Nie podglądałam, jaki numer kręcą, ale słuchałam rozmowy. Znajomy imieniem Rysio wyparł się Orzesznika całkowicie. Owszem, wiedział, że mieszka, i wiedział, że przestał mieszkać, ale sprawę mieszkania załatwiał z nim bezpośrednio legalny właściciel, ówże Fermiel, widniejący na liście lokatorów, i było to już bardzo dawno temu. Zatem o Lucjana Orzesznika należy pytać Fermiela, który, proszę bardzo, znajduje się w aktualnie w Algierii, w Oranie, i Rysio może nawet podać jego adres, bo on się wcale nie ukrywa.

Oran mnie bardzo ucieszył, bo po Algierii na kontraktach plątali się moi przyjaciele, którzy mogliby nawet dopaść faceta osobiście. Jednakże nie poprzestałam na uciesze. Przez cały czas coś myślałam, pamiętając doskonale, czym się Orzesznik zajmował.

– No dobrze, ale ja tu przyszłam z opóźnieniem. Więcej jest takich, którzy znają ten adres i nie wiedzą, że Orzesznik się wyprowadził. Nie było wypadku, żeby ktoś jeszcze przychodził i pytał o niego?

Dziewczyna i chłopak popatrzyli na siebie, zmieszani nieco i zakłopotani.

– Tak prawdę mówiąc, to my się staramy nikomu nie otwierać – wyznał chłopak. – Udajemy, że nas nie ma. I to tak od początku. Ale owszem, pół roku temu… Ile my tu mieszkamy? Pół roku…?

– Siedem i pół miesiąca – uściśliła dziewczyna.

– No więc pół roku temu to chyba owszem. Zdarzało się. Co do jednego razu wiem na pewno, bo gość mnie złapał akurat, jak zamykałem drzwi. Kluczem, no to już nie mogłem powiedzieć, że mnie tu wcale nie ma. Pytał o pana Lucjana, uparty był, wymienił imię, mówił, że on z polecenia pana Frania, żeby panu Lucjanowi powtórzyć. Nie chciał uwierzyć, że nie znam człowieka. A tak, to może i przychodzili różni, ale nam się udało ich uniknąć…

– Dzwonili, ale ja nie otwierałam – przyznała się dziewczyna. – Ze znajomymi jesteśmy umówieni, dzwonią krótko, a potem pukają. I już wiadomo. A tak w ogóle, to kto to jest, ten Orzesznik?

– Kupiec bursztynowy – odparłam z lekkim roztargnieniem, już zajęta myślą o dalszym ciągu poszukiwań. – Taki pośrednik. Potrzebny mi prywatnie…

I nie zwróciłam żadnej uwagi na to, że obydwoje nagle zamarli, skamienieli i jakby stracili mowę. Nie miałam już do nich serca przez te głupie uniki, chociaż drobną korzyść odniosłam. Zastanowiwszy się głębiej, uznałam, że nawet dużą korzyść. W imprezie znów pojawił się Franio, nie musiałam go sobie z wysiłkiem przypominać, po wydarzeniu sprzed prawie siedmiu lat utkwił mi w pamięci na zawsze. Skojarzenie miałam natychmiastowe, ujrzałam siebie samą, mokrą, siedzącą pod wiatą na przystanku autobusowym, z flachą w ręku i morderstwem w duszy…

Zatem ten Franio istnieje i coś w tym wszystkim ma do roboty…


* * *

Kiedy po raz trzeci wyrzucono mnie za drzwi z pracowni szlifierskiej, poniechałam pytań o zawartość bębnów polerskich, pojąwszy wreszcie, iż stanowi ona ściśle strzeżoną tajemnicę warsztatu, taką, co to przechodzi z ojca na syna albo z dziadka na wnuka. Jeden bęben, jako taki, udało mi się zobaczyć z daleka i z wierzchu, gruby walec, ustawiony pionowo i obracający się bez wielkiego pośpiechu, ale na tym zdobycze się skończyły.

– Niech mnie pan nie przepędza od razu! – poprosiłam żarliwie w czwartej pracowni, do której dotarłam przez znajomości. – O bębnach i o tym, co w środku, słowa nie powiem, bo już wiem, że przez te cholerne bębny wszyscy mnie wyganiają. Myślą sobie Bóg wie co, a ja nie żadna konkurencja, tylko zwyczajna maniaczka. W życiu tych rzeczy nie widziałam, a chcę się nauczyć dla własnej, prywatnej przyjemności. JAK pan to poleruje na tarczkach albo końcówką bawełnianą?!! Mnie pryska na wszystkie strony!!!

Zważywszy upływ czasu, miałam już za sobą czyny rewolucyjne. Z siłą prasy hydraulicznej wymogłam na moim wymarzeńcu dalsze szkolenie, pożyczył mi małą wiertarkę, pokazał, jak się nią posługiwać, okazałam się zręczna w rączkach, nie wybiłam sobie oka, nie przedziurawiłam palca, nie zdarłam skóry znikąd i nie popsułam urządzenia od razu. Dopiero po dwóch tygodniach zapchałam je rozgrzanym pyłem bursztynowym i części ruchome przeistoczyłam w monolit. Na to jednakże mężczyzna zaradził, aczkolwiek trzeba przyznać, że nie kochał mnie wówczas zbytnio. Ciasno położywszy uszy po sobie, użebrałam jeszcze trochę, wypróbowałam rozmaite końcówki, w tym te cholerne tarczki, i bardzo porządnie oprószyłam sobie twarz i włosy pastą polerską. Spragniona doskonałości, wciąż nieosiągalnej, zapomniałam w końcu, po co właściwie latam po bursztyniarzach, i więcej rwałam się do metod i narzędzi szlifierskich niż do rozpoczętego śledztwa.

Właściciel owej czwartej pracowni zaczął się śmiać. Konkurencji z mojej strony nie obawiał się wcale, bo znał mnie przez synów, swojego i mojej przyjaciółki. Młodzież obdarzyła mnie mianem nieszkodliwej wariatki i odpowiednio zaanonsowała starszemu pokoleniu.

– Zawartość bębnów polerskich to rzeczywiście jest tajemnica – przyznał. – Każdy ma tam jakieś swoje składniki i nie chce o nich mówić. A co do reszty, to proszę bardzo, o…

Puścił w ruch wiertarkę, przytwierdzoną do stołu, przyłożył do tarczki średni bursztyn. Przyjrzałam się temu i pokręciłam głową.

– Tak to ja nie umiem. Wolę trzymać w ręku, na giętkim przewodzie. A poza tym, to duży, a małe? A wklęsłe płaszczyzny? Tu pan może zrobić tylko płaskie albo wypukłe!

– I takie się robi, wklęsłe odpadają, kto by się w to bawił…

– Ja.

– Pani może, zawodowiec na sól by nie zarobił. I dalej to samo, zmienia pani tylko materiał, wojłok nasycony pastą, nic nie pryska…

Nie pasowała mi taka metoda. Jakieś mi się to wydawało zbyt sztywne, w dodatku dręczyły mnie te wklęsłe płaszczyzny, za mało miałam bursztynu, żeby go marnować, niczego nie zamierzałam ciąć, chciałam wypolerować dokładnie ten kształt, który wyszedł z morza. Okazało się, że nie ma siły, muszę ręcznie i dam radę, dlaczego nie, tyle że będzie to trwało do uśmiechniętej śmierci. I wątpliwe jest, czy osiągnę upragnioną doskonałość, a doskonałość miałam w oczach, jeden medalion bursztynowy, oglądany na wystawie sklepu, wypolerowany tak nieskazitelnie, idealnie, przecudownie, że coś mi się w środku przekręciło. Ujrzawszy go i spędziwszy przed tą wystawą bez mała pół godziny, zapadłam na chorobę sukcesu, też zrobić takie…!!! Co gorsza, wciąż miałam w pamięci jedną drewnianą poręcz klatki schodowej, wypolerowaną ludzkimi dłońmi tak, że zyskała gładkość atłasu i blask diamentu. Jedną, co prawda, ale wystarczyło. Więc da się ręcznie, o ile będę żyła dostatecznie długo, poręcz liczyła sobie około trzystu lat…

Może przez brak serca do sztywnej metody przeszłam na zaniedbany przez chwilę temat.

– No dobrze, pan tnie – rzekłam smętnie. – Dziwię się, że panu nie żal. Musi pan mieć znacznie więcej surowca niż ja. Skąd pan bierze bursztyn?

Spojrzał na mnie i zawahał się jakby.

– Oj, bez żartów – podchwyciłam szybko. – Przecież ja ogólnie wiem, skąd on pochodzi. Ten mój, to pan myśli, że co? Sama go sobie przywiozłam, nie kupowałam tylko z ambicji, bo lubię zbierać co popadnie…

– Podobno to zakazane i słyszałem o sprawdzaniu samochodów…

– Mnie nikt nie sprawdzał. Słyszeć, owszem, też słyszałam, ale w praktyce nie znam takiego wypadku. Pewnie chodziło o kopany.

– Kopanie zabronione, to fakt. Zresztą, ja wolę z morza. Wie pani przecież, że kopany ma więcej zanieczyszczeń…

– Ale jakich pięknych!

– No i co z tego, klient się nie zna. Muszę iść na oportunizm, bo z tego żyję. No więc morski. Zbieracze przywożą…

– Całkiem nieprawda – przerwałam surowo. – Żaden zbieracz nie przyjedzie panu z tym do Warszawy. Do Gdańska, to jeszcze, ale nie tu. Sama bym może przywiozła i sprzedała, gdybym miała ze dwieście kilo. Przywożą pośrednicy. Albo szlifierze dla siebie.

– A jednak zdarzyło się parę razy. No, raz na pewno. Parę lat temu kupiłem dwadzieścia kilo od kogoś, kto sam zbierał czy łowił, taniej mi wypadło niż od pośrednika.

– Ciekawe, kto to był…

– Szczerze mówiąc, wolałbym nie operować nazwiskami.

Złe nagle we mnie wstąpiło.

– Franio! – strzeliłam.

– Franio…? Jaki Franio? Chyba nie znam żadnego…

– Pan Lucjan!

Tym razem reakcja była inna. Zdziwił się i zainteresował.

– Pani zna pana Lucjana?

– Pan też zna? – ucieszyłam się. – Szukam go jak wściekła. Przez Afrykę, ciężko mi idzie i długo trwa. On miał takie okazy z jednego połowu, ssie mnie do nich, złamałabym się chyba nawet i kupiła, ale znikło mi z oczu wszystko, i bursztyn, i ludzie. Jak ja go mogę dopaść?

– Nie mam pojęcia. Widuję go, jak coś przywozi. Okazy miewa, rzeczywiście, kiedyś widziałem bursztyn z rybką…

– Lęgnącą się z ikry?

– A co, pani też widziała?

Nie zamierzałam ściśle precyzować, co widziałam, a czego nie.

– A taki ze złotą muchą pan widział?

– Nie, ale słyszałem o nim. Wątpię, czybym kupił, to okaz muzealny. No, niby można oprawić jako dekorację, ale komu ja to sprzedam? Unikat, powinien kosztować majątek. Ten z narybkiem mniejszy, na upartego dałoby się zrobić z niego medalion, tylko jak to podświetlić? Na babie…? Stracony efekt!

Byłam tego samego zdania. Przez chwilę z zapałem omawialiśmy kwestię i omal znów nie zapomniałam, że szukam tego piekielnego Orzesznika. Z lekkim wysiłkiem wróciłam do tematu.

– A dawno pan widział pana Lucjana?

– W zeszłym roku, późną wiosną. Kupiłem… pani to, mam nadzieję, zachowa przy sobie?

– Rozmawiamy w cztery oczy, w razie czego pan się wyprze – pocieszyłam go beztrosko.

– Trudno mi będzie… No nic, kupiłem od niego piękną bryłę, około pół kilo, właśnie ją zużywam. Oczywiście nie tylko to, miał trochę więcej surowca. Na jakiś czas mi wystarczy, ale mam nadzieję, że i w tym roku się pokaże.

W zeszłym roku… Ciekawe, czy w tym roku był bursztyn, nie pojechałam na Mierzeję, jakoś mi to nie wyszło, nie zmieściłam się w czasie, a w dodatku wymarzeniec stawiał opór, niby subtelny, ale nie do przebicia. W zeszłym roku było dużo, Waldemar też sprzedawał i napomykał o półkilowej bryle…

– A niejakiego Baltazara pan zna?

– Nie. Nie wiem. Kto to jest?

– Też pośrednik – rzekłam, nie kryjąc troski. – Gryzie mnie. Istnieją podejrzenia, że najpiękniejsze przemyca, doznałabym wielkiej ulgi, gdyby się okazało, że jednak zostają w kraju. Pod tym względem jestem patriotka. Wiem, jak wygląda, ale nic poza tym.

– A, tu się z panią zgadzam całkowicie. Niepotrzebnie przemyca się surowy, po pierwsze cena wręcz śmieszna, a po drugie, oni nie umieją go wykorzystać, szczególnie Amerykanie paskudzą. Niemcy też nie celują w dziełach sztuki akurat w tej dziedzinie. No i my mamy srebro… Nie mogę pani pocieszyć, ale z drugiej strony, ja nie znam tych pośredników z nazwisk, poza panem Lucjanem. Zdarzają się przypadkowi, powołują się na kogoś, albo nawet i to nie. Mówię to pani w zaufaniu.

– Na upartego sama bym to panu mogła powiedzieć, ale chciałam się upewnić. Do diabła z tym Baltazarem… Zaraz, moment. Od pana Lucjana pół kilo… Czy to nie był spadek po Florianie…? Podobno przeszło przez ręce Baltazara…

– Co za Florian? – spytał mój rozmówca, patrząc na mnie ciekawie.

Ukąsiłam się w język. Żadnych zbrodniczych elementów ujawniać nie należało, normalni ludzie uznaliby mnie za coś w rodzaju morowej zarazy. Nikt by już ze mną słowa nie zamienił.

– Akurat tam byłam, kiedy wyszła z morza półkilowa bryła. Została sprzedana szybko i po cichutku, zdaje się, że właśnie temu Baltazarowi. On może mieć spółkę z panem Lucjanem. Ucieszyłabym się cholernie, gdyby w rezultacie przeszła do pana.

– Nie jest to wykluczone, takie duże bursztyny z morza przytrafiają się rzadko.

– Będę, wobec tego, uważała, że to ta, dla poprawy samopoczucia. Mógłby pan wyświadczyć mi przysługę?

– Służę chętnie.

– Jakby się pan Lucjan pokazał… Ja panu zostawię swój telefon, ale wie pan, jak to jest, on może mieć mnie w nosie i nie będzie mu się chciało, to ja do niego mam interes, a nie on do mnie. Gdyby złapał pan jakiś namiar na niego… Pan Korecki, to jego znajomy od lat, też chciałby go dopaść, a on się ostatnio przeprowadził i nie znamy jego obecnego adresu. Niech się jakoś ujawni. Spróbuje pan go namówić? Telefon Koreckich on chyba ma, ale też mogę zostawić.

– Proszę bardzo, oczywiście. Ale gdyby się pytał, w jakiej sprawie…?

– Żadna tajemnica. W sprawie bursztynu. Pan Korecki jest hobbysta, a ja zwyczajna wariatka. Nic groźnego. Ponadto… to panu mówię prywatnie… pan Korecki płaci za surowiec, ja zaś znam mnóstwo ludzi u źródła i mam siatkę. Taką na drągu. Nigdy nie wiadomo co komu może się przydać. A jakby znów podeszło…?

Nie wiadomo czy ojciec kumpla syna przyjaciółki pojął dokładnie chciwą melancholię w moim głosie, ale prawie się wzruszył i obiecał przysługę. Porzuciłam go z wielką nadzieją na pana Lucjana.


* * *

Korespondencja z Algierii mniej więcej po roku dostarczyła mi wiedzy o Fermielu. Skończył mu się kontrakt, wyjechał zatem, ale nie z powrotem do kraju, tylko gdzieś w Europę, a może nawet do Stanów Zjednoczonych. Nikt dokładnie nie wiedział. Tajemniczy Rysio, którego w końcu dopadłam telefonicznie, twierdził, że na razie nie ma pojęcia, co się z nim dzieje, i musi czekać, aż mu się przyjaciel ponownie odnajdzie, co niewątpliwie prędzej czy później nastąpi, bo mieszkanie to nie pestka. W każdym razie Fermiel stał mi się niedostępny i mogłam na nim krzyżyk położyć.

Moje wymarzone bóstwo wszystkie informacje o bursztynowych aferach przyjęło beznamiętnie i jeśli już czymkolwiek zapłonęło, to z pewnością nie podziwem. Raczej niesmakiem i naganą za moje niepotrzebne natręctwo. Współudziału w dochodzeniu stanowczo odmówił, a w dodatku zabrał mi maszynerię do szlifowania i dziurawienia, twierdząc, że mu akurat do czegoś potrzebna.

Zdenerwowało mnie to tak okropnie, że kolejny rok poświęciłam wojażom zagranicznym, co, jak wiadomo, w owych czasach wymagało pewnych wysiłków. Z wojaży jednakże przywiozłam sobie mini-crafta, który był moim głównym celem, a do niego parę końcówek, w tym jakieś dziwne frezy, które później okazały się bezcenne. Brakowało mi już teraz tylko bursztynu i znów zaczęłam się pchać na Mierzeję.

Pchanie szło jak po grudzie.

Pan Lucjan się nie zgłosił. U Henryczka nawet był, dostarczył mu trochę surowca, niedużo, bo Henryczkowi brakowało pieniędzy. Stanowił kliniczny przykład faceta, który nie umie się sprzedać, za swoje wyroby mógł dostać majątek, co z tego, produkował je na zamówienie dla znajomych i przyjaciół, biorąc od nich tylko zwrot kosztów. Tosia, niestety, charakter miała podobny, a nie mogłam przeistoczyć się w ich menażera, bo sama do interesów miałam nie głowę, a wręcz przeciwnie. W dodatku w czasie kiedy pan Lucjan u nich był, Henryczek, rozpłomieniony bursztynem, zapomniał o mnie i zadzwonił, jak pan Lucjan już wyszedł. Tyle że o mnie powiedział, z czego nic mi nie przyszło.

Fakt, że pan Lucjan był u Henryczka, a nie Henryczek u pana Lucjana, uznałam za znamienny, ale z tego też mi nic nie przyszło.

Wymarzone bóstwo przyczyniało mi trosk i zgryzot. Najpierw przyznało, że bada sprawę przemytu bursztynowego, nie wiadomo dlaczego w Warszawie, bo, jako żywo, różne rzeczy można przez Warszawę przemycać, ale przecież nie bursztyn! Potem zażądało, żebym przestała się wtrącać, akurat w chwili, kiedy całkiem przestałam, zajęta sprawami paszportowymi. Następnie zganiło mnie za pana Lucjana, za Baltazara i za Frania, nie wyjaśniając dlaczego i nakazując cierpliwe oczekiwanie, diabli wiedzą na co. Wreszcie obarczyło mnie winą za wszystko. Z potępiającej przemowy zrozumiałam, że to ja zamordowałam facetkę z mężem, ja zagubiłam bursztyn ze złotą muchą, ja utopiłam Floriana, ja ostrzegłam sprawców, ja umożliwiłam przemyt arcydzieł za granicę i przeze mnie zaginęła Bursztynowa Komnata. Ciągnęły się te moje przestępstwa niczym smród za wojskiem, a rezultat przekroczył wszelkie dopuszczalne granice.

Zbaraniałam z tego okropnie i sklęsłam w nieodpowiednim momencie. Znów, piąty rok, nie pojechałam na Mierzeję.

Zdawałoby się, że cztery godziny podróży to niewiele i nic nie stoi na przeszkodzie podskoczeniu na wybrzeże pierwszego lepszego dnia, a jednak mi nie wychodziło. Wcale nie pchałam się tam w lecie i nie miałam serca do jesieni, chciałam jechać pod koniec zimy i wczesną wiosną, tak jak poprzednio, a właśnie te końce zim i wczesne wiosny stawały się jakieś uciążliwe. Czas leciał za szybko, z lutego robił się nagle maj i czerwiec, nad morzem, zamiast bursztynu, pojawiał się wściekły tłok, utrudniający wszystko i zniechęcający. W końcu rozleciał mi się samochód. Ze starości.

Nie miałam pieniędzy na nowy, a podróż komunikacją państwową przerastała moje siły. Bagaż był za ciężki. Ciepła odzież, gumiaki, pełny zestaw kosmetyków i lekarstw, zapasowe buty, mnóstwo rozmaitego śmiecia, niezbędnego do egzystencji w ostrym klimacie, wszystko to razem nabierało potwornej wagi i trzy przesiadki zamieniało w katorgę. Niby mógł nosić silny chłop, ale właśnie mój silny chłop grymasił i stawiał opór. Zimnym głosem pytał, za co go właściwie uważam i skąd ma brać dodatkowe trzy ręce do tego podwójnego naboju, z czego wywnioskowałam, że jeśli nawet chwilami mnie kochał, teraz bezwzględnie przestał.

Wniosek okazał się słuszny.

Kiedy wylazła na jaw tajemnicza dama, znacznie atrakcyjniejsza ode mnie… Nie, nawet i bez damy przestałam wytrzymywać, a ostatnim gwoździem do trumny stał się jego notes. Miał taki, duży, okropnie sfatygowany, przeważnie gmerał w nim przy telefonie i nagle gdzieś go zgubił. Oczywiście padło na mnie, nie ukradłam go wprawdzie, ale z pewnością zrobiłam zamieszanie, otumaniłam go, zdenerwowałam, poganiałam i stracił przeze mnie bez mała plon całego życia. Byłam zdania, że plon życia powinno się zabezpieczać jakoś inaczej, nie na wystrzępionych i powyrywanych kartkach, uparcie noszonych przy sobie, a raczej może w przyzwoitym brulionie, w teczce, w jakiejś szufladzie… Szufladę trudniej zgubić. Ośmieliłam się coś tam na ten temat pomamrotać, no i wówczas dowiedziałam się, że istnieją kobiety, o niebo przerastające mnie zaletami.

Czort ją bierz, niech przerasta Drogę Mleczną! Zdenerwowałam się jednak i przez jakiś czas nie miałam głowy do niczego. Musiał wisieć nade mną jakiś niefart do mężczyzn, albo może z uporem wybierałam sobie nieodpowiednich, bo uczciwie należało powiedzieć, że to ja ich wybierałam, a nie oni mnie, po czym rezultaty okazywały się opłakane. Z tego zdenerwowania przyłożyłam się do pracy, dzięki czemu zdołałam odkupić sobie skromny samochód i wówczas przyszło mi na myśl, że ostatecznej pociechy doznam dopiero w obliczu bursztynu.

Były wymarzeniec porzucił mnie definitywnie. Może i postawiłam coś tam na ostrzu noża, ale święty by stracił cierpliwość. Z bólem serca i wielkim rozgoryczeniem położyłam krzyżyk na upragnionym niegdyś związku, zaniechałam głupich i beznadziejnych starań i samotnie pojechałam szukać pociechy.

Od mojego poprzedniego pobytu na Mierzei upłynęło dokładnie dziesięć lat…


* * *

No i miałam rację.

Tu, w tej łazience, nad bursztynami Waldemara, po owej retrospekcji, która przeleciała po mnie z szybkością rozgałęzionej nieco błyskawicy, uświadomiłam sobie zmianę, jaka zaszła w mojej psychice.

Zdenerwowana, wściekła, nieszczęśliwa, niezadowolona z życia, od pierwszej rozmarzającej kałuży, w której pod lodem pojawiły się śmieci bursztynowe, zrobiłam się nie ta sama. W sercu piknęło mi nie żadną rozpaczą, tylko upojeniem. Doceniłam nagle fakt, że jestem tu sama i wymarzony amant nie wejdzie mi w paradę, na co trafię, wszystko moje, ponadto mogę jeść albo nie jeść, wlec się jak za pogrzebem albo lecieć przed siebie z odrzutem, wychodzić i wracać, kiedy zechcę, niechby nawet głupio, ale po swojemu, siedzieć w rozbudowanej już i powiększonej kuchni Jadwigi, albo zgoła na strychu, nikt mnie nie będzie ganił, krytykował i do czegokolwiek przymuszał. I cały znaleziony bursztyn będzie mój, mój, mój…

Kiedy zaś, płonąc szczęściem i uniknąwszy utonięcia w piasku, wyciągnęłam siatką te dwadzieścia sztuk za jednym zamachem, wiedziałam już na pewno: wolę bursztyn niż faceta. Możliwe, że zadziałały owe ładunki elektryczne, cokolwiek by to mogło oznaczać.

Zarazem powolutku zaczęły wracać zaniedbane i trochę wśród komplikacji uczuciowych zapomniane sensacje i problemy…

Resztki gór lodowych topniały na plaży, ociekając wodą, kapiąc, lśniąc w słońcu i malejąc tak wolno, że zastanawiałam się, czy do lipca zdążą, ale morze było już czyste, bez najmniejszego śladu kry, i spokojne, jak talerz zupy. Jakiś wyż bezwietrzny zatrzymał się nad nami i trwał. A bursztynowe śmieci wciąż podchodziły.

Przy tym błąkaniu się po plaży, wręcz relaksowym w porównaniu z pierwszą, rozszalałą, kilkudniową gorączką złota, rychło wpadł mi w oko facet, którego od razu rozpoznałam po sylwetce. Jakże, to na niego właśnie zwracał mi uwagę słodki piesek, siedemnaście lat minęło, a on nic się nie zmienił, jak był piękny, tak pozostał. Młodość już go dawno odbiegła, musiał być starszy ode mnie o całe pokolenie, sześćdziesiątkę niewątpliwie przekroczył i może dlatego nie wchodził już głęboko do wody, najwyżej odrobinę, w długich gumiakach i z siateczką w ręku, prawie tak samo jak ja. Zamienialiśmy ze sobą parę słów od czasu do czasu, bo na tej plaży wszyscy się znali, a mnie, nie wiadomo dlaczego, pamiętano z przeszłości.

Nim się zdążyłam obejrzeć, zaczął mnie upiornie denerwować. Gdzie ja, tam i on, w dodatku mam go za plecami, a potem nagle odnajduję w przedzie. Co za cholera jakaś, powietrzem przefruwa…?

Otóż nie. Nie powietrzem, tylko po ziemi. Zorientowałam się, że posiada motorower, pojazd, zwany niegdyś wypierdkiem mamuta, i nazwa wydała mi się ze wszech miar odpowiednia. Zostawiał go w lesie, tuż pod wydmami, wracał do niego i znacznie szybciej niż ja przejeżdżał do następnego przejścia, wybiegał na plażę i zbierał albo wygarniał, co się tam pojawiło, od ust mi niejako te łupy odejmując. Zirytowało mnie to do tego stopnia, że zaczęłam zmieniać kierunek wcale nie tak, jak chciałam, tylko jemu na złość. Skoro spodziewał się, że pójdę dalej, zawracałam. Bez sensu, wiedziałam już przecież, że za mną nic nie ma, ponosiłam same straty, ale znieść nie mogłam tej ustawicznej konkurencji, nie po to pozbyłam się własnego chłopa, żeby mi teraz przed nosem latał obcy. Pazerny był przy tym i chciwy, widać było, jak się śpieszy, żeby każdą, bodaj najmniejszą kupkę wygarnąć przede mną. Rozumieć, rozumiałam go świetnie, ale to w żadnym stopniu nie łagodziło moich uczuć. Hiena cholerna i szakal.

Znienawidziłam go ostatecznie przez własną głupotę.

W połowie drogi między Leśniczówką a Piaskami, gdzie trzymał się mojego boku jak rzep, wyrwało mi się lekkomyślnie, że tu już nic nie ma, jałowy teren, idę do ruskich. Przyśpieszyłam kroku i poszłam. Facet znikł mi z oczu, doznałam ulgi, po czym ujrzałam go daleko przed sobą, kiedy znalazłam się już po wschodniej stronie portu w Piaskach. Widziałam, jak wygarnia coś z wody i szlag mnie trafił piramidalny. Rzecz jasna, znów zawróciłam.

O celach podrywczych nie mogło być mowy. Te parę zdań, wymienianych w przelocie, wystarczyło, żeby się zorientować. Nie lubił mnie tak samo jak ja jego, z zaciętością pozbawiał mnie zdobyczy, perfidnie plątał się przy mnie, jakby sobie z tego zrobił jakąś dyscyplinę sportu. Może i miał prawo, ostatecznie on był miejscowy, a ja przyjezdna, ale w obliczu bursztynu miałam gdzieś jego prawa, akurat ja jedna mam być taka szkodliwa, rzeczywiście…! Patrzeć już na niego nie mogłam.

Bursztyn owego roku pałętał się wszędzie, do tego stopnia, że z kałuży koło portu, tuż przy łodziach, wyciągnęłam cztery piękne sztuki, nie wchodząc nawet do wody. Kawałki luzem telepały się w morzu. Śmieci wyrzucało na piasek, wstawanie na czarne czubki drzew weszło mi w nałóg, Waldemar wyskakiwał na dwie godziny o wczesnym poranku i wracał z wielką torbą. Nie on jeden, inni też, wygarniali, co podeszło, i potem już dawali spokój, zajmując się rybami, do tych resztek, zbierających się przy brzegu w ciągu dnia, prawie nikt się nie przymierzał. Głównie ja i ten podły łobuz. Prawdziwi rybacy-bursztyniarze czatowali na większy wyrzut.

O świcie któregoś dnia wstrętny szakal jakoś nie zdążył przede mną albo zaczął na innym terenie. Poprzedniego wieczoru morze podsunęło czarne zwały, o szóstej robiło się już ciemno i nic nie było widać, rybacy dali spokój wywlekaniu tego chłamu na brzeg. W nocy część śmieci wylazła samodzielnie, reszta zaczynała ulegać rozproszeniu, ale na piasku pozostały wczorajsze góry, wzbogacone nocnym wyrzutem.

Podjechałam pierwszym autobusem do Leśniczówki, z zapartym tchem wyleciałam na plażę i ruszyłam w prawo, do Piasków. Ledwo się rozwidniło, bo chmury pokrywały niebo i biały dzień nieco zwłóczył, zorientowałam się od razu, że gdyby nawet ktoś szedł przede mną wcześniej, nic by nie widział, świeżych ludzkich śladów jednakże nie było, nikt zatem nie szedł. Szansa dla mnie! Z wypiekami i biciem serca, w euforii, wlazłam w to bogactwo.

Pewnie, że kobył po piętnaście i dwadzieścia deka nie mogłam się spodziewać, ale nawet gdybym takie znalazła, nie wiedziałabym, co z nimi zrobić, bo od przecinania ręka by mi uschła. Patrzeć i zachwycać się, nic innego. Te mniejsze za to doskonale nadawały się na medaliony, wisiory, naszyjniki, i oczyma duszy już widziałam te ozdoby, jakie sama, własną ręką, zdołam z nich wykonać. Niebo, znalazłam się w niebie…

Przegrzebałam cały wał, zdumiona ilością zaniedbanych i przeoczonych płaskich placków w wyciągniętych siatkami kupach. Przy odrobinie doświadczenia bardzo łatwo stwierdzić, co wyszło z morza samo, a co zostało wywleczone. Ślepi byli, w ciemnościach już łowili, czy co…?

O następne sto metrów dalej leżały kolejne kupy, do których zmierzałam w błogości i bez pośpiechu, bo aż po horyzont nikogo nie było widać, a najbliższe przejście przez wydmy znajdowało się pół kilometra dalej w przodzie. Geologowie już nie wiercili, konkurencja mi nie groziła. Dotarłam do początku złotej żyły i zagłębiłam się w rozgrzebywanie jej do tego stopnia, że straciłam z oczu świat.

– A pani już tu, co? – powiedział nagle jakiś głos nad moją głową. – Pracowita baba!

Podskoczyło we mnie wszystko, omal mnie nie zatchnęło, spojrzałam, oczywiście, ten piękny, upiorny szakal, nagła krew…! Żeby facet w tym wieku tak się trzymał, to po prostu zwyczajne świństwo!

– Zależy do czego – odparłam grzecznie przez zaciśnięte furią zęby. – Do gotowania obiadów i zmywania garnków na pewno nie.

– A taki pani przeoczyła. O…!

Wyjął z kieszeni i ze złośliwą uciechą pokazał mi bursztyn chyba trzydekowy, gestem brody wskazując zarazem dalszy ciąg czarnego, napoczętego wału. Nie do pojęcia było, że przez samą siebie trupem nie padłam, idiotka szczytowa, zamiast przelecieć to najpierw wzdłuż i popatrzeć, czy nie leży coś dużego, wdałam się w detale. Oślica galaktyczna. No dobrze, oślica oślicą, ale skąd on się tu wziął, do wszystkich diabłów, w takim tempie przyleciał od przejścia…?

Uświadomiłam sobie, że pół kilometra ostrym krokiem to jest zaledwie pięć minut, i zrobiło mi się niedobrze.

– Ale że pan tylko zbiera…? – powiedziałam z jadowitym zdziwieniem, bo składanie mu gratulacji przekraczało moje siły, do takiej szlachetności nie dorosłam. – Kiedyś pan sam łowił. Dlaczego teraz nie?

– A, to pani pamięta…?

– Pewnie, że pamiętam. Dlaczego…?

– Moi synowie teraz ciągną, trzeba młodszym robotę zostawić. A mnie się reumatyzm przyplątał, zimna woda to już nie dla mnie. I dosyć się nawyciągałem. Pani też…

– Co ja też? Reumatyzmu jeszcze nie mam.

– Też pani chyba nieźle na tym wyszła…?

Wzruszyłam ramionami, nie podtrzymując konwersacji. W trakcie rozmowy kontynuowaliśmy zbiory, grzebał mi tuż pod nosem, porzuciłam zatem tę pierwszą górę i przeszłam dalej za jego plecami. Zbliżył się natychmiast, wyraźnie pilnując, żebym przypadkiem nie dopadła okazalszej zdobyczy. Zaczęło mi się robić ciemno w oczach, pomyślałam, że jeśli spróbuje wyrwać mi coś z ręki, ugryzę go. Jak Boga kocham, nie strzymam, ugryzę z całej siły!

Przeczuł chyba krwiożerczy zamiar, bo przyzostał o jakie dwa metry, ale po chwili zrobił to samo co ja, za moimi plecami przesunął się do przodu. Od tego wzajemnego mijania się dostałam drgawek w sobie, to nawet wymarzeniec tak się po mnie nie kotłował, cała przyjemność była zmarnowana! Zastanowiłam się, czy nie porzucić miejsca i nie pójść w ogóle gdzie indziej, a on niech się tym wałem udławi, ale miałam obawy, że też pójdzie i znów mnie dogoni. Za to tutaj, przy takim pośpiesznym grzebaniu i patrzeniu mi w zęby, nie wszystko wybierze, ja też zapewne dużo przeoczę, wobec czego warto będzie przylecieć tu jeszcze raz, jak już się go jakoś pozbędę.

– Na tamte czasy to pani chyba tak bardzo nie narzeka? – podjął znów, nieco zjadliwie. – Trafiło się, co?

Nie zrozumiałam, o co mu chodzi.

– Na jakie czasy? – spytałam podejrzliwie, niepewna, który mój pobyt ma na myśli.

– Na te dawniejsze. Pierwszy raz pani tu była.

Pierwszy raz byłam krótko, ze słodkim pieskiem, i wtedy właśnie ujrzałam zarówno tego padalca, jak i gołą babę w morzu. Ledwo zdążyłam stwierdzić istnienie bursztynu i nie miało mi się co trafiać.

– A co, był wtedy duży wyrzut?

– Niby to pani o tym nie wie?

– Wszystkiego parę dni tu spędziłam. Pojęcia nie mam.

– Ejże, ejże – powiedział drwiąco i znów przeszedł do przodu.

Nadal nie rozumiałam, o co mu chodzi. Porzuciłam środek wału i poszłam prawie do końca. Natychmiast znalazł się przy mnie.

– Mąż coś tam na tym zarobił – rzekł, ciągle drwiąco.

– Jaki mąż? – zainteresowałam się.

– Pani mąż.

Przy odrobinie uporu mogłam mówić o trzech mężach, ale w owym czasie to stanowisko piastował słodki piesek. Jego chyba miał na myśli…?

– Mój mąż, proszę pana, za dziwkami latał, a nie za bursztynem – powiadomiłam go uprzejmie. – Nie wiem, czy co na tym zarobił. No, dosyć tego, pójdę chyba do Krynicy, bo przy Piaskach już ludzie…

Podniosłam się, bo przedtem tkwiłam tam w kucki, i ruszyłam z powrotem wzdłuż wału. Nie miałam najmniejszego zamiaru lecieć do Krynicy, ale liczyłam na to, że powtórzy ten numer z byłym Związkiem Radzieckim. Wróci za wydmy i popędzi na swoim wypierdku mamuta w kierunku zachodnim, żeby zdążyć przede mną.

Na razie jeszcze mi towarzyszył.

– W takim bursztynie to się rozmaitości przytrafiają – oznajmił w zadumie, jakby do siebie, ale mnie nad uchem. – Drewienka, pajączki, muchy… Muchy najwięcej, różne. Małe, duże…

Wiedziałam o tym nie gorzej od niego. Po cholerę mnie informował? Przyświadczyłam grzecznie, chociaż już niezbyt cierpliwie.

– Także roślinki. Paproć, na przykład.

– Muchy najwięcej – powtórzył z naciskiem i nagle sobie poszedł.

Obejrzałam się za nim podstępnie i dyplomatycznie, znów siedząc w kucki i tylko nieznacznie odwracając głowę. Udał się ku wydmom, oczywiście, dobrze zgadłam, może go teraz wreszcie diabli ode mnie oderwą, niech czatuje za Leśniczówką do sądnego dnia.

Zajęłam się bursztynem, ale całe to jego dziwaczne gadanie powolutku zaczęło mnie korcić.

Późnym popołudniem, schetana i nadłamana w krzyżu, zmieniwszy mokre odzienie na suche, weszłam do kuchni po herbatę i ujrzałam widok olśniewający. Cały stół zawalony górą bursztynu. Przy stole siedział Waldemar i starannie tę górę przebierał.

Nikogo innego akurat w domu nie było. Mieszko gdzieś poleciał, dziadek na podwórku wędził łososie, Jadwiga z młodszym dzieckiem poszła do babci. Młodsze dziecko, Angelika, urodziło się krótko po moim poprzednim pobycie i miało teraz prawie dziesięć lat.

Prztyknęłam elektrycznym czajnikiem, przyjrzałam się z zainteresowaniem temu przebieraniu Waldemara i coś mnie zaintrygowało. Nie bacząc na rozmiar i urodę kawałków, oddzielał płaskie od bryłowatych.

– Co pan robi? – spytałam z szalonym zaciekawieniem. – Szuka pan czegoś? Dlaczego tak?

– Japończycy – odparł tajemniczo.

Zdumiałam się śmiertelnie.

– O Jezu. Co Japończycy?

– Japończycy chcą takie. Kulki chcą mieć. Co najmniej centymetr średnicy, a im większe, tym lepiej. Podobno kupują jak wściekli, a wie pani, ile płacą?

– No…?

– Trzy tysiące dolarów za kilogram. Ma pani pojęcie? Trzy tysiące!

– Jezus Mario! Bardzo dobrze. Za surowy?

– No co też pani…? Za gotowe, oszlifowane, te kulki muszą być idealne. Tu jeden z tym przyjechał, bierze, na noże jest z Baltazarem…

– I na cholerę im te kulki?

– A diabli wiedzą. Ale chcą kulki. Tylko pękaty się nadaje, płaski odpada…

Nagle zrozumiałam, skąd się wzięła taka ilość płaskich, pozostawionych w śmieciach. Widocznie wszyscy rzucili się na japońskie kulki, lekceważąc nieprzydatną resztę. Może i sama też bym się rzuciła, gdyby nie to, że sprzedaży w planach nie miałam.

– … a ja mam takiego znajomego szlifierza – ciągnął konfidencjonalnie Waldemar. – Tylko niech pani nikomu nie mówi. Może nam się uda gotowe sprzedawać, a nawet jeśli nie, to i tak dobrze. Co najmniej pięć razy lepiej…

Zastanowiłam się, na co Japończykom mogą być potrzebne kulki z bursztynu. Różańce, zaraz, co oni wyznają, buddyzm…? Konfucjanizm…? Mahometanie owszem, używali różańców z bursztynu już w czasie wypraw krzyżowych, zapewne i wcześniej, pewno i teraz używają, ale buddyści…? Poza tym, do różańców nadają się małe, oni zaś chcą od centymetra w górę. Na diabła komu takie wielkie kule z bursztynu?

– Dziurawią to?

– Nie, nie chcą dziurek. Może u siebie dziurawią, ale od nas chcą całe.

– Ciekawe, do czego im to może być…

Głowiliśmy się nad zagadką długą chwilę. Waldemar wysunął supozycję, że w coś grają i takich kulek używają do owej gry, pomyślałam o specjalnej biżuterii, kulki w złotej siatce na przykład, może to strój rytualny…? Z techniką strasznie lecą do przodu, może odkryli jakiś związek elektroniki z bursztynem…?

Nie udało nam się odgadnąć sensu i przeznaczenia kulek, za to Waldemar znalazł w jednej bryle trzy małe muszki z rozpostartymi skrzydełkami, doskonale widoczne nie tylko pod lupą, ale nawet gołym okiem. Przypomniało mi to moją własną zagadkę.

– A, właśnie, panie Waldku… Kto to jest ten taki… jak by tu powiedzieć… Tutejszy rybak, już chyba po sześćdziesiątce, ale świetnie się trzyma, wysoki, ze znakomitą figurą. Łazi po brzegu z siatką, ale do wody nie wchodzi, chociaż siedemnaście lat temu wchodził. I twarz ma taką, którą trudno określić, przystojny, z prostym nosem, bez brody, bez wąsów… O, brwi ma obfite i takie równe, nie wygięte…

– A…! – ożywił się Waldemar, słuchający dotąd opisu bez żadnego zrozumienia. – To wiem. Terliczak. Fakt, przestał już łowić, bo ma pięciu synów, dwóch łowi na Piaskach, jeden w Krynicy, jeden w Stegnie, a jeden w ogóle wyjechał i do marynarki poszedł. Najmądrzejszy, spod ręki ojca uciekł. A Terliczak i tak już nic nie musi, bogaty człowiek. Ten duży dom, tam dalej, to jego. A co…?

– Nic. Nie lubię go. Wiecznie mi się pod nosem pęta, a dzisiaj jakieś brednie do mnie wygadywał.

– Jakie brednie?

– Nie wiem. Sugerował chyba, że się wzbogaciłam na bursztynie, pojęcia nie mam, skąd mu się to wzięło. I o muchach. Pouczał mnie, że w bursztynie przytrafiają się muchy. Wyglądam na kretynkę, która o tym nie wie?

– Muchy? – zainteresował się Waldemar i popatrzył na mnie jakoś dziwnie, odrywając wzrok od swojego skarbu. – No, no…

Skrzywiłam się z niesmakiem.

– Teraz znowu pan zaczyna? Co to ma być? O co chodzi?

– To nie domyśla się pani? A, bo pani nie wie…

– O czym nie wiem? – spytałam niecierpliwie, bo zamilkł nagle i jakby ogłuchł na świat, bez reszty zajęty bursztynem. – Niech mnie pan nie denerwuje! Co to za jakaś nowa tajemnica?

Waldemar wahał się przez chwilę, ale jakoś pokonał to wahanie.

– On teraz mieszka w tamtym domu, wybudował sobie, ale przedtem mieszkał tu, koło nas. W tej małej chałupie z czerwonym dachem. Zamienił się na działki z jednym pijakiem, pijakowi było wszystko jedno… Z tej chałupy… Teraz to nie, bo zabudowane, ale w dawniejszych czasach było widać wszystko, co się tam działo po drugiej stronie drogi. Nie gorzej niż od nas, a może nawet lepiej, bo trochę bliżej stoi. To już pani zgaduje?

Wysiliłam umysł i pamięć.

– Sądzi pan, że ma na myśli tamte czasy? – spytałam z niedowierzaniem. – Widział coś, kiedy ta cała zbrodnia się tu kotłowała? Muchy, pewnie, łowił wtedy, to pamiętam, możliwe, że widział ten wielki kawał z muchą. I kojarzył, tak samo jak wszyscy. No dobrze, ale dlaczego on z tym do mnie?

.- Widzieć, to on pewno więcej widział niż kto przypuszcza. A do pani, bo on myśli, że pani coś wie.

Zdumiałam się bezgranicznie.

– Ja…?!!!

– A jak nie pani, to pani mąż. Ten, z którym pani była wtedy. Bo przecież z mężem pani była, nie?

Oszołomiona i zaskoczona, już chciałam zaprotestować z wielką energią, kiedy nagle przypomniałam sobie ów wieczór zbrodni i słodkiego pieska w stanie dzikiego zdenerwowania. Ależ, na litość boską, mnie samej przyszło wówczas do głowy, że on coś widział i coś wie! Boże jedyny, on tu przecież był…?

– Żeby nie wiem co widział i wiedział, już tego nikomu nie powie – oznajmiłam ponuro. – Nie żyje od ładnych paru lat. Ja zaś o niczym nie mam pojęcia, bo rozeszliśmy się zaraz potem i ani słowa od niego na ten temat nie usłyszałam.

– Ale Terliczak o tym nie wie i myśli, że pani wie. On już od jakiegoś czasu różne takie uwagi robił, z tym że przedtem nic, ani słowa, dopiero jak te zwłoki znaleźli…

– Podejrzanie to brzmiało – stwierdziłam po długiej chwili namysłu. – I muchy się czepiał. Głupi czy jaki, nie mógł powiedzieć wyraźnie i wprost? Denerwuje mnie tylko niepotrzebnie. A jak już tak plotkujemy, panie Waldku, to od czego on się tak potężnie wzbogacił?

– Podobno właśnie na bursztynie, ale nie wiem jakim sposobem, bo w późniejszych latach takiego wielkiego wyrzutu nie było. Możliwe, że z tych wcześniejszych sobie zgromadził i sprzedał hurtem. Z jakiejś okazji skorzystał i wziął dobrą cenę. Tego dokładnie nikt nie wie.

Ocknęło się we mnie nagle zaniedbane śledztwo. Swoje zaczęłam myśleć, ale nie musiałam mówić od razu wszystkiego. Słodki piesek tu był, wrócił roztrzęsiony, czy nie oglądał przypadkiem samej zbrodni albo chociaż jej rezultatów? Tego ukrywania zwłok w dziczym dole, wynoszenia bursztynu…? Trzy worki mieli z jednego śmietniska, a łowili przecież i wcześniej, więc może cztery, a może nawet pięć, dobrą chwilę musiało to wynoszenie potrwać. I sprawców mógł widzieć…

Zimno mi się jakoś zrobiło. Słodki piesek rozchodził się ze mną dosyć dziwnie, można powiedzieć niedbale, nie dopilnował wspólnoty majątkowej, nie usiłował podzielić samochodu… No, powiedzmy, że samochód był bezsprzecznie mój… Ale przynajmniej powinien był próbować, pasowałoby mu to do charakteru bardziej niż powściągliwość. A nawet swoją lampę stojącą zostawił… I zaraz potem kupił mieszkanie. Krążyły wśród przyjaciół i znajomych jakieś plotki o majątku mojej następczyni, z tym że majątek ulągł się nagle, wcześniej go nie było… Ludzie o sobie wzajemnie wszystko wiedzą, do licha, powinnam może przypomnieć sobie owe chwile dokładnie i porządnie…?

Nie szkalujmy nieboszczyka, ale jednak…?

A ten szakal tutaj czynił swoje tajemnicze uwagi tak jadowicie i złośliwie… Wręcz z nienawiścią. Z jakiej przyczyny miałby go nienawidzić? A przy okazji zdaje się, że i mnie…

– Cholera – powiedziałam ponuro.

Waldemar, może przez te japońskie kulki, popadł nagle w nastrój do zwierzeń.

– Tak naprawdę, to ja nigdy nikomu nie powiedziałem wszystkiego – wyznał, oglądając pod światło dosyć dużą bryłkę. – O, niech pani popatrzy, pajączek! Cały, w doskonałym stanie! To przecież czegoś takiego na żadne kulki nie sprzedam… Pytali mnie, wtedy i później, czy czegoś nie widziałem, powiedziałem, że nie, a to nieprawda.

– A co pan widział?

– Ludzi. Z okna patrzyłem, ciemno było wtedy, ile to…? Siedemnaście lat temu… Wylazłem z domu i podkradłem się, ale za późno, bo z początku mi się nie chciało. Najpierw wydawało mi się, że widzę dwóch, potem mignął mi w oczach trzeci i dopiero po tym trzecim zaciekawiłem się porządnie.

Spróbowałam tę informację uściślić.

– Gdzie pan ich widział dokładnie? I co robili?

– A czy to może być dokładnie w ciemnościach? Dwóch się ruszało koło domu. A trzeciego zobaczyłem z boku, przy lesie, i tak mi się wydawało, że on podgląda. Dlatego sam też poleciałem podglądać.

– I co?

– I nic. Zanim wylazłem, no, musiałem się ubrać, zimno było, a jeszcze nie chciałem skrzypieć drzwiami, żeby się matka nie obudziła, więc trochę to trwało. Jak się podkradłem, to już mi oni wszyscy z oczu zginęli i tylko samochód zawarczał, tam dalej, w dole. Nawet chyba dwa samochody, jeden po drugim. I tyle.

– Wygląda na to, że obejrzał pan sam koniec imprezy – orzekłam po namyśle. – Która to mogła być godzina?

– Jak wychodziłem, to już po dwunastej. Przedtem zegar u nas bił.

– Że też nie poleciał pan patrzeć wcześniej…!

– A skąd ja miałem wiedzieć, że tam się będą działy takie rzeczy! Spałem już, ten zegar mnie rozbudził. A tak naprawdę, to popatrywałem w tamtą stronę, bo byłem ciekaw, czy jaki kupiec do nich nie przyjdzie.

– A ten, jak mu tam, Terliczak, mógł patrzeć od początku… I nikogo pan nie rozpoznał?

– Nikogo. No, prawie nikogo…

– A Franio?

– Co Franio?

– Jakiś Franio podobno tu bywał?

– A, Franio…! No tak, pamiętam. Pośrednik to był, kupiec, taki kleszcz, co się wszędzie wkręci, młody, ledwo parę lat starszy ode mnie. Wszystko robił, sam zbierał, łowił, nawet na ryby wypływał, kombinował z każdym, przemyt załatwiał… Nie bardzo solidny, ale za to operatywny. Od tamtej nocy zniknął i nikt go tu już nie widział.

– I Frania przy tej zbrodni nie było?

– Nie wiem. Mógł być. Ja go nie rozpoznałem.

Uparcie usiłowałam myśleć twórczo, bez większych sukcesów.

– Zaraz, panie Waldku… Mówił pan, że ten bursztyn z muchą miał pan w ręku i widział go pan z bliska…?

– A tak, ale to wcześniej. Jeszcze widno było, pomogłem im to nieść z plaży, wie pani, taki chłopak to wszędzie wetknie swoje trzy grosze. I ubłagałem, żeby mi pokazali, już w domu. Ona to schowała do takiego mniejszego worka, nie pamięta pani? Też pani tam była.

– Ludzie mi zasłaniali i nie chciałam być nachalna. Na worek nie zwróciłam uwagi… Chociaż coś mi się majaczy, miała go chyba na szyi…?

– Przez ramię zawieszony. Za to noszenie, z grzeczności, pokazała mi. To była jedyna rzecz na świecie, w życiu nie zapomnę. Bryła taka, przezroczysta, odłamana, a w środku ta złota mucha. Pod światło było ją doskonale widać. No i ciekaw byłem, komu sprzedadzą i za ile, bo ja bym za miliony nie sprzedał. Dlatego spoglądałem, a że mnie sen zmorzył, to trudno się dziwić.

A pewnie, wedle mojego rozeznania, był na nogach od wschodu słońca do późnego wieczora. Gdyby siedział w zimnych i wilgotnych zaroślach, z pewnością by wytrzymał, ale w domu, w cieple…

Natomiast zarówno słodki piesek, jak i ten upiorny Terliczak… Obu ich zarośla trzeźwiły, a przysięgnę, że tu byli, i jeden, i drugi! Co, do stu piorunów, mogło przydarzyć się potem…?

– Mógłby ten palant powiedzieć wyraźnie, o co mu chodzi i co widział – mruknęłam z niechęcią. – Coś by się może wyjaśniło. Siedemnaście lat, tylko patrzeć, jak nastąpi przedawnienie. Ze mnie pożytku nie wydoi, bo nic nie wiem kompletnie.

– Może on właśnie na to czeka? Na przedawnienie?

– To chyba sam ich pomordował. Ale nie widzi mi się. Zaraz, a ten Franio… Miał on jakieś nazwisko?

– Mieć, to miał, ale ja nie wiem jakie. Wszyscy go tu znali z imienia, Franio i Franio…

Westchnęłam, patrząc przez okno na wracającego do domu dziadka. Widać go było w świetle lampy nad drzwiami. Ogień pod beczką już gasł.

– Wie pan co, ja się muszę poważnie zastanowić. Zdaje się, że zaniedbałam sprawę. Mam okropne obawy, że mój mąż też tu wtedy był i Bóg raczy wiedzieć, co widział, a za to jego sobie obejrzał ten piekielny Terliczak…

Waldemar poderwał nagle głowę znad dwóch bursztynowych stosów i popatrzył na mnie. Z politowaniem, z naganą, ze zgorszeniem i w ogóle jak na głupią. Zdaje się, że zrozumiałam jego spojrzenie i coś mi się w środku zrobiło…


* * *

Szał na japońsko-kulkowym tle ogarnął wszystkich do tego stopnia, że w wyciąganych z morza śmieciach płaskie lekceważyli i zostawiali odłogiem, wybierając tylko pękate. W pierwszej fazie obłędu kupiec od kulek konkurował z Baltazarem, który, zły jak diabli, z konieczności zaczął płacić drożej. Po krótkim czasie musieli się jakoś dogadać, bo Baltazar złagodniał, odzyskał dobry humor i sam zaczął kupować dla Japończyków, trzymając się uzgodnionej ceny. Płaskie też brał, tyle że znacznie taniej i zdaje się, że ogólnie wyszedł na tym interesie całkiem nieźle.

Uparłam się przy Franiu, sama nie bardzo wiedząc po co i dlaczego, ale cała ta historia dopiero teraz zdenerwowała mnie solidnie. Pierwszy dzień sztormu wykorzystałam na wypad do Gdańska.

Za żadne skarby świata nie mogłam sobie przypomnieć, w którym sklepie odbyłam przed laty pouczającą pogawędkę i z zaplecza usłyszałam okrzyk do Frania. Ruszyłam na obchód wszystkich na Długim Targu, bo tyle przynajmniej wiedziałam, że było to właśnie tam. Czwarty kolejny wydał mi się właściwy, wystawa pasowała, tak się tu właśnie po schodkach schodziło, gablota stała z prawej strony, a z lewej, nad ladą, wisiał ten trzymetrowy sznur malutkich, jaśniutkich, lśniących…

Właściciel, czy może tylko sprzedawca, wyglądał stanowczo zbyt młodo. Trzydziestka, nie więcej.

– W czasach, o które chciałam zapytać, pan jeszcze chodził do szkoły – rzekłam smętnie. – Nie może pan pamiętać wydarzeń sprzed siedemnastu lat. Kto tu wtedy pracował?

– Mój ojciec – odparł z uśmiechem. – Nadal pracuje, tylko chwilowo go nie ma. A czym konkretnie możemy pani służyć?

Łypnęłam okiem na wiszące po lewej sznury wielkich, miodowych, przemieszanych z mlecznymi i westchnęłam ciężko.

– Możliwe, że pański ojciec przypomniałby sobie tę chwilę, bo długo rozmawialiśmy na interesujące tematy. Kiedy mogłabym go zastać?

– Powinien wrócić za godzinę.

– Zaczekam. Ale powiem panu, w czym dzieło. Równocześnie znajdował się tu osobnik imieniem Franio. Pośrednik, kupował bursztyn od rybaków. Młody był. Marzę o tym Franiu, ale pan go pewnie nigdy nie znał…

– Dlaczego? – zdziwił się syn firmy. – Znam go, oczywiście. Rzadko się pokazuje, ale parę lat temu bywał częściej. Wszyscy go znali. Pośrednik…? Ależ nie, raczej przewoźnik. Dostarczał bursztyn z punktów skupu, niekiedy własny, można powiedzieć, że świadczył usługi transportowe. I co?

Zdziwiłam się również. Jakoś zbyt łatwo dotarłam do Frania.

– Ach, mój Boże, wszystko mi jedno, co on świadczył. Znam go z imienia, a potrzebne mi jego nazwisko. A jeszcze lepiej adres i telefon.

– A do czego on pani?

No i co, miałam powiedzieć, że zamieszany jest w zbrodnię? Że od niego chcę się dowiedzieć, kto zabił dwie osoby i ukradł bursztyn ze złotą muchą? Że własnego nieboszczyka eks-męża posądzam o udział w tym uroczym przedsięwzięciu? Ciekawe, swoją drogą, jakie by to wrażenie na facecie zrobiło…

Łgarstwo obmyśliłam błyskawicznie.

– Podobno tylko on mógłby mi pomóc odnaleźć taką jedną osobę, której szukam od paru lat. Rzecz jasna, z osobą jeszcze gorzej, ani nazwiska, ani imienia, musiałabym z nim uzgodnić wygląd zewnętrzny i rozmaite okoliczności, bo może nie pamiętać. Na Mierzei się to działo, tam gdzie jeździł po bursztyn. Plastyczka to była, okropnie mi na niej zależy, miała do czynienia z Franiem, zatem najpierw muszę znaleźć Frania. Mając nazwisko, może do niego jakoś trafię. A potem dojdę do baby.

Łgało mi się doskonale, bo i Mierzeja była prawdą, i plastyczka w ciągu tych wszystkich lat po życiorysie mi się plątała, i poszukiwania, jako takie, rzeczywiście wchodziły w grę. Należało powiedzieć do niego możliwie dużo, tajemniczość w tym wypadku byłaby szkodliwa, a na łgarstwo mógł zaskoczyć. No i zaskoczył.

– Franciszek Leżoł on się nazywa. Nie wiem, czy coś pani z tego przyjdzie, bo nie ma go w książce telefonicznej, i ja nawet nie wiem, gdzie on mieszka. Mam na myśli miasto. Nie w Gdańsku chyba…

– A pana ojciec? Może wie coś więcej?

– To możliwe, bo ma pani rację, że kilkanaście lat temu ja jeszcze byłem chłopakiem w szkole. Ojciec powinien niedługo nadejść.

– Jeśli pan pozwoli, zaczekam. Tu u pana jest co oglądać…

Na wszelki wypadek wolałam, żeby się nie spotkali beze mnie. Franio był postacią budzącą duże wątpliwości, tatuś naprawdę mógł o nim wiedzieć więcej niż syn i po namyśle odmówić mi swojej wiedzy. Lepiej było brać go z zaskoczenia.

W dużym stopniu miałam rację.

Do sklepu przyszli klienci, tatuś wrócił akurat, kiedy syn był nimi zajęty. Zaanonsował mnie w dwóch słowach i zostałam zaproszona na zaplecze. Poznałam faceta, który pierwszy wprowadzał mnie w tajniki szlifierstwa, wcale się tak bardzo nie zestarzał przez siedemnaście lat, zapewne mniej niż ja. Przypomniałam mu się jednak bez trudu.

– Opowiadał mi pan o takiej Amerykance, która chciała, żeby jej tę muchę z brzegu przesunąć na środek i ulokować symetrycznie. Pamięta pan? Byłam tu krótko po niej.

Elegancki starszy pan rozpromienił się wyraźnie.

– O Boże, ależ oczywiście! Pamiętam doskonale! Od razu wiedziałem, że panią znam i byłbym się zastanawiał, skąd! A to właśnie wtedy… No tak, takich rzeczy się nie zapomina! Słucham, czym mogę pani służyć?

– Franiem Leżołem.

– Proszę…?

– Frania Leżoła poszukuję. Też był tu wtedy. O ile pan pamięta, siedziałam w sklepie i czepiałam się pana dość długo, a Franio znajdował się tu i ktoś powiedział do niego: „Ty się, Franiu, nie wygłupiaj”, czy coś w tym rodzaju. Zaraz potem natknęłam się na tego Frania na Mierzei i tak się to zbiegło, że zapamiętałam. Ale na tym koniec, a zależy mi, żeby go znaleźć. Mówiłam już synowi pana, ten Franio stanowi ogniwo pośrednie w całym łańcuchu moich poszukiwań. Może pan przypadkiem wie, gdzie on mieszka albo gdzie się plącze?

Starszy pan jakoś zmroczniał i jakby się lekko zakłopotał. Strzeliło we mnie przekonanie, że gdyby nie ta Amerykanka z muchą, poparta zaskoczeniem, nie powiedziałby mi nic. Przez idiotkę zza oceanu i pogląd na nią pojawiła się między nami jakaś wspólnota duchowa, która ulżyła atmosferze.

– To nieciekawa postać, ten Leżoł… Ale, skoro pani potrzebny…

– On żyje w ogóle?

– Żyje, oczywiście, dlaczego miałby nie żyć? Ale już od ładnych paru lat zmienił zakres zainteresowań. Dostawą bezpośrednią już się nie zajmuje i mam wrażenie, że działa, jak by tu powiedzieć… na szerszym gruncie. Głównie cudzoziemcy, i to nie tu, a w głębi kraju…

– Ma pan na myśli przemyt? – upewniłam się beztrosko.

– Wolałem to określić jakoś delikatniej… Nie wiem dokładnie, co on robi, ale przecież mniej więcej człowiek się zawsze orientuje. Obiło mi się o uszy, że realizuje jakieś zamówienie z Japonii…

– Kulki…!

– Kulki. Wie pani coś o tym?

– No przecież siedzę na Mierzei! Szału tam wszyscy dostali. Tylko pękate wygrzebują, poszły w cenie…

– To i Leżoł powinien tam być?

Nagle doznałam olśnienia.

– Nie, po nim tam nie ma śladu ni popiołu, dlatego przyjechałam do pana, jako do ostatniej deski ratunku. Ale coś mi się widzi, że Frania na Mierzei zastępuje niejaki Baltazar…

– Baltazar! Oczywiście. Zna go pani?

– Chyba tak, chociaż raczej nie zostaliśmy sobie przedstawieni. Słowa z nim w życiu nie zamieniłam i do tej pory nie wiem, czy Baltazar to imię, czy nazwisko. Pan wie?

– Wiem. Śmieszne. On się nazywa Baltazar Baltazar, imię i nazwisko ma jednakowe, przy chrzcie, jak sądzę, zrobiono sobie dowcip. Baltazar działa jawnie i prawie legalnie, z czego, nie ma tu co ukrywać, także i my korzystamy. Drogi jest. Ale zdaje się oprócz tego, że on, pod wpływem Leżoła, a także dla niego, wyszukuje okazy. I te okazy wychodzą z kraju. Krążą bardzo niejasne wieści, że Niemcy czają się na bursztynowe muzeum i chcą zgromadzić unikaty. Może to nie muzeum, tylko jakaś zaplanowana aukcja ogólnoświatowa. Chcą zmonopolizować rynek, co ma swój sens finansowy…

– Okropne – zaopiniowałam z wielką energią.

– Tak samo uważam. My powinniśmy to zrobić, a nie oni. Ale oni mają więcej pieniędzy. A taki Leżoł czy Baltazar patriotyzmem się nie interesują.

Zreflektowałam się. Uczuciowy stosunek do bursztynu mógł nas zaprowadzić na dalekie manowce.

– Całe szczęście jeszcze, że nie wszyscy rybacy te najpiękniejsze sprzedają… Ale zaraz, ja nadal chcę dopaść Frania. Jak by się dało go złapać?

– Przez Baltazara byłoby chyba najłatwiej?

– Możliwe, ale dla głupich powodów on mi pewnie Frania nie da. Mam symulować zamówienie ze Stanów Zjednoczonych? Idiotyzm, niech mi pan zaoszczędzi takich katuszy, ja chcę Frania prywatnie!

Starszy pan znów się zakłopotał.

– Bezpośredniego dostępu do niego ja nie mam. W ogóle widziałem go ostatnio… chyba ze sześć lat temu, jeden raz, i to prawie przypadkiem. I pomyśleć, że kiedyś był u mnie takim popychadłem…! Zdaje się… zaraz.

Myślał przez długą chwilę. Starałam się nie oddychać głośno, żeby mu nie przeszkadzać.

– On bywa chyba, i to często, u takiego jednego pośrednika w Warszawie. Pani przecież z Warszawy…? Pośrednik nazywa się Lucjan Orzesznik…

No i masz. Koło zamknęło mi się dokładnie.

– To chyba klątwa jakaś – powiedziałam z ciężkim westchnieniem. – Przyznam się panu, Orzesznika zgubiłam. Przeprowadził się podlec i nie mam jego nowego adresu, dlatego uczepiłam się nadziei, że pójdę przez Frania. Baltazar… no dobrze, też powiem. On się nie cieszy miłością społeczeństwa, a ja tam, na Mierzei, jestem z ludźmi zaprzyjaźniona…

– Rozumiem – powiedział starszy pan ze współczuciem. – Ale adres Orzesznika chyba mógłbym pani dostarczyć, a przez niego znajdzie pani Leżoła. Może nawet uda mi się od razu…

Ucieszyłam się tak, że w rezultacie zapomniałam, po co tego Frania szukam. Ściśle biorąc, zapomniałam, jakie łgarstwo na jego temat wygłosiłam. Musiałam się nieźle wysilić, żeby przypomnieć sobie plastyczkę.

Zachwycający starszy pan złapał się za telefon. Postanowiłam namówić Waldemara, żeby któryś obfitszy połów bursztynowy sprzedał mu bezpośrednio, gotowa byłam nawet sama mu to przywieźć. Czekałam w napięciu.

– Ja go do ciebie skierowałem parę lat temu – mówił do słuchawki. – Gdzie on teraz mieszka, bo okazuje się, że mam jego stary adres… Gdzie? Huculska cztery… A, willa… Telefon 40-04-84… Dziękuję ci bardzo… No i proszę – zwrócił się do mnie. – Ma pani adres i telefon Orzesznika, a od niego chyba prosta droga do Leżoła… Co się pani stało?

Coś mi się chyba rzeczywiście stało i odbiło na twarzy. Nie, zemdleć z osłupienia nie zamierzałam.

– Czy pan wie, gdzie on mieszka? – powiedziałam ze zgrozą. – Ja jego dom widzę ze swojego okna. Tuż za moim podwórzem. Mam do niego pięćdziesiąt kroków. Wie pan, że to naprawdę musi być ironia losu…! Po diabła szukam Orzesznika przez inne kontynenty, skoro mam go pod nosem w Warszawie…?!!!

– A skąd pani to mogła wiedzieć…

– Jedno jest pewne. Teraz już zapamięta mnie pan na całe życie.

– I tak bym panią zapamiętał. No, Frania pani nie ma, ale dojście do niego… Może i jego samochód pani widywała?

– I omijałam go pięć tysięcy razy… To istny cud boski, że przyjechałam do pana, przez resztę życia mogłam ich szukać bezskutecznie, a spotkać przypadkiem na lotnisku w Toronto. Po czym dopiero wyszłoby na jaw, że mieszkamy obok siebie. No nic, nie pierwszy to taki kretyński wypadek w moim życiu, do różnych głupot mam ślepy fart. Dziękuję panu z całego serca, popchnął mnie pan do przodu jak takiego bałwana z katapulty! Nie będę już panu więcej zawracać głowy…

– Cała przyjemność po mojej stronie…

Widać było po nim, że usiłuje wyobrazić sobie bałwana z katapulty, ale nie próbowałam pomagać mu w tym, bo sama nie bardzo wiedziałam, co by to mogło być takiego. Zarazem promienna i nieco ogłuszona opuściłam przecudowny sklep, sprawdziwszy jeszcze tylko nazwisko właściciela na szyldzie.

Z pieśnią na ustach wróciłam do Piasków.


* * *

– Panie Waldku – powiedziałam uroczyście późnym wieczorem, dopadłszy Waldemara w sieciami – ja pana uprzejmie proszę, żeby pan sprzedał najpiękniejszy bursztyn, mam na myśli taki, który w ogóle pan sprzedaje, niejakiemu panu Rzeczyckiemu na Długim Targu w Gdańsku. Osobiście, bez żadnych Baltazarów z przyległościami. Na marginesie, Baltazar się nazywa Baltazar, jednakowo ma na imię i na nazwisko.

Waldemar odwrócił głowę, bo siedział przodem do zamkniętych wrót, i przyjrzał mi się ciekawie.

– To chyba głupie, nie?

– W każdym razie doskonałe do zrobienia zamieszania. Sprzeda pan?

– A co? To jakiś pani znajomy? Zaraz… Rzeczycki? Wiem o takim, podobno porządny człowiek.

– Nie człowiek, tylko w ogóle bóstwo. Postanowiłam, że pana do tej sprzedaży namówię, wyświadczył mi przysługę jak stąd do Australii, niech ma coś ze mnie, a i panu też to chyba lepiej wypadnie…?

– Pewnie, że lepiej, jak te hieny się nie wtrącą. Tylko że ja nie mam czasu.

– Przy takim sztormie ma pan czas. Gdyby nie to, że przy każdej sprzedaży trzeba się targować, sama bym z pańskim bursztynem pojechała. Ale ja do targów, jak krowa do mazura, więc lepiej nie.

– No dobrze, jakby co, będę pamiętał. A sztorm jutro się będzie kończył. Wiatr ma się odwrócić.

– Mówili?

– Mówili. Jeszcze dzisiaj w nocy ósemka, a od rana zacznie siadać. A co on pani takiego zrobił?

– Otworzył mi doskok do Frania.

Waldemar znów oderwał wzrok od naprawianej sieci, odwrócił się i popatrzył na mnie.

– A tak prawdę mówiąc, to na co pani ten Franio?

Przysunęłam sobie stołek, znalazłam popielniczkę, usiadłam i zapaliłam papierosa. Zdecydowałam się wyjawić część sekretów.

– Pan go tam wtedy widział, co? Mojego męża. I rozpoznał go pan. Mordować, to on, moim zdaniem, nie mordował nikogo, charakter miał w gruncie rzeczy tchórzliwy, świeć Panie nad jego duszą. Ale obejrzał sobie cały spektakl. I nie wiem co dalej, bo się od razu rozeszliśmy, i bardzo dobrze, ale bursztyn ze złotą muchą pojawił się w Warszawie. Znam takiego, co go widział na własne oczy. I nie tylko, rybkę też widział. I ten z masą perłową. Znaczy, cały połów tej facetki. Korci mnie to wściekle, próbowałam się czegoś dowiedzieć, szło jak z kamienia, a potem na parę lat zaniedbałam sprawę i dopiero teraz uparłam się do niej wrócić. Lubię wiedzieć takie rzeczy. Uczepiłam się Frania, wszyscy o nim mówili, ale tak naprawdę wolę tego, co te bursztyny pokazywał. Chcę go spytać, skąd je miał.

– I tyle się pani dopyta, że też panią załatwią.

– E tam. Głupi ma szczęście. A już dawno, pamięta pan może, doszliśmy do wniosku, że to może być dziesiąty kolejny właściciel, który o niczym nie ma pojęcia. Coś tam powie…

– No więc tak – przerwał mi Waldemar, najwidoczniej również wkraczając na drogę szczerych zwierzeń. – To jest prawda. Ja tego pani męża rzeczywiście widziałem, ale wolałem nic nie mówić, bo najpierw nie miałem stu procent pewności, że to on, a potem myślałem, że pani wie, a jak pani wie i nic nie mówi, to co się miałem wygłupiać. To on odjechał samochodem. I tak było, jak pani zgadła, sam koniec oglądałem, jak już się wszyscy prawie porozchodzili. Możliwe, że właśnie pani mąż wiedział najwięcej.

Zamyśliłam się. Wiedział, niewątpliwie, teraz już byłam tego pewna. Słowa z siebie jednego nie wydusił, bo od razu poszliśmy na noże, ale natychmiast po rozwodzie ze mną ożenił się ponownie. Może powiedział coś następnej żonie…? Może powinnam złapać Anię, tę przyjaciółkę, która mnie zawiadomiła o jego śmierci, może i rzeczywiście było w tym coś podejrzanego? Wysuwała takie delikatne przypuszczenia i znała chyba ową żonę…?

– A co do Frania – podjęłam nagle urwany wątek – to on żyje i coś mi się widzi, że robi za wielkiego człowieka interesów. Nie pcha się specjalnie ludziom na oczy, a jeśli nawet pcha, to innym, nie tym tutejszym. Co pan o nim myśli?

Waldemar się zastanowił.

– Trudno powiedzieć. Nie za dobrze go pamiętam, tyle lat… Pewno bym go w ogóle nie poznał.

– Ale coś pan przecież myśli?

– No myślę, z ludzkiego gadania tak wynika, z tego co sam sobie przypominam… Że on mógł się przy tym kręcić. Jeśli już ktoś, to on. I wygląda na to, że uciekł, nie?

– Skoro nie został zabity i znikł, to chyba uciekł. Ma pan rację, bez powodu by nie uciekał. Chyba że bał się dochodzenia, maglowania, pytań…

– Znaczy, musiał wiedzieć, że będzie śledztwo, nie?

– Toteż właśnie. Ciekawa jestem, co o tym wszystkim wie Baltazar, bo oni do dziś dnia ze sobą współpracują. Ja już zgadłam, wymienili się wtedy, Franio się zmył, a Baltazar wszedł na jego miejsce. Nie wiem tylko, kto kim rządzi, Franio Baltazarem czy Baltazar Franiem, ale w gruncie rzeczy wszystko mi jedno. Wymordować się mogą wzajemnie, jeśli im to przyjemność sprawi, ja bym wolała, żeby ten bursztyn się znalazł. I niech pan sam zobaczy, jak oni wszyscy zaniemieli, wygląda na to, że cała wycieczka tam podglądała tę zbrodnię i nikt nic nie mówi. Przez tyle lat Franio milczy, Baltazar milczy, mój mąż milczy… no, teraz już trudno się temu dziwić, ale milczał za życia. A Terliczak dopiero w tym roku zaczyna robić głupie uwagi…

– Baltazar, pani myśli, że też…?

– Grosza bym za niego nie dała. Trzeba było widzieć, jak patrzył na ten bursztyn na plaży. Na nogę mu wlazłam i nawet tego nie zauważył. Nie uwierzę, że ich potem nie obstawiał, powinien był się ich trzymać jak rzep psiego ogona. Mówi pan, że pomagał pan im to nosić, nie widział go pan gdzieś blisko?

– Nie zwracałem uwagi, ale ludzie się plątali. Mógł być.

– Upieram się, że był…

Upierać się nikt mi nie zabraniał, ale korzyści to żadnej nie przynosiło. Zła byłam trochę na siebie samą, zmarnowałam wszystkie okazje sprzed lat, mogłam przydusić chociaż słodkiego pieska, to nie, poddałam się uczuciowym turbulencjom nie wiadomo po co. Wymarzeniec też… Uległam mu najgłupiej w świecie, należało zaprzeć się zadnimi łapami i towarzyszyć mu do tych glin, śledztwo przecież ruszyło po znalezieniu zwłok! I ten Florian… uznali w końcu, że sam się utopił, żeby sobie nie paskudzić statystyki…

Tym bardziej postanowiłam teraz już nie popuścić. Czort bierz Frania, dopadnę Orzesznika, to on miał w ręku bursztyn ze złotą muchą! Pazurami z gardła mu wydrę informację, skąd go wziął, urządzę konfrontację z Henryczkiem, złapię Anię, znajdę tę drugą żonę słodkiego pieska…!

Niewiele brakowało, a wróciłabym natychmiast do Warszawy. Powstrzymał mnie wiatr.

Obudziłam się o szóstej rano i od razu stwierdziłam jakąś zmianę w atmosferze. Nie wyło… Słuchałam przez chwilę i upewniłam się, że to nie złudzenie, północny wiatr ucichł. Kiedy wiał potężnie, na strychu od strony morza wyło jak stado wilków, zatem albo zdechł, albo zmienił kierunek. Wstałam i wyjrzałam przez okno, słońce już wzeszło i wszystko było widać.

Bezlistne jeszcze drzewa wcale się nie ruszały. Podejrzliwie przyjrzałam się jakiejś szmacie, wiszącej na sztachecie parkanu. Nie powiewała. Nie wytrzymałam, na palcach, delikatnie, zakradłam się do pokoju Mieszka, bo tylko z jego okna widać było mały samolocik na wysokiej żerdzi, wskazujący kierunek wiatru. Mieszko spał twardo, do czego jeszcze miał prawo, dopiero na ósmą jechał do szkoły.

Popatrzyłam na samolocik. Odwrócił się, i to jak! Najwyraźniej w świecie wiatr, jeśli w ogóle wiał, to z południowego wschodu. Po takim sztormie idealny kierunek na bursztyn!

Jeszcze nie byłam pewna, udałam się do łazienki, otworzyłam okno i wystawiłam głowę. Morza nie było słychać. Jezus Mario, w takim tempie usiadło…?!

Na dole usłyszałam ruch. Najwyraźniej Waldemar wychodził, nie na Zalew chyba, bo jeszcze wzburzony, zresztą przy południowym wietrze nieprędko się uspokoi, wobec tego nad morze. Siatki będzie stawiał czy też myśli to samo co ja…?

Wigoru dostałam takiego, że w dziesięć minut byłam ubrana. Herbaty napiłam się z termosu. Na dole zawahałam się, lecieć na durch przez las czy jechać do barki?

Zatopiona przy brzegu barka widoczna była przy bardzo niskiej i spokojnej wodzie, a znajdowała się akurat tam, gdzie przed laty razem ze słodkim pieskiem odkryliśmy ten najlepszy przejazd ku wydmom, w połowie drogi między Piaskami a Leśniczówką. Tu miałam do plaży pięć minut ostrego marszu, tam trzy minuty jazdy i minutę przez wydmy, razem cztery, to mniej… O, do licha, siatka…!

W czasie ostatnich dziesięciu lat moja siatka gdzieś zginęła i została mi tylko siatka wymarzeńca, na długim drągu, który nie mieścił się w samochodzie. Mogłam niby wystawić ją przez okno, ale niewygodnie jak diabli i wolniej trzeba jechać. Machnęłam ręką na samochód i poleciałam piechotą, bo siatka wydawała mi się niezbędna.

Morze jeszcze nieźle chlupało, ale bursztynowe śmieci już się kotłowały. Nie gromadziły się i nie leżały spokojnie, tylko kłębiły się w wodzie, podrywane i rozpraszane falą. Na piasku kształtowała się czarna linia, w której nie miałam czego szukać, ktoś bowiem przeleciał tę trasę przede mną. Zatem tylko te z morza…

Omal się nie pochorowałam, wyraźnie widząc kawałki bursztynu, błyskające w tych ciemnych, potwornie ruchliwych chmurach. Urodzaj szalał prawie przy samym przejściu, z pięćdziesiąt metrów ku zachodowi. Wlazłam do wody powyżej kolan, w mgnieniu oka miałam kurtkę mokrą do pasa i mokre rękawy. Patki na kieszeniach trochę je ochroniły, ale do długich gumiaków już mi się nalało. Zimna ta woda była przeraźliwie, na szczęście tylko w pierwszej chwili, po dwóch minutach ruch rozgrzewał i robiła się cieplejsza, przestałam zatem zwracać na to uwagę. Wyłowiłam parę drobnostek, te większe nie dawały się złapać. Dźgałam siatką na ślepo, ledwo zipiąc i cofając się przed nadpływającą falą. Dalej, na większej głębi, dawały się zauważyć cięższe śmieci, bardziej skupione, mniej miotane i rozpraszane, ale dotarcie do nich przekraczało moje możliwości.

Od wschodu nadleciał Waldemar na motorze, zatrzymał się przy mnie.

– Koło południa się uspokoi! – wrzasnął pocieszająco. Zaniechałam na chwilę machania, odwróciłam się ku niemu i wsparłam na siatce.

– Tam leżą takie, do których nie dojdę – oznajmiłam, pokazując palcem. – No, leżą jak leżą, pętają się. Ale pan może sięgnie. Ze szlachetności to mówię.

Waldemar popatrzył, zostawił motor i wlazł do morza. Wylazł mokry po czubek głowy, ale z pełną siatką śmieci. Szlachetność opłaciła mi się, przegarnięte przez niego cięższe kupy poddały się ruchowi wody i podpłynęły bliżej, on swoje zyskał, a ja przy okazji mogłam nareszcie wygarnąć coś lepszego.

Postanowiłam trzymać się tego urodzajnego kawałka, bo na prawo, w porcie, i daleko na lewo pojawili się ludzie. Waldemar pojechał na penetrację całej plaży, byłam pewna, że dotrze aż do Stegny. Skądś nadjechał jakiś młody łobuz i zaczął łowić to kłębowisko o sto metrów ode mnie. Wydał mi się zdecydowanie antypatyczny.

Waldemar nie wracał tak długo, że wreszcie mnie coś tknęło. W obliczu śmieciowo-bursztynowej sytuacji jego powrót do domu szosą był wykluczony, musiał chyba trafić gdzieś dalej na coś interesującego. Mokra, uchetana i przewiana lekkim wiaterkiem, ruszyłam na zachód.

Przy barce działy się straszne rzeczy. Dno wokół zatopionego wraka ukształtowało się jakoś tak, że śmieci je sobie upodobały i ciągnęły ku niemu całymi zwałami. Siedmiu rybaków pchało się do nich z siatkami, nie wszędzie udawało się im dosięgnąć, ale na brzegu rosły już całe góry. W pierwszej z gór, już bezpańskiej, gmerał, rzecz oczywista, ten obrzydliwiec, Terliczak.

Obeszłam go ze wstrętem, na paluszkach, żeby mnie przypadkiem nie zauważył i nie przypiął się niczym pijawka.

Waldemar z braćmi, którzy musieli chyba przyjechać tam szosą, bo na plaży ich nie zauważyłam, działał w samym środku tego szaleństwa. Udałam się na koniec, wywlokłam z morza wybiórki, od których mi serce zapikało, po czym poprzestałam na roli hieny cmentarnej. Japońskie kulki miały zdecydowany wpływ na rozmiar mojego łupu, co płaskie, zostawało odłogiem.

Wiatr, zarówno wedle prognoz, jak i w naturze, wyraźnie ucichał i morze się uspokajało. Istniała nadzieja, że przez noc odwali wielką robotę i żadna ludzka siła nie wywlokłaby mnie w takiej sytuacji z Mierzei. Zbrodnie, śledztwa i całą resztę miałam najdoskonalej w nosie.

Opuściłam plażę jako ostatnia, przy dobrej szarówce, i polazłam do domu przez las, w którym było jeszcze ciemniej. O dzikach, wygłodzonych przez zimę stulecia, nie pamiętałam w owej chwili kompletnie, chociaż opowiadano o nich straszne historie, jak to pożarły dziecko, idące do szkoły, jak to wdzierały się agresywnie do ludzkich siedzib i tak dalej. Osobiście miewałam z nimi kontakt raczej przyjacielski, istotnie, podchodziły pod dom całym stadem, ale to dlatego, że zostały oswojone. Całą zimę wszyscy je karmili, dostawały chleb, kartofle, ryby i kukurydzę i przywykły do tego zaopatrzenia do tego stopnia, że prawie jadły z ręki. Ściśle biorąc, wyrywały z ręki i należało jednak uważać, żeby któryś odważniejszy nie zahaczył człowieka ząbkiem.

Jeden pojawił się właśnie przede mną. Szłam na skróty, bo drogę znałam doskonale i nie chciało mi się przedłużać jej alejką. Znajdowałam się w dole, przede mną ścieżka wznosiła się ostro ku górze i na tej ścieżce stał dzik. Dorosły i nieźle wyrośnięty. Za jego ogonem, jeśli tak można powiedzieć, ścieżka znów opadała, a zaraz za nią przechodziła już normalna droga i stały budynki.

– Idź stąd, kotek – mruknęłam do niego pod nosem. – Tu wąsko, nie pomieścimy się razem. Może i śmierdzę rybami, ale nie jestem jadalna.

Dzik poruszył się i uczynił dwa drobne kroczki do przodu. W tym momencie od pnia drzewa tuż przed nim oderwało się coś dużego i ze zdławionym krzykiem runęło w dół, wprost na mnie. Dzik, niczym gromem rażony, kwiknął cienko, zawrócił w miejscu i dosłownie strzelił w las, ja zaś w ostatniej chwili zdążyłam się usunąć. Niecałkowicie, coś złapało mnie za ramię, oderwało mi kaptur fufajki i przewróciło się na moje gumiaki.

Podniosło się, nim odzyskałam zdolność ruchu, i okazało dziewczyną, czy może młodą kobietą, niewyraźnie widoczną w leśnym mroku.

– Och, bardzo panią przepraszam – powiedziała nieco zdyszanym głosem, z wielką skruchą. – Zachowałam się jak idiotka. Przestraszyłam się tego dzika…

– Nic nie szkodzi – odparłam grzecznie. – On się przestraszył bardziej. Wyjdźmy z tego lasu, póki się nie ściemni całkiem.

Ruszyłam ścieżką ku górze, a ona ruszyła za mną. Wciąż usiłowała się usprawiedliwiać.

– Pierwszy raz w życiu natknęłam się tak na prawdziwego dzika na swobodzie… Tyle się gada, że one są niebezpieczne… Tak stał i patrzył na mnie… Głupio, oczywiście… Przecież by chyba na mnie nie zaszarżował…? Pani się ich nie boi…?

– Niespecjalnie. Tutaj raczej nie. Są oswojone.

– Jak to…?

Zdziwiłam się i zatrzymałam na górze ścieżki. Przede mną widniały już blisko oświetlone domy.

– Co, jak to? Przecież je tu wszyscy karmią. Nie wie pani o tym?

Też się zdziwiła i zakłopotała.

– Nie, nie miałam pojęcia. Ja nie stąd. Dopiero dzisiaj przyjechałam. Pierwszy raz.

– A… Rozumiem. Teraz już wszystko rozmarzło i mają co jeść, ale jeszcze ciągle przychodzą na kolację. Maciora bywała awanturnicza, te młodsze rzadko. Ma pani gdzie mieszkać?

– Tak, oczywiście. Tu zaraz, niedaleko…

Zaczęłam schodzić ścieżką w dół. Dziewczyna mi nadal towarzyszyła. Las się skończył, zrobiło się widniej, wyszłam na drogę prawie przed domem Waldemara i obejrzałam się na nią. Zobaczyłam jej twarz i jakieś mgliste wspomnienie drgnęło mi w pamięci. Chyba kiedyś widziałam te oczy, pełne popłochu i paniki, ciekawe, kiedy i gdzie…? Nie chciało mi się teraz tego dociekać, na dziś miałam dosyć wszelkich wysiłków.

– Tu mieszkam – powiedziałam. – Lepiej niech pani chodzi po lesie w dzień. O tej porze może pani spotkać dziki nawet na drodze.

– Tak, rozumiem. Jeszcze raz panią bardzo przepraszam…

Zamykając za sobą furtkę, obejrzałam się na nią. Przeszła już parę kroków i zatrzymała się przy wejściu na tę parcelę naprzeciwko. Rozglądała się dookoła, jakby sprawdzała, czy nie grozi jej już żadne niebezpieczeństwo. Ruszyłam dalej, do drzwi, i straciłam ją z oczu.

Zainteresowała mnie, nie wiadomo dlaczego, i gdybym nie była tak imponująco uchetana, z pewnością wdałabym się z nią w dłuższą pogawędkę…

Bursztynowe eldorado trwało trzy dni.

Czwartego sytuacja wróciła jakby do punktu wyjścia, wiatr się wykręcił, przeszedł na kierunek północno-zachodni i powiał mocniej. Spokojnie leżące, przez te trzy dni napędzane śmieci znów zaczęły podnosić się i wirować. Na wielki sztorm się nie zanosiło, pogoda utrzymywała się piękna, ale widać było nadchodzącą zmianę, usiłowałam zatem wygrzebać sobie możliwie dużo, zanim wszystko odpłynie do Szwecji albo do Kłajpedy.

Nie ja jedna czyniłam starania, plaża usiana była takimi łowcami, z tym że zamieszanie w morzu rozproszyło naród po całym brzegu i ciasnota nie dokuczała. Gdzieś tam na prawo ktoś się miotał, gdzieś tam na lewo… Uparłam się złapać grubsze śmieci, jeszcze skupione, podrywające się gęstszą chmurą, i pchałam się do wody zgoła bezrozumnie. Zrzuciłam kurtkę, podwinęłam rękawy swetra, zostawiłam sobie natomiast spódnicę, bo już była taka mokra, że nic nie robiło jej różnicy, a przy tym w pewnym stopniu chroniła wierzch gumiaków. Chlupiąca fala spływała po niej, nie wdzierając się do wnętrza obuwia, co nie zmieniało faktu, że i tak w butach miałam pełno wody. Strój był to z pewnością nietypowy, wszyscy normalni ludzie do tej roboty zakładali spodnie.

Nie zwracałam żadnej uwagi na otoczenie, zziajana, zasapana, ochwacona niemal tą zdrową gimnastyką, aż do chwili, kiedy ktoś się za mną odezwał.

– Dziewczyno, czy masz źle w głowie? – spytał stojący nad moimi śmieciami facet.

Jeden rzut oka mi wystarczył. Nie rybak. Przyjezdny, turysta. Mimo to mojego łupu nie kradnie. Nieszkodliwy.

Zarazem jednak usłyszałam, co powiedział. Od tylu już lat nie miałam prawa do miana dziewczyny, że wręcz poczułam się wzruszona.

– Mam – potwierdziłam energicznie, wytrząsając siatkę, i znów wlazłam do wody.

– Dlaczego, do diabła, nie ubrałaś się w spodnie? – spytał surowo za moim następnym wyjściem.

– Nie mam – odparłam zwięźle i zgodnie z prawdą, ponownie wdzierając się w morze.

– Jak to, nie masz? – zdziwił się przy kolejnej okazji.

Osobliwa rozmowa z długimi i bardzo mokrymi przerwami zaczęła mnie równocześnie irytować i śmieszyć. Na gadanie brakowało mi sił, wszystkie musiałam poświęcać machaniu siatką, śmieci rozpraszały się coraz szybciej, fala rosła i widać było, że to już ostatnie podrygi.

Zatrzymałam się w obrocie ku morzu.

– Młodzieżowiec się znalazł! – prychnęłam gniewnie. – Dziewczynki powinny chodzić w sukienkach! Nie mam spodni!

– Jak to?! – zdążył wrzasnąć za mną. – Żadnych…?!

Nie darłam się do tyłu, musiałabym ryczeć pełną piersią, bo morze hałasowało. Odpowiedziałam z opóźnieniem.

– Żadnych.

– Narciarskich…? Od piżamy…?

Co się tak uczepił tych spodni, ma przecież jakieś na tyłku, nie wystarczy mu? Na plaster mu jeszcze i moje? No, ostatni raz machnę, prawie już nie ma co łapać, koniec zabawy…

Wróciłam ostatecznie na brzeg.

– Otóż, kotku mój – wyjaśniłam obszerniej. – Żadnych spodni nie posiadam. Piżam nienawidzę. Jedne narciarskie kiedyś miałam, ale nigdy mi w nich nie było przyjemnie, a wyglądałam jak krowa. A spódnicę zaraz mogę wyżąć.

Rzuciłam siatkę na piasek, zgarnęłam mokry dół i wycisnęłam z niego wodę. Nie całkowicie, rzecz jasna, ale i tak spódnica od razu zrobiła się lżejsza. Mogłam przystąpić do wybierania zdobyczy, towarzystwo zaś przy tym potrzebne mi było jak dziura w moście.

– To nie do wiary – zaopiniował po chwili. – W dzisiejszych czasach…? Właśnie się nad tym zastanowiłem, jedyna znana mi kobieta, która nie ma żadnych spodni…

– Precz!!! – warknęłam dziko, bo pochylił się nad moimi śmieciami. – Wszystko moje!!!

– To też? – zainteresował się, wskazując wielki rybi szkielet z resztkami ogona.

– Wszystko!!! Ręce precz od Korei…!!!

– Nie, ja chciałem grzecznie spytać, czy mogę na chwilę pożyczyć ten przyrząd. Machnąłbym sobie…

– A machaj – zgodziłam się, bo gotowa byłam pożyczyć mu samą siebie, żeby tylko oddalił się w Pireneje na ten cudowny moment pierwszego grzebania. Pod rybim szkieletem błyskało mi upojnie, jeden czerwony widziałam wyraźnie, na bok odturlał się prawie kartofel…

Nagle przypomniałam sobie mojego wymarzeńca i doznałam olśnienia. Rzeczywiście robiłam mu straszne świństwo, przegrzebując jego kupy, rzeczywiście on tego wcale nie chciał. Samemu wynajdywać i odkrywać te łupy, to jest przecież właśnie to największe szczęście, na tym polega cały urok połowu! Waldemar mówił to samo, przyznał mi się kiedyś, że nawet jeśli grzebie jego ukochana żona, on czuje żal, bo chciałby sam, osobiście, pierwszy…

Trafiłam na piękny placek odrobinę w jednym miejscu odłupany, jaśniało z tego miejsca wnętrze. Serce mi podskoczyło. Podniosłam go, popatrzyłam pod słońce… Jezus Mario, komar! Komar jak byk, cały, nie uszkodzony, skrzydełka, wszystkie nogi, doskonale widoczny…

Oszalałam ze szczęścia. Tkliwość w stosunku do świata ogarnęła mnie tak wielka, że życzliwie obejrzałam się na faceta, gmerającego w morzu moją siatką. Miał na nogach gumiaki, ale krótkie, daleko wejść nie mógł. Właściwie w ogóle nigdzie nie mógł wejść, za ostro już chlupało. Mimo to sięgał siatką i wiedział, gdzie to ma sens, celował w rozproszone już kompletnie czarne szczątki. Gdyby jeszcze co złapał, nie żałowałabym mu, niech sobie ma.

Zarazem, z roztargnieniem i tak całkiem na marginesie, zdążyłam stwierdzić, że sylwetką dorównuje niemal Terliczakowi. Miły chłopiec. Ciekawe, jak wygląda na twarzy, nie zwróciłam uwagi…

Machanie siatką w zaśmieconym morzu jest to zajęcie wciągające. Zdążyłam cały swój połów porządnie spenetrować, zanim wrócił, rzucił siatkę i padł na piasek obok mnie.

– Tu mokro – zauważyłam ostrzegawczo.

– Nie szkodzi, mnie już wszystko jedno. Takie mi się udało zdobyć, o…!

Pękaty, jasny bursztynek, jak orzech włoski, z tych mniejszych. Nie zmieniłam zdania, nie zaczęłam mu żałować. Przyjrzałam się za to z uwagą jego twarzy.

– Czy my się przypadkiem nie znamy? – spytałam podejrzliwie.

– No wiesz…! Znamy się oczywiście, chociaż może nie najdokładniej. Nie pamiętasz tej swojej makiety z gipsu na trzecim roku? Pomagałem ci skrobać, chociaż byłem u was tylko z wizytą, wyglądałaś wtedy, nie wiem dlaczego, identycznie tak samo, jak w tej chwili. Przypominasz sobie?

O twarz…! Przypomniałam sobie natychmiast. Było to przeszło ćwierć wieku temu, jakim cudem on mnie poznał…? A, prawda, wyglądałam identycznie, pomijając oczywiście młodzieńczą świeżość, ponieważ jechałam na wydział trolejbusem w potokach ulewnego deszczu, parasolki nie miałam, mokre strąki wisiały mi na twarzy… Zdaje się, że teraz też wiszą, bo czapkę dawno zdjęłam, zjeżdżała mi na oczy i przeszkadzała.

Obejrzałam się za nią, leżała na skraju śmieci, nieco przysypana piaskiem. Strzepnęłam ją i włożyłam na głowę. Przypomniałam sobie więcej. Pomagał mi usuwać gipsowy śmietnik i ktoś powiedział: „Albo Kocio jest dobry Samarytanin, albo się w tej zołzie zakochał…”

– Kocio…! – wrzasnęłam, ucieszona, bo już zdążyła mi zamigotać myśl, że zapadam na jakieś halucynacje. Każda twarz wydaje mi się znajoma.

– No proszę, pamiętasz! – rozpromienił się. – Od tyłu cię w pierwszej chwili nie poznałem, myślałem, że gówniara, ale od frontu natychmiast. Nigdy nie zmieniasz uczesania?

Nie wiem, czy zamieniliśmy wtedy ze sobą dwa zdania, byłam wściekła, furia ze mnie tryskała, ale teraz wydało mi się, że nasza znajomość trwa od wieków bez przerwy. Może wspomnienie młodych lat wywarło na to jakiś wpływ.

– Jeśli ogólnie poszukujesz pięknej koafiury, do mnie lepiej odwracaj się tyłem. Bywam niekiedy uczesana, ale raczej rzadko. I na pewno nie tutaj. Nigdy nad morzem.

– Dlaczego…?!

– Wilgotno i wieje. Moje śliczne włoski tego nie lubią.

Pomacał się po kieszeni na piersiach i wyciągnął papierosy.

– Chyba suche…? – zauważył z powątpiewaniem i poczęstował mnie.

Wolałam swoje. Ciepło nie było, wiatr się wzmagał. Sięgnęłam po kurtkę, włożyłam ją i też znalazłam suche w górnej wewnętrznej kieszeni. Dobra kurtka, naprawdę nieprzemakalna. Udało nam się zapalić, każde oddzielnie, z głową w zwojach odzieży.

– A tak na marginesie… – powiedział. – Dla uniknięcia nieporozumień… Bo może nie pamiętasz, ale mam na imię Konstanty.

– Nie mam nawet co pamiętać, słyszałam tylko Kocia. Skąd się wziąłeś u nas na wydziale?

– Mówiłem. Przyszedłem z wizytą do Krzyśka Jeleńskiego. Byłem na ASP. Krzyśka pamiętasz?

– No pewnie. Stał wtedy obok i płakał z radości. Dziwię się, że mu nie przyłożyłam, bo szlag mnie trafiał straszny.

– Z tym gipsem to nie był najlepszy pomysł świata…

– Nie był – zgodziłam się. – Ale ja go rozrabiałam na bazie naleśników. Później już byłam mądrzejsza. Jakim sposobem zdołałeś mnie zapamiętać? To skrobanie deski tak ci dogodziło? Miałam wrażenie, że pomagasz mi dobrowolnie?

– Całkowicie dobrowolnie. Rozśmieszyło mnie do wypęku, z grzeczności to ukryłem. A ciebie wszyscy znali, było o tobie mnóstwo gadania, należałaś do osób, które ciężko zapomnieć. Miałaś wtedy męża, rzadka rzecz na studiach. Wyszłaś za niego jeszcze w szkole?

– Prawie. Można powiedzieć, że poleciałam do ślubu z maturą w dłoni.

– Po cholerę ci to było?

Wszystkim zawsze wyjaśniałam, że winą należy obarczać psa, który ugryzł mnie w dzieciństwie. Którą dziewczynę w młodym wieku pies ugryzie, ta wcześnie za mąż wychodzi. Nagle znudziło mi się stereotypowe tłumaczenie.

– Uczciwie mówiąc, od urodzenia miałam obawy, że nikt się ze mną nie zechce ożenić, bo ja bym się nie ożeniła. Więc jak się znalazł kandydat, skorzystałam czym prędzej.

– Wariatka. Taka opinia wtedy panowała. Widzę, że trafna.

– A ty? – zainteresowałam się z pustej ciekawości, bo nie robiło mi różnicy, czy ma dwadzieścia żon, czy żadnej.

– Ja też. Czekaj, źle mówię, nie wychodziłem za mąż, ożeniłem się, z tym że nie po maturze, tylko po dyplomie. Wytrzymałem czternaście lat.

– I co?

– Nic. Rozwiodłem się.

– Prawdę mówiąc, ja też. Wcześniej. Ty dlaczego…? O rany boskie, wiem, że to nietaktowne pytanie, możesz nie odpowiadać.

– Odpowiem z przyjemnością, bo do tej pory czuję ulgę i wspominam to w upojeniu. Moja żona była z tych, co każą gościom zdejmować buty w przedpokoju. A ja mam zawód jednak trochę bałaganiarski. A ty…?

– Mój mąż nie wytrzymał ze mną, bo nigdy w życiu żadnych butów gościom nie kazałam zdejmować. I też mam zawód trochę bałaganiarski…

Gdyby nie wiatr, coraz silniejszy i zimniejszy, przesiedzielibyśmy na tej plaży prawdopodobnie resztę dnia i całą noc, bo rozmawiało nam się doskonale. Nadal ten Kocio wydawał mi się bliski i znajomy. Mokra byłam jednakże, w bezruchu zamarzałam na śmierć, podniosłam się z piasku.

– Co tu w ogóle robisz? – spytałam rzeczowo. – Masz jakąś metę czy przyjechałeś na chwilę?

Podniósł się również.

– Na parę dni, ale mety jeszcze nie mam. Zacząłem od wizyty na plaży.

Zawahałam się, przebiegając myślą puste pokoje Jadwigi. Ten za Mieszkiem zagracony, zapasowe łóżka, krzesła, pościel… Ten obok mnie prawie wolny, stos upranych ręczników tam widziałam, ale to nie problem.

– Wolisz zostać tu czy w Krynicy?

– Sam nie wiem. Myślałem, żeby posiedzieć w środku tej Mierzei, wypadałaby Krynica, ale już się zorientowałem, że źródło towaru znajdę raczej w Piaskach. To Piaski są tutaj, nie?

– Piaski. Gdzie zostawiłeś samochód?

Samochodu byłam pewna, dorosły człowiek w tym wieku, choćby nawet trzymał się tak jak Terliczak za młodu, nie leciałby na piechotę przez całą Mierzeję, w dodatku z pustymi rękami. Miałby przynajmniej plecak. Musiał gdzieś podziać rzeczy.

– Nie mam pojęcia. To znaczy nie, wiem, na szosie, przy tym przejściu, którym tu przyszedłem. Wydawało się krótkie i łatwe, z szosy wydmę widać.

Oczywiście, barka! Zatrzymałam się, bo już zdążyliśmy przelecieć kawałek w stronę portu. Popatrzyłam w obu kierunkach, na wschód i na zachód, do portu było bliżej, zaledwie kilometr, do barki dwa z małym hakiem.

– Mam propozycję. Tamto przejście jest łatwiejsze, ale tu mamy krótszą trasę, wyjdziemy akurat na ten dom, gdzie mieszkam. Możliwe, że też dostaniesz pokój, a jakby nie, wrócisz do Krynicy. W każdym wypadku podrzucę cię do twojego samochodu i zrobisz, jak uważasz.

– Bardzo dobrze, aprobuję…

Jadwiga, na szczęście, była w domu. Po krótkim namyśle wyraziła zgodę, owszem, proszę bardzo, ten pokój za mną może udostępnić. Co do ryb, jest trochę śledzia i stynki, bo Zalew się uspokoił i Waldemar zdążył zgarnąć jedną siatkę, trochę poszarpaną, ale z połowem. Będzie zatem nawet kolacja.

Wiedziona elementarną przyzwoitością, nie przebierałam się, tylko od razu zawiozłam Kocia do jego samochodu. W drodze powrotnej zdążyłam w sklepie kupić piwo, ponieważ rybka lubi pływać, a był to najmocniejszy trunek używany w domu Waldemara.

Jak się okazało, Kocio, z myślą o rybce, również nabył piwo. Pochwaliłam go w głębi duszy. Sucha już i pełna nadziei, że on też co miał mokre, to zmienił na suche, usiadłam z nim przy tym piwie na lodowato zimnej werandzie, która w lecie służyła jako sala jadalna, a w zimie jako lodówka. Ogrzewania nie miała żadnego, ale wiatr w niej nie wiał, więc można było wytrzymać.

– Nie wiem, czy wiesz, co ja robię – powiedział prawie na wstępie. – Już w parę lat po studiach odczepiłem się od malarstwa, grafiki i wnętrz i przerzuciłem się na elementy dekoracyjne. Głównie biżuterię. Przy niej zostałem, tyle że teraz robię prawie wyłącznie w bursztynie.

Przez chwilę patrzyłam na niego, nie dowierzając własnemu szczęściu. Zapłonął we mnie entuzjazm i wielkie nadzieje.

– I po bursztyn przyjechałeś? – zgadłam.

– Coś w tym rodzaju. Raz wreszcie postanowiłem się znaleźć u źródła. Siedzisz tu, więc chyba się orientujesz. Widuje się rozmaite rzeczy, słyszy się o niezwykłych okazach, drogie to jak diabli albo w ogóle niedostępne, pośrednicy zachowują się jak primadonny, bredzą w malignie, opowiadają rozmaite idiotyzmy, zgniewało mnie w końcu. Niech ja popatrzę, jak to wygląda. Nie chcę robić z cudzych, wolę sam… Na ciebie się nadziałem przez czysty przypadek, jak wyszedłem na plażę, zobaczyłem ludzi na prawo i na lewo, poszedłem na prawo zapewne tylko dlatego, że było z wiatrem. Zrozumiałem, że dziewczyna ciągnie bursztyn, bo przecież nie ryby, mniej więcej wiedziałem, jak to wygląda, totalnym idiotą nie jestem. Na twój widok ucieszyłem się cholernie!

Dla mnie słowo „uciecha” to było za mało.

– Kociu – powiedziałam z niebotycznym wzruszeniem. – Ty to sam szlifujesz?

– No a jak…?

– Jezus Mario. Masz może nawet bęben polerski…?

– Dwa. A co…?

– O Boże wielki…!

Odetchnąwszy nieco i opanowawszy uczucia, zaczęłam mu opowiadać o swoich przeżyciach. Bębny polerskie od początku stanowiły dla mnie dręczącą tajemnicę.

– No i rozumiesz, tyle wiem: puder polerski, oczywiście, produkt podstawowy. Poza tym śrut myśliwski, kulki porcelanowe różnych rozmiarów, drewienka cięte w sześćdziesięcioczterościany, czy ileś tam, nie policzyłam, jakie liczby są możliwe… I chyba nic więcej. Sam widzisz. Ja od ciebie nie żądam twoich sekretów, ale może pcha się tam jeszcze coś zwyczajnego…?

– Co w tym jest, swoją drogą, że ty człowiekowi rozrywki dostarczasz…? Zwyczajne, nie wiem, ale wrzuca się do tego co popadnie. Ja już tam miałem bawełniane skarpetki, poszarpane na drobne szczątki, trociny, skórę, skorupki jajek, wlewałem parafinę… Najgorsze jest to, że osiągnąłem kiedyś bombowy rezultat, nie wiedząc czym. Zły byłem, wrzucałem, co mi wpadło pod rękę, zdaje się, że takie coś do marynat, zapomniałem, jak to się nazywa…

Przez długą chwilę zastanawialiśmy się, co się wrzuca do marynat.

– Takie kulki – powiedział, zakłopotany. – W codziennym pożywieniu mało używane. Nie ziele angielskie, mniejsze i wszystkie jednakowe…

– Gorczyca! – wrzasnęłam nagle w natchnieniu. – Wysypała mi się kiedyś w kuchni cała torebka, można było nieźle się na tym przejechać! To do musztardy, zgadza się, wszystkie jednakowe!

– Gorczyca, możliwe. Pojęcia nie mam, co jeszcze, bo nie zapisywałem. Drugi raz nie udało mi się, a było świetne!

Zrozumiałam, że bęben polerski to nie jest urządzenie proste, co zresztą podejrzewałam od dawna.

– Ty tu chyba masz rozeznanie – mówił Kocio. – Wiesz, kto ma bursztyn i jaki. Chętnie bym kupił, nawiązałbym stały kontakt i tak dalej. Potrzebna mi większa swoboda, większy wybór, a nie to, co z łaski ktoś przywiezie. Przy okazji pokażę ci, co robię, nie chwaląc się, idzie to jak woda, niech ja, do diabła, mogę robić! Parę razy dałem się oszukać, sprzed nosa mi uciekły wyjątkowe okazy…

Z przestrachem pomyślałam, że on pewno tnie. Najpiękniejszych Waldemar mu nie sprzeda. Ale siedzi w branży i dla moich ubocznych celów może być przydatny.

– Pośrednicy… – wyrwało mi się. – To jest, owszem, wiem takie rzeczy. Znasz ty może niejakiego Frania Leżoła? Albo Baltazara? Albo Lucjana Orzesznika…?

Kocio nie zdążył mi odpowiedzieć, bo na werandę zajrzała Jadwiga.

– Boże drogi, państwo siedzą w tym zimnie?! Ryby na stole, zapraszam na kolację…


* * *

Waldemarowi Kocio dosyć się spodobał. Znajomość ze mną stanowiła rekomendację bez racjonalnych powodów, bo w końcu widziałam go drugi raz w życiu i niewielkie miałam pojęcie o jego morale. Co nie przeszkodziło razem spędzić resztę wieczoru, oglądając bursztyny.

– Różnica pomiędzy diamentem a bursztynem polega na tym – rzekł Kocio ze smętnym westchnieniem – że diament ma jedną stronę. Tę frontową. Tył się nie liczy. Bursztyn natomiast daje rozmaite efekty ze wszystkich stron i nie wiadomo którą eksponować. Do tego podświetlenie… O, proszę!

Wetknął pod lampę trzymaną w ręku bryłę i obrócił w palcach. Złociste wnętrze zalśniło, zamigotało i zmieniło barwę. Obydwoje z Waldemarem o tych właściwościach bursztynu wiedzieliśmy doskonale, a jednak popatrzyliśmy z chciwym zainteresowaniem. Właściwie można było gapić się na to przez całą dobę bez znudzenia.

– Toteż właśnie – przyświadczył Waldemar i wydłubał ze stosu średni kawałek, cały zapchany białą chmurką, przejrzysty tylko w warstwie zewnętrznej. Też go podsunął pod lampę. – Z każdej strony wygląda inaczej, tu ma więcej tego przezroczystego, ale za to tutaj ciemniejsze, o…! Nie wiadomo co wybrać.

– A w dodatku żadna baba ze środka własnym światłem nie świeci – zauważyłam zgryźliwie. – Wisior na gorsie przenigdy nie da takiego efektu.

– Nie przesadzaj, coś niecoś da się pokazać… O, na przykład…

Wyjąwszy Waldemarowi z ręki bursztyn z chmurką, Kocio zademonstrował ewentualny sposób oprawienia. Jakby w rzadki koszyczek o cieniutkich pręcikach. Wisząc na ludzkiej szyi może się to obracać dowolnie i demonstrować wszystkie uroki. Pochwaliliśmy pomysł.

– To coś tak, jak te japońskie kulki – przypomniałam. – Też tak powinni oprawiać.

– Jakie japońskie kulki? – zaciekawił się Kocio. Waldemar łypnął na mnie okiem i zręcznie ominął temat, wyciągając ze stosu wielki, gruby, ciemnoczerwony placek.

– A to musi zostać – oznajmił, przytknąwszy go prawie do samej żarówki. – Jakby się oczyściło, przestanie być czerwony. Miodowy będzie.

Zrozumiałam, że o japońskich kulkach nie życzy sobie mówić.

– Kawałek można – skorygował Kocio. – Nawet w kilku miejscach, resztę zostawić i wtedy ta czerwień wyjdzie. Miałem czerwone, ale zdaje się, że to z ziemi?

– Tylko z ziemi. Kopany. Morze takiego ciemnego nie daje.

Japońskie kulki poszły w zapomnienie. Na inne pytania Kocia Waldemar odpowiadał chętnie, przy okazji dowiedziałam się, że ten szakal, Terliczak, uzbierał sobie piękną kolekcję, pochodzącą jeszcze z dawnych lat, którą upłynnia niechętnie i bardzo drogo. Kocio naparzył się na niego.

– Moi bracia też mają niezłe rzeczy – dołożył Waldemar. – Młodszy wyłowił taki kawał, czterdzieści deka, mleczny, i sam nie wie, co z nim zrobić. Może sprzeda. Tylko niech pan się nie nadzieje na Baltazara.

– O, właśnie! – podchwyciłam żywo. – Spytałam cię, ale nie zdążyłeś mi odpowiedzieć. Znasz Baltazara? To pośrednik.

– Znam. Wszyscy go znają. Dlatego tak się ucieszyłem, że mnie tu zaprotegujesz. Wolałbym kupić te rzeczy po znajomości, bez rozgłosu, żeby mi z tego nie wyszedł jakiś bojkot. Rozumiesz, może się wytworzyć głupia sytuacja, pośrednicy nie lubią konkurencji i zaczną mnie omijać, jednego okrucha nie dostanę w Warszawie, a za to mogę dostać po mordzie. Mam nadzieję, że Baltazara chwilowo tu nie ma?

– Owszem jest – odparł Waldemar niemiłosiernie. – On zawsze jest, jak bursztyn idzie, a ostatnio trochę podeszło. Tyle że z Terliczakiem się nie lubią, więc ma pan szansę.

Kiedy przyszło do konkretnych targów, taktownie opuściłam kuchnię. Skorzystałam z okazji, żeby się umyć, świadoma, że Kocio też pewnie zechce na chwilę zająć łazienkę. Na piętrze była tylko jedna. Mieszko już spał i nie przeszkadzał.

Usłyszałam, jak wchodzi na górę, i po paru minutach zapukał do mnie.

– Zdaniem pana Waldka jutro bursztynu nie będzie, bo wieje północny wiatr – oznajmił. – Mam nadzieję, że nie zamierzasz wcześnie wstawać. Mogę wejść na chwilę?

– Tak właśnie myślałam, że będziesz chciał jeszcze pogadać i nawet usunęłam łachy z fotela. Siadaj. Jako napój, mamy wyłącznie piwo, bo mi się nie chce latać na dół po herbatę.

– Nie szkodzi, lubię piwo. Czekaj… W czym się pije?

– O cholera, zapomniałam o szklankach. No nic, są tu jakieś naczynia…

Napełniając ostrożnie piwem eleganckie kieliszki do wina i okazując dobrą pamięć, Kocio od razu przystąpił do rzeczy.

– Co to za jakieś japońskie kulki? Powiało przy nich tajemnicą. Możesz mi powiedzieć?

Zawahałam się. Waldemar nie chciał, wiadomo dlaczego, nie życzył sobie konkurencji. Uznałam, że Kocio mu nie zagrozi, i opowiedziałam o kulkowym szaleństwie.

– A, to dlatego…! – wyrwało mu się.

– Co dlatego?

– Dlatego od jakiegoś czasu za skarby świata nie można dostać grubszych brył. Wszystko płaskie! Nie bez powodu przecież wybrałem się tu właśnie teraz, chciałem zobaczyć, co się dzieje. Okazuje się, że kulki. Do czego im to?

– Nikt nie wie. A niechętnie się o nich mówi, bo, jak sądzę, w grę wchodzi przemyt. Nie wierzę, żeby nasz handel zagraniczny zdobył się na taki sensowny interes.

– I słusznie. Bursztynem handlować nie umiemy. Zresztą, niczym… Ale trochę jestem rozczarowany, myślałem, że zobaczę potężniejsze niezwykłości. Robactwa nie było.

– Bursztyny z robakami Waldemar trzyma oddzielnie. Porządnie schowane, bo ten cały Baltazar ma miły zwyczaj węszyć po domach, jak nikogo nie ma.

– Kradnie?

– Gdyby kradł, jego noga już by tu nie postała. Ale węszenia też nikt nie lubi.

– Takie z robakami ten Waldemar by sprzedał? Albo chociaż pokazał!

– To się da zrobić, jeśli morze i Zalew będą wzburzone. Na ryby nie wypłynie i zyska więcej czasu. Wiem, że ma pająka. I paproć, cały liść. I sześć małych muszek w jednym kawałku.

– Wolałbym jedną, za to większą i lepiej widoczną.

Zadzwoniło mi jakoś alarmowo. Co ja o tym Kociu wiedziałam, nic właściwie…

– Może ma i większą. Osobiście mam komara, dzisiaj złapałam, ale na pewno go nie sprzedam. Dla siebie to zbieram i coś z tym zrobię.

– O tyle cię rozumiem, że ja też bym nie sprzedał. Pokaż komara!

Wygrzebałam mój płaski placek z obsychającej na kaloryferze kupy i przez długą chwilę oglądaliśmy owada, podświetlając go reflektorkiem. Potem obejrzeliśmy parę innych.

Co do pogody Waldemar miał rację. Od strony strychu dobiegało normalne wilcze wycie, średniego natężenia. Sztorm, ale przeciętny, nie żadna trąba morska. Delikatnie dałam Kociowi do zrozumienia, że nasze życie towarzyskie na dzień dzisiejszy mogłoby ulec zakończeniu, chociaż, prawdę mówiąc, patrzeć na niego było całkiem przyjemnie. Niewątpliwie przyjemniej niż na mnie. Zrozumiał właściwie.

– Dobra, jutro też słońce wzejdzie. Będę się jeszcze ciebie czepiał…

– Proszę cię bardzo – wyraziłam zgodę. – I wzajemnie.

Nie okazał przestrachu i poszedł do siebie.


* * *

Powrót do Warszawy znów mnie zaczął korcić, bo wiatr wiał nieprzerwanie i ucichł dopiero pod wieczór. Spotkaliśmy się z Waldemarem na plaży, wyleciałam przy barce, żeby popatrzeć na morze, on zaś nadjechał od strony portu.

Zaczynał zapadać zmrok. Staliśmy zgodnie, ramię przy ramieniu, na piaszczystej skarpce, zachłannym wzrokiem wpatrzeni w łagodnie już chlupiące fale i olbrzymią, czarną warstwę śmieci, ciągnącą się długą smugą w obie strony aż po horyzont. Znajdowała się daleko, na głębokości niedostępnej człowiekowi, i kusiła nieziemsko.

– Podsunie…? – wymamrotałam chciwie i nerwowo. – Czy rozproszy…?

– A kto ją wie – odparł z goryczą Waldemar, nie odrywając oczu od morskiego pleneru. – Może podsunie… A może rozproszy…

Staliśmy nadal, jakby wzrokiem pragnąc ściągnąć ją bliżej. Z całego polskiego języka została nam znajomość dwóch czasowników.

– Podsunie…? Czy rozproszy…?

– No…? Podsunie czy rozproszy…?

Rozproszyło.

Kiedy nazajutrz o bladym świcie, bo smuga śniła mi się w nocy i obudziła mnie o poranku, wylazłam na plażę w tym samym miejscu, koło barki, nie było po niej już śladu. Ale wiatr wiał słabiej i jakby zaczynał skręcać ku wschodowi. Tamte wspaniałe śmieci diabli wzięli, mogły jednakże pojawić się jakieś inne, bodaj szczątkowe, znów zatem nie mogłam odjechać. Żal mi było.

Co przez ten czas robił Kocio, nie miałam najmniejszego pojęcia i nic mnie to nie obchodziło. Czatowałam dziko na właściwą sytuację atmosferyczną. Zobaczyłam go dopiero wieczorem, przy kolacji, złożonej ze śledzi w zalewie octowej, pochodzących, rzecz jasna, z poprzedniego połowu, które Jadwiga przyrządzała genialnie. Świeży chlebek do nich i świeże masełko… Takie kolacje mogłam jadać codziennie przez okrągły rok.

Kociowi również to smakowało. Znajdowaliśmy się akurat w kuchni sami i powiedziałam mu o wczorajszym, cudownym zjawisku, z którego nic nam nie przyszło, żeby przynajmniej wyrzucić z siebie rozczarowanie, rozgoryczenie i żal.

– Ale dopłynąć do tego chyba można? – spytał Kocio. – Dlaczego nie łowi się z łodzi?

Też zadawałam kiedyś to pytanie. Teraz mogłam na nie odpowiedzieć.

– Po pierwsze, tam jest za głęboko. Nie da rady użyć sześcio- czy siedmiometrowego drąga. A po drugie, żeby wyciągnąć śmieci, trzeba je brać od dna, przyciskać siatkę z wielką siłą, szurać po piasku, a łódź jest chwiejna. Nie podgarniesz jak trzeba, jeśli nie masz stałego gruntu pod nogami. I siecią rybacką też nie da rady, bo ona jest za lekka, musiałaby mieć na dolnej krawędzi ciężary ważące tonę, albo i więcej, żeby wlazła pod to zwałowisko. Kotwice statków dalekomorskich. Lotniskowców. Nie ma siły, to wywleczesz, co ci morze ofiaruje w prezencie.

– Może to i słusznie, żeby nie było zbyt łatwo. Ale serce boli…

– I jak jeszcze!

– Słuchaj, ty znasz tego Terliczaka?

Zaskoczył mnie. Znałam Terliczaka, ale chyba dość jednostronnie.

– Poniekąd jakby trochę. Bo co?

– Bo handlowałem z nim. Z niezłym nawet rezultatem, niby drogo, ale taniej niż od pośredników, więc nie narzekam. Ale on robił jakieś takie uwagi…

– Jakie uwagi?

– Trudno określić. Wydaje mi się, że na twój temat. Wysoce zagadkowe.

– Zdaje się, że pod tym względem jest utalentowany, bo do mnie też robił głupie uwagi. Nie wiesz, co miał na myśli?

– Gdybym nic kompletnie o tobie nie wiedział, myślałbym, że jesteś szefem jakiejś mafii, która mu się cholernie naraziła. Mam wrażenie, że on cię nie lubi?

– Nie wiem, kto kogo bardziej, on mnie czy ja jego.

– Dlaczego? Coś ci napaskudził? Albo ty jemu?

Szczerość przez całe życie buchała ze mnie z nieprzepartą siłą. Nie wytrzymałam, z furią zwierzyłam mu się, opowiedziałam o zabiegach podleca, zmierzających do pozbawienia mnie łupu. Kocio dostał ataku śmiechu.

– Wynika z tego, że twoje uczucia są uzasadnione, ale jego…? Wygrzebałaś jakiś bursztyn, od którego mogła go nagła krew zalać?

– Gdybyż…! Łatwiej bym to zniosła. Zdumiewa mnie, że w ostatnich dniach jakoś go przy sobie nie widzę…

I oczywiście, wymówiłam to w złą godzinę.

Już nazajutrz sytuacja zrobiła się, można powiedzieć, geologiczna. Morze siadało stopniowo, koło trzeciej po południu zaczęło wyrzucać. Z siatką w ręku miałam dostęp do śmieci chlupoczących prawie w tym samym miejscu co przed laty, kiedy to geologowie przylecieli z dziurawym wiaderkiem. Zanim zdążyłam ponapawać się swoim szczęściem, tuż obok zmaterializował się szakal.

Najpierw błysnęła mi satysfakcja, że tym razem to ja znalazłam się pierwsza po ruskiej stronie, a potem trafił mnie normalny szlag. Czy ten cholernik uparł się zatruć mi cały aktualny pobyt nad morzem…? Już czort go bierz z tym, co znajdzie i wyrwie mi z zębów, ale przyjemność zdycha tak, jakby jej wcale nie było. Otruć go…? Przywiązać do kaloryfera w jego własnym domu…? Ma chyba jakieś kaloryfery…?

Nie podjęłam w tej kwestii żadnej decyzji, bo odezwał się od razu.

– Ognista z pani kobieta – rzekł kąśliwie. – Dwóch odpadło, to teraz trzeci…?

– Dzień dobry – powiedziałam grzecznie, symulując głuchotę.

Sięgnął siatką w małą, kolebiącą się łagodnie kupkę, którą przeznaczałam sobie na deser. Dziw, że zgrzytaniem nie złamałam w szczęce co najmniej dwóch zębów.

Opatrzność zlitowała się nade mną, w kupce było barachło, podejrzałam, oczy miałam w tym momencie na długich szypułkach. Może i był rozczarowany, ale postarał się tego nie okazać.

– Teraz to już nie tak wyjdzie, jak kiedyś – powiadomił mnie drwiąco. – Różne rzeczy na własne oczy widzieć trzeba. Opowiadać, to nie dosyć.

Wytrząsnęłam odrobinę z siatki, spojrzałam, stwierdziłam, że nic tam nie ma, i odwróciłam się ku niemu. W niewyobrażalnie małym ułamku sekundy zdążyłam pomyśleć, że gdybym była jego żoną, do dziś dnia pozostałabym w nim zakochana, bo jaki był zapewne piękny w chwili ślubu, tak do tej pory pozostał, a ja też niewątpliwie straciłabym upodobania młodej dzieweczki i wolałabym mężczyznę od chłopca, że dosyć tego, do pioruna, pazurami wydrapię z niego sens tego głupiego gadania, i że w żadnym wypadku nie należy tego robić. Uświadomiwszy sobie tempo mojego myślenia, zastanowiłam się dalej nad szybkostrzelną bronią palną, ile też to pocisków na sekundę wyrzuca, przypomniałam sobie, że pepesza siedemdziesiąt dwa na minutę, ale to już przestarzałe, coś mi w umyśle przeskoczyło, wylągł się wniosek, że jednak muszę być nie całkiem normalna, i z nadludzkim wysiłkiem powstrzymałam wybuch śmiechu. Razem trwało to pełną sekundę.

– Proszę…? – spytałam niewinnie, nie kryjąc zdziwienia.

– Było przysłać takiego, co pytać potrafi – odparł na to, teraz, dla odmiany, wzgardliwie. – Ten pierwszy był najlepszy, wieczne mu odpoczywanie…

Odwrócił się nagle i odszedł. Udał się dokładnie tam, gdzie się właśnie wybierałam. Stałam przez chwilę, patrząc za nim i rozmyślając, czego by mu życzyć. Nie utopienia, bo od zwłok niczego się w życiu nie dowiem, ale może złamania nogi…?

– Kociu – powiedziałam słodko i łagodnie, wyczekawszy wieczorem, kiedy wróci do swojego pokoju, i złapawszy go na korytarzu. – Wejdź ty do mnie na chwilę, bo coś mi nie gra.

– Co jest? – zaciekawił się Kocio, spełniwszy moje życzenie. – W czym dzieło?

– Terliczak – odparłam posępnie, bez żadnego kręcenia. – Tyś musiał mu jakieś pytania zadawać. Pamiętasz jakie?

– Pi razy oko. A co…?

– A to… – zatrzymałam się na moment, niepewna, czy wyjawianie nadmiaru tajemnic nie okaże się w ostatecznym efekcie szkodliwe, natychmiast jednak zbuntowana. Dla kogo szkodliwe, dla mnie…? Żadnych zbrodni nie popełniałam, a mordercom niech zaszkodzi, proszę bardzo! – A to, że ten podlec był świadkiem morderstwa, prawdopodobnie widział prawie wszystko, a w to „prawie” mnie wplątał w swoim zwyrodniałym umyśle. Co wykombinował, pojęcia nie mam, ale że coś głupiego, to pewne. Tyś mu pytaniami żeru dorzucił, coś ty od niego chciał się dowiedzieć, na litość boską?!

Kocio, odrobinę zaskoczony, zachował jednak spokój.

– O bursztynie z nim rozmawiałem. A pytałem…? Oczywiście, o jakieś okazy ekstra, duże bryły… Ogólnie ci powiem, żeby już z tym był spokój. Mnie interesują dwa rodzaje, bardzo duże bryły do cięcia… Wiesz, że ciąć trzeba…?

Kiwnęłam głową wbrew sobie.

– …albo mniejsze kawałki, interesujące, z muchami w środku. Z chmurką, trawką i tak dalej. Mam ci tłumaczyć…? Bańki powietrzne, płaszczyzny łamiące światło i tym podobne. O to go pytałem, czy sam nie ma, czy wie, kto ma. Po to, do cholery, w ogóle tu przyjechałem!

Wsparłam na stole dwie pięści, jedną nad drugą, i brodę na nich. Kocio obejrzał się i rozlał piwo do wściekle drogich kieliszków Jadwigi, bo o szklankach uparcie zapominałam. Rozumiałam już prawie wszystko. Zadawał mu pytania pozornie niewinne, ale wszystkie zmierzały do złotej muchy…

Terliczak ujrzał w tym dalszy ciąg okropnej afery sprzed lat. Co, do tysiąca zasmołowanych szatanów, mógł wtedy zrobić słodki piesek…?!!!

– Złota mucha – powiedziałam trochę niewyraźnie.

Kociowi ręka drgnęła i piana z piwa kapnęła do popielniczki.

– Co…?

– Nic. Rybka może…?

Przyjrzał mi się z nadzwyczajnym zainteresowaniem.

– Przecież nie jesteś pijana? Tu się nie używa alkoholu, nie w tym domu, a knajpy nie widziałem. O co biega?

Milczałam, wciąż niepewna, czy mu wszystko powiedzieć. Przez chwilę czekał cierpliwie, po czym podjął:

– Zaczęłaś mówić jakieś dziwne rzeczy. Ktoś kogoś rzeczywiście zamordował czy też używasz krew w żyłach mrożących przenośni? Może ja tu bezwiednie robię za nosorożca w porcelanie? Co ty masz z tym wspólnego?

– De facto nic, a pozornie, zdaje się, wszystko. Z tym że nie wiem, co to jest, to wszystko. Terliczak wie więcej, ale chyba też nie wszystko.

– Powiedz to jakoś porządnie – poprosił po chwili zastanowienia. – Po cholerę ja się mam głupio narażać? Co mają do tego złota mucha i rybka?

– Bursztyny. Czy ja wiem… Dowód rzeczowy. To cały kryminał, bo tak mi jeszcze przychodzi do głowy… Mam myśl, ale może głupią. Jest tam jeszcze na dole Waldemar czy już poszedł spać?

– O ile wiem, wypłynął na morze.

– Szkoda. Nie, przeciwnie, bardzo dobrze, łosoś będzie. No nic, zapytam go, jak wróci…

– Albo ja jestem debil totalny, albo ty mówisz jakoś dziwnie, bo nic nie rozumiem – rzekł po następnej dłuższej chwili mojego milczenia. – Czy to ma być jasna i szczegółowa relacja?

Zdecydowałam się wreszcie.

– No dobrze, powiem ci w skrócie. Siedemnaście lat temu takich dwoje wyciągnęło z morza jednym kopem pięćdziesiąt kilo bursztynu, w tym niezwykłe okazy. Tej samej nocy znikli razem ze swoim łupem. W sześć lat później znaleziono ich zwłoki w tym pierwszym dziczym dole, przy okazji wierceń geologicznych. Śledztwo nic nie dało. Oglądało tę zbrodnię parę osób, nie licząc sprawców, o trzech wiem na pewno, ale wszyscy wody do pyska nabrali…

– A bursztyn?

– Bursztynu nie znaleziono, znikł poniekąd trwale. Tego samego roku, mam na myśli odkrycie zwłok, utopił się jeden rybak i nie jest pewne, czy ktoś mu w tym nie pomógł. Jeden z tych oglądających świadków już nie żyje, umarł śmiercią podejrzaną w trzy lata po pierwszej zbrodni. Bursztyn natomiast pojawił się w Warszawie i znam takich, co go widzieli…

– W Warszawie pojawia się dużo bursztynu. Skąd wiadomo, że to ten sam?

– Okazy były znaczne i na pewno unikaty. Trzy sztuki szczególnie. Mucha, rybka i chmurka. Jeśli wszystkie trzy znalazły się w jednym ręku, musiały pochodzić z tamtego połowu i ta ręka powinna o tym dużo wiedzieć…

– Złota mucha…?

– No właśnie.

– I rozumiem, że jednym z oglądaczy był ten cały Terliczak?

– Tak wygląda.

– A pozostali?

– Drugim był mój ówczesny mąż, obecnie nieboszczyk.

– I od niego to wszystko wiesz?

– Przeciwnie. Od niego nie usłyszałam nic, bo zaraz potem rozwiedliśmy się wśród objawów wzajemnej niechęci. Nie do rozmów nam było. Potem umarł, więc tym bardziej źródła wiedzy stanowić nie mógł.

– A teraz?

– Co teraz? Masz na myśli seans spirytystyczny?

– Nie, pytam, czy teraz masz jakiegoś męża.

– Nie wiem. Zdaje się, że nie. Nawet chyba na pewno nie. Ten ostatni, którego już nie mam, mógłby może coś powiedzieć, ale że on gęby nie otworzy, to pewne. Zganił mnie za ciekawość.

– A trzeci? Wspominałaś o trzech świadkach.

– Trzeci był Waldemar, który powiedział wszystko. Był, patrzył, ale nikogo nie rozpoznał. Z wyjątkiem mojego męża. Jego owszem.

– Czekaj. A Terliczak twojego męża widział?

– Z całą pewnością. Natomiast mógł nie widzieć Waldemara.

– W takim razie już rozumiem te jego głupie uwagi. On myśli, że ty wiesz wszystko i trzymasz rękę na pulsie. Nie wiem tylko, gdzie ten puls i na czym polega.

– Tego to i ja nie wiem. Ale mogę cię pocieszyć, że uważa cię za mojego… gacha zapewne… nasłanego przeze mnie, żeby go wydoił.

– Myśl ma niegłupią, nie miałbym nic przeciwko…

– Kociu, mnie się zdawało, że rozmawiamy poważnie!

– Jak cholera. Zgoła grobowo. Temat nawet pasuje… Czekaj, powiedziałaś, że masz jakąś myśl…?

Tyle mówiłam, mogłam powiedzieć i resztę.

– Tak. Wdowa-drapak po tym utopionym Florianie. Ciekawa jestem, co się z nią dzieje i czy znalazła swoje pieniądze. Zapomniałam o niej trochę, bo prawie od pierwszej chwili po moim przyjeździe pokazał się bursztyn i byłam zajęta. Ale coś tam było nie tak i teraz właśnie zaczęłam się zastanawiać, czy jedno z drugim nie miało jakiegoś związku. Nic nie wymyślę sama z siebie i muszę poczekać do jutra. Waldemar może coś wie.

Teraz Kocio zamilkł na dłuższą chwilę. Zapalił papierosa, rozlał do kieliszków resztę piwa i chyba również podjął decyzję.

– No dobrze, powiem ci prawdę. Ja o bursztynie ze złotą muchą słyszałem. Krążą o nim wieści, że jest podejrzanego pochodzenia, i widzę, że słusznie. Przyjechałem tu dla zakupów, to fakt, ale przy okazji chciałem dotrzeć do źródła.

– No to właściwie już dotarłeś.

– I zakupów dokonałem. Kiedy wracasz do Warszawy?

– Nie wiem. Jak bursztyn przestanie lecieć. Lada chwila.

– Jutro on będzie?

Posłuchałam uważnie. Nic nie wyło, panowała cisza.

– Przeoczyłam prognozę pogody. Ale jeśli nad ranem nie powieje, jest szansa. A, prawda! Waldemar wypłynął, on słuchał prognozy dla rybaków, znaczy sztormu nie będzie. Bursztyn może podejść.

– Taką siatkę dałoby się skombinować? Ten Waldemar ma może coś zapasowego?

– Widzę, że nareszcie poszedłeś po rozum do głowy…

– A dlaczego nie? Co mi szkodzi spróbować…?

Rzeczywiście, nic nie szkodziło, a bursztyn podszedł. Nie była to upojna obfitość, resztki złoża leciały, coś niecoś jednak można było uzbierać. Kocio okazał się operatywny, od Waldemara pożyczył starą siatkę, od kogoś innego długie gumiaki, i wydłubał sobie z morza pół kilo rozmaitości, z których był bardzo zadowolony.

Waldemara niełatwo było złapać, bo miał pełne ręce roboty. Dwieście kilo łososia zostawił żonie i popędził z powrotem na plażę, kiedy zaś przed wieczorem wróciłam do domu, okazało się, że jest na Zalewie. Przypłynął już w ciemnościach, postawiwszy siatki na śledzia, po czym od razu poszedł spać, w planach znów mając łososia przed świtem. – Trzeba korzystać, bo zapowiadają zmianę pogody – powiedziała z westchnieniem Jadwiga. – Schudnie mi na wiór, bo prawie nic zjeść nie zdążył. Ale co złapie teraz, to nasze, a potem nie wiadomo jak będzie. Węgorz się pokazał, chce pani? Będę wędzić jutro.

Pewnie, że chciałam. Usiadłam nad gorącym sandaczem i pomyślałam, że nie ma siły, Waldemara dopadnę dopiero, jak nastąpi ta zmiana pogody. Prawdopodobnie wtedy zastopuje się wszystko, i ryby, i bursztyn.

– Nie wie pani przypadkiem, co się dzieje z wdową po tym Florianie, co się utopił dziesięć lat temu? – spytałam dość beznadziejnie. – Z tą co twierdziła, że ją okradli, a potem się wyparła?

– O, jej tu już dawno nie ma – odparła Jadwiga bez wahania. – Sprzedała dom i wyniosła się do Elbląga. Możliwe, że ją naprawdę okradli, bo jakoś nie bardzo się wzbogaciła, a ten Florian przecież miał pieniądze.

To mnie zainteresowało porządnie. Nieboszczyk Florian miał pieniądze z pewnością, jeśli nie posiadał ich w chwili śmierci i jeśli nie został okradziony, musiał je na coś wydać. Na cóż, na Boga, takiego mógł je wydać, czego nie dało się zauważyć? Może ta wdowa mieszka we własnym pałacu? Pożałowałam z serca, że Jadwiga nie należy do namiętnych plotkarek, wiedziałaby wszystko!

Wdowa w Elblągu mieszkała w zwyczajnym, małym mieszkaniu i żyła skromnie, tyle że trochę utyła, co by świadczyło o rzetelnym skąpstwie Floriana. Tę informację Jadwiga posiadała wyłącznie dzięki temu, że blisko wdowy mieszkała jej siostra, stąd pochodząca, a zatem wdowie znajoma. Widywały się.

– Dziwna to jest w ogóle historia – powiedziała, siadając przy stole z herbatą. – Mnie to nie obchodzi, dość mam zajęcia i bez cudzych kłopotów, ale zdaje się, że raz się Florianowa mojej siostrze zwierzała. Coś mówiła, że przez całe życie Florian te pieniądze ścibolił, a przed śmiercią stracił. No, niezupełnie przed śmiercią, jakoś trochę wcześniej. Nie wiem, nie pamiętam, w jakiś interes się wdał, komuś za coś zapłacił, pożyczył może… Chyba pożyczył…? Nie wiadomo komu. Przepadły na zawsze. Siostra mi to powtarzała, bo się przejęła, nie wiem dlaczego, i nawet słuchałam, ale już zdążyłam zapomnieć.

– Szkoda.

– Zrobić pani herbaty?

– Dziękuję, sama zrobię, niech pani siedzi przez chwilę spokojnie. Jeśli tu, w Piaskach, nikt żadnego interesu nie robił, to musiał pożyczyć komuś obcemu, nie stąd.

– Było w tamtych czasach jakieś gadanie o spółce z Niemcami, pamięta pani może? Na przetwórstwo rybne. Całego śledzia od nas brali. Waldek coś mówił, że można by w to wejść razem z nimi tak po cichu, ale ja nie chciałam. Może Florian na to poszedł, bo on był naprawdę chciwy…

Zwątpiłam, czy od Waldemara dowiem się więcej. Wnioskując z przepadku całego prawie mienia, wdowa po Florianie też więcej nie wiedziała. Uparty musiał być ten Florian i w ogóle sobek.

– A, właśnie! – przypomniałam sobie nagle drugą sprawę. – Już dawno miałam panią zapytać i nie było kiedy. Kto tam teraz mieszka, w tym domu naprzeciwko? Ci sami ludzie, co kiedyś mieli szopę?

– A skąd – odparła Jadwiga obojętnie. – Oni już dawno znikli. Chyba sprzedali plac jakiejś swojej rodzinie, ale nie jestem pewna. Tyle wiem, co z plotek.

– Ale może kogoś tam pani widuje?

– Jakim sposobem? Nawet nie mam okna od tamtej strony, sama pani wie. Chyba że na werandzie jestem albo w garażu, ale czy ja wtedy mam czas patrzeć?

Prawie straciłam nadzieję na jakiekolwiek informacje o aktualnych mieszkańcach nietypowej willi. Jadwiga rzeczywiście urzędowała głównie po wewnętrznej stronie domu, gdzie miała zajęć powyżej uszu. Na werandzie bywała w lecie, przy wydawaniu posiłków wczasowiczom, co nie sprzyjało kontemplacji widoków, w garażu zaś, od początku użytkowanym jako sieciarnia, czyściła całe tony ryb, przeważnie odwrócona tyłem do drogi. Co ona miała widzieć tyłem…?

– Plotki też cenne – zauważyłam z westchnieniem.

– Z plotek wynika, że nie wiadomo w ogóle czyje to jest. Takie mam wrażenie, że tam się coraz to ktoś inny pokazuje, pewnie jakieś rodziny albo znajomi na urlopy przyjeżdżają. Ostatnio chyba przyjechała kobieta… no, młoda. Dorosła dziewczyna. Dziwna trochę… o, to właśnie plotki, w sklepie słyszałam, z nikim nie rozmawia, nikt nie wie, kto to jest i… wie pani co… może to głupie…

Zamilkła, patrząc w okno, za którym cztery koty z zaciekłością wydłubywały szczątki ryb ze skłębionej w ogródku sieci. Zamyśliła się i ożywiła.

– Wie pani, że to śmieszne. Jak wracałam ze sklepu, ona, to była chyba ta dziewczyna, bo przecież wszystkich tu znam… szła naprzeciwko mnie i nagle jakby się schowała. Ukryła. Skoczyła na tę skarpę do lasu, jakby ją co ugryzło.

Aż się zdziwiłam, mnie się tak przestraszyła czy co? Obejrzałam się, za mną szło trzech rybaków, zwyczajni ludzie… Mogła skręcić sama z siebie, bo chciała, ale tak jakoś śmiesznie wyszło…

– A kto za panią szedł?

– Młody Rostek, zna go pani, syn starej Kostkowej, z tego domu za moim szwagrem. Lulek, też go pani chyba zna…? I Terliczak. Nikt więcej.

Zainteresowałam się równie gwałtownie, jak irracjonalnie. Co mnie właściwie obchodziła dziewczyna z domu naprzeciwko? A jednak obchodziła mnie, diabli wiedzą czemu, może dlatego, że wywęszyłam w niej jednostkę, wystraszoną dzikiem. Też właściwie bez powodu, dzika w lesie przestraszyć się może każdy, w dzieciństwie czytałam historię o dziewczynie, która pół dnia przesiedziała w sadzie na starej gruszy, ponieważ pod nią żerował zwyczajny domowy prosiak, tyle że czarny. Ta jednakże miała twarz…

– Ciekawe – mruknęłam. – Pani Jadwigo, ja żaden sfinks nie jestem i być nie zamierzam. Tak mi się widzi, że tę dziewczynę spotkałam w lesie i zamajaczyła mi w pamięci, czy ja jej przypadkiem nie znam…? Nie wie pani, jak ona się nazywa?

– Wiem – powiedziała Jadwiga, zaskakując mnie straszliwie. – To też w sklepie. Listonosz był. Wszystko działo się razem, spytał o nią, powiedział, że przed chwilą ją widział, a musi być ona, bo resztę ludzi zna… panią też… Tak mu się wydawało, że wchodziła, ale zmitrężył chwilę u tych Łojków obok… No i myślał, że jest, spytał o nią, Maria Piotrowska.

– Zaraz – przerwałam stanowczo. – Zróbmy harmonogram…

Jadwiga spojrzała na mnie jakoś dziwnie i sięgnęła po papierosa.

– Na co to pani?

– Dla świętego spokoju. Wiecznie się po mnie plączą jakieś zagadki i tajemnice, klątwa pewnie, więc ile mogę, rozwiązuję, bo to wariactwa można dostać. Na plaster mi jeszcze dziewczyna? Jak ją zobaczyłam, pomyślałam, że to obsesja, wszystkich znam, z czymś mi się jej twarz kojarzy i proszę bardzo, niech pani sama spróbuje, taka rzecz człowiekowi sen z oczu spędza. A jeszcze do tego ten dom…

W tym miejscu Jadwiga kiwnęła głową z pełnym zrozumieniem. Nie musiałyśmy sobie wyjaśniać, jakie walory przedstawia sobą akurat ten dom.

– Mógł ją listonosz naprawdę widzieć?

– Mógł. Jak weszłam do sklepu, to już była i zaraz wyszła. Ja rozumiem, co pani ma na myśli. Poszła do siebie, tu naprzeciwko, zakupy pewnie zaniosła, zaraz wyszła i ja ją spotkałam. No, zobaczyłam. Listonosz przyszedł tuż przed moim wyjściem i pytał, czy nie ma Marii Piotrowskiej, bo dopiero co wchodziła. Pod siedemnastym mieszka, no to przecież tutaj… Dlatego uważam, że to ona.

– Żadnej Marii Piotrowskiej nie znam – stwierdziłam po dłuższym zastanowieniu. – Może naprawdę popadłam w paranoję. No nic, może ją spotkam i przycisnę, bo mnie to wszystko denerwuje…

Ujrzałam cholerną dziewczynę ponownie tylko dzięki temu, że wyszłam wyjątkowo późno, koło dziewiątej, a nie o świcie. Zaspałam, najzwyczajniej w świecie, ostatecznie nie wychowałam się wśród kur i krów, jedno trzeba karmić, a drugie doić, i wstawanie o wschodzie słońca niedostatecznie weszło mi w nałóg. Znajdowałam się na ścieżce tuż nad willą, kiedy też wyszła. Zrobiła dziwną rzecz.

Widziałam to jak na filmie, specjalnie się zatrzymałam. Zamknęła drzwi, odwróciła się i znieruchomiała, wpatrzona w drogę przed sobą. Po czym spokojnie przeszła za dom, gdzie nie było jej już z drogi widać, ostrożnie wyjrzała zza węgła i skoczyła w las, wdrapując się po skarpie. Popatrzyłam w kierunku jej spojrzenia, bezlistne drzewa stwarzały możliwości, wytężyłam wzrok i ujrzałam Terliczaka, gapiącego się na nią z drogi, tuż obok domu Waldemara. Zdziwiłam się, pomyślałam, że ten cholerny Terliczak wszędzie się plącze, ucieszyłam się, że jest tutaj, a nie na plaży, gdzie patrzyłby mi w zęby, obejrzałam się na dziewczynę i już jej nie dostrzegłam. Znikła w gąszczu.

Owszem, mogę się przyznać. Pozazdrościłam jej kondycji. Osiemnaście lat temu też potrafiłabym się przedrzeć przez rozmaite wądoły w rekordowym tempie, teraz wyszłoby mi to już znacznie gorzej, ale było to doznanie czysto osobiste, uczuciowe niejako, nie tykające umysłu. Zdusiłam je. Ruszyłam dalej ścieżką, o ile można to było nazwać ścieżką, z pewnością przejście nie dla paralityków, po czym, na górze, dostrzegłam ją jeszcze na alejce dalej na prawo. Nie szła ku plaży, pchała się w las. Maniaczka jakaś leśna czy co…?

Nie pchałam się za nią.

Nazajutrz zorientowałam się, że wyjechała. Ktoś chyba nawet powiedział, że widział ją w autobusie z bagażami, poza tym dom był ciemny, zamknięty, jakoś wykluczał obecność ludzkiej istoty. Przepadła dla mnie. Chętnie bym jej poszukała, bodaj nawet bez racjonalnych powodów, gdyby nie to, że Piotrowskich istniała w tym kraju przerażająca ilość i raczej nie miałam szans. Postarałam się dać jej spokój i wyrzuciłam ją z pamięci.

Prognozy pogody okazały się trafne, wiatr wzmógł się nagle i kolejnego dnia koło południa można już było obejrzeć niezły sztorm. Ze zdjęciem siatek Waldemar zdążył w ostatniej chwili. Odczekałam jeszcze dwa dni, z nadzieją, że ucichnie i resztę śmieci wyrzuci, ale nie zanosiło się na to, sztorm miał potrwać cały tydzień. Ponadto kończył się zimny kwiecień i zbliżał ciepły maj. Czas było wracać do domu.

Kocio odjechał dzień wcześniej. Aczkolwiek mijaliśmy się raczej, to jednak ze zdziwieniem stwierdziłam, że zdążyłam się chyba trochę do niego przyzwyczaić…


* * *

Orzesznika w domu nie było, co stwierdziłam od razu po przyjeździe. Ze słuchawką przy uchu oglądałam sobie przez okno prawie cały front jego willi, w której, mimo zmroku, nie zapalało się żadne światło. Nie przyszło mi wcześniej do głowy zapytać kogokolwiek o jego rodzinę, ma jakąś żonę i dzieci czy też egzystuje samotnie, poza tym w takim dużym budynku powinna działać gosposia, nie wiedziałam zatem, jak tę pustkę traktować.

O co mi chodziło dokładnie, sama nie miałam pojęcia. Niewątpliwie w jakimś stopniu o złotą muchę, ale oprócz tego czułam lekki niepokój, spowodowany przez Terliczaka. Plotki, ludzkie gadanie i głupie podejrzenia to gorsze niż dżuma, a ten szakal wstrętny uparcie wplątywał mnie w zbrodnię. Dojdzie w końcu do tego, że ktoś w to uwierzy… Uparłam się rozwikłać chociaż trochę.

Zadzwoniłam do Tosi i Henryczka. Owszem, zdaniem Henryczka, Orzesznik miał żonę i córkę, córka nie wyszła chyba jeszcze z wieku szkolnego, wobec czego o tej porze roku ktoś tam powinien być. Jeśli nie ma, on nic na to nie może poradzić.

Zadzwoniłam do Ani, zastałam ją i umówiłam się na rozmowę osobistą, na jutrzejsze popołudnie. Wydawało mi się, że tak podejrzanych spraw, jak działalność i nagłe zejście słodkiego pieska, nie należy omawiać przez telefon.

Wreszcie zważyłam przywieziony bursztyn. Miałam jedenaście i pół kilo!

Nazajutrz o poranku nie wytrzymałam. Przyzwyczajona jeszcze w pewnym stopniu do tych nadmorskich wschodów słońca, o nieludzkiej godzinie, siódmej rano, w upojeniu i z dreszczem szczęścia, wyciągnęłam swojego mini-crafta. Wetknęłam do niego byle którą końcówkę, skośnie żłobkowaną, z dzióbkiem. Wybrałam średni bursztynek, skąpiąc sobie na razie tych największych, wzięłam głęboki oddech i prztyknęłam maszynerią.

No i tak się zaczęło szaleństwo…

Na spotkanie z Anią zdążyłam tylko dzięki temu, że od przecudownego zajęcia pół godziny wcześniej oderwał mnie telefon. Dzwonił Kocio.

– A, już jesteś – powiedział, uradowany. – Tak myślałem, bo pogoda pokazuje wiatry. Już się połapałem mniej więcej w tych prawidłach bursztynowych.

– Niby jestem, ale jakby mnie nie było – przyznałam się od razu. – Obawiam się, że nie istnieję dla świata.

– Bo co się stało?

– Nic. Zaczęłam czyścić bursztyn. Mini-craftem i frezami.

– Nie szmerglem…?

– Szmergiel mi nie leży. Frezami świetnie idzie. Robię już… czekaj, który…? Czterdziesty szósty… – rozejrzałam się dookoła siebie i omal mnie nie zatchnęło. – Rany boskie…!

– Co się, do diabła, znowu stało? – zaniepokoił się Kocio.

– Nic. Dopiero teraz zobaczyłam, co się tu dzieje…

– A ty to robisz w mieszkaniu?

– No a gdzie miałabym robić…?

– Wiesz, że ogłuszyłaś mnie. Słuchaj, ja to chcę zobaczyć! Wpadnę do ciebie, pozwolisz? Czekaj, teraz jest wpół do piątej…

– Co…?! – wrzasnęłam ze zgrozą.

– Wpół do piątej. Za minutę. A co…?

– Jezus Mario! Muszę natychmiast wyjść! Nie, zaraz, muszę się ubrać! Nie, o Boże, umyć chyba… Dobrze, wpadnij o ósmej, do ósmej już wrócę!

Rzuciłam słuchawkę, musiałam jeszcze porozłączać i trochę oczyścić całe ustrojstwo, pamiętna niegdysiejszego zaklinowania. Popędziłam do łazienki, spojrzałam w lustro i prawie mnie zatchnęło.

Czegoś takiego na sobie nie widziałam dotychczas nigdy. Wszystko, włosy, brwi, rzęsy, twarz i gors, miałam na grubo upudrowane bursztynowym pyłem. Wyglądałam jak lekko żółtawy upiór. Spodziewałam się już rażącego widoku, obejrzawszy warsztat pracy, ponieważ całe moje otoczenie, stolik, firanki, kwiatki, książki, a także herbata w szklance, pokryte było grubą warstwą owego pyłu, ale rzeczywistość przeszła moje oczekiwania. Nie byłam pewna, czy zdołam się umyć wodą i mydłem, błysnęła mi myśl o maśle, nie wysmaruję się przecież teraz masłem, poza tym masło działa na smołę, na żywicę chyba terpentyna…? Nie mam luzem terpentyny, zawiera ją pasta do podłogi, mam się wymazać pastą do podłogi…?

Machnęłam ręką na wątpliwości, ryzyk-fizyk, twarz i szyję umyłam zwyczajnie, włosy spróbowałam wyczesać szczotką, zeszło wszystko, możliwe, że niedokładnie, ale przynajmniej przestało być widoczne. Na myśl, że niszczyłam stary szlafrok, a nie którąś kieckę, doznałam nawet ulgi.

Na spotkanie z Anią w kawiarni na Rozdrożu przyjechałam punktualnie. Jeszcze chichotałam, wspominając własne dzieło, i Ania trochę się zdziwiła.

– Odniosłam wrażenie, że chciałaś rozmawiać o śmierci Kajtka? Niemożliwe, żeby to cię tak śmieszyło! Musiało ci się coś przytrafić?

– Owszem, wdałam się w pracę szlifierską…

Zrelacjonowałam jej w skrócie moje ostatnie sukcesy i próby. Ania kochała bursztyn, zainteresowała się tak, że dopiero po dwudziestu minutach mogłyśmy przystąpić do zasadniczego tematu.

– Kiedy mi mówiłaś, że on umarł, o tym wszystkim nie miałam jeszcze najmniejszego pojęcia – powiedziałam, kończąc sensacyjną opowieść, której słuchała prawie z wypiekami na twarzy. – A teraz, sama rozumiesz, chcę dojść jakoś, co się wtedy naprawdę działo. I jedyna osoba, jaka mi przychodzi do głowy, to jest jego żona. Ty ją znasz przecież?

– Wiesz, że to jest wstrząsające – powiedziała Ania. – Znam ją, owszem, ale to nie jest moja przyjaciółka.

– A co to w ogóle za rodzaj facetki?

Ania milczała przez chwilę, porządkując zapewne wrażenia, którymi ją uszczęśliwiłam.

– Chyba nie będę powściągliwa – zdecydowała się nagle. – Otóż powiem ci: ona pasuje do tego wszystkiego.

– Rozumiem, że już masz jakieś własne wnioski?

– A ty nie? Nie wierzę. Znałaś go przecież doskonale. To nagłe bogactwo należało do niego, nie do niej. Jeśli tam był, sam nikogo nie mordował i sam nie kradł, a za to wszystko widział, w grę może wchodzić tylko jedno. Szantaż.

Odetchnęłam potężnie i z wielką ulgą. Nareszcie się wyklarowało!

– Cieszę się bardzo, że to ty wymówiłaś to słowo, a nie ja. Usiłowałam nie szkalować go pośmiertnie, chociaż pchało mi się natrętnie właśnie coś takiego. Pytanie, kogo szantażował.

– Morderców oczywiście. Wnioskuję z tego, co mi powiedziałaś, mam nadzieję, że mówiłaś porządnie i ściśle. Jeśli naprawdę nie znaleziono tam wtedy żadnych śladów wleczenia zwłok, morderców musiało być co najmniej dwóch. Poza tym, w grę wchodzi ten, jak mu tam, ten piękny…

– Terliczak.

– Terliczak. Jeśli tak wyraźnie okazuje niechęć, jakiejś krzywdy zapewne doznał. Nie sądzę, żeby też był szantażowany, bo teraz by się raczej cieszył i milczał, ale coś musiał stracić bezpowrotnie i już nie odzyska. Tak mi się to układa. Kajtek ich widział, znał albo wyśledził. Nasuwa mi się myśl o tym utopionym skąpcu, którego pieniądze znikły, logiczny wniosek, płacił szantażyście, a zatem był zamieszany w zbrodnię.

– Myślisz, że ci sami mordowali i ci sami zabrali bursztyn?

– Uważam, że tak. Ale, na ile się orientuję, ty to wiesz lepiej, ktoś inny go wywiózł, bo żaden z nich nie przyjechał z nim do Warszawy. Tę złotą muchę widziano w Warszawie. Zgadza się?

– Całkowicie.

– Może nawet namówił ich do tego ten kupiec bursztynowy, może sam brał udział i tylko Kajtek go nie wypatrzył…

– A za to pozbawił ich łupu – zauważyłam w zamyśleniu, bo oczyma i uszami duszy widziałam i słyszałam Terliczaka, jakby stał mi nad głową. – Za zbrodnię konsekwencji nie ponieśli, ale nic na niej nie zarobili, przeciwnie, musieli płacić i płacić… Aż go w końcu otruli, zapewne przez posły…

– Przez wmieszanego kupca – skorygowała Ania i wypiła resztkę swojej herbaty.

Przeraziłam się, że zaraz powie coś o braku czasu i zechce zakończyć spotkanie, i zaproponowałam czym prędzej cokolwiek innego. Kawę, sok owocowy, wino, koniak… Ania po namyśle zaaprobowała kawę i koniak, uznawszy, iż tak wstrząsający temat wymaga czegoś wyjątkowego.

– To nadzwyczajne, jak się nam wszystko w tej rozmowie układa – powiedziałam z podziwem. – Porządkujesz wydarzenia!

– Zapomniałaś chyba, że to jest mój zawód – odparła Ania spokojnie. – Główne moje lektury składają się z akt sądowych i dochodzeniowych. Muszę logicznie myśleć, choćbym nawet nie chciała. Wolałabym tych ludzi obejrzeć i przepytać bezpośrednio… Oczywiście jest to czysta teoria, bo nie mamy żadnych materiałów dowodowych.

Istotnie, zupełnie wyleciało mi z głowy, że rozmawiam z sędzią. Karniakiem w dodatku.

– Szczerze mówiąc, ta dodatkowa korzyść z ciebie nawet mi na myśl nie przyszła – wyznałam ze skruchą. – Miałam tylko nadzieję na drugą żonę Kajtusia. Bo teraz już wyraźnie widać, że on własną śmiercią zginąć nie miał prawa…

– Czekaj, niech pomyślę – przerwała mi Ania i zapatrzyła się w okno. Miała na co, na Rozdrożu kłębił się okropny korek. – To już tyle lat…

– Czternaście.

– Tak? Możliwe. O ile pamiętam, dochodzenia nie było. Istniały wątpliwości, ale medycyna dopuściła w końcu śmierć naturalną. A tak naprawdę, to trudności wyłoniły się od razu, Idusia mdlała…

– Jaka Idusia?

– Druga żona. Nikt nie wiedział, z kim on się spotkał, motywy żadne, bo pieniądze wciąż prawnie należały do niej, gacha nie miała, szalała za Kajtusiem, roboty mieliby z tym powyżej głowy, a tylko w angielskich powieściach kryminalnych dociekliwy pan śledczy dla własnej satysfakcji wysila się pozornie bez powodu. U nas nie wykryte sprawy kalały statystykę, zatem nie było sprawy.

– I teraz, po tylu latach, tylko jedna Idusia może coś pamiętać i puścić farbę.

– Jeśli ma rozum, odczeka jeszcze sześć. Po dwudziestu latach następuje przedawnienie i jeśli nawet jej pieniądze pochodziły ze zbrodniczego przestępstwa, nikt jej ich nie odbierze. Zresztą, przypuszczam, że już je wydała.

– A nie ona popełniła przestępstwo i może przysięgać na wszystkie świętości, że o niczym nie miała pojęcia…

– Wtedy by jej to nie pomogło. Teraz, może masz rację, może jej się coś wyrwie… Dużo byłoby pytań. Z kim się spotykał, kto u nich bywał, telefony, wszystko o pieniądzach, co mówił, czy się czegoś bał i tak dalej. Jaki tryb życia prowadził, wyjeżdżał może… Czekaj! – zreflektowała się nagle. – Przecież ja wiem, jaki on tryb życia prowadził, grywaliśmy w brydża! Musiałabym sama siebie przesłuchiwać. No oczywiście, teraz już dokładnie nie pamiętam, ale wiem, że sam, bez Idusi, wyjechał jeden raz. Ileż w ogóle to małżeństwo trwało, niecałe dwa lata! A raz usłyszałam rozmowę, dzwonił… To znaczy nie wiem, czy on dzwonił, czy dzwoniono do niego, to było u nich, wyszłam z łazienki, zorientowałam się, że wisi na słuchawce tuż przy drzwiach gabinetu, nie chciałam przeszkadzać, więc cicho zamknęłam drzwi i cicho przeszłam, mieli wszędzie dywany. Powiedział: „Miło mi pana słyszeć”, kąśliwie dosyć, potem: „Co pan powie!”, takim tonem, że człowieka skręca od razu, potem: „To pech. Czekam do niedzieli wieczorem, w poniedziałek jest dzień pracy”. I tyle.

– Szantażu to nie wyklucza – zauważyłam niepewnie.

– Ale i nie potwierdza. Chociaż brzmiało to bardzo jadowicie.

– Czeka do niedzieli, a w poniedziałek leci z donosem…

– Anonimowo. Bo inaczej odpowiadałby za ukrywanie przestępstwa.

– Jestem pewna, że łgarstwo na tym tle miał już doskonale obmyślone. Łgał koncertowo. Mógł się przesadnie rozbestwić i wreszcie stracili cierpliwość, bo wychodzi mi, że jeśli istotnie szantażował, to co najmniej dwóch, jeśli nie trzech.

– Nie wiem, jak do tego dopasować tych kupców i pośredników – powiedziała Ania z wahaniem. – Przecież wiesz, że ja tam czasem bywam, na tej Mierzei, w Krynicy Morskiej, tyle że w lecie. Sama mnie zachęciłaś. Zdołałam się zorientować, że ten bursztyn to jak ryby. Oni sami nigdzie z tym nie jeżdżą, kupcy przyjeżdżają do nich. I tu musiało być podobnie, zaraz, gdybym koniecznie musiała wytypować podejrzanego, wybrałabym tego Frania, który znikł. Ale z doświadczenia wątpię, czyby truł, przemytnicy nie lubią mokrej roboty, chyba tylko wyjątkowo…

– Kajtuś mógł się im przekształcić w zaporę nie do przebycia…

– Zleciliby to komuś. Chociaż, czekaj, czternaście lat temu jeszcze byli głupsi i mniej wyspecjalizowani. Któryś, jeden, załatwił to osobiście, może przypadkiem zdobył coś szkodliwego na wątrobę. I skorzystał z okazji.

Rozważałyśmy przez chwile tę kwestię. Zrozumiałam, że ze wszystkimi osobami, których tożsamość zdołałam odkryć, muszę porozmawiać, chociaż zapewne nic mi nie powiedzą. No, z jednym co najmniej…

– Złapię Idusię – zdecydowała się Ania. – Wymyślę jakiś pretekst, może brydż, ona gra. Zaciekawiło mnie to prywatnie, broń Boże nie zawodowo. Poza tym, przyznam ci się, chciałabym zobaczyć tę złotą muchę i mam wielką nadzieję, że ona jeszcze nie wyjechała za granicę… Czekaj, a co z tą dziewczyną?

– Z którą… a! – zawahałam się. – Nie wiem. Chyba nic. Ona tu w ogóle nie ma nic do rzeczy, tyle że mieszkała w tamtym domu. Powiedziałam ci o niej wyłącznie dla porządku. Albo może wepchnęła mi się na usta, bo wciąż mnie korci, że ją znam. Możemy ją na razie odstawić…

Kocio czekał na mnie przed domem w samochodzie. Wysiadł, kiedy nadjechałam.

– Kociu, bardzo cię przepraszam – zaczęłam zdyszanym głosem, aczkolwiek nawet trzech kroków nie przeleciałam na piechotę, całą trasę przejechawszy samochodem. – Wcale nie zaczynam tracić poczucia czasu, tylko zwyczajnie się w nim nie mieszczę. Nawet nie odwiozłam mojej przyjaciółki…

– Ty rzeczywiście z poczuciem czasu musisz być na bakier, skoro nie zauważyłaś, że przyjechałem wcześniej – przerwał mi Kocio z wyraźnym współczuciem. – Tak mi wypadło, pomyślałem, że spokojnie poczekam, bo za chwilę wrócisz, i okazuje się, że miałem rację. Nie posprzątałaś, mam nadzieję?

Przez chwilę nie wiedziałam, o czym mówi. Zatrzymałam się na pierwszym piętrze, odwróciłam i popatrzyłam na niego. Wyglądał nad wyraz interesująco, przystojny chłopak, pi razy oko w moim wieku, a przy tym trzymający się świetnie. Aż mi się przyjemnie zrobiło. Zaraz, co on ma na myśli…?

– A…! No coś ty! Wyleciałam z domu jak do pożaru…

Kocio też popatrzył na mnie jakimś zmąconym wzrokiem. Na pierwszym piętrze świeciła wyjątkowo silna żarówka, całą korespondencję, wyjętą za skrzynki listowej, zaczynałam tam zazwyczaj odczytywać. Zastanowiłam się pośpiesznie i marginesowo, co też mam na sobie, czy nie wybiegłam na przykład z włosami podwiązanymi sznurowadłem albo wymalowana na czerwono, ale nie, chyba nie, Ania zwróciłaby mi uwagę. Gdybym była młodsza i piękniejsza, uważałabym, że poraził go widok mojej urody, znienacka na tych schodach ujawnionej…

Weszłam do mieszkania i pokazałam mu pokój, silnie przyozdobiony pyłem bursztynowym. Wybuchnął śmiechem, pokiwał głową i złożył mi gratulacje, bo osiągniecie było duże.

– Otóż dlatego do szlifowania trzeba mieć osobne pomieszczenie. Sama widzisz. Ja bym się nie przejmował, ale moja była żona padłaby tu trupem. Mam nadzieję, że ty nie padniesz?

– O trupie mowy nie ma. Ale obawiam się, że kwiatkom to może zaszkodzić, więc obwieszę się foliowymi płachtami. Gdzieś je tu u góry zaczepię.

– Jeśli masz płachty w domu, mogę ci pomóc.

Przyjęłam jego pomoc bardzo chętnie, bo moje mieszkanie było wysokie. Z zapałem powyciągałam z szuflady wszystkie przezroczyste obrusy, jakieś opakowania po czymś, wielkie kawały rozmiarów prześcieradła, Kocio zaś zręcznie i bardzo rozsądnie wyprodukował coś w rodzaju klatki, w której tańczyć byłoby raczej trudno, a włazić do niej należało na czworakach, ale za to osłaniała ze wszystkich stron. Lampa, krzesło, stoliczek i pozostałe pomoce naukowe mieściły się w środku.

– Coś w tym chyba musi być, że rozmaite wizyty u mnie miewają przebieg nietypowy – powiedziałam smętnie, usuwając z klatki taśmę klejącą i szpilki krawieckie. – Kwiatki wstawię do wanny jutro, a firanki niech szlag trafi.

– Jakież cudowne słowa w ustach kobiety – pochwalił Kocio i odstawił drabinkę.

Dalszy ciąg wieczoru zbliżył się już do normalności. Posiadałam, na szczęście, drugi pokój, do którego pył bursztynowy nie dotarł, i tam udało mi się zmieścić na zawalonym papierami stole szklanki, kieliszki, piwo i butelkę wina.

– Kociu, mam na ciebie zakusy – powiadomiłam go. – Ponadto zapomniałam cię uprzedzić, że u mnie w domu na ogół nie ma nic do zjedzenia. Bardzo cię przepraszam.

– Nic nie szkodzi. Piękne kobiety nie muszą się pchać przez żołądek. Poza tym, ja też mam na ciebie zakusy, i to liczne.

– Muszą być istotnie potężne, skoro zaczynasz od komplementów jak salwa z katiuszy. Dam się na to narwać. Kto pierwszy ty czy ja?

– Nie, dlaczego? – powiedział Kocio z lekkim zakłopotaniem. – Podobałaś mi się cholernie od pierwszej chwili, już przy tym stole z gipsem. Nie miałem do ciebie doskoku, bo byłaś zajęta, ale, jak sama widzisz, zapomnienie nie wchodziło w rachubę.

– Nie to ładne, co ładne, tylko to, co się komu podoba – skomentowałam filozoficznie. – Wobec czego zacznę ja, bo widzę, że odbiegasz od tematu.

– Przeciwnie, próbuję się przybliżyć. Ty nie bądź taka cholernie koleżeńska…

Zasadniczo nie upierałam się zbytnio przy koleżeńskości, Kocio mi się podobał, ale chwilowo przepełniały mnie namiętności śledcze, bujnie rozkwitłe po rozmowie z Anią. Nie miałam głowy do romansów, wolałam najpierw załatwić interesy.

– Za momencik – powiedziałam grzecznie. – Słuchaj, czy ciebie poważnie ciekawi ta cała historia bursztynu ze złotą muchą?

– Masz wątpliwości? – zdziwił się Kocio. – Mówiłem przecież. Wiesz coś więcej na ten temat?

– Nie wiem. Możliwe, że coś się klaruje. Wiesz, gdzie mieszka Orzesznik?

Kocio nie wahał się ani sekundy.

– Tu – pokazał palcem w kierunku okna. – Prawie naprzeciwko ciebie. Już z nim rozmawiałaś?

– I po co ja się wygłupiałam po obcych ludziach i straszyłam biedną młodzież – powiedziałam z goryczą. – Gdybym wiedziała, że cię spotkam…!

I nagle doznałam olśnienia, jakby mi piorun strzelił za oknem.

– Jezus Mario! – wrzasnęłam, uszczęśliwiona. – Wiem!!!

Kocio się niemal przestraszył.

– Co wiesz? Co się stało?

– Wiem, skąd znam tę dziewczynę! Tę, co tam była przez ostatnie parę dni! Boże drogi, przecież to ona otworzyła mi drzwi, jak szukałam Orzesznika! Na Hożej! Młoda gówniara była wtedy, teraz jest starsza o dychę, czesała się na topielicę, a teraz normalnie, ale prawie się nie zmieniła. Nie poznała mnie, pewnie zmieniłam się bardziej…

– Czekajże – powstrzymał mnie zaskoczony Kocio. – O kim ty mówisz? Ta, co mieszkała naprzeciwko? Marysia Piotrowska…?

– Jak to? Znasz ją?

– Jasne. Prawie koleżanka po fachu, tyle że z młodszego pokolenia. Projektuje bardzo ciekawe oprawy biżuterii, ale zasadniczo trzyma się historii sztuki. Wyspecjalizowała się w bursztynie, ma swoją manię, stworzyć muzeum bursztynowe. Ona taka cicha woda, niby nic, a uparta jak stado osłów. Spotkałem ją tam, pogadaliśmy chwilę o niczym.

– Na jaki plaster ja się męczyłam i trułam Jadwidze? – powiedziałam z goryczą. – Mogłam potruć tobie. Ona się tam dziwnie zachowywała.

– Owszem – zgodził się Kocio po krótkim namyśle. – Też mi cię tak wydało. Zmieszała się jakoś na mój widok, pojęcia nie mam dlaczego, bo ogólnie jesteśmy w przyjaźni. I zmyła się szybciutko. To co z nią?

– Nic. Normalna rzecz, gryzła mnie, bo nie wiedziałam, skąd ją znam. Mogę się teraz uspokoić. Wracajmy do tematu, o coś pytałeś…? A, już wiem. No więc nie rozmawiałam z Orzesznikiem, bo go nie ma w domu. Ale zamierzam.

– O co go chcesz zapytać?

– Skąd miał bursztyn ze złotą muchą. Od kogo konkretnie. Dawno temu.

– I myślisz, że usłyszysz od niego jedno słowo prawdy?

– Jeśli jest niewinny, usłyszę. A jeśli nie, będę wiedziała, że tkwi w aferze…

– I na co ci to? Pchasz się do zbrodni?

Rozzłościłam się.

– Nie pcham, tylko jestem pchana. Przypomnij sobie tę małpę, Terliczaka. Z jakiegoś powodu on mnie z tym miesza, sam słyszałeś. I byłam tam wtedy. A charakter mam zły, wypraszam sobie być wmieszana w coś, co mnie nie dotyczy, i chcę przynajmniej wiedzieć, w co, do pioruna. Dobrze jeszcze, że Floriana nie utopiłam, Waldemar za mnie zaświadcza.

– Ale ty tam za każdym razem nie sama byłaś – wytknął Kocio z jakimś podejrzanym błyskiem w oku. – Zdaje się, że miałaś stałe towarzystwo?

Masz ci los, wymarzeniec! Ciekawe, skąd…

– A ty skąd o tym wiesz? – spytałam surowo. – Znaczy owszem, tajemnicy w tym żadnej nie było, ale zdaje się, że ja sama nie mówiłam…? Nie był ważny i nie wdawał się w zbrodnie osobiście, więc jak dotarł do ciebie?

– Nie chcę być nietaktowny…

– Zawracanie głowy. Bądź sobie, jeśli trzeba. Żadnych nietaktów tu nie ma, omawiamy tematy poważne. Miałam go za konkubenta, wielkie mecyje, do roboty był niezły, ale w rezultacie wielkiego pożytku nie przysporzył. Co on tu ma do rzeczy?

– No przecież ja tam gadałem z ludźmi! – zirytował się Kocio. – Ciebie tam wszyscy zauważyli, jego też! Z glinami się kontaktował, podpytywał, własne śledztwo prowadził, udawał, że wszystko wie, a może i rzeczywiście wiedział. Nikt nie uwierzy, że ci nie powiedział ani słowa, a zatem prosty wniosek, ty też musisz wiedzieć. Tak uważają.

– Wszyscy?

– Niektórzy. Terliczak z pewnością.

Zamilkłam na chwilę, zaskoczona. Ki diabeł? Wymarzeniec uprawiał tam krecią robotę, o której nic nie wiedziałam…?

– No więc sam widzisz – wytknęłam ponuro. – Bóg raczy wiedzieć o co jestem posądzana, pewno o wszystko. Wypraszam sobie. Dlatego bym chciała…

– Czekaj! – przerwał mi Kocio energicznie. – Co się z nim stało? Z tym twoim konkubentem?

– Chętnie bym go określała mianem gacha – wyznałam z westchnieniem w nagłym przypływie szczerości – gdyby nie to, że na gacha się nadawał jak wół do karety. Nie wiem, co się z nim dzieje.

– Żyje?

– Nie słyszałam, żeby umarł. W każdym razie był żywy przed moim ostatnim wyjazdem, widziałam na własne oczy. Bo co? Do czego on ci potrzebny?

– Do niczego, przeciwnie, wolałbym, żeby go wcale nie było. Ale to wyjaśnia w pewnym stopniu te podejrzenia, padające na ciebie. Skąd wiadomo czy nie gadał z Terliczakiem i co mógł namącić? Z drugiej strony mógł coś wykryć i nawet wetknąć kij w mrowisko. Tu, ostatnio, obiło się o mnie wrażenie, że ktoś jeszcze szuka złotej muchy. Postronny, nie z branży. Może to on?

Wzruszyłam ramionami. Nabożeństwo do bóstwa straciłam bezpowrotnie i nawet jeśli mnie jeszcze obchodził, to na bazie irytacji. Ale bruździć mógł, oczywiście.

– Być, to go nie ma – oznajmiłam. – Natomiast chciałabym wiedzieć, co ty wiesz. Wróciłeś wcześniej, może z kimś tutaj rozmawiałeś? Coś w ogóle wiedziałeś jeszcze przed wyjazdem nad morze, sam się przyznałeś. Co to było i skąd?

Kocio westchnął i napił się wina.

– Można powiedzieć, że zewsząd. O bursztynie ze złotą muchą półgębkiem było napomykane od lat, kiedy jeszcze w tym nie siedziałem. Do bursztynowej biżuterii zachęcił mnie jeden taki kawałek z opalizującem wnętrzem. Chmurka z masy perłowej. Skąd masa perłowa w bursztynie? Zainteresowałem się, rzadka rzecz, ściśle biorąc, unikat. Byłbym go kupił, ale posiadacz nie chciał sprzedać, a i tak cena przekroczyłaby zapewne moje możliwości.

– Jakiej był wielkości? – spytałam rzeczowo po chwili, niezbędnej dla opanowania emocji.

– Taki, jak sama mówiłaś, powyżej dwudziestu deka. Może dwadzieścia dwa. Można było zrobić z niego arcydzieło. Nie twierdzę, że akurat ja, nie uważam się za Michała Anioła.

– Kiedy go widziałeś i kto go miał?

– Kiedy, czekaj, niech policzę… Szesnaście lat temu. W rok później, właśnie minęła piętnasta rocznica, poszła mi bardzo korzystnie pierwsza biżuteria bursztynowa, dlatego pamiętam. A kto…? Taki jeden, obcy człowiek, u znajomego szlifierza, przypadkiem się na niego nadziałem, nie fachowiec, przyniósł i ciekawiło go, ile mógłby za to dostać. Teoretycznie chciał wiedzieć.

– Jak wyglądał?

– Gdybym nie wiedział, że nasz, powiedziałbym, że makaroniarz. Czarny, przystojny, chyba taki dla bab, wdzięczny chłopczyk, na żigolaka mi trochę patrzył.

Podniosłam się, wyciągnęłam jeden z licznych albumów fotograficznych, znalazłam zdjęcie i podetknęłam mu pod nos.

– Ten! – zdumiał się Kocio. – Skąd go masz?

Słodki piesek, niech ja w domu nie nocuję! W rok po zbrodni trzymał w ręku bursztyn z rabunku! Czegokolwiek by się Ania nie dowiedziała, ja już zyskałam pewność.

– Terliczak ci o nim delikatnie nie napomykał? – spytałam kąśliwie. – Jeśli już koniecznie muszę być zbrodniarką i złodziejką, ewentualnie szantażystką, to z nim i przez niego. Chciałam to ukryć, bo on już nie żyje, ale, jak widać, wyłazi. W owym czasie byłam jego legalną żoną, krótko potem przestałam być. Cholera. Nie wiedziałeś o tym?

– Nie miałem najmniejszego pojęcia. Byłbym może ostrożniejszy w wypowiedziach, nie jest moim celem przysparzanie ci przykrości…

– A tam. Nie ma o czym mówić, jego następca go przebił.

Kocio milczał bardzo długo. Przyjrzał się zdjęciu, zamknął album, dolał mi wina i sam się napił.

– Nie chcę być nachalne bydlę – rzekł wreszcie – ale odnoszę wrażenie, że jakoś fartu do nich nie miałaś? A ten twój mąż, z czasów deski z gipsem…?

– Co…? A, mój pierwszy mąż… Nic takiego, dostarczył mi dzieci i rozwiódł się ze mną. Bardzo dobry mąż. Gdzieś tam istnieje, dzieci go, zdaje się, widują. Młodo je miałam, więc już są dorosłe. Nie ma kompletnie nic do rzeczy.

Nagle, jak grom z jasnego nieba, spadła na mnie myśl o tych wszystkich mężach, legalnych i nielegalnych. Chyba rzeczywiście nie najlepiej ich wybierałam…?

Z nowym zainteresowaniem popatrzyłam na Kocia. Jedno przynajmniej mieliśmy wspólne, namiętność do złotej muchy. W dodatku rozmawiał ze mną jak człowiek, nie symulował wszechwiedzy, nie wprowadzał tajemniczości, na łgarstwie go nie złapałam, traktował mnie jak jednostkę ludzką, mniej więcej równorzędną. Może od początku należało rozglądać się za takimi jak on, a nie szukać sobie ekstraordynaryjnych wspanialców…?

Co się z tego wszystkiego zalęgło w atmosferze, trudno powiedzieć, ale wspólnym wysiłkiem wróciliśmy do rzeczywistości dopiero po dobrej godzinie. W myśl porządnych, staropolskich tradycji powinnam była teraz postawić przed nim jakiś posiłek, ewentualnie on powinien był otworzyć szampana, ale ani posiłek, ani szampan nie pojawiły się w moim domu siłą nadprzyrodzoną. Cokolwiek myślał i odczuwał Kocio, ja się ugruntowałam w upodobaniu do niego.

– Ponieważ nadal nie mamy tu nic do jedzenia, możemy chyba wrócić do tematu? – zaproponowałam niepewnie. – Zapomniałam, na czym stanęliśmy.

– Primo, do jadania obiadów o pierwszej w nocy nie jestem przyzwyczajony – odparł Kocio z czułością i tkliwie. – Chyba że ty… Secundo, dziękuję za komplement. Tertio, zdaje się, że ten bursztyn z opalizującą chmurką jakoś wystrzelił. To jest ostatnie z naszej rozmowy, co sobie przypominam. W czym rzecz, do licha?

Musiałam się ostro zmobilizować, żeby umysł zaczął mi działać na nowo.

– Kociu, czy w tym całym gadaniu udało mi się przeoczyć, że te trzy bursztyny, ściśle ze sobą związane, stanowią dowód rzeczowy? Z tego samego miotu poszły złota mucha, rybka i mieniąca się chmurka. Widziałeś chmurkę…

– Ale wtedy o tym wszystkim pojęcia nie miałem. To by znaczyło… Czekaj. To by znaczyło…?


* * *

Od owego upojnego wieczoru Kocio zaczął się trząść nade mną jak nad śmierdzącym jajkiem. Nie daj Boże, mogłabym się na coś narazić, ktoś mógłby zrobić mi krzywdę. Orzesznik postanowiłby mnie udusić, nie wiadomo co jeszcze, krótko mówiąc zachował się jak normalny mężczyzna, który dostał małpiego rozumu na tle baby. Nie ze mną numery, przyjemnie mi było, owszem, czemu nie, ale złota mucha lśniła nad horyzontem.

Światło w willi Orzesznika ujrzałam nazajutrz wieczór i słuchawka sama wskoczyła mi do ręki.

– Dobry wieczór – powiedziałam, słysząc męski głos. – Pan Lucjan Orzesznik, mam nadzieję? Boże drogi, znam pana pośrednio jak własnego brata i marzę o spotkaniu z panem!

– A, przepraszam, skąd pani mnie tak doskonale zna? – spytał pan Lucjan ostrożnie.

Od początku byłam zdecydowana wystąpić w charakterze słodkiej idiotki.

– Od pana Koreckiego, od pana Baltazara, od pana Rzeczyckiego, od pana Fermiela, od wszystkich w ogóle! Pcham się do pana jak trąba powietrzna! Nie było pana…

Musiałam go chyba lekko ogłuszyć, bo zaczął się niemal usprawiedliwiać.

– Nie, rzeczywiście, nie było nikogo, byliśmy na rodzinnymi pogrzebie, za Łomżą. Trzy dni… Zaraz, a pani w jakiej sprawie?

– Bursztynu, oczywiście! To nie na telefon, muszę się z panem zobaczyć i od razu panu powiem, że mieszkam bardzo blisko i mogę wpaść do pana za dziesięć minut. Na króciutko. Może później umówię się z panem na dłużej, ale teraz chora będę, jeśli mi pan odmówi!

Z wariatami każdy woli obchodzić się delikatnie. Nie spytał mnie nawet o nazwisko, widocznie zgłupiał porządnie.

– No tak, na chwilę… Proszę bardzo, oczywiście… Może… No dobrze, za kwadrans…?

– Dziękuję bardzo, za kwadrans będę! – wrzasnęłam radośnie, nie pozwalając mu zmienić zdania.

Z upiorną punktualnością zadzwoniłam do furtki przed willą.

Fakt, iż przed laty sama miałam wielką ochotę na tę posiadłość i przemyśliwałam nad tym, jak by ją kupić, w czym przeszkadzał mi zarówno ustrój, jak i brak pieniędzy, odrobinę, być może, rzutował na mój stosunek do pana Orzesznika. Nie spodobał mi się od pierwszego wejrzenia. Nie dość że wedle wschodzącej mody był nie dogolony, taki z tygodniowym zarostem, to jeszcze skąpe włoski, zgarnięte z łysawego czerepu, związane miał z tyłu w wyleniały koński ogon. W obliczu takich ozdób reszta urody była bez znaczenia, a pączkująca tusza mogła stanowić wyłącznie jego osobiste zmartwienie.

Brak zachwytu postarałam się ukryć. Przedstawiłam się możliwie niewyraźnie i wzięłam byka za rogi.

– Otóż proszę pana – rzekłam wdzięcznie – latam za panem już ładne parę lat… no, z przerwami… ponieważ miał pan w ręku duży bursztyn ze złotą muchą w środku. Pokazywał pan go Henryczkowi, to znaczy panu Koreckiemu. Skąd on pochodził?

Na głupie pytania otrzymuje się głupie odpowiedzi i sama byłam sobie winna. Mimo wyraźnego zaskoczenia pan Lucjan zareagował bystrze.

– Z morza, proszę pani – odparł natychmiast bardzo grzecznie.

– To ja wiem, że z morza – zgodziłam się, plując sobie w brodę za złe sformułowanie pytania. – Mam na myśli, skąd Pan go dostał? Od kogo?

– Z pewnością od rybaków bursztyniarzy. Zawsze od nich kupuję. Czasem pośrednio, czasem osobiście.

W tym miejscu wyraźnie dało się zauważyć, że pan Lucjan się rąbnął i już czyni sobie gorzkie wyrzuty. Powinien był się zdziwić, nie pamiętać, nie rozumieć, o co chodzi, wypierać się złotej muchy w żywe kamienie i w ogóle nijak jej sobie nie móc przypomnieć. Teraz przepadło, zaskoczenie jednakże podziałało.

– Ale wtedy, kiedy ona wyszła z morza, pana osobiście nie było…

– A dlaczego? Skąd pani taki wniosek…

– Bo ja byłam. W moich oczach wyszła, tyle że jej w ręku nie miałam, widziałam z daleka. No, nie bardzo z daleka, prawie z bliska. Ma pan ją jeszcze?

Znów zadałam niepotrzebne pytanie. Nie zdążyłam ugryźć się w język, bo nadzieja na obejrzenie unikatu była zbyt wielka. Pan Lucjan natychmiast z tego skorzystał.

– Ależ skąd! To było tak dawno… I ten bursztyn w ogóle nie należał do mnie, ja tylko pośredniczyłem… a nawet i to nie, miałem go krótko, właściwie jako ciekawostkę…

Teraz powinnam była zapytać, komu go oddał i gdzie się ciekawostka obecnie znajduje, bo skoro chciałam ją obejrzeć, a może i kupić, to właśnie musiało mnie interesować. Zapytałam akurat odwrotnie.

– A do kogo należał?

– No, do znalazcy chyba? Nie wiem, kto to był, nie pamiętam.

– Ale ktoś przecież dał go panu do ręki, jakaś konkretna osoba? I ta osoba znała pana, bo obcemu by nie dała. Nawet jeśli już nie żyje, nie mógł pan jej całkiem zapomnieć!

Powiedziałam to tylko tak sobie, bez żadnej sensownej myśli w głowie, bez żadnych sugestii i aluzji, ale pan Lucjan jakoś zmienił się na twarzy. Możliwe, że odrobinę posiniał.

– Skoro pani wie, że nie żyje, po co mnie pani pyta?

Niewykluczone, że ja również nieco posiniałam. O kim, do licha, rozmawiamy? W pobliżu złotej muchy przeniosły się na tamten świat już cztery jednostki ludzkie, kogo on ma na myśli?

– Mnóstwo osób nie żyje – zauważyłam ostrożnie. – Nie wiem, kto z tych nieżywych dał panu bursztyn, i nikt mi tego przecież, poza panem, nie powie. Ponadto nieżywemu już nic nie zaszkodzi.

Wcale nie to chciałam powiedzieć. Cała rozmowa nabierała jakiegoś idiotycznego charakteru. Nie zamierzałam straszyć pana Lucjana, było na to jeszcze za wcześnie, zamierzałam tylko delikatnie go wysondować, bo sprawa już dawno zaczęła śmierdzieć. Tymczasem nagle znalazłam się z nim razem w oku cyklonu.

– No toteż właśnie, nie zaszkodzi, nie pomoże, po co to się czepiać – zganił mnie nerwowo. – Ja może nawet właśnie wcale go nie znałem, może tam za mnie zaświadczył któryś…

– Który?

– Nie wszystko pani jedno?

– Franio Leżoł? – podsunęłam zachęcająco na chybił-trafił, zdecydowana już iść na całość.

– No to mówię, jak pani sama wie, po co pani pyta?

– Ale nie Franio pokazywał złotą muchę, tylko pan. Od Frania pan ją dostał?

– Może i od Frania.

– Ale mnie wychodzi, że był tam ktoś jeszcze…

Pan Lucjan pomamrotał pod nosem coś, z czego można było wywnioskować, że najlepiej zrobię, jak sama wyjdę. Udałam, że nie słyszę. I tak dziwiłam się trochę, że jeszcze mnie nie wyrzuca za drzwi.

– I to ten ktoś miał bursztyn – dołożyłam. – To kto to był?

Pan Lucjan zaparł się zadnimi łapami.

– Nie wiem. Nie znam człowieka. Nie przedstawiał mi się. Już dawno nie żyje. Ja w ogóle przez grzeczność tylko tam się przyplątałem, żeby ich w cenie zorientować. Nie mam z tym nic wspólnego i nigdy nie miałem.

Tak to powiedział, że nagle zrozumiałam. On się, najzwyczajniej w świecie, śmiertelnie boi. Doskonale wie o zbrodni, usiłuje się od niej odciąć i tylko dlatego ze mną rozmawia. Nie ma pojęcia, kim jestem, i na wszelki wypadek woli nie robić sobie ze mnie zakamieniałego wroga. Popełniwszy błąd na samym początku pogawędki, nie umie teraz z niej wybrnąć.

Postanowiłam mu pomóc, piekąc przy tej okazji swoją własną pieczeń.

– Tak naprawdę, proszę pana, to ja chcę odnaleźć ten bursztyn ze złotą muchą – wyznałam uspokajająco. – Reszta mnie nie obchodzi. Komu pan go oddał, jak już pan przestał go pokazywać? Kto go może teraz mieć?

– Obiecali pani coś za to? – zainteresował się nagle. – Nowy amator?

Ugryzłam się w język, żeby nie spytać głupio, kto miał mi cokolwiek obiecywać i jaki amator może wchodzić w grę. Taka świetnie zorientowana w temacie, zapewne powinnam to wiedzieć.

– No, może mi się opłacić… Zależy mi w każdym razie. Więc kto…?

– Kto w tej chwili, to ja nie wiem. Ale sama handlować niech pani lepiej nie próbuje. Tyle mogę pani poradzić…

– Nie – uparłam się. – To za mało. Gdzie ja mam go szukać? Jest pan pewien, że Franio…?

– Wcale nie jestem pewien, bo że Franio go trzymał w ręku, nie znaczy jeszcze, że jego. Pośredniczył, to fakt, chciał przeze mnie, ale ja się wycofałem. Chce pani szukać u niego, pani sprawa.

– A te inne?

– Jakie inne?

– Ten z rybką, ten z chmurką…

– A, to pani wie…?

– Pewnie, że wiem. I też pan je miał.

Pan Lucjan jakby odzyskał trochę odwagi, a za to popadł w wielkie niezadowolenie. Najwyraźniej w świecie ujawnienie jego związku z bursztynowymi unikatami było mu straszliwie nie na rękę. Wyglądało na to, że najchętniej spowodowałby u mnie natychmiastowy i całkowity zanik pamięci, po czym przeprowadziłby tę rozmowę zupełnie inaczej. Teraz już przepadło, doszliśmy do Frania…

– Jedno było przy drugim – rzekł niechętnie. – I też nic nie wiem, gdzie to teraz jest.

– Nie wyjechały za granicę?

– Co mnie tu pani wpuszcza w maliny, jakby wyjechały, nie kazaliby pani ich szukać. Zresztą, co tu dużo gadać, przy dobrej cenie same wyjdą. Łakomy towar. Więcej nic pani nie powiem, bo sam nie wiem, a tych dawnych wydarzeń już nie pamiętam.

Rzeczywiście, rychło w czas. Wzdragając się zapewne przed ogłuszeniem mnie, sam doznał nagłej amnezji. Widać było, że konferencja ulega zakończeniu, zmobilizował się i na żadne pytanie już odpowiedzi nie uzyskam.

Czując w sobie zdecydowany niedosyt wiedzy, poddałam się. Wylazłam z głębokiego fotela i opuściłam jego gabinet, a następnie willę. Wymacawszy nogami w ciemnościach chodniczek i płyt, ruszyłam dookoła oficyny. Gdyby było widno, poszłabym wprost ku wejściu do mojego domu, przez trawnik z głębokimi dołami. Po ciemku wolałam nie ryzykować.

W ten sposób pan Orzesznik stracił doskonałą okazję ukręcenia mi łba, co byłoby dla niego nad wyraz korzystne. Być może, gdybym poszła wprost, nie strzymałby i wyskoczył za mną z jakimś drągiem, pozbywając się zręcznie głupiego kłopotu.


* * *

Całą sprawę omówiłam z Kociem jeszcze tego samego wieczoru, bo jako świeży amant wizytował mnie codziennie. Uzgodniliśmy między sobą, że śledztwo na Mierzei musiało być prowadzone idiotycznie, skoro władze nie poszły drogą poszukiwania zrabowanych przedmiotów, z drugiej jednakże strony udało nam się nieszczęsnych gliniarzy nieco usprawiedliwić. Nikt im tam przecież nie powiedział prawdy, skąd mieli wiedzieć cokolwiek o tym niezwykłym zestawie, jaki wyłonił się z morza? Dalsze twórcze wnioski chwilowo nie miały do nas dostępu.

Ania zadzwoniła o poranku.

– No więc gramy dzisiaj w tego podstępnego brydża u jednej mojej przyjaciółki – oznajmiła. – Zrobiłam, co mogłam, i jutro już powinnam coś wiedzieć. Jak się umówimy?

– Jak ci wygodniej. Gdzie wolisz? U mnie czy u ciebie?

– Wolę u ciebie. U mnie będzie zawracał głowę mój mąż.

– To przyjedź prosto z pracy. Czekam na ciebie z takim zapałem, że nawet zrobię coś do jedzenia. Łatwe i niedużo, ale zjeść się da.

– Wzruszyłaś mnie – zapewniła Ania i rozłączyła się.

Rozszarpana przez dwie namiętności, jedną nową, a drugą zastarzałą, wahałam się przez chwilę, co zrobić. Jechać na miasto i popętać się wśród bursztyniarzy czy wleźć do foliowej klatki i przystąpić do szlifowania. Obiecany Ani posiłek przeważył sprawę, musiałam kupić jakieś produkty spożywcze, pojechałam zatem na miasto.

Przez czysty przypadek, w chwili kiedy przejeżdżałam Wspólną, zwolniło się miejsce na chodnikowym parkingu akurat obok sklepu i szlifierni ojca kumpla syna przyjaciółki, poniekąd już mi znajomego, którego nazwisko prawie zdołałam zapamiętać. Można powiedzieć, alternatywnie. Nazywał się Szczątek, straszliwie pchała mi się na usta Resztka i w rezultacie nie byłam pewna, co mylę. Bo może nazywał się Resztka, a pchał mi się niepotrzebnie Szczątek. Zważywszy ilość okropnych pomyłek, jakie w tej dziedzinie zostały popełnione, wolałam w razie czego nie ryzykować i, korzystając ze szczęśliwej okazji, postanowiłam sprawdzić. Nie zamierzałam głupio pytać, wystarczało spojrzeć, nazwisko musiało być napisane na szyldziku zewnętrznym i licznych dyplomach wewnątrz.

Szlifiernia mieściła się w podwórzu. Przeszłam przez bramę, obok gabloty wystawowej ze strzałką skierowaną w głąb, i natychmiast wyleciało mi z głowy, że mam spojrzeć na szyldzik. W otwartym wejściu do pracowni stał i kłaniał się grzecznie mój eks-wymarzeniec.

Niepewna, co mnie tknęło, wrosłam w bruk dziedzińca.

Mogły mi piknąć dawne uczucia, obecnie gruntownie przekształcone w bunt i niechęć, wzmożone triumfem i satysfakcją, bo ja miałam teraz więcej bursztynu niż on, a do tego własnego mini-crafta. Zarazem bunt i niechęć ostatnimi czasy trochę zdechły, złagodzone Kociem. Mogło mnie zatem dziabnąć złe przeczucie, podejrzenie, mocno brzęczące wspomnieniami, jak to przed laty węszył dookoła Floriana. I na odkrycie zwłok trafił… I do milicji latał, a mnie właściwie nic nie powiedział…

Co on tu robi? Jakie ma interesy do ojca kumpla syna mojej przyjaciółki? Och, podsłuchać…!

Może bym się i wygłupiła z podsłuchiwaniem, w którym nie miałam najmniejszej wprawy, bo idiotyczne dobre wychowanie wzbraniało mi go przez całe życie i naraziłabym się jakoś kretyńsko, gdyby nie to, że on wyraźnie się żegnał. Wychodził już. Rozmaite uprzejme wyrazy doskonale mogłam sobie wyobrazić bez żadnego podsłuchiwania i od razu zrezygnowałam z pomysłu.

Za to cofnęłam się ku bramie i ukryłam w wejściu na klatkę schodową. Nie wiadomo po co, może na wszelki wypadek, a może na złość. Skoro nie mogę wiedzieć, po co on tu przyszedł, niech i on nie wie, że ja w ogóle przyszłam, i nie ma znaczenia, że przyszłam całkiem niewinnie.

Odczekałam długą chwilę, bo te uprzejme wyrazy bardzo mu się przedłużyły, upewniłam się, podglądając, że wyszedł na ulicę, i popędziłam do szlifierni.

– Dzień dobry panu – powiedziałam do ojca kumpla syna przyjaciółki. – Co on tu robił, ten pan, co właśnie wyszedł? To zły człowiek, podpuścił mnie kiedyś na wiercenie dziurek wiertełkiem ręcznie.

Ojciec kumpla syna przyjaciółki o nazwisku, jak dla mnie, ciągle podwójnym, pamiętał mnie, rozpoznał i zaczął się śmiać.

– Może widział w pani konkurencję? Pani go zna?

– No pewnie! Od wieków! Ale jestem na niego obrażona.

– Nic dziwnego, ja bym też się obraził, gdyby mnie ktoś namawiał do wiercenia ręcznie. Wie pani zatem, że on się trochę tym zajmuje…?

Nie zamierzałam posuwać się zbyt daleko i demaskować go całkowicie.

– Owszem, niekiedy. Jak ma powód. Hobbystycznie.

– To chyba właśnie ma jakiś powód, bo znów szuka ładnego bursztynu.

– U pana? – zdziwiłam się. – Nie u tych kupców-pośredników? Nie chce surowego?

– Chce, chociaż godzi się i na szlifowany, byle coś ekstra. Ponadto wpada czasem okazjonalnie, żeby się zorientować, czy jest jakiś większy napływ towaru. Interesują go różne nowinki, ostatnio kleje, no i to samo, co panią…

Patrzyłam pytająco, uzupełnił zatem:

– Ta bryła ze złotą muchą…

Podskoczyło mi wszystko w środku.

– Więc jednak…! A myślałam, że już go nie obchodzi albo że ją znalazł. Dawno temu zainteresowała nas równocześnie, jeszcze nie byłam na niego obrażona. I co? Wie pan coś o niej?

– Tyle, że ciągle ktoś jej szuka. Krążą pogłoski, jakoby ktoś ją gdzieś trzymał w ukryciu, czekając podwyżki cen albo jakiejś oferty od wyjątkowego amatora. Podobno za granicę jeszcze nie poszła, chociaż bardzo się do niej pchają Niemcy. Słyszałem plotki o muzeum bursztynowym, nie wiem dokładnie gdzie, w Hamburgu…? Któreś nadmorskie miasto. Kompletują okazy, ale przepłacać nie mają ochoty. Oprócz tego obiła mi się o uszy aukcja, planowana w Stanach, czy może w Kanadzie. Takie to robi wrażenie, jakby zainteresowanie bursztynem rosło.

– Ciekawe, swoją drogą, ile by za tę złotą muchę mogli zapłacić – rzekłam w zadumie.

– Nie da się przewidzieć. Jak dotąd, o ile wiem, najlepsza propozycja sięgała sumy tysiąca dolarów.

Skrzywiłam się.

– Mało. Widziałam brylant za dwadzieścia tysięcy, taki średni, wielkie mecyje. Pięciokaratowych brylantów na świecie zatrzęsienie, a ten bursztyn z muchą jest tylko jeden i drugiego nie będzie. To jest coś jak Guyana w filatelistyce, obecnie już chyba leci w miliony. Ćwierć wieku temu poszła na licytacji za czterdzieści tysięcy funtów angielskich.

Ojciec kumpla syna przyjaciółki też się nieco zadumał.

– Wie pani… Ja się zajmuję bursztynem, bo go kocham. Każdy prawdziwy bursztyniarz kocha bursztyn. Osobiście nic mi z tego nie przyjdzie, ale chciałbym, żeby taka niezwykłość zyskała rekordową cenę. To w końcu nasze…

– Otóż to – przyświadczyłam z sympatią. – Ja też bym chciała. I nie dla korzyści własnych, bo mogę pana zapewnić, że tyle pieniędzy w życiu nie będę miała, ale, czy ja wiem…? Patriotycznie. I wolę, żeby u nas zostało. W Malborku na przykład. I niech przyjeżdżają oglądać.

– Bardzo słusznie. Z tym że… – zawahał się, popatrzył na mnie trochę niepewnie – nie mówiłem o tym i nie wiem, czy pani… Podobno, tak słyszałem, bardzo mętnie. Z tym bursztynem jest związana jakaś afera, podobno przechodził z rąk do rąk nielegalnie, no, drogą kradzieży, czy nawet rabunku… Stąd pewna, związana z nim, tajemniczość. Coś pani o tym słyszała?

Westchnęłam ciężko, pełna wahań, ile mu wyjawić. Najlepiej byłoby nic, ale w końcu był to jedyny człowiek z branży, pomijając Kocia, który ze mną normalnie rozmawiał, możliwe że pod wpływem tej zaprzyjaźnionej młodzieży. No, ryzyk-fizyk…

Powiedziałam w skrócie najważniejsze rzeczy. Ojciec kumpla syna przyjaciółki patrzył na mnie ze zgrozą i widać było, jak mu trudno uwierzyć.

– No wie pani… Coś podobnego…! Czegoś takiego nie przypuszczałem… To ja też pani powiem – zdecydował się nagle. – Rozumiem, że wie pani o trzech bursztynach z tego samego połowu, a między nimi był taki z rybką, lęgnącą się z ikry. Pamięta pani…?

– Przecież przed chwilą o nim powiedziałam!

– Nie, idzie mi o to, że już kiedyś rozmawialiśmy… Z tą rybką był pan Lucjan, ale nie sam. W towarzystwie.

– Czyim?

– Takiego osobnika… Trochę południowy typ, może włoski albo hiszpański…

Znów mi się w środku wszystko wzdrygnęło.

– … Nawet nie byłem pewien, czy oni są razem, ale później wyszło, że tak. Odniosłem wrażenie, które wydało mi się bez sensu, że bursztyn należał właśnie do niego, a Orzesznik występował tylko w jego imieniu. Byłby go sprzedał, ale za potworną cenę, nie mogłem sobie na to pozwolić. To już dawno, z piętnaście lat chyba…

No tak, jeszcze za życia słodkiego pieska…

– … Jeśli zatem mieli bursztyn z narybkiem… A twierdzi pani, że to ta sama partia, ten sam połów… Czy tamten osobnik… Nigdy więcej go nie widziałem… Czy miał z tym może coś wspólnego…?

– Tego, proszę pana, nikt nie wie na pewno – odparłam, wzdychając. – Był taki, czarny, owszem, ale jeśli to on, nikomu nic z tego nie przyjdzie, bo on nie żyje. Już czternaście lat.

– Jak to? – zdziwił się ojciec kumpla syna przyjaciółki. – Przecież była u mnie także jego żona i mówiła o mężu jak o kimś żywym. Nie tak dawno, no, parę lat temu, pięć czy sześć… Powiedziała, że ma ten bursztyn z rybką, przypomniała, że jej mąż ze mną rozmawiał, pytała o ewentualną możliwą cenę, względnie o sposób oprawienia. Napomknęła nawet o panu Lucjanie… Wydawało mi się, że to w porozumieniu z tym mężem…?

– To chyba odezwał się do niej z zaświatów – powiedziałam ponuro. – O ile, oczywiście, to był ten, o którym wiem. Mógł być ktoś inny, ale w końcu nie plącze się przy aferze cała wycieczka czarnych w południowym typie…

– Owszem, był jeszcze Hindus – przerwał mi ojciec kumpla syna przyjaciółki.

– Proszę…?

– Hindus. Oni mają u siebie obfitość kamieni szlachetnych i półszlachetnych, ale bursztynu im brakuje. Też ktoś znajomy go przyprowadził. Interesowały go kule, większe i mniejsze, nawet zbyt duże na naszyjniki.

Czknęły mi się japońskie kulki.

– Dziurawione?

– Niekoniecznie. Tak pół na pół.

– I do czego mu były?

– Zrozumiałem, że na ozdoby. Naszyjniki właśnie, ale chyba dla jakiegoś wielkiego bóstwa, trzymetrowy posąg na przykład. Dla kobiety za duże, chociaż, czy ja wiem… Zrobiłem mu tego trochę na zamówienie i muszę przyznać, że bardzo dobrze płacił, ale więcej się nie pokazał.

Usilnie zaczęłam się zastanawiać, jakie wspólne elementy może mieć buddyzm z konfucjanizmem, dokładając jeszcze braminizm, oczyma duszy ujrzałam tańczącą Kali, całą w bursztynach, ale nic sensownego nie wymyśliłam i odczepiłam się od tych egzotycznych obrazów. Postanowiłam sprawdzić różne religie po powrocie do domu.

– Hindus, rozumiem, ale tamten był nasz? A Hindus prawdziwy?

– Z całą pewnością. Mówił tylko po angielsku.

– Okazuje się, że jest pan bezcenną kopalnią informacji – stwierdziłam z zachwytem. – Na pewno to wszystko coś znaczy, muszę się nad tym zastanowić. Pojęcia nie miałam, że tyle się dowiem od pana, przyszłam tylko…

W tym momencie przypomniałam sobie, po co przyszłam, i zdążyłam ugryźć się w język. Tego jeszcze brakowało, żebym mu wyjawiła wątpliwości w kwestii szczątków i resztek…

Po co wobec tego przyszłam, do pioruna ciężkiego…?!

Uratowała mnie złota mucha.

– … przyszłam tylko zapytać, czy nie ma czegoś nowego o tym bursztynie ze złotą muchą. Tak sobie, dość beznadziejnie. Nie spodziewałam się tak wiele.

– Jeśli to się pani na coś przyda…

Teraz już pamiętałam, że mam spojrzeć na szyldzik. Dla pewności obrzuciłam także wzrokiem ściany wewnątrz pomieszczeń. No więc jednak nazywał się Szczątek i z Resztką wygłupiłabym się piramidalnie.

Po tej rozmowie omal nie zapomniałam z kolei wstąpić do sklepu, na szczęście zdołałam zawrócić prawie spod domu. W sklepie trafiłam na wątróbki drobiowe, produkt z pewnością łatwy do przyrządzenia na poczekaniu, także na świeże pieczywo, dokupiłam jeszcze sałatę, pomidory i paprykę, i w ten sposób posiłek był z głowy. Ania dużo nie jadała.

Przyjechała kwadrans po czwartej, niezmiernie przejęta.

– To jest nie do wiary – powiedziała, siadając przy kuchennym stole. – Nie przypuszczałam, że ona jest do tego stopnia głupia! Coś podobnego, skąd wiedziałaś, że ja tak lubię wątróbki?

Zdążyłam je usmażyć, zanim wyszła z łazienki, sałatę, rzecz jasna, miałam przygotowaną wcześniej, chlebek pokrojony, ledwo usiadła w kuchni, postawiłam przed nią talerz. Przed sobą też, pchana niecierpliwością.

– Wcale nie wiedziałam – wyznałam uczciwie. – Rzadko ze sobą jadamy. Wydały mi się najprostsze i akurat przywieźli świeże. Sama rozumiesz, że jestem cholernie ciekawa, czego się dowiedziałaś, i obiadu z kilku dań mogłabym nie wytrzymać.

– Spróbuję mówić z pełnymi ustami. No nie, będzie niewyraźnie… Między jednym kawałkiem a drugim. No więc udało mi się podstępnie skłonić ją do snucia wspomnień. To był w ogóle brydż przerażająco gadany i te pozostałe baby pomogły mi bezwiednie…

Wyobraziłam to sobie bez trudu.

– Bardzo cię przepraszam. Wybacz mi, że cię naraziłam na takie katusze.

– Nie, nic nie szkodzi, byłam nastawiona z góry. Bardziej mnie ciekawiło, co Idusia powie niż co dostanę w kartach. Do tego stopnia, że, przyznam ci się, w połowie rozgrywki potraktowałam kiery jako atu, chociaż grałyśmy trzy piki, i żadna z nich tego nie zauważyła.

– O Boże, że mnie tam nie było…! Różne idiotyzmy już widywałam, ale to był chyba rekord!

– W każdym razie zbliżone do rekordu. Idusia ma nowego adoratora, ale zdaje się, że niepewnego, bo nikomu go dotychczas nie pokazała. Zdjęcie Kajtusia podobno znikło z półeczki nad kominkiem, tak mi naszeptała wspólna przyjaciółka. I wspomina go jakby z mniejszym rozrzewnieniem, okazuje się, że nie miał samych zalet, także wady, błędy popełniał, między innymi nie doceniał intelektu Idusi, nie radził się jej dostatecznie i tylko dzięki własnej bystrości niektóre tajemnice wykryła.

– Boże wielki! – zdumiałam się. – Zgłupiała całkiem?

– Toteż ci mówię, że własnym uszom nie wierzyłam. Baby rzuciły się na tajemnice, ja tylko starałam się nadawać temu właściwy kierunek. Otóż Kajtek, zdaniem Idusi, zdobył coś w rodzaju kopalni bursztynu, zrobił genialny interes, miał ten bursztyn, zupełnie niezwykły, nie chciał go jej pokazać, ale ona sama podejrzała…

– Rybkę musiała widzieć, miała ją w ręku.

– Więcej widziała. Czekaj, ja ci opowiadam całość razem z własnymi wnioskami, a może byś wolała szczegółowo? Zdanie po zdaniu? Tylko tu będzie kłopot, bo aż tak dokładnie nie pamiętam.

– Nie, wystarczy ogólnie. Nie popadajmy w przesadę.

– No więc udało jej się znaleźć w domu jego torbę, taki worek turystyczny, gdzie ukryte były niezwykłe okazy, ale okazuje się, tak wynikło z jej gadania, że ona nie umie oglądać bursztynu. Nie wie, że trzeba pod światło i tak dalej, ja się nauczyłam od ciebie, ale na wszelki wypadek nie powiedziałam jej tego…

– Bardzo słusznie – pochwaliłam.

– Ona zatem nie wie, jak sprawdzić, co jest w środku. Owszem, widziała taki wielki kawał, wypełniony masą perłową. Tak to określiła. Widziała rybkę i widziała jeszcze coś, co błyskało z wnętrza drugiego wielkiego kawała, wyglądało jak złoto. Wyraźnie dała nam do zrozumienia, że to było złoto…

– Złota mucha – mruknęłam, mniej wstrząśnięta niż powinnam być. Właściwie spodziewałam się czegoś takiego. Słodki piesek tkwił w środku afery!

– Też tak sądzę – zgodziła się Ania. – Ale ona nie obejrzała jej porządnie, bo nie podświetliła. Najbardziej spodobała się jej ta rybka, bo bursztyn z rybką był mniejszy i nadawał się na medalion, a tamte pozostałe były za duże. Ona nie ma ani wyobraźni, ani pojęcia o bursztynie, nawet jej do głowy nie przyszło, że to można pociąć i jakoś obrobić…

– I całe szczęście, bo jeszcze by tego dzieła dokonała… Dosmażyć wątróbki? Jest więcej i mam czerwone wino…

– Oszalałaś, ostatni kawałek zjadłam już wyłącznie z łakomstwa! Wina się chętnie napiję, ale bardzo cię proszę, żadnego deseru!

Deseru w planach nie miałam, zapomniałam o nim zupełnie, więc z łatwością mogłam spełnić jej życzenie. Otworzyłam butelkę bordeaux i przeniosłyśmy się do pokoju na niski stół i kanapę. W lodówce znalazłam zapomnianego camemberta, okazał się doskonale dojrzały i trudno go było nazwać obfitym deserem.

– Tu są serwetki – powiadomiłam Anię. – A może chcesz talerzyk? Robię, co mogę, żeby cię uczcić, zdobyłaś sensacyjne informacje!

– Nie chcę talerzyka. Sama jestem tym wszystkim przejęta. Czekaj, bo to dopiero początek. Idusia poskarżyła się, że Kajtuś separował ją od ludzi… nie, czekaj, ona zwierzała się dość chaotycznie, ale ja ci to powiem po kolei. Przede wszystkim nie obejrzała tego bursztynu od razu, bo, kiedy znalazła torbę i zajrzała do niej… a bursztynu było tam więcej, jeszcze kilka wielkich kawałów… on akurat wrócił do domu i wydarł jej to z rąk. Podobno zrobił okropną i bardzo nieprzyjemną awanturę, a zaraz potem tę awanturę załagodził, zawlókłszy ją za kudły do łóżka… No, rozumiesz, ona użyła innych określeń, ale miejsca na wątpliwości nie zostawiła…

Też ich nie miałam. Była to metoda słodkiego pieska, doskonale mi znana. Znęcał się nad swoją babą dowolnie, a potem, posługując się seksem, wprowadzał radykalną odmianę, tym bardziej upojną, że stanowiła kontrast. Każda zakochana dziewczyna dawała się na to nabrać i potem mógł robić, co chciał.

– Później schował tę torbę tak, że już nie mogła jej znaleźć – kontynuowała Ania, oblizując palce po rozpływającym się camembercie. – Póki żył, więcej tego nie widziała. Poza tym, póki żył, usiłował trzymać ją w pustelni, to ona tak to określiła, ponieważ był patologicznie zazdrosny. Spotykał się z jakimiś, dzwonili do niego, gdzieś bywał, a ją przyklejał w domu różnymi sposobami…

– Baby w tym jakiejś nie wywęszyła? – zainteresowałam się na wszelki wypadek.

– Otóż właśnie nie, rywalek, jest tego pewna, nie miała. I nawet jej wierzę, musiał być tak zajęty, że na podrywki zabrakło mu czasu. Sami mężczyźni i takie męskie rozmowy i kontakty. Interesy. Zarabiał na nich, oni mu płacili…

Jęknęłam.

– O Boże drogi! I nie połapała się, że to szantaż…?!

– Owszem. Pod tym względem Idusia nie jest głupia. Wyjawiła nam swoje podejrzenia dość beztrosko, zapewne upływ lat odebrał jej ostrożność. Też uważa, że on ich szantażował, ale przypisuje to jakimś nielegalnym poczynaniom handlowym. Wtedy były nielegalne, teraz już nie, więc nikt się nie przyczepi, nie ma podstaw prawnych. I jeszcze przypisuje mu patriotyzm, oni to chcieli przeszmuglować do Niemiec, a on im nie pozwalał. Przychodził do nich jakiś taki, raz go widziała, nic nadzwyczajnego, średniego wzrostu, krótki nosek, oczka takie okrągłe, młody. Kajtkowi się przypodchlebiał. Też ją od niego separował, ale później poznała go lepiej osobiście…

Nie przyglądałam się zbyt dokładnie panu Lucjanowi, ale przez kwadrans rozmowy trudno było nie zauważyć go wcale. Oprócz idiotycznego uwłosienia, okrągłe oczka i krótki nosek posiadał. Czyżby…?

– I jak się nazywał?

– A tu ją właśnie zastopowało. Wyrwało jej się, że na imię miał Lucjan…

– No jasne! Ten parszywiec Orzesznik!

– Ty go znasz? – zainteresowała się Ania.

– Znam, później ci o nim opowiem. I co?

– I prawie nabrała wody w usta, ale rwało się z niej dalej, widocznie strasznie długo o tym z nikim nie rozmawiała i już nie mogła wytrzymać. Krótko przed śmiercią Kajtek był jakiś taki… roziskrzony. I spięty. Ona twierdzi, że miał na oku nadzwyczajny interes, wielkie bogactwo, i z pewnością kupiłby willę na Riwierze, gdyby nie to, że nie zdążył. Pertraktował przez telefon, podsłuchiwała… Zaraz, rozumiesz, że nie powiedziała tego wprost, do podsłuchiwania wcale się nie przyznała, ale skąd mogła wiedzieć, co mówią, jeśli on się z tym ukrywał? Łatwo wydedukować. Kajtek naciskał, targował się, w grę wchodził bursztyn i on miał oddać te kawały z torby za wielkie pieniądze. To byłby koniec interesu. Inaczej, jeśli nie dadzą pieniędzy, on to pokaże. I zupełnie spokojnie, wręcz cynicznie, oznajmiła, że doskonale wie, komu by pokazał. Milicji oczywiście. Szantaż czysty jak kryształ. I już wtedy podejrzewała, że został otruty, a teraz jest pewna, ale nic na to nie może poradzić. I w tym momencie właśnie stanęło na tych trzech pikach, to pamiętam doskonale.

Przez krótką chwilę starałam się pozbyć oszołomienia. Idusia to kopalnia, tyle że potwornie skomplikowana, istny labirynt, czegóż, na Boga, jeszcze można się od niej dowiedzieć…?!

Ania odetchnęła głęboko i napiła się wina.

– Ona nie wie, z kim był wtedy umówiony – podjęła. – Jest pewna, że nie z panem Lucjanem. Słuchaj, czy ona mogła temu panu Lucjanowi dać się poderwać…?

Byłam już zdolna trochę się skupić. Wyobraziłam sobie pana Lucjana w młodości. Pokręciłam głową z powątpiewaniem.

– Ja bym nie mogła. Cokolwiek myślimy o charakterach, nie charakter w łóżku najważniejszy. Kajtuś może i był łajdak, ale czarujący. W porównaniu z nim pan Lucjan wygląda jak pokraka, nawet jeśli nie miał jeszcze wtedy łysiny, też raził urodą. Bezpośrednio po Kajtusiu…? Nie wierzę. Musiałaby być kompletnie pijana i potem pluć sobie w brodę, patrząc w lustro ze wstrętem.

Ania okazała zrozumienie.

– Zatem można przyjąć, że istotnie był to ktoś inny. Pana Lucjana nie chroni. Usiłowałam wywlec z niej, kto tam jeszcze bywał z tych od niej separowanych, ale nic z tego nie wyszło.

– Może ich naprawdę nie widziała i nie rozgryzła?

– Raczej wychodzi mi, że spotkała się z nimi później. Może tylko z jednym. Ale ta nagła powściągliwość kojarzy się z chwilą obecną, a nie z dawnymi czasami. Przyznała się, pod koniec tej kierowo-pikowej rozgrywki, że bardzo ją zdenerwowała możliwość usunięcia z domu torby z bursztynami, zanim je zdołała porządnie obejrzeć, bo ich tam było więcej. Korciły ją. Cały ten czas, od chwili kiedy Kajtek, zupełnie zdrowy, pojechał do knajpy, po czym został wyniesiony na noszach, a ona nie miała żadnych złych przeczuć… cały ten czas spędziła na poszukiwaniach i torbę znalazła. Bała się, że on wróci lada chwila… Słuchaj, to jest w ogóle scena sensacyjno-kryminalna…

Słuchając Ani, oczyma duszy ujrzałam Idusię, której w naturze nigdy nie widziałam, jak węszy po całym domu, jak ze zmarszczoną brwią stoi na środku salonu i zastanawia się, co też słodki piesek mógł wykombinować, jak wreszcie dociera do upragnionego przedmiotu, odkrywając jego obecność w kretyńskim miejscu, w pudle z ozdobami choinkowymi, stojącym na szafie. Jak w pośpiechu i zdenerwowaniu szuka kryjówki, której z kolei nie znalazłby na poczekaniu słodki piesek, pragnąc zatrzymać w domu skarb bodaj tylko dla obejrzenia. Jak wiesza torbę w łazience, na suszarce, na ramiączku pod własną koszulą nocną, niezmiernie dekoracyjną, ażurową i koronkowo-seksowną. Spod czarnej koronki czarna torba w ogóle nie przebija, nie widać jej, a całe zwały tiulu i atłasu schną sobie spokojnie. Jak oblewa to wodą, żeby nie wyschło za szybko, jak w rumieńcach i wypiekach siada w salonie, żeby przy drinku powitać wracającego męża…

Загрузка...