– Ten taki, w tym pierwszym domu z dachówką – mówił teraz Waldemar, emocjonalnie już sklęsły. – Chciwy, a serca do bursztynu nie ma. Co złapie, to sprzeda, z tym że nie przepije, bo on akurat trzeźwy.
– I całkiem rozumny – wtrącił dziadek z kąta nieco zgryźliwie. – Na coś te pieniądze zbiera, a zbiera już długo. Od gówniarza go znam. Może śpi na nich.
– Dobrze, że teraz papierowe, bo na złotych byłoby mu twardo – zauważyła Jadwiga tonem, który nie wyrażał nic.
Dziadek spoglądał to na Mieszka, którego karmił jarzynową zupką, to w okno, na panoramę Zalewu, co jakiś czas trzymając w zawieszeniu łyżkę w ręku i dziecko z otwartymi ustami.
– Są takie ludzie. Same nie wiedzą, na co im to, ale garną pod siebie. I on też tak. Dzieci nie ma, rodziny nie ma…
– Ma żonę – przypomniał Waldemar.
– Iiiii tam, taka żona. Drapak, nie żona…
– Smażę ryby – zawiadomiła Jadwiga. – Śledź i stynka. Zjedzą państwo?
Jeśli szło o ryby, państwo zdołaliby zjeść zapewne cały połów Waldemara i oprócz tego jeszcze trochę, szczególnie stynki. Z zapałem przyjęliśmy propozycję. Oderwałam się od futryny drzwiowej i przestałam myśleć wielowarstwowo…
Przyszedł sztorm, rzetelny, z wiatrem północnym, dociągnął do jedenastki i trwał dwa dni. Zważywszy iż była to wczesna wiosna, zmiana nastąpiła znienacka, morze zaczęło siadać w ciągu jednej nocy, a wiatr ucichł i odwrócił się na południowo-wschodni. Wszyscy wiedzieli, co z tego powinno wyniknąć, teraz już nawet ja.
Rzecz oczywista, znaleźliśmy się na plaży o wpół do szóstej rano, tuż po wschodzie słońca. Szaleńczo i namiętnie chciałam znów iść w dwóch przeciwnych kierunkach, ale nie miało to żadnego sensu, Związek Radziecki pozbawiony był szans, cokolwiek wyrzucało, to tylko w stronie zachodniej. Śmieci leżały grubą warstwą, fala była już średnia i cichła z chwili na chwilę.
Razem poszliśmy na zachód. Ślady wskazywały, że w tym rejonie jesteśmy pierwsi. Wymienialiśmy się mniej więcej uczciwie, to ja zbierałam, a on leciał pierwszy, to znów on grzebał, ja zaś wyprzedzałam go, utrzymując taktowny i przyzwoity dystans, żeby nie chwytać mu spod ręki. Wygrałam sprawę na brzegu, kiedy on wszedł do wody po kłębiące się śmieci.
Łupy wprost z morza nie były mi chwilowo dostępne, bo jeszcze trochę za mocno chlupotało i fala zalewała człowieka wysoko, bez kombinezonu nie miałam się co wygłupiać, chyba że postąpiłabym tak, jak ta facetka przed laty… Śmieci przy tym nie trwały na dnie w bezruchu, tylko przemieszczały się dość gwałtownie i kłębiły czarną chmurą. Należało je łapać, ostro machając siatką w wodzie, a taką siłą nie dysponowałam, lekka ta siatka była, bo lekka, ale woda stawia opór i dawał temu radę wyłącznie silny chłop.
Przed nami, bliżej Leśniczówki, pojawili się ludzie, a obok przeleciał Waldemar na motorze. Ze trzysta metrów dalej też wszedł do wody. Ślamazarność tym razem nie popłacała, wieżyczkę w Leśniczówce ledwo było widać, a teren ku niej kusił urodzajnością, rozsądek, ściśle połączony z zachłannością, kazał pędzić przed siebie. Jałowy teren między śmieciami przemierzałam marszowym krokiem, przyśpiewując sobie pod drodze pieśni masowe Wojska Polskiego, nie wiadomo dlaczego ograniczone do utworu: „Wczoraj łach, mundur dziś”. Waldemar pojechał dalej, zanim się do niego zbliżyłam, wiedziałam jednak, że poluje tylko na okazowe sztuki, zatem to, co zostawia, mnie może uszczęśliwić.
Nie zwracałam na niego zbytniej uwagi, ale dostrzegłam, że wmieszał się w rosnącą kupę ludzi jeszcze z kilometr dalej. Z irytacją naliczyłam tam co najmniej siedem osób, konkurencja potworna. Zajęłam się znów kolejnym bogactwem wokół kupy Waldemara, zatrzymałam się przy niej i ten mój mnie dogonił.
– Straszny tłok – powiedziałam z niesmakiem, wskazując dalszy ciąg brzegu machnięciem ręki. – Wygarną wszystko.
– Nie szkodzi, dam sobie radę – odparł spokojnie i poszedł do przodu.
Po drodze, ze dwadzieścia metrów przede mną, schylił się i podniósł coś ze śmieci. Nie rybi szkielet przecież, bursztyn, oczywiście. Mnie sprzed nosa…!
I ja go miałam kochać…?
Dopiero na końcu czarnego wału, ruszając ku następnemu, popatrzyłam, co się tam dzieje w przodzie. Pokonywałam akurat jałowy kawałek plaży i co najmniej jednym okiem mogłam oglądać tłum, wyraźnie rosnący. Zdziwiło mnie, że wszyscy kłębią się na brzegu i nikt nie wchodzi do wody, zjawisko nietypowe. Nikt się przy tym zbieraniu nie trzyma stada, chyba że obfitość śmieci w jednym miejscu w morzu zaspokoi tuzin łowców, ale wtedy przecież łowią. Cóż oni tam znaleźli takiego, co ich trzyma na uwięzi?
Ruszyłam nieco szybszym krokiem.
Od tłumu oderwała się jedna sylwetka, do której nie nabrałam natychmiastowej żywej niechęci tylko dzięki temu, że trafiłam na kolejny nie tyle wał, ile wałek, a ten tam jakiś, idący w moim kierunku, nie mógł do niego zdążyć przede mną. Wałek był dość krótki, zetknęliśmy się na jego końcu.
– Chciwiec cholerny – usłyszałam nad głową. – Musi jeszcze komuś się naraził…
Spojrzałam na faceta. Rybak, tutejszy, ale bez kombinezonu, w długich gumiakach, z małą siatką w prawej ręce, z lewą ręką w gipsie i na temblaku. Oglądał się do tyłu.
– Jezus Mario, z tym pan łowi? – spytałam z niedowierzaniem i zgorszeniem, wskazując temblak. – Przy tej fali?
– W południe całkiem siądzie, zawsze coś tam się złapie. A co mam robić, jak mi ten skur… – łypnął na mnie okiem -…czysyn – dokończył po namyśle – rękę złamał?
– Jak to…? – wyrwało mi się dosyć głupio, ale szczerze.
– A tak to. Miesiąc będzie, więcej, pięć tygodni łapiduchy liczą, jak był pierwszy dobry wyrzut po zimie i wszyscy na brzegu. To się leciało, kto pierwszy. Już sięgałem po taki, sześć i pół deka, potem zważyłem… Jak ten z tyłu nadleciał, gonił mnie i tak siatką walnął, o…! Jak raz mnie tu w rękę trafił, ale bursztyn już miałem w garści i nie puściłem. Swoim kaczorkiem tylko zawinąłem, w mordę dostał samą smołą, więc się odpier… niczył. Ale mnie rękę złamał.
Gestami wskazywał, jak to było, i mogłam sobie doskonale wyobrazić scenę. Ten pewnie klęczał, bo w urodzajnej kupie człowiek zbiera na czworakach, względnie w kucki, wyciągnął rękę po dużą bryłę, a tamten z tyłu, nie mając już szans na pierwszeństwo, spróbował sięgnąć siatką na drugim drągu i chwycić ją pierwszy. Rąbnął go w przedramię ciężkim żelastwem…
– Powiedziałem sobie, że nie daruję gnidzie, niech mi się tylko ręka zrośnie, ale teraz już nie ma co. Kto inny mu nie darował.
– Bo co? – spytałam, równie inteligentnie, jak poprzednio.
– Sama pani zobaczy – odparł, zarazem z satysfakcją i wzgardliwie, czyniąc gest brodą w kierunku zbiorowiska. – Od Leśniczówki pewno przyjadą, bo bliżej. Ja tam się nie przyłożę, tyle mojego.
Porzucił mnie i poszedł w stronę Piasków. Otumaniona nieco i zaciekawiona, znów popatrzyłam ku zachodowi. Dostrzegłam sylwetki żołnierzy WOP-u. Ruszyłam w tamtym kierunku, znów szybciej, bo śmieci nie było, a miałam już do nich nie więcej niż trzysta metrów. Jeszcze raz zwolniłam przy czarnej smudze, po czym, kiedy do tłoku brakowało mi ledwo trochę, z grupy ludzi wyszedł ku mnie mój wymarzeniec.
– Nie musisz tam iść – powiedział. – Widok nie jest zbyt atrakcyjny.
– A co tam się stało? – spytałam, wreszcie jako tako treściwie.
– Rybak się utopił. Bursztyniarz. Prawdopodobnie sam wszedł w morze o świcie i przewróciło go.
Zrozumiałam od razu. Wiedziałam już, bo było o tym gadanie, jakie niebezpieczeństwo przedstawia sobą gumowy kombinezon, tak zwane buto-spodnie. Jeśli człowiek w tym stroju przewróci się w morzu, najwięcej powietrza gromadzi się w butach i nogi mu idą do góry, a głowa w dół. Nie ma sposobu się obrócić. Dlatego zasadą jest nie łowić nigdy samemu, tylko w towarzystwie co najmniej jednej osoby. Niekoniecznie muszą to być przyjaciele, czy spółka, wystarczy, że jeden drugiego widzi i, jak normalny człowiek, w razie czego udzieli pomocy. Zwyczajnie złapie go za wystające nogi i dowlecze do brzegu. Ten topielec tutaj najwidoczniej zlekceważył zasadę.
– Kto to taki? Znamy go?
– Pośrednio. Parę dni temu była o nim mowa. To ten skąpiec z domu pod czerwonym dachem, ten co miał sypiać na pieniądzach.
– A…! Ten z żoną jak drapak?
– Drapak…? A tak, ten. Przyjechał na motorze chyba jeszcze przed wschodem słońca. Bez sensu, nic nie widać.
– Z chciwości chciał być pierwszy i poczekać na wschód już na plaży?
– Na to wygląda. Zdaje się, że już jadą po niego.
Sprawę niewątpliwie załatwił WOP, w owym czasie jedyna placówka dysponująca łącznością, bo od strony Leśniczówki nadjeżdżał plażą dżip. Najmniejszy z pojazdów, jaki mógł przepchnąć się przez te wszystkie piaski i pokonać wydmy, poza nim zdolne to były jeszcze uczynić ciężarówka i czołg. No owszem, motory, popychane niekiedy dodatkowo ludzką siłą, ale na motorze raczej trudno przewieźć zwłoki.
– Nie wracam – oznajmiłam stanowczo. – Do Leśniczówki jest bliżej. Tam wyjdziemy i możemy wrócić autobusem.
– Też bez sensu, bo morze cichnie, ale jak chcesz.
Nie marzyłam tak znowu strasznie o autobusie, ale sama siebie przekonywałam, że wszyscy ci ludzie nadlecieli zwabieni sensacją i nikt nie miał czasu penetrować morskiej toni, mogły na tamtym odcinku zostać jakieś interesujące śmieci. W kwestii autobusu w każdej chwili mogłam zmienić zdanie.
Nie oglądałam trupa, bo nie był to mój ulubiony widok, przeszłam obok akurat w chwili, kiedy zaczynano ładować go na pojazd. Aż do Leśniczówki chwilowo nie było nikogo, oddaliliśmy się, po dwustu metrach dżip nas wyprzedził, a zaraz za nim z rykiem silników przeleciały trzy motory, wśród nich Waldemar. Śmieci pojawiały się rzadko, porządna kupa leżała dopiero kawał za Leśniczówką.
Rzecz jasna, wróciliśmy plażą, a nie żadnym autobusem. W owych czasach późnej młodości przejście piętnastu kilometrów, nawet w skłonach i z przysiadami, stanowiło dla mnie drobnostkę. Morze istotnie usiadło, ale plon z niego okazał się znacznie uboższy niż się wszyscy spodziewali.
Ogólnie jednak rok znów był wtedy bursztynowy.
Sensacja grzmiała w powietrzu przez kilka dni. Pojawiły się plotki. Żona-drapak, czy może już teraz wdowa-drapak, milczała strasznie z zaciśniętymi ustami, raz jej się jednakże na samym początku do kogoś wyrwało, że zostali okradzeni. Tak jest, wtedy właśnie, kiedy jej mąż nieboszczyk topił się w morzu. Z oficjalnych zeznań wynikało, że razem wyszli, on pojechał na bursztyn, a ona poszła do portu nad Zalewem pomóc przy sieciach na śledzia, poszarpanych sztormem, oraz przy śledziu, bo nad ranem śledź też podszedł. I tam była, kiedy donieśli jej o nieszczęściu, a dom przez ten czas stał pusty i złodziej skorzystał.
Co ukradziono, nie było wiadome, wszyscy uważali, że pieniądze, na których nieboszczyk sypiał, ale wdowa na ten temat nabrała wody w usta. Następne plotki doniosły, że on te pieniądze miał pochowane i ona teraz nie może ich znaleźć, wobec czego sama nie wie, co ukradziono, a czego nie, jeśli nawet, to nie wszystkie, a może nawet niczego wcale. Poza tym kto by kradł, prawdziwych złodziei tu nie ma, domów się nawet nie zamyka i nigdy nikomu nic nie zginęło, chociaż powszechnie wiadomo, że wszyscy bursztyn mają…
Połowę tych wszystkich informacji uzyskałam od wymarzeńca, który lubił dużo wiedzieć, a drugą połowę od mnóstwa jednostek postronnych. Każdy coś tam wiedział albo słyszał, jakiś strzępek, i każdemu się trochę wyrwało, a wszyscy rozmawiali ze wszystkimi, w tym ze mną. Osobliwe rzeczy z tego się kluły.
Waldemar zorientowany był nieźle.
Już wtedy zaczynał zyskiwać sobie opinię najlepszego rybaka i najlepszego bursztyniarza w Piaskach. Jeszcze nie było pewne, czy wyjdzie na prowadzenie absolutne, ale wyraźnie się na to zanosiło. Kupcy bursztynowi nagabywali go coraz natrętniej.
Kupcy rybni nagabywać nie musieli. Nawet najpiękniejszy śledź bursztynowi urodą do pięt nie sięga i w najmniejszym stopniu nie nadaje się na tulenie do łona, nawet łosoś w objęciach ma żywot krótkotrwały, cały połów zatem sprzedawał bez oporów.
Porozmawiał ze mną mniej więcej szczerze dzięki zbiegowi okoliczności.
Jeszcze ta topielcza sensacja ostro brzęczała, kiedy wróciłam z plaży do domu samotnie. Umówiliśmy się z tym moim, że znów idziemy w dwie różne strony, a jeśli nawet w jedną, to w różnym tempie. Nie będziemy się potem spotykać na brzegu, czekając na siebie wzajemnie, tylko wrócimy jak popadnie. Zgodnie z tą umową wróciłam prawie o zmierzchu.
Wyszłam z lasu i podeszłam do domu, gdzie przed wrotami sieciami stał motor Waldemara. Gumiaki na nogach nie sprzyjają głośnemu tupaniu, a nie byłam zmęczona do tego stopnia, żeby szurać, powłócząc nogami. Zbliżyłam się bardzo cicho, prawie bezszelestnie, w zapadającej szarówce, w szarozielonej fufajce i na tle lasu, być może, prawie niewidoczna. Ukrywać się nie zamierzałam, nawet mi to do głowy nie przyszło.
Nad motorem Waldemara pochylał się jakiś obcy facet z nożem w ręku. Skojarzył mi się błyskawicznie z przecinaniem opon, co mogło nie mieć żadnego sensu, ale w pierwszej chwili było nie do opanowania.
– Hej – powiedziałam podejrzliwie. – Co pan tu robi?
Takiego wrażenia własnych, niezbyt chyba krwiożerczych słów w życiu jeszcze nie widziałam. Poderwał się, jak rażony piorunem. Na twarzy miał wyraz wściekłości, w oczach śmiertelną panikę, zdążyłam się zainteresować, rzuci się na mnie z tym nożem czy nie…? Nie rzucił się, bez słowa odskoczył i popędził drogą w dół, do portu. Zbaraniała nieco, weszłam do domu.
Waldemar wychodził właśnie z piwnicy.
– Panie Waldku, jakiś pacan z nożem w ręku obmacywał pański motor – powiadomiłam go. – Wie pan coś o tym?
– Z nożem…? – żachnął się Waldemar. – To łobuz głupi!
Zawrócił na dół i przez sieciarnię wypadł na drogę. Popędziłam za nim. Waldemar już sprawdzał motor.
– Jedną oponę mi przeciął, baran skończony, rybie padło. Drugiej chyba nie zdążył. Pani go spłoszyła, nie?
– Chyba tak, bo się wystraszył, jakby upiora zobaczył. Co to za jakiś?
– A jak wyglądał?
– Starszy od pana, dosyć chudy, z takim kościstym nosem…
– To ten. Dobrze, że tę przednią. I tak ją miałem wymieniać, cała pokancerowana i łysa. A tylna nowa. Osioł uparty i półgłówek, mówić do niego, to jak do ściany. Myśli, że ja mu łańcuch podłożyłem, a nieprawda. Wcale nie ja. On z Kątów.
Trochę tę informację zrozumiałam. Trwała widocznie akcja stawiania przeszkód tym z Kątów Rybackich i ze Stegny. Wdzięczny mi za tylną oponę Waldemar kontynuował zwierzenia już w domu.
– Na jesieni jeszcze złoże ruszyło i bursztyn podszedł, ale tylko u nas, od Krynicy w naszą stronę, a z tamtej nic, takie prądy akurat były. Wszyscy tu się pchali, aż od Stegny, motorami i dżipami lecieli tą drogą pod wydmami, przejściami wyskakiwali, żeby sprawdzić. Naszych to zgniewało i łańcuchy porozciągali w poprzek, takie z kolcami, opony im poszły i nie dojechali. A temu jednemu nawet dwa razy i on myśli, że to ja. No i teraz się mści. Sto razy mówiłem, że palcem tego nie tknąłem, już właśnie nie mam co robić, tylko na niego w lesie czatować, nawet ludzie zaświadczali, to nie, jakby ogłuchł, mnie sobie na sprawcę upatrzył. Już trzeci raz próbuje mi tu majstrować.
– Z zawiści – powiedziała Jadwiga, siedząca przy stole i wpatrzona w kuchenne okno. – Trzeba się było nie chwalić.
– A czy ja się chwaliłem? Ludzie byli dookoła i sami widzieli. To jest fakt, że najwięcej wtedy udało mi się złapać, ale czy to moja wina? Czasem człowiek ma trochę szczęścia, czy to ja robię wiatr i prądy na morzu?
– Na bursztyn wszyscy zachłanni, w tym ja – wyznałam uczciwie.
– Fakt – przyświadczył Waldemar. – Jak dzikie zwierzęta. Pozabijaliby się wzajemnie. A już w morzu to jeden drugiemu z siatki wyrwać potrafi, wcale bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że tego Floriana ktoś utopił, bo coś dużego mu w ręce wpadło…
– Ty nie mów takich rzeczy, bo znów się ktoś do ciebie przyczepi.
– Kto się ma znowu przyczepić i dlaczego do mnie, tu wszyscy tak mówią. Tam śmieci były blisko, a on już z połowę wyciągnął. I w czym się miał przewracać, fala nie taka duża, ledwo do pasa. Kto go tam wie, co w tej pierwszej połowie złapał…
– Ale jednak przy tej fali musiał się dobrze namachać – przypomniałam delikatnie.
– No owszem. Ale co do przewracania, to bodaj wyczołgać się mógł…
– Do tej pory tu się jeszcze o bursztyn nie zabijali – zauważyła sceptycznie Jadwiga. – Gdzie widzisz tego mordercę?
– Jakbym go widział, tobym na niego doniósł, bo takich rzeczy nie lubię. Ale… A czy to musi być miejscowy? Przyjeżdżają różni, pazurami by z gardła wydarli. Jeden to już mi się całkiem nie podoba, nachalny się robi coraz więcej.
– Tylko przypadkiem nie rzucaj podejrzeń, bo jakieś nieprzyjemności mogą z tego wyniknąć.
– No widzi pani? – zwrócił się nagle do mnie Waldemar z rozgoryczeniem. – A mojej żonie on się też nie podoba. I tak mamy cicho siedzieć, słowa nie mówić…
– A, to ten? To już się możesz nie martwić, wszystkim powiedziałam i nie musiałam krzyczeć na całą Mierzeję. Na wszelki wypadek ostrzegłam. Bywa tu taki jeden – zwróciła się do mnie tym razem Jadwiga. – Wie pani, jak tu jest, nikt domu nie zamyka, raz wróciłam ze sklepu, dziadek akurat wędził na podwórzu, dom pusty, a tu widzę obcy człowiek u nas w pokoju i po kątach węszy. Kupiec na bursztyn, znałam go nawet, ale to nie powód, żeby mi w sypialni grzebał! Brednie różne gadał, że Waldek się z nim umówił, że chciał zobaczyć, co ma, i tak dalej. Mógł zaczekać! Nachalny jest i natrętny, ale zaraz koniecznie morderca…?
– Ja się wcale nie upieram – wycofał się Waldemar. – W morze to on na pewno nie wszedł. W ogóle Florian mógł się sam utopić, ale jeśli nie…?
– A on tam był, ten podejrzany? – spytałam. – Na brzegu, przy nieboszczyku?
– A skąd, nie było go. Jakby co, dosyć ma chyba rozumu, żeby uciec? W ogóle to on sam nie zbiera i sam nie łowi, tylko skupuje. Tyle że sprawdza, kto łowi, i podgląda, co znalazł, i tak już od paru lat, pięciu czy sześciu. Pierwszy jest zawsze do kupna, tym pijaczkom tutejszym tanio wszystko wyrwie za byle co. A potem się okazuje, że mogli dwa razy drożej sprzedać, pyskują, ale na drugi raz znów mu sprzedają, bo go mają pod ręką. Tu plastyk jeden kupuje, sam biżuterię robi, lepiej płaci, za to nie nadąża. No i Niemcy, jeden taki kupuje dla Niemców…
– A podejrzany dla kogo? – zainteresowałam się. – Przecież chyba nie dla siebie?
Jadwiga podniosła się od stołu, nalała wody do czajnika i zapaliła gaz pod garnkiem.
– Podgrzeję ci zupę – zawiadomiła męża. – Napije się pani herbaty? Mnie się wydaje, że on kupuje dla różnych, kto da więcej. Chciałby trzymać w garści cały bursztyn i dyktować ceny. Dlatego tak się pcha.
– Florian był chciwy – wytknął Waldemar. – Tanio nie sprzedawał. Jeśli mu się przytrafiło coś dużego… Topić, nie topić, może spróbował mu ukraść na poczekaniu, takie rzeczy się zdarzają. Tak mi się jakoś o uszy obiło, że dopiero co poszła duża bryła, prawie pół kilo, a jakoś nie słyszałem, żeby ktoś coś takiego złapał. Skąd się wzięła? Z nieba spadła?
Nie znałam podejrzanego kupca, ale doskonale mogłam sobie wyobrazić sytuację, w której rybak wynosi z morza śmieci z wielkim bursztynem, wywala na piasek, a przypadkowy świadek dostaje na ten widok małpiego rozumu. Wpatrzony w zdobycz, wylicza sobie jej wartość, chciwość zarzuca mu bielmo na oczy, w amoku wykorzystuje okoliczności, topi właściciela skarbu, chwyta go, skarb rzecz jasna, a nie topielca… Odbiega. No a potem już rozgrywa się na plaży scena, którą oglądałam na własne oczy.
Pewnie że mogło tak być, chociaż wydało mi się to mało prawdopodobne. Łamią sobie ręce, walą się siatkami po głowach, jeden drugiemu śmieci podkrada, w ostateczności nawet nogę podstawi, ale z życiem jednak uchodzą. Nikt nikogo nie morduje. Więc ten Florian utopił się sam z siebie…
A placówka WOP-u w Leśniczówce…? Z pewnością na wieżyczce siedział żołnierz i oglądał sobie teren przez lornetkę. Plączące się po plaży osoby były dla niego nieźle widoczne, mógł ich nie rozpoznać, ale mniej więcej widział, co robią. Gdyby ich tam było dwóch, tych rybaków na brzegu, po czym jeden przeistoczyłby się w zwłoki, szukaliby tego drugiego. Chyba że żołnierz z lornetką akurat patrzył w kierunku Krynicy albo długo i wnikliwie badał horyzont, albo może zmieniali się i przez kilka minut nie patrzyli wcale, albo ten nowy, obejmujący wartę, miał kłopot z wyregulowaniem ostrości… Potem sam nie był pewien, co zobaczył. A wybiec z wydm, przelecieć przez plażę i od razu wrócić to jest kwestia sekund. No, może całej jednej minuty, jeśli stracił chwilę na przewracanie tamtego w wodzie… Żołnierzowi mogło ledwo mignąć w oczach.
Korciło mnie to wydarzenie średnio, bardziej interesowałam się bursztynem, bo pierwszy raz w życiu oddawałam się tej rozrywce poważnie i skutecznie, szczęśliwie natknąwszy się na zupełnie przyzwoity wysyp. W innych okolicznościach zapewne uczepiłabym się trupa, niczym pijawka. Jednakże powiedziałam, co myślę.
– Panie Waldku, gdyby w ogóle istniały jakieś podejrzenia, prowadziliby śledztwo. Chociażby pytali, kto był wtedy na plaży i od kiedy. WOP patrzy.
Waldemar już zaczął jeść gorącą zupę, a Jadwiga postawiła na stole herbatę dla mnie i dla siebie.
– Oni to głównie patrzą, czy kto do łodzi nie wsiada – mruknął niewyraźnie. – Osobom obcym nie wolno wypływać na morze…
– I czy jaki wróg od Szwecji nie płynie – wtrąciła drwiąco Jadwiga.
– Prędzej od ruskich. Ale kto pani powiedział, że nie pytają? Pytają, jeszcze jak, tylko tak po cichu, bez krzyku. Mnie też pytali.
Poczułam się wręcz urażona.
– A mnie nie. Dlaczego? Ja też tam wtedy byłam.
– Pani była później i ja to sam zaświadczyłem. Przecież ja wiem, kiedy państwo wyszli. Tam nadlecieli ci z Leśniczówki, dwóch z Krynicy… Od nas też, na motorach zdążyli.
– Ten z ręką w gipsie na motorze nie jechał!
– Ten Lulek? Nie, on pierwszym autobusem do Leśniczówki podjechał i stamtąd przyszedł. Ale tego topielca już wcześniej znaleźli. Gdyby to kto inny tam leżał w wodzie, sam bym myślał, że to właśnie Florian go utopił, bo gorszego chciwca tu nie było i nie ma. On jeden do takiej rzeczy był zdolny…
Więcej się wtedy nie dowiedziałam. Z plaży wrócił ten mój, przyniósł trochę bursztynu, skarcił mnie, że jeszcze nie wypłukałam termosu, i zapowiedział, że jutro chce skoczyć do Krynicy, do sklepu i apteki. Proszę bardzo, mogliśmy skoczyć, jedenaście kilometrów dla samochodu nie majątek, a morze gładkie już, bez fali, powiewek ze wschodu ustabilizowany i nic nowego nie podejdzie.
Tak zawyrokował, a ja mu uwierzyłam, najgłupiej w świecie.
Przez ten skok do Krynicy omal mnie nie trafiła apopleksja.
Zostawiłam go między apteką a sklepem i podjechałam do stacji benzynowej, żeby przy okazji zatankować. Kiedy wróciłam, nie było go nigdzie. Rozglądałam się przez chwilę, objechałam dworzec autobusowy i przyległe ulice, zajrzałam do apteki i do sklepu, bez rezultatu. Gdzie, do diabła, mógł się podziać…?
Zrezygnowałam z działań aktywnych i zastosowałam się do zasady generalnej: tam czekać, gdzie się rozstaliśmy. Czekałam tak równo czterdzieści pięć minut. Przestałam się nawet rozglądać, coraz bardziej rozdrażniona, bo korciło mnie morze. Chciałam wyjrzeć na brzeg, popatrzeć, jak tam wygląda, przekonać się, co też może sprawić ten maleńki powiewek z południowego wschodu, taki łagodny, letni zefirek. Ssało mnie ku plaży coraz bardziej. Zamyśliłam się w końcu tak, że aż podskoczyłam, kiedy znienacka pojawił się przy mnie mój wymarzeniec. Bardzo zadowolony, wsiadł do samochodu, niczego nie wyjaśniając.
– Gdzieś ty się podział?! – jęknęłam, usiłując ukryć wściekłość. – Objechałam całą okolicę, w aptece cię nie było!
– Może wstąpiłem na pocztę…
– Było powiedzieć, że chcesz, samochodem szybciej!
– Może wcześniej nie miałem zamiaru…
Rozzłościłam się, uparłam i oznajmiłam, że zjeżdżamy do plaży. Dałam mu tylko wybór, Leśniczówka czy tam dalej, koło zatopionej barki?
– Nie mamy siatek – zauważył na to.
– A mówiłam, żeby zawsze wozić ze sobą!
– Były brudne i zasmołowane.
– No to co? Ja też jestem zasmołowana. A samochód i tak wygląda jak świńskie koryto, trochę smoły i piasku więcej już mu nie zaszkodzi!
Milczał tak potępiająco, że się nieco opamiętałam. Jego siatkę trzeba było wozić na zewnątrz, bo się nie mieściła w samochodzie, miała za długi drąg, musiał ją trzymać w ręku za otwartym oknem i pilnować zespolenia z bokiem samochodu, żebym nie zaczepiała wszystkiego po drodze. Nie było to zbyt wygodne i zdaje się, że wymagało dużej siły, a już z pewnością musiała od tego ręka drętwieć, poza tym wymagało wolniejszej jazdy. Z tym balastem do Krynicy i z powrotem…
– No dobrze, można wozić przynajmniej moją, ona jest krótsza!
– Kombinezonu też nie mam.
– Można wozić i kombinezon! Samochód nie protestuje!
– Był mokry…
Racjonalne argumenty rozzłościły mnie jeszcze bardziej. Nie pokłóciłam się z nim ostatecznie tylko dzięki temu, że już skręciłam na zjazd ku wydmom. Musiałam poświecić trochę uwagi jeździe terenowej.
Pokonując Mierzeję w poprzek, za każdym razem marzyłam o samochodzie pustynnym, z napędem na cztery koła, z podwoziem na wysokości metra, z biegiem terenowym, który żre trzydzieści litrów benzyny na sto kilometrów. Niechby żarł i sześćdziesiąt…! Cóż by to był za cudowny pojazd na te tereny… Niestety, spotykałam takie tylko na filmach.
Na widok plaży trafił mnie przeraźliwy szlag i pociemniało mi w oczach. Słusznie miałam jakieś przeczucia, morze odwaliło wielką robotę, linii brzegu nie zmieniło wcale, ale podsunęło całe kupy śmieci. Na piasek nie wyrzuciło nic, zbieranie można było sobie całkowicie darować, za to w wodzie, i to blisko, telepały się czarne placki, zwały i smugi. Na prawo i na lewo roiło się ludźmi, siatkarze wylegli z rodzinami, tłumy przegrzebywały wydobyte z morza góry. Należało tu przyjść od rana, teraz mogliśmy się wypchać morską trawą!
– Można wiedzieć, po jaką cholerę marnowaliśmy czas w Krynicy? – spytałam głosem jadowitej żmii, dławiącej się świeżo połkniętym jeżem.
Przypomniał mi na to uprzejmie, że musiał kupić lekarstwo w aptece. Lekarstwo, cholera… Twierdził, że cierpi na wątrobę, nie chciał jadać kotletów schabowych, smażonych na przypalonym tłuszczu, które mnie w najmniejszym stopniu nie szkodziły, jak ja mogę wzbraniać człowiekowi lekarstwa na wątrobę…? Można było wprawdzie pojechać później, przed czwartą, ranek zaś spędzić na plaży, wykorzystując urodzaj, ale nie ośmieliłam się już tego powiedzieć, bo i tak moje rozdrażnienie zniósł niezwykle cierpliwie. Zaproponowałam natomiast, żeby odpracować błąd, skoczyć do domu, zajmie to ledwo parę minut, zabrać oprzyrządowanie i ponownie wylecieć na plażę, bliżej portu, albo nawet iść do ruskich…
– Należało to zrobić od razu – odparł karcąco i znów trochę przestałam go wielbić. Nic jednakże nie mówiąc, ograniczyłam się do zgrzytania zębami.
I dopiero zdobycz Waldemara uświadomiła nam, ile zdołaliśmy stracić. Śledzia w dniu dzisiejszym zaniedbał dokładnie, za to bursztyn miał imponujący. Lśniąca góra zapełniała z czubem całą wielką miednicę, a oprócz tego miał kilka oddzielnych kawałków, które w upojeniu kładł na wagę. Największy ważył dwadzieścia dwa deka, pozostałe od czternastu do dwudziestu. Razem miał takich dziewięć.
– I zobaczą państwo, on tego nie sprzeda wcale – powiedziała potępiająco Jadwiga, zarazem zła i bardzo zadowolona. – Śledź by poszedł, a to…?
– A to nie więcej? – wytknął Waldemar.
– No i co z tego, że więcej? Bursztynem dachu nie pokryjemy!
– No dobrze już, dobrze, sprzedam. Ale nie teraz, bo wszyscy mają i spadnie w cenie. Trochę później, jak go nie będzie.
– Skąd wiesz, że nie będzie?
– Trzy lata nie było. W zeszłym roku się pokazał i w tym, bo jakieś złoże ruszyło. Drugie pewno tak zaraz nie ruszy.
– W skupie ceny są stałe – zauważył delikatnie ten mój.
– A kto by takie rzeczy sprzedawał w skupie? Oni tam mają głupie ceny, pierwszy gatunek to musi być czysty, a tu, niech pan popatrzy… O, pod światło. Tu jest gałązka czy patyk, czy coś, a koło tego komar! Widzi pan? A tu, z boku, dwie muchy! A w tym są bańki powietrza, proszę, to rzadka rzecz, prywatni za to płacą więcej…
Wydarłam im to z ręki i obejrzałam, niemal przytykając do żarówki. Wyglądały cudownie, muchy muchami i komar komarem, w doskonałym stanie zresztą, widać mu było skrzydełka i nogi, ale miały w sobie te bryły jakieś płaszczyzny i zygzaki, lśniące dodatkowym blaskiem, załamujące światło, kontrastujące kolorem, ciemnopomarańczowym i jaśniutko złotym. Ciężko było oko od tego oderwać. Zastanowiłam się, co by tu zrobić, żeby tej urody nie zniweczyć, przeciwnie, wyeksponować ją, ale nic nie wymyśliłam.
– Tego nachała widziałam – zawiadomiła z lekkim oporem Jadwiga. – Tego, jak mu tam, Baltazar…? To imię czy nazwisko?
– Nikt nie wie. Jest w Piaskach? On może zapłacić przyzwoicie nawet i teraz. No nie wiem, jakby się pokazał, może mu sprzedam… To ten właśnie, co wszędzie węszy i tak po cichu chciałby rządzić bursztynem…
We wczesnych godzinach wieczornych zeszłam na dół zrobić herbatę, bo od czasu do czasu bywałam dopuszczana do zajęć gospodarskich, i z sypialni gospodarzy usłyszałam głosy. Waldemar z kimś. Drzwi były półotwarte, zorientowałam się, że odbywa się tam targ bursztynowy, więc był to chyba ten Baltazar. Poczekałam na zagotowanie się wody i akurat kiedy opuszczałam kuchnię, tamci z sypialni też wyszli. Zatrzymałam się w drzwiach, żeby nie robić tłoku, i popatrzyłam na obcego faceta. Nic mnie nie obchodził, ale znalazł się przede mną, można powiedzieć, twarzą w twarz.
Znałam tę twarz.
Obaj wyszli z domu, Waldemar za gościem, a ja jeszcze stałam w tych kuchennych drzwiach, usiłując przypomnieć sobie, gdzie i kiedy mogłam ją widzieć. Bo że widziałam, było pewne. I nie ostatnio, w czasie tego obecnego pobytu, tylko jakoś dawniej, kiedyś tam, widziałam go może nawet kilka razy. Kiedy to było? I gdzie? Czy nie tu właśnie…?
Wchodząc powoli po schodach, dręczyłam pamięć, albo może raczej pamięć dręczyła mnie. Twarz faceta stała mi w oczach. Kupiec bursztynowy… Nie miałam dotychczas do czynienia z kupcami bursztynowymi, jakoś mnie omijali, chociaż z pewnością bywali tu często. Nie błąkałam się po sklepach, nie znałam szlifierzy bursztynu ani producentów biżuterii, szał bursztynowy opętał mnie na dobre dopiero w ubiegłym roku. Jeśli zatem twarz słusznie kojarzy mi się z miejscem, jeśli istotnie pochodzi z dawniejszych czasów, musiałam ją widzieć w czasie pierwszego pobytu, kiedy jeszcze zaprzątał mnie świętej pamięci słodki piesek. Ale siedzieliśmy przecież w Krynicy, do Piasków przygnało nas ledwie parę razy… Może już wtedy facet kupował bursztyn, kręcił się między ludźmi i przypadkiem wpadł mi w oko…?
Nie mogłam go ściśle umiejscowić. Poza tym, wcale nie musiałam. Ale męczyła mnie ta twarz, tak jak słowo na końcu języka, i nie mogłam się od niej odczepić. Tylu ludzi przelotnie widziałam, dlaczego akurat tego jednego miałabym zapamiętać?
Dopadłam Waldemara wieczorem, kiedy jadł kolację. Mój wymarzeniec w łazience na górze robił sobie przepierkę. Uwielbiał zajęcia gospodarskie, szczególnie związane z wodą.
– Panie Waldku, to był ten Baltazar? Tu, dzisiaj, u pana? Handlował pan z nim.
– No i przehandlowałem trochę – wyznał bez oporu. – On rzeczywiście nieźle płaci. Prawdę mówiąc, nawet lepiej niż się spodziewałem. Podobno robi się jakaś moda na bursztyn, amerykańska polonia przyjeżdża i kupuje.
Amerykańską polonię chwilowo miałam w nosie.
– Wie pan, że ja go chyba znam. Mam na myśli, z widzenia. Gdzie ja go mogłam spotykać? I nie teraz, tylko dawniej. Cały czas mnie to męczy, nie mogę sobie przypomnieć. On już długo tak skupuje ten bursztyn?
– No, już ładne parę lat. Od czasu, jak gdzieś przepadł poprzedni kupiec. A pani tu nie była przypadkiem wcześniej? Oj, chyba pani była, bo od pierwszej chwili tak mi się wydawało, że panią już gdzieś widziałem.
– Tylko niech pan się teraz nie zacznie męczyć, ja panu zaraz powiem, kiedy pan mógł mnie widzieć i gdzie, proszę bardzo. Pan tu przecież mieszka od urodzenia?
– Zgadza się, od urodzenia. Ojciec zaraz po wojnie tu się osiedlił.
– No to sześć lat temu pan też tu był. Nawet mi wychodzi sześć i pół. I powinien pan pamiętać historię tej facetki, która goła wlazła w morze i ciągnęła bursztyn.
– No pewnie! Kto by nie pamiętał! Ja jeszcze trochę szczeniak byłem i nawet mojej żonie oświadczyć się nie zdążyłem, mój brat się dopiero zaczynał budować i tych domów tutaj wcale jeszcze nie było, u ojca mieszkałem…
– No więc właśnie! I oni zniknęli, ta facetka i jej mąż, razem z bursztynem, podejrzenia różne istniały, pamięta pan?
– Jeszcze jak…
– Nic się w końcu nie wykryło?
– Nic. Ustalono, że wyjechali i do widzenia. A nawet jeśli ich kto zamordował, to sprawca nieznany. Osiemnaście lat miałem i kręciłem się przy tym, bo to przecież naprzeciwko, po drugiej stronie drogi…
Na dobrą sprawę dopiero w tym momencie uprzytomniłam sobie, że owa szopa, w której zatrzymało się zaginione małżeństwo, przeistoczyła się w niewielką, ale elegancką, piętrową willę, przez kogoś zamieszkałą na stałe. Wznosiła się ta willa na końcu placu, pod zalesioną skarpą, prawie dokładnie w miejscu szopy, i pewnie dlatego nie zwróciłam uwagi na zmienione oblicze budowli, niemniej jednak, wychodząc z domu Waldemara, za każdym razem miałam ją przed nosem. W głębi duszy kąśliwie pochwaliłam sama siebie za doskonałą spostrzegawczość. Ślepa komenda…
– No więc właśnie – powiedziałam na głos. – Ja też się tutaj wtedy kręciłam. Mieszkałam w Krynicy, ale tu przyjechałam parę razy. Mógł pan mnie widzieć. Nad morzem też. Byłam przy tym, jak ona wlazła do wody i ciągnęła bursztyn.
Waldemar odstawił swoje talerze do zlewozmywaka i zaczął przyrządzać herbatę.
– Ja też byłem. Możliwe, że to wtedy. Zrobić pani herbaty?
– Niech pan sobie nie zawraca głowy… Albo dobrze, bardzo proszę.
– Ale to akurat była pani przy takich wydarzeniach, że co innego zwracało uwagę – podjął, wyjmując szklanki. – Dlatego tak panią słabo zapamiętałem, ale od razu wiedziałem, że panią znam. Nawet żonie mówiłem…
– To i ja pewnie wtedy tego Baltazara widziałam. Mogłam widzieć?
– A dlaczego nie? Też się tu właśnie zaczynał kręcić, to był bursztynowy rok. A wie pani, że potem chyba przez trzy lata bursztynu nie było? Nic kompletnie. A może i dłużej… Dopiero ostatnio, jak ruskie te ćwiczenia na morzu zaczęły, bomby głębinowe rzuciły, rakiety, ruszyło jakieś nowe złoże. No i trochę sypie.
– Nieźle sypie.
– To teraz tak akurat podeszło…
W kwestii znajomej twarzy doznałam ukojenia i coś się nagle we mnie odblokowało. Dokładnie przypomniałam sobie chwilę i widok. Stał ten Baltazar tuż za mną, w kręgu ludzi, na plaży, cofnęłam się i wlazłam mu na nogę. Wszyscy gapili się na śmieci facetki, ale jego twarz, na którą się obejrzałam, miała wyraz tak straszliwej żarłoczności, chciwości, zachłannego napięcia, że aż mnie to uderzyło. Jednakże bursztyn oglądałam, nie zaś ludzkie gęby, więc wyrzuciłam go z pamięci.
Do kuchni przyszedł dziadek, ojciec Jadwigi, a nie Waldemara, który na tej Mierzei znalazł się jako jeden z pierwszych, natychmiast po wojnie, a teraz, z racji wieku już na emeryturze, mieszkał w Tolkmicku i tutaj tylko bywał. Ciągnęło go. Nie musiał wypływać na połów, robił to, bo lubił, towarzyszył zięciowi. Pamiętał i wiedział wszystko.
– A pani myśli, że te geolodzy tutaj to czego szukają? – rzekł bez wstępów, zasiadając do kolacji. – Patrzą, na czym Mierzeja stoi. Ona na bursztynie stoi. Ale jak do tej pory, to nic nie znaleźli, bo kto go wie, gdzie on leży. Nie natrafili. Za to tu jeden spod własnego domu bursztyn wykopał.
– Niech tatuś nie opowiada, on nie naturalny wykopał, tylko taki przez Niemców schowany – zaprotestował Waldemar. – Ale to fakt. Fundamenty pod sieciarnią chciał poprawiać, kanał zrobić, i okazało się, że tam bursztyn leży, zakopał ktoś, jak front nadchodził. Wszyscy potem zaczęli sobie fundamenty poprawiać, ale już nikt niczego nie znalazł.
– W czterdziestym piątym i szóstym – powiedział spokojnie dziadek, smarując sobie kanapkę łososiem wędzonym na gorąco – to ten bursztyn leżał, a leżał, nikogo nie obchodził i nikt nie zbierał nawet. To teraz tak, a co było ileś tam lat temu? Milion może? Też pewno leżał, piaskiem przyrzuciło… Z czegoś to się przecież ta ziemia wzięła i las ją porósł…
Przypomniała mi się nagle archeologia.
– Milion lat temu tej Mierzei wcale nie było – skorygowałam grzecznie. – Ustaliła się dopiero przed tysiącem mniej więcej.
– Niech będzie tysiąc – zgodził się dziadek. – Też leżał i na niego sypało. A wyrzucało gdzie?
– W Tolkmicku. Cały Zalew to było morze. Z tym że Tolkmicko jeszcze nie istniało.
– Ale bursztyn szedł i tu się zaczepiał…
– A jakoś nie trafiają – wytknął przekornie Waldemar.
– A pod Gdańskiem trafili. Ile to tam się tego namarnowało! A tu to jak na brzegu, w jednym miejscu kupa, a w drugim, trzy metry dalej, nic. A oni kopią jak raz o te trzy metry. I tylko dziki płoszą.
Z lekką irytacją pomyślałam, że nie tylko dziki płoszą, także mnie denerwują, ale nie powiedziałam tego. Do kuchni przyszedł ten mój i zaczęło się robić ciasno. Skarcił mnie, że tu siedzę i zwiększam tłok, i włączył się w pogawędkę.
– Nie docenia się właściwości leczniczych bursztynu – oznajmił z wyraźną naganą. – Bursztyn przywraca równowagę ładunków elektrycznych w organizmie człowieka. Stąd, miedzy innymi, działanie przeciwbólowe.
– A pewnie – przyświadczył natychmiast dziadek. – Nalewka na spirytusie, pięć deka na pół litra…
– Pół litra jak kto wypije, to też mu odejdzie – wtrącił złośliwie Waldemar.
– Głupoty gadasz. Na reumatyzm, na ten przykład, to lepsze niż spirytus na mrówkach. A i pić można, po troszeczku, i w środku też dobrze robi.
– Usuwa zmęczenie mięśni – pouczył ten mój, bo pouczanie wszelkie uwielbiał. – Rozluźnia i uspokaja. Rozgrzewa. Bursztyn zamiast środków chemicznych, tego się właśnie nie docenia. Surowy bursztyn, nie szlifowany, razem z tą warstwą utlenioną, noszony na gołym ciele, ma liczne właściwości lecznicze, niedokładnie jeszcze zbadane. Nie zaszkodził dotychczas nikomu, a wielu osobom pomógł. Nie wie się o tym.
– Jak kto – zauważył dziadek z naciskiem.
– Ogólnie się nie wie. Głupotę stanowi brak informacji, brak reklamy. To nie jest tylko produkt ozdobny, dekoracja, to jest lekarstwo. Gdyby to ktoś wreszcie potraktował poważnie… A znajduje się tylko w naszym rejonie geograficznym, w pasie przybrzeżnym i nigdzie więcej na świecie.
Zgadzałam się w pełni z jego poglądami na tę kwestię i od razu cholera mnie wzięła, że on to wszystko wie i nic nie robi. Powinno się, trzeba, świetnie, skoro trzeba, to trzeba. Rozgłośmy, rozreklamujmy! Nie siedźmy tak na tyłkach, jak zmurszałe pnie, i nie mówmy tego wyłącznie do siebie nawzajem, bo nie musimy się przekonywać, to nie my akurat, ja, Waldemar, dziadek, stanowimy tę nieuświadomioną część społeczeństwa, a może nawet licznych społeczeństw. Walmy wiedzą o bursztynie w Europę i Amerykę, a jakby się dało, to nawet w Chiny! No, Ameryka jeszcze może ma jakie takie pojecie, bo tam polonia…
Wywijał mi ten numer ustawicznie. Informował mnie, że jesteśmy, potencjalnie, nieziemsko bogatym krajem. Mamy jedno z pierwszych miejsc na świecie w produkcji miedzi i siarki, piąte w produkcji srebra, rolnictwem możemy wyżywić pół Europy, nasz węgiel koksujący bije wszelkie rekordy, bursztynu nie ma nikt poza nami, może jeszcze Związek Radziecki, bo ten pas do nich sięga, a oprócz tego mają kopany, ale u nas lepiej, moglibyśmy płynąć mlekiem i miodem, i co? I chała denna, bo rządzi jakieś przerażające tępadło, zwane Biurem Politycznym partii…
Biuro Polityczne budziło moje duże namiętności. Zastanawiałam się chwilami, czy nie dałoby się nielegalnie skombinować długiej broni palnej i zasadzić się gdzieś, gdzie oni będą rządkiem wychodzili. Warszawski biały dom…? Trafiłabym, przysięgam Bogu, umiem strzelać…
Coś mi się od tego robiło zawsze, a przy bursztynie w szczególności.
Jak zwykle w chwilach emocji zamyśliłam się i straciłam świat z oczu i uszu. Oprzytomniałam, żeby usłyszeć ciąg dalszy. W kuchni była już także Jadwiga, której udało się położyć Mieszka spać.
– A te pół kilo, które sprzedali, to głowę dam, że Floriana utopiło – mówił Waldemar z rozdrażnieniem. – Bo skąd się wzięło? Baltazar tak półgębkiem potwierdził, że było. Już ja mam rozeznanie, do nikogo z tym nie pójdę, ale to całe ich śledztwo to można pod pociąg towarowy podłożyć. Na żonę zwalają, że wymyśliła sobie kradzież, ale ona też się połapała, że lepiej siedzieć cicho, i odczepiła się od złodzieja, pewnie coś tam po Florianie znalazła i teraz woli, żeby jej nigdzie nikt nosa nie wtykał. Lepiej stracić trochę niż wszystko. A jakby się jeszcze okazało, że było odwrotnie, i to Florian chciał komuś wyrwać taki kawał, pobili się…
– Pewno by jeszcze i ją zamknęli – podsunął dziadek.
– Orzekając przepadek mienia – dołożył ten mój.
– A mnie się ten cały Baltazar nie podobał i nie podoba – oznajmiła stanowczo Jadwiga. – Niech sobie płaci, ile chce, jakiś on taki… do wszystkiego zdolny. Ja bym go więcej do domu nie wpuściła.
– Jak mu się patrzy na ręce, to nic złego nie robi – pocieszył ją Waldemar.
– Skoro pan twierdzi, że sprzedano dużą bryłę, to mógł istnieć motyw – rzekł znów ten mój. – Wiadomo kto ją sprzedał?
– Nawet nie wiadomo kto kupił. Możliwe, że właśnie Baltazar, ale za skarby się nie przyzna, żeby go nie ciągali. Tak na nosa, to wydaje mi się, że on.
– A skąd wiadomo na pewno, że taka buła została sprzedana? – spytałam z lekką irytacją. – Widział ją kto?
– Pewno nikt – mruknęła Jadwiga. – Od plotek wszystko rośnie…
– Plastyk mówi, że widział i tak naprawdę od niego to wiem – przyznał się nagle Waldemar. – Zaraz następnego dnia tak się o tym jąkał. Zły był okropnie, powiadał, że koło nosa mu bogactwo przeszło…
Plastyk niewątpliwie miał jakieś imię i nazwisko, ale zorientowałam się już, że tu określa się go mianem plastyka i cześć. Taki, co kupował dla siebie i sam z tego coś robił, był tylko jeden. Pomyłka co do osoby nie wchodziła w rachubę.
– …a kto sprzedawał, nie wiadomo – ciągnął Waldemar. – Właściciel mógł dać do ręki komu innemu, żeby mu to załatwił, albo zełgać, że nie jego. Plastyk nie chciał powiedzieć.
– Milicja tego nie zbadała?
– A kto ich tam wie, co zbadali, i tak od nikogo prawdy nie usłyszą. A nawet jeśli, nam nie powiedzą.
– Milicja bardzo ostrożnie musi wszystkich wypytywać, bo tylko z zeznań ludzkich może coś wyniknąć – powiadomił nas wymarzeniec. – O śladach nie ma co nawet marzyć, ale ludzie zawsze gadają.
W tym momencie odgadłam nagle, gdzie był i co robił w tej Krynicy. W tamtej stronie, blisko poczty, znajdowała się komenda MO, oczywiście, do nich poleciał, często miewał z glinami jakieś nietypowe konszachty. Ukrył to przede mną, żeby nie wyjawiać źródła swojej wiedzy, niech ja sobie wyobrażam, że jest taki genialny sam z siebie, nadprzyrodzone właściwości kwitną i owocują w jego umyśle. Dedukcje snuje, wszystkie trafne…
Rozzłościło mnie to od razu, ale miałam jeszcze dość rozumu, żeby nic na ten temat nie powiedzieć. W końcu zawsze istniała możliwość, że mu coś napaskudzę. Postanowiłam go przycisnąć w cztery oczy, po czym na nowo wróciłam do rzeczywistości.
– …przenoszą się na inne miejsce, teraz bliżej nas – wyjaśniał Waldemar i zrozumiałam, że mówi o geologach. – Co i raz to gdzie indziej wiercą, a zaczęli od granicy. Może wreszcie co znajdą.
– W dziczych dołach powinni – pouczył dziadek.
– Tam dostępu nie ma…
Rzeczywiście, teraz dopiero uświadomiłam sobie, że w czasie tego pobytu jakoś ich nie spotykałam na plaży, widocznie przenoszenie wymagało więcej pracy, zajmowało czas do zmroku i nie mogli sobie pozwalać na niewinne rozrywki. Albo siły im brakło. Bliżej nas, to jeszcze gorzej dla mnie, jak skończą, będą się pętać tutaj, koło portu i naszego przejścia. No, może jeszcze nie zaczną zaraz…
Wróciliśmy na górę i zrealizowałam swój zamiar, wypomniałam mu tę milicję. Nawet się nie wypierał, zwrócił mi tylko uwagę, że przy poufnych pogawędkach ja jestem potrzebna jak dziura w moście. Inaczej się rozmawia w cztery oczy, a inaczej w obecności osoby całkowicie postronnej. W pełni świadoma tego faktu, zamknęłam gębę i przestałam się czepiać. Zażądałam relacji z wizyty, ale nic mi z tego nie przyszło, bo zaproponował, żebym sama zaczęła dedukować i wyciągać wnioski. Propozycji pozwoliłam sobie nie przyjąć. Jedyny wniosek, jaki wyciągnęłam, to ten, że gliny są tak samo mądre jak my, zwyczajni świadkowie. I tak zresztą bardziej absorbował mnie bursztyn.
Następne spotkanie z geologami wypadło mi dość wstrząsająco.
Przypuszczenie, że przenieśli się bliżej nas, okazało się trafne, bo ujrzałam ich nad zwałem śmieci zaraz za portem, tuż przy najbliższym przejściu po prawej strome. W ogóle nie było to porządne przejście, tylko wąska ścieżka przez wydmy. Było już dobrze po ósmej, dochodziło wpół do dziewiątej, i poczułam się oburzona, z jakiej racji tkwią na plaży zamiast pracować, zastanowiłam się nawet, czy to przypadkiem nie jest niedziela. Nie, chyba nie, zdaje się, że niedziela była przedwczoraj…
Ogólnie szłam od strony Leśniczówki i musiałam później tam wrócić, bo w połowie drogi, przy barce, zostawiłam samochód. Moje szczęście udało się na zachód, ku Leśniczówce i Krynicy Morskiej, a ja na wschód, do Piasków i granicy. Do Piasków dotarłam dość szybko i polazłam dalej, aż za port, widząc tam śmieci.
Nigdy w życiu nie miałam nabożeństwa do wstawania razem z pierwszym skowronkiem, niech sobie wdzięczny ptaszek penetruje nieboskłon beze mnie, ale tu, w obliczu bursztynowej pogody, podrywało mnie ze snu, kiedy na ciemnym niebie zaczynały się rysować czarne czubki drzew. Wschód słońca zastawał nas już przy wydmach i miało to swój sens, bo największe kawałki jeszcze leżały. Z dreszczem szczęścia na plecach udawało mi się nawet niekiedy wygarnąć najbliższe śmieci, zanim pojawili się motocykliści, wśród których, rzecz jasna, pierwszy był Waldemar.
Geologowie za portem napełnili mnie zgoła obrzydzeniem, ale twardo szłam ku nim, bo oni nie mieli ani siatek, ani długich gumiaków, nie wspominając o buto-spodniach, a ja, tym razem, byłam oprzyrządowana. Co na brzegu, to już dla mnie przepadło, ale jeśli pałęta się coś w wodzie…
Na wydmie, za ich plecami, a dwóch grzebało, pojawił się trzeci.
– Eeeee…!!! – rozdarł się przeraźliwie. – Wracajcieeee!!! Kaziu, do cholery, Barteeek!!! Wracajcie, psiakrew, gazu!!! Trupa mamy!!!
Morze ledwie szemrało, nie czyniąc żadnego hałasu, mewy nie wrzeszczały i słychać go było doskonale. Ci dwaj w śmieciach odwrócili się ku niemu.
– Czego znowu…?!
– Wracajcie, mówię!!!
– Odwal się! Po cholerę…?!
– Wracać, skurczybyki, zaraz tu będzie balanga!
– Bo co?!
– Mówię, pnie głuche, trupa mamy!!!
– Jakiego znowu trupa…?!
– Starego dosyć! Jazda, bez wygłupów! Wracać, ale już…!!!
Stary trup widocznie do nich przemówił, bo popatrzyli na siebie, zgodnie wzruszyli ramionami, z wyraźną niechęcią porzucili złotodajne tereny i biegiem ruszyli ku ścieżce przez wydmy. Stałam jak słup o kilkanaście metrów od nich, pełna wielkich nadziei, że się ich pozbędę, w jednej czwartej zaledwie zainteresowana ich osobliwym stanem posiadania. Pomyślałam, że mianem starego trupa określają zapewne jakąś niemłodą maszynerię, która im wysiadła i awarią spowodowała zamieszanie, niewiele mnie to obchodziło, chociaż brzmiało atrakcyjnie.
Zaraz za mną znajdował się port, do którego te ryki niewątpliwie bez trudu dobiegały, ale w porcie było pusto, jeden tylko rybak coś robił w jedynej pozostałej na piasku łodzi, reszta poszła w morze. Wypłynęli wcześniej i jeszcze nie zaczęli wracać, audytorium zatem geologowie mieli mocno ograniczone, ten rybak w łodzi i ja. Obejrzałam się na niego, przerwał robotę, stał wsparty o burtę i patrzył za nimi.
Uznałam, że ten jeden chyba wystarczy, do wieczora wieść o trupie rozejdzie się po całej Mierzei bez żadnego mojego udziału, po czym, uszczęśliwiona samotnością, dziarsko ruszyłam ku śmieciom.
Rozeszło się istotnie, do tego stopnia, że już po południu wszyscy wszystko wiedzieli.
Jednakże nie chodziło o awarię maszynerii, trup okazał się rzetelny i prawdziwy. Wiertło w mniejszym dziczym dole, bo te większe rzeczywiście były niedostępne, od razu na samym początku pracy natrafiło na nietypową substancję. Tuż blisko, metr pod powierzchnią. Substancję natychmiast zbadano środkami własnymi i, oczom nie wierząc, stwierdzono, że są to mocno zleżałe szczątki ludzkie. Trup, jak w pysk strzelił…!
Czasy wojny wykluczono od razu, szczątki były zbyt młode. Koło południa na stanowisku geologów znajdowała się już milicja i wojsko, przed wieczorem medycyna sądowa, a ogół społeczeństwa, z dziećmi na czele, był doskonale zorientowany. Najlepszy okazał się chłopak, który kilka godzin spędził na drzewie, gdzie go nie dostrzeżono i, co za tym idzie, nie spędzono przemocą. Zlazł dobrowolnie, kiedy już wszystkie służby odjechały.
Nie tylko mnóstwo widział, ale także coś niecoś słyszał i swoje spostrzeżenia z zapałem puścił w naród.
– Dwa trupy tam znaleźli – niosła w związku z tym wieść gminna. – Facet i baba. Parę lat mają, tam torfu trochę, to się uchowały jakoś. I już, znaczy, wiadomo gdzie się podzieli ci dwoje, co to znikli razem z bursztynem, ta facetka, co goła bursztyn ciągnęła, i ten jej mąż, bo nikt inny to być nie może. Trzasnął ich ktoś i do lasu zawlókł, do tego dziczego dołu. Słusznie gliny śladów szukały, a i dalej szukają, bo razem z nimi kupiec bursztynowy przepadł i może głębiej leży. Leży, nie leży, a nikt go później na oczy nie widział…
– Szukali, a prosili Boga, żeby nie znaleźć – zaopiniował z naganą dziadek przed kolacją. – Jak był jeden zbrodniarz, to ich przecie nie niósł, tylko musiał wlec po lesie, a to zawsze ślad zostaje. Chyba że było najmniej ze dwóch, no to ponieść mogli.
– A kto to był, ten zbrodniarz, to po bursztynie mogli trafić – oznajmił znienacka Waldemar, stojący w drzwiach kuchni. Wszyscy uparcie gromadzili się w kuchni, gdzie było akurat najciaśniej i teraz też tkwiła tam cała rodzina oraz my, symulując oczekiwanie na posiłek. – Ja widziałem, co ona wyciągnęła, i nawet w ręku miałem. Do dziś pamiętam, bo takich rzeczy nie spotyka się często.
– I nigdy tego nikomu nie powiedziałeś? – zgorszyła się Jadwiga, smażąca na tę kolację sandacza.
Waldemar się jakoś zakłopotał.
– Gówniarz byłem wtedy. A potem się myślało, że wyjechali. Wyjechali, to wyjechali, co miałem gadać? Nikogo by specjalnie nie obeszło, bo nawet jak sprzedawali, to nie u nas, tylko gdzie indziej.
Poruszona nieco wydarzeniem, przypomniałam sobie nagle sceny sprzed kilku lat, chłopaka i tajemniczą bryłę. Chłopakiem nie mógł być Waldemar, za młody… Nie, za stary… Nie, jeszcze nie tak, chłopak był za młody, mógł mieć wtedy czternaście lat, teraz by miał około dwudziestu…
– Co pan widział? – zaciekawiłam się zachłannie.
– Bursztyn. Na oko tak ze dwadzieścia pięć deka, może dwadzieścia dwa. W jednym miejscu odłupany i było widać, z chmurką w środku. Ale nietypową. Jak pani też tam była, to pani powinna pamiętać, słońce świeciło, nie?
– Świeciło.
– No więc właśnie. I ta chmurka była taka perłowa. Mieniła się.
– Pyłki kwiatowe albo ze skrzydeł motyla – zawyrokował natychmiast ten mój, wszechwiedzący.
– A to jest rzadka rzecz – kontynuował Waldemar z jakąś podejrzaną satysfakcją. – Ile ja już tego bursztynu nawyciągałem, a z taką chmurką mam tylko jeden i w dodatku mały. Jak orzeszek. Ale widać, że się mieni.
Wszyscy równocześnie i bardzo zgodnie zażądali demonstracji. Waldemar wytrzymał nas jeszcze dobrą chwilę, wykręcając się, że musi gdzieś tam w kącie i za szafą grzebać, ale w końcu oderwał się od futryny i poszedł po okaz. Dumny był z niego niebotycznie.
Mały bursztyn… Jak dla kogo, dla mnie byłby duży. Jak przypłaszczony nieco orzech włoski, półmleczny, półprzeźroczysty, mleczność zaś stanowiła ową chmurkę i połyskiwała niczym opal. Mieniła się masą perłową. Czegoś podobnego w życiu nie widziałam i możliwe, że supozycja, dotycząca skrzydeł motyla, nie była wcale głupia.
Spróbowałam wyobrazić sobie takie samo coś, ale dwadzieścia pięć razy większe, wyobraźnia jednak nie wspięła się na właściwe szczyty i nie spełniła zadania. Że też, cholera psiakrew, nie dostrzegłam tego w zdobyczy gołej facetki, stałam tam przecież, patrzyłam, ślepa komenda, taktowna i nie nachalna… Zmarnowałam jedyną okazję! Oczywiście, głównie słodkim pieskiem byłam zainteresowana, do diabła z chłopami…
– Takiej bryły nikt by chyba nie pociął – powiedział w zadumie ten mój.
– Musiałby całkiem rozum stracić – przyświadczył z przekonaniem Waldemar.
Wbrew estetycznym potrzebom duszy zalęgła się we mnie obrazoburcza myśl. Pociął właśnie i zrobił z tego naszyjnik. Cały front z tej mieniącej się chmurki, aż do takich malutkich na karku, przy zapięciu… Jedyny klejnot na świecie, unikat absolutny, różne bogate baby oddałyby za to wszystko…!
Skarciłam sama siebie za głupie pomysły, bo gdyby na mnie padło, sparaliżowałoby mi rękę. Ówże jubiler, producent biżuterii, musiałby mieć w sobie czułość zmurszałego drewna i temperament krowy. Ponadto cechy Harpagona, talenty reklamowe i pewność aukcji w Stanach Zjednoczonych…
Dookoła mnie toczyła się sensowniejsza dyskusja.
– Sprzedał zatem w całości. I powinno zostać użyte jako całość. Niewątpliwie był to okaz muzealny…
– Jest w Malborku muzeum bursztynu – przypomniała Jadwiga. – Niech tatuś przypilnuje Mieszka, bo zaraz na siebie wszystko zrzuci… Ale oni tam rzadko coś kupują i chyba płacą byle jak. Prędzej już Niemcy…
– A no właśnie, mówię, Niemcy najlepsze sobie biorą…
– Albo Amerykanie. Możliwe, że zabójca ten bursztyn wywiózł. Jeśli jednak sprzedał w kraju, pan ma rację, po tym można by do niego trafić, bo drugiego takiego raczej nie ma…
– Już ich widzę, jak po sklepach latają i na bursztyn patrzą – rzekł gderliwie dziadek i wetknął wnukowi do ust kawałek sandacza.
– A bo ja wiem? – zastanowił się Waldemar. – Mogliby w prasie ogłosić. Do tej pory to już może być dziesiąty właściciel, który pojęcia nie ma, skąd to się wzięło. Może by się przyznał, że ma?
– I potem po nitce do kłębka…
Całkiem nieźle nam się to śledztwo toczyło, ale czułam w nim braki. Punkt wyjścia stanowił przypłaszczony orzech, opalizujący swoim wnętrzem w świetle lampy. Włączyłam się w dochodzenie, możliwe, że w niewłaściwym miejscu.
– Zaraz, moment, nie chcę rzucać przesadnych podejrzeń, ale osobiście przypięłabym się do tego Baltazara. Bez względu na to, czy to imię, czy nazwisko. Przypomniałam go sobie dokładnie, prawie wcale się nie zmienił, stał wtedy obok mnie i nawet wlazłam mu na nogę. Pan gdzie stał, panie Waldku? Od wschodu czy od zachodu? Bo ja z Baltazarem od zachodu…
– Ja od wschodu. Od Piasków.
– A, z drugiej strony… Wyraz twarzy ten Baltazar miał taki, że można go o wszystko posądzić. Chyba widział ten bursztyn i szał go ogarnął… Więcej widział. Może coś wie…
– A może sam ich podusił – podsunął dziadek zgryźliwie. – To już widzę, jak się przyzna.
Ten mój przestał się wypowiadać i tylko słuchał.
– Przyzna, przyzna, co też tatuś! – sarknął Waldemar. – Nawet się pewno nie przyzna, że w ogóle tam był. Ale, czy ja wiem, jakby kto za nim pochodził…
– To już może nie ty? – powiedziała Jadwiga znad kuchni jadowicie słodkim głosem.
Usiłowałam znów się wtrącić, ale nie miałam kiedy. W momentach sprzyjających gębę zapychał mi gorący sandacz.
– Ja nie mam czasu na żadne chodzenie, inni są od tego.
– Ale o bursztynie mógłbyś powiedzieć – orzekł dziadek rozsądnie. – Widziałeś go i jakby co, nawet mógłbyś rozpoznać. Niech się trochę wysilą, chociaż może i szkoda, że się od razu nie zaczęło.
– Wszyscy myśleli, że wyjechali żywi…
– Ale już wtedy przemyt szedł. Akurat bursztyn był w cenie. Ech, głupie to wszystko, my tym bursztynem nie umiemy handlować…
– Tylko niech mi tatuś nie mówi, że to Waldek ma przemycać!
– Takich głupot ja nie mówię. Ale ten cały Baltazar, człowiek z krwi i kości, pani dobrze powiada, on chciwy, jak on w różnych kantach nie siedzi, to niech ja do końca życia śledzia nie zobaczę. Jego by trzeba przypilnować.
– Rychło w czas…
Waldemar uległ nagle.
– No dobrze, powiem. Podskoczę do Krynicy i powiem im o tym bursztynie. Pani, w razie czego, zaświadczy, że Baltazar też tam stał, chociaż ja akurat na niego nie zwróciłem uwagi.
– I tak patrzył… – zaczęłam.
W gruncie rzeczy ten cholerny Baltazar nic mnie nie obchodził i wcale nie o niego mi chodziło. Nie miał mordy zbrodniczej, ani też żadnych cech, kwalifikujących go na galery, czy do innych robót ciężkich, wyłącznie chciwość. Może był to po prostu bystry facet, zręcznie chwytający okazję, a może przemytnik na wielką skalę, może zwyczajny człowiek interesu, wykorzystujący idiotyzmy ustroju, a może naprawdę zbrodniarz, wszystko jedno. Co innego chciałam powiedzieć.
– Wtenczas był i teraz był – rozważał dziadek, przerywając mi i karmiąc Mieszka sandaczem. Zdążyłam z ulgą pomyśleć, że, chwalić Boga, to nie leszcz i dziecko nie udławi się ością. – A kto go tam wie… Sam powiadasz, że dobrze płaci i każdemu sprzed nosa wyrywa, to chyba wie, co robi? A może sam nie zabił, tylko z innego skorzystał…? I będzie się jak ten węgorz wywijał…
– Jakby nawet pociął, to i sam naszyjnik, albo wisiory, albo cokolwiek, też swoje znaczą – zauważyła Jadwiga.
– No to przecież mówię, że powiem…
Omal nie pękłam. Nie mogło przecież chodzić tylko o tę bryłę z chmurką, nie darmo chłopak przede mną wydawał półprzytomne okrzyki. Waldemar stał z drugiej strony, ale chyba bliżej niż ja, widział więcej, dlaczego nic nie mówi…?
– No dobrze, a złota mucha…? – wdarłam się w tę rozmowę wręcz rozpaczliwie.
Wszyscy nagle umilkli. Waldemar poderwał głowę znad talerza i spojrzał na mnie jakoś dziwnie.
– Złota mucha…? A skąd pani wie, że tam była złota mucha?
– No jak to, przecież tam byłam! Nie ogłuchłam nagle!
– Ona nikomu nie pokazywała…
– Toteż tego nie widziałam. Ale ten chłopak, ten, który podniósł, niemożliwe, żeby pan tego nie zauważył, jąkał się na ten temat. Okrzyki wydawał! Ludzie go pytali, a jemu płyta się zacięła, złota mucha i złota mucha… Pan ją widział?
Przez długą chwilę Waldemar jakby łamał się w sobie, milcząc i spożywając sandacza.
– Widziałem – wyznał wreszcie z oporem i z westchnieniem. – Przez chwilę tylko, ale jednak. Fakt.
– No i co to było?
– Złota mucha…
– Nie wygłupiaj się, tylko powiedz porządnie! – rozkazała surowo Jadwiga. – Pierwsze słyszę. Dlaczego nigdy o czymś takim nie mówiłeś?
Zrozumiałam, że poruszyłam jakiś podejrzany temat.
– No…? – pogoniłam niecierpliwie i z naciskiem, całkowicie rezygnując z dyplomacji i dobrego wychowania.
Waldemar znów westchnął.
– Teraz mi się czasami wydaje, że ją sobie tylko wymyśliłem. Ale tak naprawdę jednak widziałem. Duży bursztyn, ze dwadzieścia deka, odłamany z trzech stron, jak rzadko. Ze środka połyskiwało… No dobrze, miałem w ręku przez moment i pod światło spojrzałem. W samym środku była mucha, wielka prawie jak motyl, cały kadłub miała złoty, łebek też, a skrzydła niby czarne, ale złotem prześwitywało. Niesamowita…
– Cała? Nie uszkodzona?
– Nawet łapki jej było widać, też złotym włoskiem porośnięte. I nic więcej, tylko ta mucha. Do dziś ją pamiętam…
Przez chwilę panowało milczenie, jakby wszyscy usiłowali wyobrazić sobie ten widok. Nadłamany Waldemar nie wytrzymał.
– I jeszcze jedno tam było, też widziałem. Rybka. Taka lęgnąca się z ikry, narybek znaczy, a ikra duża jak kawior. Ta rybka, jak kurczak z jajka, jeszcze z jajeczkiem na ogonku, gołym okiem doskonale było widać, bez żadnej lupy. Mniejszy kawałek, taki z osiem deka, no, może dziewięć…
Jakieś tajemnicze złe we mnie wstąpiło i podstępnie złapałam Waldemara przy kolacji zaraz nazajutrz. Coś mnie intrygowało. Wymarzeniec milczał kamiennie aż do końca, a Waldemar, uświadomiłam to sobie później, starannie omijał mnie wzrokiem. Nawet odpowiadając na moje pytania, patrzył gdzie indziej. Ciekawe dlaczego…?
Głodu symulować nie musiałam, nie odczuwałam go wprawdzie, ale na stole stała świeżo usmażona stynka, a było to coś jak pestki z dyni, umrze człowiek z przejedzenia, a jeszcze tego jeść nie skończy. Nawet po śmierci wepchnie sobie bodaj z jedną do gęby. Usiadłam naprzeciwko Waldemara i wzięłam udział w konsumpcji.
– A tak ogólnie, panie Waldku – powiedziałam w zadumie – to co właściwie o tych ludziach wiadomo?
– O jakich ludziach? – zainteresował się podejrzliwie Waldemar.
– O tych z morza. Mam na myśli zwłoki. Oni tu przyjechali na krótko, niech będzie, ale przecież ogólnie gdzieś mieszkali, żyli, coś robili. Kim byli? Ktoś to wie?
Waldemar myślał przez chwilę, spoglądając to na mnie, to w okno, to na półmisek z rybą. Na mnie spoglądał krótko i jakoś niepewnie.
– Ktoś pewno wie. Jacyś krewni, podobno jakaś rodzina… wynajęli im ten barak. Coś ta rodzina musi wiedzieć.
– A pan…?
– A ja to tyle, co z plotek. Obiło mi się o uszy, w porcie gadali… Podobno oni z Gdańska, on był taksówkarzem. A co ona, to nie wiem, ale, też podobno, jakąś pływaczką była czy coś podobnego. Rękę złamała, a może nogę, wszystko jedno, ale na olimpiadę już nie miała szans.
– No, wody się nie bała, to było widać.
– Może i dlatego weszła…
– Mieli jakieś dzieci albo co…?
– Bo ja wiem…? Z ludzkiego gadania… Skąd ci ludzie to biorą, to nie do pojęcia. Podobno mieli jedno dziecko, ale nawet nie wiem, chłopiec czy dziewczynka. Nikt nie wie. No, gliny może…
Też spoglądałam w okno, za którym, z racji ciemności, nic nie było widać. Wydłubałam z półmiska mniejszą rybkę i zjadłam chrupiący ogon.
– Bo tak się, wie pan, zastanawiam… Nie żyją, fajnie… Ale cały ten ich łup z morza powinien teraz należeć do spadkobierców, znaczy do dzieci. Czy do dziecka, liczba obojętna. Ta złota mucha i ta chmurka też…
Waldemar podchwycił moją myśl gorliwie, jak rewelacyjną nowość.
– A wie pani, że fakt… Dziecko skrzywdzić to tylko świnia może. Nie dość, że ich zabili, to jeszcze obrabowali. Ale, jakby co, ma pani rację, wszystko po nich do tego dziecka należy, z tym że ja wątpię, czy kiedy w życiu dziecko złotą muchę na oczy zobaczy.
– A kto tam teraz mieszka? – spytałam po chwili, wskazując widelcem kuchenną ścianę naprzeciwko okna. Waldemar jednakże zrozumiał, że nie chodzi mi o szafkę nad zlewozmywakiem.
– A nawet nie wiem. To nowy dom, krótko stoi. Ale nie rybak, łodzi nie ma i z nikim nie łowi… A w ogóle to tam chyba różne osoby bywają, pewno jakaś cała rodzina przyjeżdża, na urlopy albo co. Prawdę mówiąc, nie mam kiedy spojrzeć. Moja żona będzie więcej wiedziała…
Co w rezultacie uczyniono i jakie efekty osiągnięto, nie dowiedziałam się wówczas, nie spytałam nawet Jadwigi o mieszkańców willi naprzeciwko. Skończyła się bursztynowa pogoda, ruszył sztorm, wiatr wiał bez przerwy. Śmieci z plaży zmyło, a za to wyrzuciło słup telegraficzny. Na co komu słup telegraficzny? Nikt w Piaskach drewna z brzegu nie zbierał, czyniły to ruskie, zjeżdżając koniem na plażę, zdaje się, że mieli nawet dwa konie, które ściągały do strażnicy opał. Podrywanie się z łóżka, kiedy czubki drzew zaczynały czernieć na tle nieba, straciło wszelki sens, w dodatku musiałam wracać do domu, skandalicznie zaniedbawszy pracę.
Wróciliśmy zatem.
Prawie dwa kilo bursztynu korciło mnie szatańsko. Dziko i namiętnie chciałam z tego coś zrobić, czułam swędzenie w palcach, nie wytrzymałam, przystąpiłam do czyszczenia i szlifowania produktu za pomocą pilnika do paznokci, co dawało rezultat, ale mierny. Mój wymarzeniec przyszedł, zobaczył, co robię, skarcił mnie za głupotę i przyniósł iglaczek, pilniczek okrągły, który okazał się znacznie lepszy niż narzędzia do manikiuru.
Stosowałam metody Prasłowian, oni mogli, to i ja. Najpierw iglaczek, potem skóra, flanelka, chociaż wątpiłam, czy Prasłowianie dysponowali bawełną, ponadto zostałam powiadomiona, że flanelka najlepsza i systematyczne pocieranie o nią, codziennie, godzinami, już za pół roku da doskonały rezultat. Prasłowianom flanelki brakowało, ale za to mieli chyba więcej czasu niż ja. Pół roku na jeden bursztynek…?
Z wielką niechęcią i niezrozumiałym oporem wymarzeniec zdradził, że bez pasty polerskiej się nie obejdzie. Skąd, u diabła, miałam wytrzasnąć pastę polerską? Zdenerwowałam się, popłakałam prawie, zrobiłam awanturę, więc wreszcie, zapewne dla świętego spokoju, przyniósł puder polerski i wyjaśnił, że należy go wymieszać z oliwą.
W moim domu zaczął śmierdzieć zjełczały olej, bo prawdziwej oliwy z oliwek również Prasłowianom odmówiłam. Olej wylewał się wszędzie, puder, produkt raczej niejadalny, wysypywał się do potraw i napojów, powyciągałam z zakamarków wszystkie flanelowe szmaty, zużyłam wszystkie rękawiczki, stanowiące źródło skóry, kupiłabym chętnie irchy samochodowe, gdyby nie to, że po irchy musiałabym jechać za granicę, bo wciąż panował ustrój, przeciwny zaspokajaniu potrzeb społeczeństwa. Wymarzeniec uparcie krytykował osiągane przeze mnie rezultaty, aczkolwiek wreszcie udało mi się kilka bursztynków jako tako oszlifować. Pozostało mi w tym szaleństwie jeszcze tyle rozumu, żeby zacząć od tych mniejszych.
Wówczas, z litości albo może złośliwie, przyniósł malutkie świderki. Ciągle wzorując się na przodkach z epoki kamienia łupanego, posłużyłam się świderkiem ręcznie i po długich i ciężkich cierpieniach jeden bursztynek zdołałam przedziurawić. Sukces olbrzymi! Omal trupem nie padłam ze wzruszenia i dumy.
Przez ten czas przeczytałam potworną ilość książek, bo prawie całą robotę odwalałam nie na oko, tylko na dotyk. Oko również pragnęło zajęcia i stąd lektura. Nic więcej pożytecznego jednakże nie udało mi się zrobić, dzięki czemu pojawiły się kłopoty finansowe. Najwyraźniej w świecie Prasłowianie mi szkodzili.
Zdenerwowałam się w końcu ostatecznie i poleciałam do szkolnej przyjaciółki, której nie widziałam co najmniej dziesięć lat i której mąż hobbystycznie zajmował się bursztynem. Nie miałam nawet cienia przeczucia, że, lecąc do nich, czynię krok prosto w bagno okropnej i skomplikowanej afery.
W pierwszej kolejności, nie bacząc na żadne względy towarzyskie i rezygnując z eleganckich manier, obejrzałam jego wyroby i wpadłam w zachwyt. Robił w miedzi, ponieważ był człowiekiem przyzwoitym i do reglamentowanego srebra nie miał dostępu. Do złota tym bardziej. Od jednego naszyjnika oko mi zbielało, naśladował średniowieczny łańcuch, w miedzianych płytkach lśniły większe i mniejsze bursztyny, różnobarwne, doskonale dobrane kolorystycznie, razem tworzące wręcz arcydzieło. Wisior, bransoleta i pierścionek, stanowiące komplet, wykonane na podobnej zasadzie, odebrały mi niemal przytomność. Było to zupełnie co innego niż wyroby dekoracyjne, spotykane w sklepach, a przy tym użyte do ozdób bursztyny swoim szlifem przerastały te moje o całe Himalaje.
Miałam niejasne wrażenie, że moja dobrze wychowana przyjaciółka usiłuje poczęstować mnie chociaż herbatą, ale chyba zrezygnowała z gościnnych wysiłków, kiedy chciwie spytałam, czy nie rozwiodłaby się z mężem, żebym ja go mogła poślubić. Zważywszy, iż tego męża widziałam drugi raz w życiu, nie bardzo nawet wiedziałam, jak on wygląda, a w obliczu efektów dekoracyjnych nadal jakoś umykał mojej uwadze. Wydawał mi się jednak postacią bezgranicznie pożądaną.
Nie okazała entuzjazmu na propozycję rozwodu. Mąż też jakby nie chciał.
Opanowałam się wreszcie i zaczęliśmy rozmawiać mniej więcej jak ludzie.
– Ależ skąd! – odpowiedział z lekkim rozbawieniem na moje zachłanne pytanie. – Jakie ręcznie! To by trwało do końca świata! Oczywiście, że mechanicznie, z tym że nie w pełni, nie mam bębna. Posługuję się szlifierką, tarczkami, no, mam różne końcówki… Chce pani zobaczyć?
Chciałam dziko, ale na widok wyrazu twarzy Tosi zawahałam się odrobinę.
– A co? – spytałam niespokojnie, zwracając się nie do męża, tylko do żony. – Macie to gdzieś utknięte i trudno wydostać?
– Otóż właśnie – odparła z wyraźną ulgą. – Henryczek tego nie używał już ze dwa miesiące, więc schowałam. Jak się wyciągnie, sama rozumiesz, on znów się za to złapie i będzie nie do życia.
– Ja bym tylko… – zaczął Henryczek nieśmiało.
Tosia popatrzyła na niego, na mnie i bardzo wymownie na wierzch szafy. Mieszkanie było przedwojenne, wysokie, prawie cztery metry, i cała szafa aż po sufit zawalona została pudłami, zawierającymi zapewne nie tylko sprzęt szlifierski, ale także różne inne rzeczy. Poustawiane to było ładnie i ciasno upchnięte. Wyobraziłam sobie zdejmowanie całości, drabina do tego byłaby niezbędna, potem upychanie ż powrotem, i dobre cechy charakteru gwałtownie ruszyły w mojej duszy do walki ze złymi. Biły się przez chwilę, Tosia spoglądała żałośnie, aż wreszcie te lepsze strzeliły kopa w kuper złym i zwyciężyły.
– Nie – rzekłam szlachetnie. – Za wcześnie dla mnie na oglądanie. Najpierw niech pan opowie, jak to się robi.
– Ja to pani narysuję – zaproponował Henryczek skwapliwie, choć z odrobiną żalu, i obejrzał się za papierem.
Zmobilizowałam wszystkie siły umysłowe i zrozumiałam mnóstwo. Te różne końcówki szlifierskie, czyszczenie z grubsza, wygładzanie, te jakieś bawełniane kłębki, nasycone pastą, te świderki, te dwa tysiące obrotów na minutę… Udało mi się pojąć różnicę pomiędzy Prasłowianami a Henryczkiem.
– Kłopot z bursztynem – rzekł smętnie, podniósłszy moją wiedzę szlifierską na nieco wyższy poziom, co wcale nie było łatwe, bo do mechaniki przez całe życie przejawiałam tyleż talentu, co tępawy osioł. – Surowy niełatwo dostać i jest drogi…
– Co też pan mówi! – przerwałam ze zdziwieniem. – Bursztyn to ja mam, razem prawie dwa i pół kilo, i zamierzam mieć więcej. Bez kosztów, własną ręką zbierany. No, koszty pobytu nad morzem… Ale i tak na każdy urlop coś tam się wydaje, a tu jeszcze korzyść…
I Tosia, i Henryczek zainteresowali się ogromnie. Z wielkim zapałem opowiedziałam o ostatnich sukcesach, nie kryjąc związanych z nimi wysiłków. Zmarkotnieli nieco, słysząc o wietrze, deszczu, wodzie w gumiakach, machaniu siatką i tych czarnych czubkach drzew.
– Tosia łatwo zapada na anginę – bąknął Henryczek niepewnie.
– Henryczek by nie dał rady – powiedziała równocześnie zmartwiona Tosia. – On się zaziębia od byle czego…
– Morski klimat hartuje – wyrwało mi się zachęcająco.
Tosi przypomniały się szkolne lata.
– Ty zawsze miałaś końskie zdrowie – westchnęła. – Pamiętam, jak wracałaś z pływalni w mróz z mokrą głową i nic ci nie było. Ja bym po czymś takim leżała ciężko chora. A Henryczek zmoknie i już ma katar. A mokre nogi, to już nie daj Boże!
Suchych nóg zagwarantować im nie mogłam, chyba że nie byłoby bursztynu, a to mijało się z celem. Też się zmartwiłam, bo odezwało się we mnie dobre serce.
– Szkoda – westchnął Henryczek. – Raz tylko udało mi się tanio kupić cały worek bursztynu, to już parę lat temu i zapas mi się kończy. – Mogłem nawet więcej kupić, ale zabrakło mi pieniędzy, bo to były niezwykłe okazy i wycenili je drogo. Zresztą, dla mnie za duże, nie ciąłbym przecież bursztynu jak pięść, z muchą w środku…
– Co? – spytałam gwałtownie i niegrzecznie.
– Z muchą. Wielki. I mucha ogromna! Złota. Niesamowity widok.
Na długą chwilę zaparło mi dech i odjęło mowę. Potem wybuchło we mnie sto pytań równocześnie.
– Kiedy to było? Kto sprzedawał?! Skąd…?! Jaka mucha, ile on ważył?! Gdzie pan na to trafił?! Tylko mucha czy jeszcze coś…?! Taki duży, z masą perłową… Nie były świeżo odłamane ze złoża? Kto…?!!!
Henryczek się niemal przeraził.
– A co…? Boże drogi, pani coś o tym wie? Nielegalna transakcja…?
– Kiedy to było?!!! – wrzasnęłam strasznym głosem.
– Zaraz, niech policzę… Tuż po chrzcinach Magdy… Ile ona ma lat?
– Prawie siedem – powiedziała zaniepokojona Tosia. – Chrzest był dokładnie sześć lat temu.
– No to prawie sześć lat. W dwa tygodnie później. Pamiętam, bo Tosia była chrzestną matką i dlatego trochę zabrakło nam pieniędzy…
Pośpiesznie usiłowałam zebrać myśli. Czyżbym trafiła na ślad zbrodni…?
– Zaraz, po kolei poproszę. Niech pan opisze muchę.
Henryczek w trakcie opisu rozpromienił się wielkim blaskiem. Nie dziwiłam mu się wcale, opis zgadzał się w pełni z tym, co mówił Waldemar. Wielka złota mucha, rozmiarów bez mała motyla, ale widać, że mucha, z tymi czarnymi skrzydłami i złotym kadłubem, ze złotem na nóżkach… Przysięgłabym, że ta sama, złotych much w bursztynie nie spotyka się na każdym kroku. To musiało być to, łup gołej, zamordowanej i pochowanej w dziczym dole dziewczyny… Czas się zgadzał. Sprzedali zrabowaną zdobycz krótko po zbrodni, nie chcieli zapewne, żeby się rozeszło, woleli się pośpieszyć…
– Kto to sprzedawał?
– Nie wiem – spłoszył się Henryczek. – Ja przypadkiem trafiłem. U znajomego pośrednika, wie pani, taki co przywozi dla złotników, jubilerów, szlifierzy… Miał to u siebie…
– Zaraz. Okazy, pan mówi… Widział je pan?
– Oczywiście!
– I nie było tam takiego, duża kobyła, przeszło dwadzieścia deka, z chmurką, która mieniła się, jak masa perłowa…?
– Był. Skąd pani wie? Zapamiętałem, bo coś takiego trudno zapomnieć. Majątek za to chcieli. Był jeszcze jeden, rzadkość wyjątkowa, z lęgnącym się narybkiem…
Miałam już pewność, że to było to. Sensacja zakotłowała się we mnie od pięt po czubek głowy. Nie zamierzałam popuścić.
– I ten pośrednik też nie wiedział, skąd to pochodziło?
– Nie wiem. Chyba wiedział… No, musiał wiedzieć, ale ja go nie pytałem.
– Gdzie on jest? Kto to jest w ogóle? Nazwisko, adres! Nikomu nie powiem, słowo daję! Nie chcę pana martwić, ale ten bursztyn został zrabowany…
Ugryzłam się w język, bo cała prawda o bursztynie ze złotą muchą mogłaby okazać się niestrawna dla normalnych ludzi. Henryczek mógł się przestraszyć, a może ów pośrednik był jego przyjacielem, może to w ogóle był ten jakiś, który rzekomo kupował dla siebie… Z przejęcia pomieszało mi się w głowie, nie udawało mi się na poczekaniu przypomnieć sobie wszystkich osób, które wtedy wchodziły w grę, w paradę weszła mi ostatnia historia z utopionym Florianem. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że dowóz i sprzedaż bursztynu jakoś tam sprzeczały się z przepisami, coś tu musiało zahaczać o nielegalność, tak samo jak te ryby, które facet przywiózł znad morza z litości, przed świętami Bożego Narodzenia, bez żadnych zysków dla siebie, czyniąc przysługę społeczeństwu, a potem poszedł za to siedzieć… Jeśli cokolwiek było logiczne i miało sens, musiało być nielegalne, podstawowa zasada ustroju. Henryczek zakłopotał się porządnie.
– Nie wiem, to znaczy wiem, oczywiście, ale nie chciałbym… Już parę lat go nie widziałem, no, ze trzy… Zrabowany, Boże drogi, a ja go kupiłem… I zużyłem…
Czym prędzej spróbowałam go uspokoić, bo Tosia patrzyła na mnie z głębokim wyrzutem.
– Nie, ten kupiony przez pana nie ma znaczenia. Zrabowane były te rzeczy ekstra, na które panu zabrakło pieniędzy. Mucha i to mieniące. I wcale nie jest powiedziane, że ten facet tutaj coś o tym wie, mógł przywozić w dobrej wierze…
– Nie chciałbym mu zaszkodzić, także egoistycznie, w końcu to jest jedyne źródło dla mnie i dla takich jak ja. Hobbystów. To jest niejaki Lucjan Orzesznik, mieszka na Hożej 36. To blisko Sadowej. Mieszkania 27. Dawno u niego nie byłem, to znaczy byłem, ale go nie zastałem i nie wiem, czy jest, czy gdzie wyjechał…
Poczułam się zobowiązana okazanym mi zaufaniem i pomyślałam, że jeśli ten jakiś Lucjan nie mordował osobiście, postaram się go ukryć przed wszystkimi. Nie mógł być chyba zbrodniarzem, jeśli Henryczek utrzymywał z nim przyjacielskie stosunki. Dopadnę go dyplomatycznie, może uda się pogadać po przyjacielsku…
Odczepiłam się od Henryczka i Tosi i od razu pojechałam na Hożą.
W domach z windą, na szczęście, prawie nikt po schodach nie lata, dzięki czemu udało mi się nie wzbudzić ogólnej sensacji. Trochę niepewnie przycisnęłam dzwonek przy drzwiach numer 27, bo na liście lokatorów widniał jakiś Fermiel, a nie żaden Orzesznik, po czym w środku usłyszałam kroki i damski głos:
– Kto tam?
Nigdy w życiu nie umiałam na takie pytanie odpowiedzieć, jeśli pytała osoba nieznajoma. Podać jej nazwisko? I co komu z tego przyjdzie, osoba nie ma o mnie pojęcia. Gdybym mieszkała w tym samym domu, albo bodaj na tej samej ulicy, mogłabym się przedstawić jako sąsiadka, no, mogłabym właściwie zełgać, że sąsiadka, ale to by od razu zrobiło złe wrażenie. Oznajmić, że swój…? Jaki znowu swój, od razu zaczną dalej pytać. Depesza, inkasent, administracja i tym podobne jakoś nie przychodziły mi do głowy, poza tym również osoba mogłaby się poczuć oszukana na wstępie. Co, u diabła, należy odpowiadać na pytanie „kto tam”?
– Nie złodziej – odparłam stanowczo.
– Tylko kto? – padło natychmiast z tamtej strony.
To mnie prawie dobiło. Z rozpaczy zdecydowałam się rozpocząć konwersację rzeczową.
– Znajoma pana Lucjana – oznajmiłam, natychmiast uświadamiając sobie, że to przecież też nieprawda.
Osoba była uparta.
– Jakiego pana Lucjana?
– Orzesznika.
– Nie znam.
Zgłupiała chyba, on tu mieszka, a ona go nie zna…?
– Niemożliwe. On tu przecież mieszka!
– Nic podobnego. Żaden Orzesznik tu nie mieszka.
– Musi mieszkać! Pan Korecki tu u niego bywa!
– Pana Koreckiego też nie znam.
– No to co? Ale ja go znam!
– A pani kto…?
Pomyślałam, że szlag mnie trafi i cholery z nią dostanę. Otworzy wreszcie te drzwi czy nie? Głos był młody, ale nie dziecięcy, jakaś obsesjonistka na tle gwałtu…? Do diabła, stwierdziła już chyba moją płeć…?
– Ja jestem znajoma. Pan Orzesznik tu mieszka z całą pewnością, a jak nie mieszka, to mieszkał. Niechże pani otworzy! Nie mogę tak wrzeszczeć przez drzwi!
– A o co chodzi?
Ugryzłam się w język, żeby nie ryknąć krótko i treściwie.
– O informacje od pana Orzesznika – wyjaśniłam grzecznie, acz gromko, i nawet prawdziwie. – Jeśli go nie ma, chcę wiedzieć, gdzie jest!
– Ja nie wiem…
Na litość boską…! Krowa chyba jakaś za tymi drzwiami stoi!!!
Straciłam do niej cierpliwość i sama przystąpiłam do zadawania pytań.
– Czy pani tu mieszka, czy przyszła pani z wizytą?
– Tak. Nie. A o co chodzi?
– Może jest tam ktoś, kto coś wie! Sama pani jest?
– Wcale nie sama. Mój mąż tu jest.
– Umarł?
– Co?
– Pytam, czy umarł? Leży pijany?
– No co też pani…
– To dlaczego, do diabła, się nie odzywa?! Niech podejdzie do tych drzwi, choćby nawet z siekierą! Nie stoi tu ze mną czterdziestu rozbójników! Ani nawet dwunastu!
W głębi mieszkania, wypełnionego dotychczas tylko jednym damskim głosem, usłyszałam jakieś dodatkowe dźwięki. Ktoś się poruszył, odezwał, widocznie ten mąż… pień, nie mąż… rzeczywiście tam był i wreszcie zareagował.
– …idiotko, wszyscy usłyszą… – dobiegło mnie wyraźnie.
– Dobrze, już otwieram – powiedziała dziewczyna żałośnie.
Zaszczekały liczne zamki, drzwi uchyliły się w połowie. Nie chcąc dopuścić do ich ponownego zamknięcia, wdarłam się poza próg. Ujrzałam dziewczynę i chłopaka, chłopak w głębi, w szortach i podkoszulku, dziewczyna tuż przy mnie, wiotka blondynka w szlafroczku, obydwoje bardzo młodzi, na oko nawet sympatyczni, i wyraźnie przestraszeni. Chłopak siekiery w ręku nie trzymał.
– Rany boskie, zamknijcie te drzwi i porozmawiajmy przez chwilę jak ludzie – powiedziałam, z wysiłkiem tłumiąc irytację. – Nic nie rozumiem, bo Lucjan Orzesznik naprawdę powinien tu mieszkać!
– To pani nie z adeemu? – spytał chłopak niepewnie.
Po dziesięciu minutach byliśmy już całkiem zaprzyjaźnieni i sprawa się wyjaśniła. Mieszkali na dziko, bez meldowania. O Lucjanie Orzeszniku rzeczywiście nie mieli najmniejszego pojęcia, ale wiedzieli, że przed nimi mieszkał tu ktoś inny, możliwe że właśnie ten Orzesznik, a mieszkanie w ogóle należało do jednego znajomego, chociaż może niezupełnie, znajomy je wynajmował po cichutku i po kumotersku bardzo tanio, prawdziwy właściciel zaś siedział za granicą. Osobiście też go nie znali. Przed sąsiadami i administracją udawali, że tylko przychodzą i podlewają kwiatki.
Nie powiedziałam już nawet, co myślę wobec tego o pogawędce przez zamknięte drzwi i dzikich rykach na klatce schodowej, bo zdaje się, że dotarło to do nich samo. Zajęłam się Orzesznikiem.
– Skoro Orzesznik mieszkał na podobnej zasadzie, ten wasz znajomy też go musi znać – stwierdziłam stanowczo. – Chcę waszego znajomego. Machlojki mieszkaniowe nic mnie nie obchodzą, może wynająć nawet Pałac Kultury. Kto to jest i jak go złapać?
– Tego pani nie powiemy za żadne skarby świata – odparł chłopak równie stanowczo. – Ale możemy go sami zapytać, czy zna Orzesznika. Nawet zaraz. Tu jest telefon.
– Bardzo dobrze, dzwońcie. Jeszcze trzy lata temu Orzesznik mieszkał tutaj i niech powie, gdzie mieszka teraz.