– No i potem, oczywiście, ta torba wyleciała jej z głowy, bo na wiadomość o śmierci Kajtka dostała prawdziwego szoku – ciągnęła Ania. – Bielizny w łazience nawet nie dotknęła. Ta łazienka jest duża, pranie może w niej wisieć miesiąc i wcale nie przeszkadza…

– Co było grane w tym momencie? – spytałam z zachłannym zaciekawieniem.

– Choćbyś mnie zabiła, nie wiem. Nie potrafię ci także powiedzieć, jaki był stan zapisu. Zdaje się, że któraś para miała studnię na partię i zaraz potem zrobiła ją, tę partię, pojedynczym bez atu, i nawet nie dam głowy, czy było rozgrywane, ale chyba tak. Owszem, przyznaję, w takiego brydża w życiu nie grałam. No ale, rozumiesz, miałam wyższe cele.

– Rozumiem doskonale. I co było dalej?

– Im dalej w las, tym większy kryminał – zaopiniowała Ania filozoficznie. – Kiedy Idusia nazajutrz wróciła ze szpitalnej kostnicy, zastała bałagan. Ktoś przeszukał ich mieszkanie i nic nie znalazł. Do pudła z ozdobami choinkowymi zaglądali, srebrny szych zwisał z szafy, ale pranie w łazience ocalało. Odzyskała zdrowe zmysły, nie od razu, co mogę sama zaświadczyć, widziałam ją wtedy, była półprzytomna. Kajtek dla niej stanowił centrum świata, czego teraz się wypiera, ale mnie nie oszuka. Odzyskała te zmysły po pewnym czasie, trwało to parę tygodni, na pogrzebie usiłowała jeszcze skakać do grobu, zamknęła się w domu, pierwszy mąż i dziecko z pierwszego małżeństwa nie mieli do niej dostępu, inkasentowi od światła i gazu, prawdziwemu, zrobiła histeryczną awanturę, w ogóle straszne rzeczy. Od listonosza poleconego listu nie chciała przyjąć. Dopiero po miesiącu zaczęła wracać do życia.

– No owszem – przyznałam z niechęcią. – On miał w sobie coś, można było kochać się w nim na śmierć i życie. Też bym pewnie jakiejś histerii dostała, gdyby nie bursztyn. Teraz to mogę racjonalnie ocenić, zakochałam się w bursztynie, nie mając jeszcze o tym pojęcia, i tylko dzięki temu rozstanie zniosłam jako tako spokojnie. Idusi widocznie nie zdążył dokopać, a mnie owszem.

Sięgnąwszy po przedostatni kawałek camemberta, Ania pokiwała głową.

– I zdaje się, że także Idusi bursztyn dopomógł. Po miesiącu wreszcie trafiła na tę torbę i obejrzała zawartość. Przywiązała się do rybki. No i zaczęli do niej dzwonić różni, a po jakimś czasie przyplątał się pan Lucjan. Taki porządek chronologiczny ułożyłam z tego całego gadania.

– Nie do pojęcia jest, że tyle zdołałaś dowiedzieć się przy jednym brydżu – powiedziałam z podziwem, wylewając resztę wina z butelki. – Mamy jeszcze jedną… Jakim cudem?

– Mówiłam ci przecież, to nie ja zadawałam pytania, tylko te przyjaciółki. Ja tylko czasem. One dostały wypieków, nie wyobrażasz sobie, jak się rzuciły na tajemnice, poza tym… ach, tego nie wiesz, napomniałam ci powiedzieć, obie kochały się swymi czasy w Kajtusiu. Zdaje się, że nawet jedną z nich poderwał… Och, bardzo cię przepraszam, chyba za twoich czasów. Nie chciałam być nietaktowna…

– Bez znaczenia – pocieszyłam ją z lekkim roztargnieniem. – Podrywał, co mu w rękę wpadło, długo bym z nim nie wytrzymała. Ja nie z tych, co to „kop po oczach, byleś był”, i on o tym doskonale wiedział. Teraz tym bardziej, może wyjść na jaw cały harem, ucieszę się, jeśli dostarczy jakiejś wiedzy. I co dalej? Czekaj, otworzę tę drugą flachę, nie żałujmy sobie…

– Otóż to chyba właśnie miało swój wpływ – powiedziała Ania, podsuwając mi kieliszki, kiedy uporałam się z następnym korkiem. – Grałyśmy przy winie. Napój może niewinny i nieszkodliwy, ale swoje robi. Krysia głównie pazurami wyszarpywała z Idusi, ile mogła, a Idusia czuła swoją przewagę, bo Krysię kiedyś porzucił, a z nią się ożenił. Ciebie obydwie omijały wszelkimi siłami.

– Bardzo dobrze. Coś jeszcze było?

– Oczywiście. W dodatku kolejna sensacja. Idusia wyznała, że w końcu nie tylko obejrzała bursztyny, ale także nawiązała tę osobistą znajomość z panem Lucjanem. Pan Lucjan kusił ją pieniędzmi. Poza tym różne głupstwa mówił, powtarzam po Idusi, że te bursztyny pochodzą z rabunku, że cena spadnie, że ma wyjątkową okazję pozbyć się tego i tak dalej. Idusia zmusiła go do wizyty u takiego, co robi biżuterię bursztynową, bo przemyśliwała nad tą rybką…

Kiwnęłam głową.

– To wiem…

– I nic z tego nie wyszło.

– Dlaczego?

– Tu znów ją zamurowało. Jąkała się i zmieniała temat. Sama rozumiesz, że próbowałam dyplomatycznie pytać o złotą muchę i wylazło szydło z worka. Udało mi się wywnioskować, że jednego bursztynu w torbie nie znalazła, tego ze złotem w środku, a przecież widziała go na własne oczy. Innymi słowy, złota mucha znikła, a ze znajomych; okazów zostały tylko tamte dwa, rybka i chmurka. Boże drogi, jak ja bym to chciała zobaczyć…!

Przerwałam jej, głęboko poruszona.

– Naprawdę ta oślica zgubiła złotą muchę?! Jakim sposobem?!

– Nie wiem, czy ona. I nie wiem, kiedy. Doznałam wrażenia, że teraz ona już tych bursztynów w ogóle nie ma, a jeśli ma, nie przyzna się pod karą śmierci. Ktoś się jej przyplątał i teraz już żadnych faktów, wyłącznie moje mgliste przypuszczenia. Ten adorator, którego nie pokazała…?: Jakiś kolejny szantażysta…? Kontrahent, oferent, płacący wysoką cenę…?

– Za wysoką cenę chybaby sprzedała?

– Więc może zbyt niską cenę? W każdym razie jest pod jakąś presją. O zaginięciu tej złotej muchy nie powiedziała nic konkretnego, mąciła tak, że nie udało mi się tego zrozumieć. Nie odzyskała jej, to pewne. Może upłynnił ją Kajtek w ostatnich chwilach życia? Nie zaglądała do torby, kiedy chowała ją w praniu. Wie, gdzie jest, czy nie…? Na dwoje babka wróżyła, a wiem, że ciebie to interesuje…

– Kretynka z tej Idusi – zaopiniowałam po namyśle.

– To swoją drogą – przyświadczyła Ania. – Ale coś z tego wszystkiego możemy chyba wydedukować? Zwłaszcza że ty też coś wiesz…?

Bez chwili wahania, przy tej drugiej butelce wina, przekazałam jej całą, świeżo zdobytą wiedzę, z panem Lucjanem na czele. Ania słuchała uważnie, popijając po odrobinie.

– Owszem, usiłowałam ją zapytać o pośredników – powiedziała, kiedy skończyłam. – Ten Franio, miałam wielkie nadzieje… Ten Baltazar. Mówiłaś o nich i chciałam się zorientować, co ona wie na ten temat. Udawałam, że ich znam. Okazało się, że owszem, słyszała o takiej profesji, pośrednik w handlu bursztynem, ale w stosunku do nich była tak doskonale obojętna, że chyba z żadnym nie zetknęła się bezpośrednio. Jedyny, istniejący wyraźnie, to ten pan Lucjan Orzesznik, a i to, na moje oko, od jakiegoś czasu straciła z nim kontakt.

– Czyli, jeśli istnieje jakaś podejrzana postać, to jest to całkiem ktoś inny…?

– Na to wygląda. Czekaj, zreasumujmy. Streściłam ci zeznania, wyciągnijmy wnioski…

Do wyciągania wniosków Ania była idealna, bądź co bądź fachowiec. Posługując się porządkiem chronologicznym, ustaliłyśmy listę podejrzanych, rozpatrując dalej ich możliwości i obyczaje. Coś w końcu wynikało bodaj z trybu życia. Dokonawszy spisu osób, które znajdowały się na miejscu w czasie: primo, pierwszej zbrodni; secundo, odkrycia zwłok; tertio, utopienia Floriana; osób, które trzymały w ręku bursztyn ze złotą muchą, osób, które straciły życie, osób, które znały się wzajemnie, i wreszcie niepodważalnych faktów, stwierdziłyśmy coś okropnego.

– Wygląda na to – zauważyła Ania dość cierpko po dłuższej chwili milczącego wpatrywania się w nieubłagany spis – że po pierwsze, ty ich znasz najobszerniej, a po drugie prawie wszędzie występuje Waldemar. Gdybym nic o tych ludziach nie wiedziała, bezwzględnie na was padłyby moje pierwsze podejrzenia.

Sama w podziwie i z lekkim niepokojem odczytywałam stworzoną listę. Rzeczywiście, byłam obecna na miejscu akurat w chwilach przestępstwa, Waldemar tkwił w tym jeszcze bardziej, razem znaliśmy właściwie wszystkich. Mimo to mogłam przysiąc, że przed nami z domu na plażę nie wyjechał i Floriana nie topił, znalazł się tam już po fakcie. Ponadto większość informacji miałam właśnie od niego.

– Baltazar pęta się tam jeszcze obficiej! – zaprotestowałam. – Zobacz, jest wszędzie. I nawet nie wiadomo na pewno, czy Idusia go nie zna! I może jednak dałoby się wytypować sprawcę poza nami!

Ania westchnęła ciężko.

– Wolałabym mieć przed sobą konkretne akty oskarżenia, chociażby nawet nie poparte żadnymi dowodami. Do osobistego dochodzenia nie jestem przyzwyczajona. Dają i to już gotowe. Na piśmie.

– Mogę ci dać ustnie – zaproponowałam. – Albo nawet napisać, tyle że nie w tej chwili. Mam na myśli nie na poczekaniu, trochę to potrwa.

– Bardzo dobrze, napisz, a ja sobie poczytam. Ale czekaj, rozważmy to. Chwileczkę. Czy, na przykład, ta żona Floriana nie może tylko udawać? Zaraziła się skąpstwem od męża i ukrywa swoje bogactwo?

– Mogłaby, ale tam za dobrze się wszyscy znają i patrzą sobie na ręce. Poza tym po śmierci Floriana wściekła była tak, że nie zdołała się opanować, dopiero później przyszło na nią opamiętanie. A teraz siostra Jadwigi twierdzi, że ona ma pieniądze, ale mało. Tyle co z tego sprzedanego domu.

– No dobrze, więc zniknięcie pieniędzy przyjmijmy za fakt. Jedźmy dalej. Ciebie i Waldemara usuwam. Nie mogę natomiast usunąć nieżywych. Zważywszy cztery fakty razem, obecność Kajtka w chwili wyłowienia bursztynu, obecność bursztynu w jego domu, jego nagłe bogactwo i zubożenie tego topielca, Floriana… nie, więcej nawet, znajomość z Orzesznikiem, pretensje Terliczaka, znany nam charakter Kajtka oraz zeznania Idusi, jestem skłonna postawić na niego. Wiedział wszystko, sam w sprawie pierwszej zbrodni musiał być czysty, bo inaczej nie mógłby ich szantażować, został zamordowany z premedytacją, bo zapewne miał zbyt wielkie wymagania…

– Szantażystę każdy zamorduje z przyjemnością, nie tylko z premedytacją – przyświadczyłam. – Ale na ogół zabiera przy tym dowód rzeczowy. W tym wypadku, jak rozumiem, zasadniczym dowodem była złota mucha, ale nie wierzę, że znaleźli torbę w halce Idusi i zabrali tylko ten jeden bursztyn, nie zabierając pozostałych. Też są niezwykłe i też stanowią dowód. Upieram się, że w ogóle nie trafili na worek, i dziwię się, że nie spróbowali później.

– Mnie też to dziwi. Możliwe, że coś tu w zeznaniach tej kretynki umknęło. Możliwe też, że już dawno tych bursztynów nie ma, wynegocjowano je od niej, płacąc jakąś rozsądną cenę, o czym nie chce mówić. Kiedy miała w ręku ten bursztyn z rybką?

– Kilka lat temu, tak to określił pan Szczątek, pięć albo sześć.

– Dziewięć lat po śmierci Kajtka. Długo dosyć. Nadal mnie to dziwi. Zaraz, wracajmy do tematu. Kajtek zatem, chociaż zabity, to jednak nie niewinny, a zabity z przyczyn zrozumiałych… Skłonna jestem wnioskować, że złotą muchę miał przy sobie i zabrał ją truciciel. Teraz ten Florian. Słynął z chciwości i skąpstwa, jeżeli pozwalał się szantażować, musiał tkwić w tym po uszy. Przypuszczenie, że chciał obrabować… tak jak mówiłaś… szczęśliwego znalazcę, przy czym znalazca utopił go w obronie własnej, wydaje mi się prawdopodobne. Nie wykluczam także jego udziału w zabójstwie tych pierwszych posiadaczy, sądzę, że nic poniżej zbrodni nie skłoniłoby go do płacenia…

– Franio – przypomniałam. – Wieść gminna wplątała go od razu, ludzie wszystko wiedzą. Znikł zaraz potem, miał samochód, czymś ten bursztyn musiano wywieźć. Osobiście wnioskuję, że Baltazara, który pęta się wszędzie, właśnie przy tym nie było, bo się nie bał, został i przejął obowiązki Frania. Wyławianie widział, wlazłam mu na nogę, jeszcze tam nie był dobrze zagnieżdżony, dopiero się wciskał. Co nam z tego wychodzi?

– Intryguje mnie Terliczak – powiedziała Ania z namysłem. – Skłonna byłabym mniemać, że jakiś wielki zysk przeszedł mu koło nosa i do dziś dnia jest wściekły…

– Czekaj, nie całkiem! Nowy dom wybudował. Zaraz potem, w tamtych czasach.

Ania znów zadumała się i skrzywiła.

– Kazałabym uzupełnić dochodzenie – mruknęła. – Kiedy dokładnie, rachunki, jakie miał dochody… Przesłuchać porządnie świadków…

Pamięć mi nagle cichutko pisnęła.

– Kajtuś musiał mu zdrowo dokopać. Wypominał mi, ostatnio, że kolejnych mężów na niego napuszczam, rozumiesz, ja, zapewne matka chrzestna mafii, bo chyba nie ojciec… Ale najlepszy był ten pierwszy i oto, hi hi, już go nie ma. Trochę może innym słowami, ale właśnie to powiedział.

– To znaczy, że też było go czym szantażować – stwierdziła Ania spokojnie i bezlitośnie. – Jezus Mario, cała szajka. Ale nie skonsolidowana, raczej pozostająca we wzajemnej kontrowersji. Punktem wyjścia jest bursztyn ze złotą muchą, tak to widzę, należy go odnaleźć i pójść za nim do tyłu, zbadać, kto pierwszy nim zawładnął natychmiast po zbrodni. Na początku przesłuchałabym Frania, w drugiej kolejności Baltazara. Przepraszam cię bardzo, ale czy Kajtek… Jeszcze przecież był z tobą…?

Z lekkim wysiłkiem przypomniałam sobie ówczesne wstrząsy uczuciowe.

– Nie wiem, czy tak to można określić. Wróciliśmy do Warszawy, nie odzywając się do siebie ani słowem, to pamiętam. Weszłam do mieszkania jako pierwsza i pamiętam też, że miałam wielką ochotę zatrzasnąć mu drzwi przed nosem. I zamknąć na łańcuch. Nie zrobiłam tego, a może właśnie należało. Później już jedno ludzkie słowo z naszych ust nie wyszło, to znaczy wyszło, owszem, on powiedział, że możemy się rozwieść, a ja powiedziałam „won z mojego domu”, bardzo elegancko. I od razu znikł mi z oczu, do dziś nie wiem, gdzie się podziewał, w domu nie nocował i zagarnął samochód, który wydarłam mu ostatecznie dopiero po dwóch tygodniach, kiedy podpisywałam zgodę na rozwód bez orzekania o winie. I tyle. Zbrodnie i bursztyny wyleciały mi z głowy.

– Bardzo niedobrze – skrytykowała Ania. – W ten sposób niczego się od niego nie dowiedziałaś.

– Ale Idusia, o ile wiem, już była na tapecie. Pewnie natychmiast u niej zamieszkał. Ona miała mieszkanie?

– Wynajętą kawalerkę.

– Rozmawiali chyba…?

– Nie jestem tego pewna. W niektórych okolicznościach rozmawia się mało.

Zastanowiłam się.

– Bagaże. Jak się do niej wprowadzał, musiał mieć jakieś bagaże? Kochająca kobieta rozpakowuje tego swojego…

– Zdaje się, że przyzwyczaiłaś go do samoobsługi…? Część rozpakował osobiście, żeby nie męczyć najdroższych rączek, i w tej części znalazła się torba z bursztynami. Nie zabrał im przecież całych pięćdziesięciu kilo?

– Nie, chyba nie. Niech sami sprzedają, on wolał żywe pieniądze.

Ania otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, zamknęła je i otworzyła ponownie po chwili namysłu.

– Czekaj, jeszcze jedna rzecz mnie gnębi. Przyjmujemy takty i wydarzenia z dobrodziejstwem inwentarza, ale skąd właściwie Kajtek wiedział to wszystko, co wiedział? Tam, na Mierzei, byliście razem, jak się to mogło stać, że on wiedział, a ty nie? Skąd znał zbrodniarzy? Jak do nich trafił?

Oczyma duszy ujrzałam w całości swój pierwszy pobyt w Krynicy Morskiej.

– Sama mu to ułatwiłam – wyznałam ponuro. – Wysłałam go do sklepu, a tam podrywał ekspedientkę i spotkał ludzi. Ona mu chyba wyjawiała różne tajemnice. A potem, po zbrodni… To nie ma siły, musiał rozpoznać sprawców!

– I wyobrażasz sobie, że chwycił ich za rękę, a oni łożyli uszy po sobie i nie zrobili mu nic złego?

– Musiałby upaść na głowę, żeby ich od razu chwytać. Czekaj, według zeznań Waldemara wszystko skończyło się koło pierwszej. A on wrócił po drugiej. Z Piasków do Krynicy jedzie się dziesięć minut, no, niechby kwadrans. Co robił przez godzinę?

– Śledził ich…?

– Jestem pewna, że tak. A potem dalej uprawiał krecią robotę, niknąc mi z oczu razem z samochodem. Musiał zdobyć dowody… Boże drogi, to chyba wtedy, od razu, wydarł im ten bursztyn! Nie bez powodu, do diabła, zostawił mnie na tym cholernym parkingu, teraz mi przychodzi do głowy, że miał torbę przy sobie, może na tylnym siedzeniu, bał się, że ją zobaczę, wolał wszystko inne. Nic mi nigdzie nie zaświtało, idiotka, wściekła byłam i tyle…

Zirytowały mnie te wspomnienia i wylałam resztę wina z drugiej butelki.

– Co za szkoda, że nic o tym wtedy nie wiedziałam! – westchnęła Ania z żalem. – Pewnie bym się zainteresowała, a tak było blisko w czasie… Jacyś idioci musieli prowadzić to dochodzenie.

– Wtedy jeszcze nic nie było wiadomo o zbrodni – przypomniałam jej. – Istniała możliwość, że właściciele bursztynu uciekli razem ze zdobyczą. Wolno im.

– No tak… Ale szkoda…

Też westchnęłam, poszłam do kuchni i znalazłam trzecią flachę. Postawiłam ją na stole na wszelki wypadek, na razie jeszcze nie otwierając. Ania przyjrzała jej się z powątpiewaniem.

– Zreasumujmy – zaproponowała. – Ze wszystkiego wychodzi, że Kajtek szantażował trzech ludzi i możemy ich roboczo wytypować. Florian, Franio i Terliczak…

– Co do Terliczaka, mam wątpliwości – przerwałam. – Te jego brednie z ostatniej chwili… Ja, matka mafii, napuszczałam już na niego dwóch, a teraz trzeciego…

– Dwóch…?

– No, ten mój cholerny wymarzeniec…

– On też się wmieszał?

– Okazuje się, że tak. Przy nim wylazły zwłoki i utopił się Florian, z glinami miał sitwę, latał i węszył…

– I co wywęszył?

– A diabli go wiedzą. Znasz go przecież, nic nie powie, a nawet jeśli powie, nic z tego nie zrozumiesz. Ale zorientowałam się, że węszy nadal. Coś tam musiał napaskudzić.

– Na to wygląda – zgodziła się Ania. – A kto trzeci?

– Kocio.

– Jaki Kocio?

– A co, jeszcze nie zdążyłam ci o nim powiedzieć? Wielbiciel z moich bardzo młodych lat, napatoczył mi się przypadkiem i siedzi w branży… O, właśnie idzie, przy okazji go poznasz.

Dzwonek do drzwi musiał oznajmiać Kocia, bo nikogo innego się nie spodziewałam. Istotnie, był to on. Przedstawiłam ich sobie wzajemnie z lekkim roztargnieniem, zaabsorbowana tematem zasadniczym, spytałam go, czy zje wątróbkę, od razu zadecydowałam, że kiedy indziej, teraz bowiem jestem zajęta, i przyniosłam trzeci kieliszek. Ania przyjrzała mu się z wielkim zainteresowaniem i uwagą.

– Jest całkowicie wtajemniczony – powiadomiłam ją. – W pierwszej kolejności postarał się o to właśnie Terliczak. Podejrzewam, że ma największe szansę odnaleźć złotą muchę.

– Konstanty Wielecki – przedstawił się Kocio nieco dokładniej. – A co, panie omawiają aferę…? Trochę się dowiedziałem… Czerwone wino jest zdrowe, napiję się z przyjemnością, bo jestem nieco uchetany. Przyniosłem trochę na wszelki wypadek.

Ania popatrzyła na zegarek, zastanowiła się i machnęła ręką.

– Nie mam już dzisiaj obowiązków, a mój mąż potrafi zapalić gaz pod garnkiem z zupą. Na szczęście lubi zupy. Po raz pierwszy w życiu znalazłam się po tej stronie dochodzenia, więc niech już skorzystam…

Kocio w ciągu tego jednego dnia odwalił wielką robotę. Nie darmo od kilkunastu lat tkwił w bursztynie, miał więcej znajomości, przyjaciół, klientów i rozmaitych powiązań niż mogłam przypuszczać. Pytania zadawać i wnioski wyciągać potrafił.

Baltazar aktualnie przebywał nad morzem, plącząc się między Gdańskiem a Mierzeją, gdzie po ostatnim urodzaju bursztynowym było co kupować. Franio znajdował się w Warszawie, mieszkał we własnym lokalu w Śródmieściu, na Złotej, i pazurami trzymał przy piersi Japończyka, monopolistę na kulki. Orzesznik, jako łącznik, kursował między nimi i na boku próbował rwać towar dla Hindusa, źle widzianego przez wszystkich. Hindus płacił ceny szaleńcze i niechęć do niego wydawała się niepojęta, a delikatnie i podstępnie dopytywał się o bryłę z opalizującą chmurką, oferując za kulę z niej dwa tysiące dolarów jako kwotę wywoławczą. Skąd o niej wiedział, można było domyśleć się z łatwością, od Orzesznika. Ponadto między nimi wszystkimi plątał się facet postronny, hobbysta, świetnie zorientowany w temacie i widziany jeszcze gorzej niż Hindus, aczkolwiek niczego nie kupował i nic nie płacił. Udawał, że zdobywa wiedzę, nie zaś towar, ale nikt mu nie wierzył.

Potwierdziły się w pełni informacje od pana Szczątka, a także nasze wnioski. Nasze jak nasze, wnioski Ani. Bezskuteczne poszukiwanie bursztynu z chmurką oznaczało, że istotnie, Idusia już go nie posiada, inaczej skojarzony z Hindusem Orzesznik poleciałby do niej jak w dym, a parę tysięcy zielonych mogłoby ją skusić. Ponadto potwierdziły się wnioski z mojej wizyty u pana Lucjana, rzeczywiście były kupiec-monopolista z Niemiec dyplomatycznie szukał wszystkich trzech okazów ze złotą muchą na czele, rzeczywiście obiecywał za znalezienie złote góry i rzeczywiście kluło się coś w rodzaju muzeum czy galerii. Do tego wszystkiego jeszcze Kociowi udało się dowiedzieć, że w owej torbie słodkiego pieska musiały znajdować się dwie bryły z bańkami powietrza w środku, i ta wiedza przeszła do niego pośrednio od Frania, a była to wiedza szeptana na ucho.

– Zatem Franio – powiedziała stanowczo Ania, nie zwracając już żadnej uwagi, którą butelkę wina pijemy. – Nasze dedukcje były trafne, Franio stoi na czele podejrzanych. Jak, na litość boską, można by go przesłuchać? Chyba tylko jako zatrzymanego, czy on nie popełnia żadnych wykroczeń…?

Kocio, mimo niewątpliwych osiągnięć, wydawał się jakiś mroczny i niezadowolony z życia. Coś mu się bardzo nie podobało. Skierowałam na niego silnie pytające spojrzenie.

– No…? – zachęciłam z nadzieją, że może naprawdę się we mnie zakochał i nie wytrzyma nacisku.

Nie wytrzymał.

– Czy ty wiesz, do czego im te cholerne kulki? – spytał gwałtownie i nie całkiem na temat, kompletnie pomijając pytanie Ani. – Sprawdzałem. O Japończykach nie mówię, ale ten Hindus…!

– No…? – spytałyśmy równocześnie, podejrzliwie i z niepokojem.

– Powiem wam i proszę, żeby was szlag nie trafił. Byłem nawet w ambasadzie. Obrzędy pogrzebowe, oni palą zwłoki, a razem ze zwłokami rozmaite rzeczy. Im bogatszy nieboszczyk, tym droższe wyposażenie, a szczytem luksusu jest bursztyn, który, jak wiadomo, świetnie się pali. Taki radża, tam ciągle jeszcze są milionerzy, miliarderzy nawet, jakiś temu potrafił spalić trzydziestokaratowy diament, ale nie diabli biorą diament, te kule z bursztynu, pouwieszane dookoła zwłok… Za kulę z chmurką, unikat, kupiec weźmie majątek, może dojść do miliona dolarów, po czym facet ją spali przy zwłokach ukochanej żony. Ukochanego syna. Córki. Wszystko jedno. Spali, rozumiecie…?!

– Hindusa trzeba zabić – zadecydowałam gwałtownie po chwili milczenia. – Rany boskie, to gorzej niż ruskie przed laty…

– A Japończycy…? – spytała Ania, wyraźnie starając i odzyskać panowanie nad sobą.

– O ile wiem, też im tego potrzeba ze względów religijno-rytualnych. Możliwe, że również palą, tyle że w mniejszym zakresie. Jedno jest pewne: w żadnym razie nie wolno im sprzedać takich rzeczy jak złota mucha…

Dopiero po bardzo drugiej chwili udało nam się wrócić do jakiej takiej równowagi. Przyniesiona przez Kocia informacja budziła szczerą zgrozę. Wyjątkowo mamy jakieś jedno coś, czego nie ma nigdzie na świecie, i to jedno coś mamy dobrowolnie i bez żadnych sensownych powodów oddać na bezpowrotne stracenie. Czyśmy już resztki rozumu stracili…?

Patriotyzm eksplodował we mnie niczym kilka gejzerów razem wziętych.

– Trupem padnę, a nie pozwolę! – oznajmiłam gwałtownie. – Kociu, dopilnuj, na litość boską! Sam próbuj kupić, oferuj miliony! Aniu, ta kretynka może łgać, ten jakiś nowy może ją trzymać w ręku i nakłaniać do łgarstwa, grajcie w brydża! Sama będę grała, przebiorę się, włożę perukę, wymyślę sobie nazwisko, powiesz, że jestem kuzynka z prowincji! Gdzie mieszka ten cholerny Franio…?!!! A, prawda, na Złotej…

– Uspokój się – poprosiła Ania, z natury zdecydowanie spokojniejsza ode mnie. – Owszem, trzeba to załatwić, ale bez przesadnych komplikacji. Pan ma doskok do nich wszystkich, jak widzę? Propozycja nabycia za wielkie pieniądze wydaje mi się sensowna, to pozwoli do nich dotrzeć. Rozmowa z Franiem, oczywiście, ale musiałabyś się z nim zaprzyjaźnić, inaczej zełże do ciebie każde słowo. Czy nie mogłabyś…?

– No…? – spytałam niecierpliwie, bo zamilkła nagle. – Co bym mogła?

Ania łypnęła okiem na Kocia i zawahała się.

– Kociu, zobacz, co tam jest jeszcze w kuchni, w lodówce albo obok – poleciłam delikatnie.

Kocio już się podnosił.

– Też mi się tak wydawało – mruknął i wyszedł z pokoju.

– Czy nie mogłabyś spotkać się z tym swoim… Boże, co za słowo… wymarzeńcem…? – podjęła natychmiast Ania trochę niespokojnie. – Wydaje mi się, że on tu nieźle miesza. Ta osoba postronna, hobbysta… Nie sądzisz, że to może być on…?

– Jestem tego nawet całkowicie pewna – odparłam w nagłym błysku natchnionego jasnowidzenia. – On musi od początku cholernie dużo wiedzieć, nie darmo zaprzyjaźnił się z glinami. Ale spotkanie do kitu, nawet gdybym zamieszkała u niego, też mi nic nie powie. Mam silne wrażenie, że raczej należałoby wykryć nowego wielbiciela Idusi, bo skoro go ukrywa, coś w nim musi być. Nie namówiłabyś jej na kolejnego brydża? U niej może?

Ania wzdrygnęła się lekko, ale kiwnęła głową ze zrozumieniem. Nie zwróciłyśmy nawet uwagi na to, że Kocio wrócił do pokoju z następną butelką wina. Skąd, na litość boską, tyle wina znalazło się w moim domu…?

– Pozastanawiam się nad tym wszystkim porządnie – obiecała Ania, już wychodząc – i może coś mi przyjdzie do głowy. Nie lubię zbrodni, a za to kocham bursztyn…


* * *

Ogromnie korcił mnie Franio.

Przed złożeniem mu natychmiastowej wizyty zawahałam się, ale bywał przecież u Orzesznika, naprzeciwko mojego domu. Może udałoby się złapać go tutaj…? Gdybym jeszcze wiedziała, jakim samochodem jeździ…

Ta wiedza nie była dla mnie trudna do zdobycia. Miałam taką szalenie daleką kuzynkę, która od lat pracowała w wydziale komunikacji w Śródmieściu i odnosiła się do mnie życzliwie. Należało po prostu znaleźć jej telefon.

Poszukiwania rozpoczęłam od razu, posuwając się do tyłu od aktualnego notesu. Nie dzwoniłam do niej od wieków, majaczyło mi się zatem, że powinna znajdować się w takim starym zeszycie, a może na kartce, do zeszytu wetkniętej, wszystko razem zaś, z tych starych zapisków, dawno temu zebrałam do kupy i umieściłam w kartonowych okładkach, które zrobiły się pękate. Gdzie, na litość boską, mogły leżeć duże, pękate okładki? Nie pod innymi papierami, bo wszelkie papiery by z nich zjeżdżały, nie na wierzchu, bo ich nie widać, nie wyniosłam ich nigdzie, bo z natury rzeczy potrzebne były obok telefonu, co, u diabła, mogłam z tym zrobić…?

Znalazłam je wreszcie po godzinie, jako ostatni wymacany przedmiot, na sznurkowej półeczce, za wielką kopertą z zawartością medyczną. Wyciągnęłam. Tak, to było to, upragnione okładki, tyle że okazały się jeszcze bardziej pękate niż je pamiętałam. Zajrzałam do nich z wielką ulgą.

Pierwsze, co w nich ujrzałam, to wielki, obszargany, pomarańczowy notes. Nie mój, ale przypomniałam go sobie natychmiast.

Zaginiony notes wymarzeńca! Ostatnia kropla naszych kontrowersji, ostatnia przyczyna rozstania, ostatni zarzut, jakim mnie przytłoczył! Szukał go jak szaleniec, a prosił Pana Boga, żeby przypadkiem nie znaleźć, nie ja go tam wetknęłam, to pewne, w życiu go nawet w ręku nie trzymałam, sam schował, może w pośpiechu, żeby ukryć przede mną, a może w zwyczajnym roztargnieniu, po czym kompletnie o tym zapomniał. Zapłonęłam dziką satysfakcją, żadna lojalność już mnie nie obowiązuje, sprawdzę jego zapiski, może się wreszcie dowiem, co wykrył przed laty i może okaże się to przydatne…

Przydatne…!

Ze szczerą zgrozą, wstrząśnięta i ogłuszona, z zamętem w umyśle i w wypiekach rozszyfrowywałam hieroglificzne skróty. Melanż w nich panował nieziemski nie tylko dlatego, że autor zapisywał różne rzeczy gdziekolwiek, wykorzystując pierwsze lepsze miejsce, ale też i z tej przyczyny, że cały notes był w proszku, kartki z niego wylatywały i wkładane były jak popadło, bez żadnej kolejności. A dziwiłam się kiedyś, że wszystkiego w nim długo szuka…!

Własnym oczom nie wierząc, znalazłam tam datę utopienia Floriana i zwierzenia jego żony, znalazłam datę odnalezienia zwłok, spis jakichś nazwisk, niewątpliwie dotyczących sprawy, bo wśród nich znajdował się Terliczak, nazwisko komendanta krynickiej milicji, które znałam przypadkiem, wszystkie kolejne adresy Orzesznika oraz mnóstwo rozmaitych, dosłownie cytowanych zeznań, podnoszących włosy na głowie. Znalazłam Frania i Baltazara. Znalazłam Idusię…

Znalazłam również siebie.

Gdybym jeszcze miała jakieś wyrzuty sumienia z racji wdzierania się ordynarnie w jego tajemnice, przeszłyby mi jak ręką odjął. Rozpoznałam się po numerze telefonu. Od samego początku, od pierwszego dnia znajomości, ten człowiek badał moją prawdomówność i praworządność, sprawdził moją przeszłość, obwąchał moich przyjaciół i rodzinę, zweryfikował mnie co najmniej tak, jakby podejrzewał, że podszywam się tylko pod siebie„ a naprawdę jestem kompletnie kim innym. Matą Hari zapewne.

Szlag mnie nie trafił z oburzenia wyłącznie dzięki twórczej myśli, która wystrzeliła z tego całego śmietnika. Mianowicie, śledząc mnie, zajął się aferą we właściwej chwili i teraz mam szansę odnieść z tego olbrzymią korzyść!

Opanowując wściekłą furię, przystąpiłam do badań szczegółowych.

Słodki piesek, jak wynikało z notesu, był w knajpie z Franiem. Lokal to musiał być podrzędny, bo obsługiwały kelnerki, a nie kelnerzy, co stanowiło kwestię nader istotną. Mianowicie kelnerce słodki piesek bardzo się spodobał i dlatego zwracała na niego uwagę, nie bez przerwy, bo ruch panował duży, ale częściej niż wynikało z potrzeb służbowych. Siedział z jakimś drugim, ten drugi przyszedł później, słodki piesek już złożył zamówienie, zaczął nawet jeść. Przystawki. Ten drugi, kelnerka opisała go dokładnie, Franio jak byk, zażądał tylko śledzika, siedział krócej, teczkę miał przy sobie, razem poszli do toalety, wrócili, kelnerka przez ten czas spoglądała na ich stolik, bo zostawili papierosy i zapalniczki, takie drogie i eleganckie, więc żeby kto nie podwędził… Wrócili nie całkiem razem, Franio pierwszy, słodki piesek po chwili, wódka już była nalana, wypili, wyglądało to na jakiś interes, posiedzieli, po czym ten drugi, jak przyszedł później, tak wyszedł wcześniej, chociaż nie była pewna, czy wyszedł całkiem, bo swoją teczkę zostawił na krześle. Wydawał się jakiś zniecierpliwiony i zły, jakby się śpieszył. Za to jeszcze później do słodkiego pieska przysiadł się jakiś inny, wąsaty i brodaty, ale nawet nie zdążyła przyjąć od niego zamówienia, bo słodki piesek zachorował. Zamieszanie się zrobiło, wezwali pogotowie, ten świeżo przybyły uregulował rachunek, położył pieniądze na stole, a potem gdzieś się zmył. Co do teczki, nie wiadomo co się z nią stało, któryś z nich chyba ją zabrał. I tyle. Więcej nie widziała i nie wie.

Całe wydarzenie udało mi się odtworzyć ze skomplikowanych i skrótowych gryzmołów wymarzeńca, ponieważ znałam zarówno jego sposób notowania różnych rzeczy, jak i słodkiego pieska. Słodki piesek uwielbiał restauracyjne przystawki, rozmaite śledziki, jajeczka, szyneczki w galarecie, tatara w pierwszej kolejności, i nie potrafił się im oprzeć. Musiał być umówiony z Franiem, przyniósł bursztyn, a Franio pieniądze, miało to zapewne trwać krótko, a tu uczta na stole, Franio mógł spokojnie symulować zniecierpliwienie, bo jeśli żywił trucicielskie zamiary, uczta mu była na rękę. Wyszedł, nie został wplątany w ten nieszczęśliwy wypadek, pies z kulawą nogą do niego nie dotarł.

A ten następny, wąsaty i brodaty…? Wspólnik, rzecz jasna, rachunek uregulował, żeby nie wprowadzać szkodliwych zadrażnień, a teczkę zabrał. Zastanawianie się, kim był, zostało mi zaoszczędzone, wymarzeniec wyjaśnił. Baltazar oczywiście. Wąsy i brodę miał sztuczne, doskonale przylepione, zdjął dekorację i przestał być niepodobny do siebie, jeszcze tego samego dnia, późnym wieczorem, pojawił się w Gdańsku…

Z ciężkim mozołem rozszyfrowawszy to wszystko, jedno mogłam zrozumieć bez trudu. Mianowicie kelnerkę. Za słodkim pieskiem baby latały nie gorzej niż on za nimi, każdej wpadał w oko, wymarzeniec tak samo, chociaż był zupełnie inny. Jednego dziewczyna zauważyła dokładnie, a drugiemu zwierzyła się bez opamiętania, miał w sobie to coś… Ostatecznie, ja też się dałam nabrać, wybrałam ich dla siebie, a byle czego nie wybierałam.

Zatem Franio… Obaj z Baltazarem wspólnym wysiłkiem załatwili słodkiego pieska i wymarzeniec wiedział już o tym, kiedy na Mierzei sonda geologów trafiła na zwłoki. Do mnie na ten temat nawet nie pisnął, a musiało mu się wszystko nieźle zgodzić. Dlatego na nowo zaczął węszyć i dopadł Terliczaka…

Z notatek wynikło, że dopadł także żony utopionego Floriana. No, w tym momencie już wdowy. Baby, rany boskie, o wszystkim powiedziały mu baby! Od Florianowej dowiedział się o finansowych kłopotach jej męża, który, w pierwszej fazie zadowolony i pełen satysfakcji, w drugiej popadł w ponurą wściekłość. Rwał pieniądze skąd popadło i zgrzytał zębami. Nie dość na tym, ta idiotka wyjawiła, że w ową noc zbrodni nie było go w domu, wrócił Bóg wie kiedy, a nie zdołał przedtem ukryć, że bursztyn gołej facetki korcił go straszliwie. Cały wieczór o nim gadał i ona wie, że tam poszedł…

No i masz, słowa jednego na ten temat milicja z niej nie wydusiła!

W chwili kiedy ujawniło się bursztynowe podwójne morderstwo, można było te rozmaite wydarzenia ze sobą skojarzyć, ale nikt tego nie zrobił. Słodkiego pieska do Mierzei w ogóle nie dopasowano.

Co do złotej muchy to, wedle notatek, zawładnęli nią kolejno: słodki piesek, Orzesznik, Franio i na Franiu stanęło. Powinien ją w chwili obecnej posiadać. Nie, zaraz, nie w chwili obecnej, tylko w chwili zaginięcia notesu, prawie rok temu… Ciekawe, swoją drogą, dlaczego jej dotychczas nie sprzedał, albo z chciwości, czekał na lepszą cenę, albo trzymał ją na kogoś, wzorem słodkiego pieska stosując szantaż, albo zwyczajnie, ze strachu, bojąc się ujawnić, że ją naprawdę ma. I całe szczęście, że jej nie sprzedał…

Idusia pojawiła się w notatkach mniej więcej w chwili śmierci słodkiego pieska, zapewne jako postać marginesowa, aktualna żona i tyle. Trochę najwyżej podejrzana z racji nagle ujawnionego majątku. Później występowała częściej, wymarzeniec zapisał nawet jej wizytę z rybką u pana Szczątka i zbadał znajomości.

W śmierć Floriana wmieszany został Terliczak i tu właściwie mogłam sama zdobyć podobną wiedzę, bo prywatne i podstępem wyciśnięte zeznania składał Lulek, ten ze złamaną ręką, który w pierwszych chwilach po zejściu wroga był bardzo rozmowny. Potem zamilkł, nie chcąc, broń Boże, obciążać sprawcy, wdzięczny mu za wyświadczoną przysługę. Sam znalazł się poza podejrzeniami, gips na ręce wykluczał trudne ćwiczenia fizyczne. Zaniedbałam go we właściwej chwili, a wymarzeniec nie omieszkał skonfrontować swojej wiedzy z glinami, mądrymi prawie tak samo, ale bez dowodów. Ogólnie wiedział więcej, bo zaczął wcześniej, w Warszawie.

Gdzieś w tym wszystkim plątało się nowe nazwisko, jakaś Grażynka Misiak. Różne adresy ta Grażynka miała, w Gdańsku, w Pułtusku, w Warszawie, znów w Gdańsku… Przy ostatnim widniał znak zapytania, widocznie był niepewny. Do czego miała służyć ta Grażynka i co ją wiązało z aferą, nie zdołałam odgadnąć.

Siedziałam nad notesem, doszczętnie wyczerpana umysłowo, zastanawiając się, co właściwie mam z tym całym fantem zrobić, aż do chwili, kiedy zadzwonił telefon.

Podniosłam słuchawkę niemrawo, bez żadnych przeczuć, nie mając pojęcia, że tym sposobem objawia się przełom w sprawie, niewątpliwie spowodowany przez miłosierną opatrzność, która straciła cierpliwość do znękanej idiotki.

W telefonie odezwała się niejaka Danusia.

– Ach, jak się cieszę, że cię zastałam! – wykrzyknęła żarliwie. – Dzisiaj przyleciałam i tak okropnie chciałam się z tobą zobaczyć! Mam tu okropnie skomplikowane sprawy, ale ciebie chciałam złapać w pierwszej kolejności i czy ja bym mogła przyjechać do ciebie? Zaraz, od razu, bo jestem u rodziny, a tu jest okropnie ciasno, a gdybym zamieszkała w hotelu, oni by się okropnie obrazili, chociaż mój mąż mi kazał…

Przerwałam jej, osłupiała, niepewna, czy dobrze słyszę.

– Danusia, to ty? Jezus Mario, wypuścili cię…? Boże jedyny, ileż to lat…?

– Dwadzieścia. Ja już byłam, ale ciebie nie było. Czyja bym mogła do ciebie…

– Ależ tak! Oczywiście! Przyjeżdżaj zaraz! Weź taksówkę! Do jedzenia nie mam nic, ale jest wino, piwo i herbata…

– Nie, ja mam samochód. Zaraz będę!

Otrząsnęłam się z zaskoczenia. Dwadzieścia lat temu osiemnastoletnia wówczas Danusia, zatrudniona jako goniec w biurze projektów, które właśnie porzucałam na zawsze, poślubiła Araba. Tłuściutka, niebieskooka blondynka wzbudziła w nim uczucia wulkaniczne, sama zakochała się na śmierć i życie i nie dała sobie wyperswadować tego mariażu.; Wyjechała, zanim ktokolwiek zdążył się obejrzeć. Nie miałam pojęcia, co się z nią dzieje, chociaż wspominałam ją często, bo lubiłam ogromnie, a egzotyczny związek napawał niepokojem. Dostałam jeszcze od niej trzy entuzjastyczne listy, po czym kontakt się urwał, zapewne przez moje wyjazdy.

Teraz miałam ją ujrzeć znienacka, oszołomiona z lekka niespodzianką i zaciekawiona do tego stopnia, że czekałam, stojąc na balkonie.

Na parking po drugiej stronie ulicy podjechało coś z amerykańskich filmów. Długie przeraźliwie, z przyciemnionymi szybami i, jak Boga kocham, z kierowcą, który wyskoczył, otwierając z ukłonem jedne z tylnych drzwiczek. To, co wysiadło, było niewątpliwie Danusią, świadczyła o tym potężna szopa jasnych, lśniących w słońcu włosów. Kierowca został w samochodzie.

Padła mi na szyję już w progu, ze łzami szczęścia w oczach, bezładnie wykrzykując coś o herbacie, bo tylko tego jednego jej w życiu brakuje, a moja zawsze była najlepsza. Nigdzie na świecie takiej nie ma! Wino też, piwo, bardzo chętnie, ale herbata przede wszystkim!

W mgnieniu oka zastawiłam stół napojami. Danusia wyglądała prześlicznie, aczkolwiek wciąż nieco tłusto, włosy jej urosły i mogła na nich usiąść, cerę miała niczym brzoskwinia. Przez ostatnie dwadzieścia lat zdecydowanie wypiękniała, co doskonale świadczyło o jej mężu. Trzymała się mnie jak rzep, krążąc przez te parę minut między kuchnią a pokojem, na pytania zaś zaczęła odpowiadać, zanim zdążyłam je sformułować.

– Ale coś ty, ja tam jestem bóstwo i święta krowa, od początku mnie kochał, a jak urodziłam pierwszego syna, pokochała mnie nawet teściowa! Mam trzech, najstarszy właśnie zdaje maturę w Anglii. Wcale tam nie mieszkam bez przerwy, mamy domy w Ameryce, we Francji, Hamid prowadzi interesy, i w Arabii Saudyjskiej siedzimy najwyżej cztery miesiące w roku, ale to nie ma znaczenia, bo tam są warunki jak na Riwierze! Nic nie wiem o żadnym upale, wszędzie klimatyzacja, tu w Polsce jest goręcej! O Boże, jaki ogród mamy…! Ale jakie tam żony, ja jedna, on ma fioła na moim punkcie, to przez te włosy, no rosną mi, nawet centymetra nie pozwala obciąć, a poza tym mogę robić, co chcę! W życiu nie przypuszczałam, że takiego męża dostanę! Ja za życia jestem w raju!

– No to stanowisz wyjątek wśród tych wszystkich idiotek, co poszły za Arabów – stwierdziłam z ulgą, otwierając butelkę wina. – Wino możesz pić? Pozwala ci?

– Nie przy ludziach. Jak jesteśmy sami. Chyba że w innych krajach.

– Jesteś akurat w innym kraju…

– No to mogę. Okazało się, że on wcale nie jest milioner, skąd, miliony to on ma na drobne wydatki, on jest miliarder. No, zazdrosny, owszem, ale tak jakoś przyjemnie zazdrosny. Kazał mi zabrać samochód, no to zabrałam, ze Szwajcarii przyjechał, żadnej komunikacji publicznej, bo jeszcze by się kto otarł o mnie, patrzyliby w dodatku, więc nic z tych rzeczy. I własnym samolotem mnie przysłał. No pewnie, że tam, w tej Arabii, taką szmatę noszę na twarzy między ludźmi, ale wcale mi to nie przeszkadza, a jak są sami Europejczycy, czy tam Amerykanie, wszystko jedno, to nawet i to nie. Tylko dla tubylców. I nawet teść wcale tego nie wymaga, mówi, że patrzy na mnie z przyjemnością i bardzo się cieszy, że syn znalazł sobie taką piękność.

Zachichotawszy z wyraźnym, pobłażliwym rozweseleniem, Danusia napiła się wina i zakąsiła herbatą. Znając nieco gusta arabskie, nie dziwiłam się specjalnie teściowi, nawet ja, osobiście nie zainteresowana, zdołałam dostrzec jej apetyczność. W dodatku była kobietą, można powiedzieć, domową, nie miała żadnych ambicji zawodowych, żadnego pędu do samodzielności, chętnie poddawała się dominacji małżonka. Do tego jeszcze miała wdzięk.

Pokazała mi zdjęcia owego Hamida. Rany boskie, cóż za dziko przystojny facet! Gdyby nie to, że zawsze preferowałam blondynów, sama bym się w nim zakochała na śmierć i życie. Co prawda, nie wytrzymałabym długo, a on ze mną jeszcze krócej, ale jednak…

– I w dodatku wcale nie muszę się odchudzać – zachichotała Danusia ponownie. – Oni lubią tłuste i mogłabym nawet więcej utyć, ale nie chcę. I tak jadam same dobre rzeczy. Tu może trochę schudnę, a potem to chałwą nadrobię, dlatego właśnie bardzo chętnie przyjechałam, chociaż mam do załatwienia coś okropnego!

– No właśnie – zainteresowałam się. – Mówiłaś przez telefon. Co to jest, to coś?

– Bursztyn – wyjawiła Danusia natychmiast i westchnęła ciężko. – Mój mąż się dowiedział, jakoś tam, przez kogoś, że podobno istnieje jakiś niezwykły bursztyn, jeden na świecie, i chce go kupić. Bursztyny tam są w wielkiej cenie.

– Jaki bursztyn? – spytałam podejrzliwie po krótkiej chwili.

– Nie wiem. No, to znaczy wiem, z opisu. Podobno jest wielki i ma w środku coś nadzwyczajnego. Motyla albo muchę, chyba muchę. Taką jakąś niezwykłą, podobno złotem świeci. Już tu dzwoniłam do takiego jego człowieka, bo on ma wszędzie swojego człowieka…

– I dlaczego jego człowiek muchy mu nie załatwił, tylko musisz ty? – przerwałam natychmiast, bo od pierwszych słów Danusi myślało mi się w szalonym tempie.

Danusię zastopowało i jakby się zdziwiła.

– A wiesz, że nie wiem… A nie, wiem! Bo są z tym jakieś trudności, takie nie ogólne, tylko typowo nasze. Folklorystyczne. Hamid ich nie może zrozumieć, więc wysłał mnie, bo ja może prędzej zrozumiem, bo ja stąd, a ja i tak chciałam przyjechać. Mam to kupić za dowolne pieniądze, ale najpierw trzeba to znaleźć, bo okazuje się, że ten człowiek wcale nie wie, gdzie to jest. Powiedział, że poszuka.

Dla zyskania na czasie poleciłam Danusi dolać nam wina i zaproponowałam małe krakersiki, po które poszłam do kuchni. Zastanawiałam się, co zrobić. Powiedzieć jej o Franiu, ułatwiając poszukiwania człowiekowi, a zarazem sama zyskując jakąś pewność, czy ukryć wszystko, bo przecież ten upiorny Hamid zaproponuje milion dolarów, albo dwa, i wtedy nie ma siły, Franio się połakomi. Złota mucha przepadnie dla nas na zawsze. Trochę to tak, jakby przepadła „Bitwa pod Grunwaldem”, ewentualnie ołtarz mariacki, chociaż w grę wchodzi inny rodzaj dzieła sztuki… Całej prawdy Danusi powiedzieć nie można, bo, tak jak przed laty, nie jest zdolna do zachowania tajemnicy, pod tym względem nic się nie zmieniła, wyrwie się jej z ust wszystko, zanim się sama zdąży obejrzeć. Trzeba jakoś dyplomatycznie…

– Zapomniałam cię uprzedzić – powiedziała zmartwiona Danusia – że z tą muchą to jest tajemnica i miałam o tym nikomu nie mówić. Tylko temu człowiekowi. Więc bardzo cię proszę, ty też nikomu nie mów.

Wróciłam do pokoju.

– A ten człowiek twojego męża właściwie od czego jest? Czym się zajmuje? Ma coś wspólnego z bursztynem?

– Nic kompletnie, nie ma o nim żadnego pojęcia. Zajmuje się interesami.

Po kolejnej chwili namysłu podjęłam męską decyzję.

– No to ci powiem. Ja o bursztynie wiem coś niecoś. On rzeczywiście istnieje, ten bursztyn z muchą, ale pochodzi z rabunku i nikt się do niego nie przyzna. Nie wiadomo gdzie jest. Rzeczywiście należy zachować ostrożność.

Danusia się przestraszyła.

– O Boże, jakaś afera? To nie, do afer mam się nie wtrącać. To co, powiedzieć temu człowiekowi, żeby przestał szukać?

Znów się zawahałam. Nie byłam w końcu tak całkowicie pewna, że bursztynem ze złotą muchą dysponował Franio, a nawet jeśli, gdzie go mógł trzymać. Człowiek Danusi miał może szansę dotarcia do niego i wyjaśnienia kwestii…

– Nie, niech szuka. Tylko, widzisz, w grę tutaj wchodzi takie coś w rodzaju patriotyzmu. Jest parę osób, które nie chcą, żeby to zostało sprzedane, ten bursztyn stanowi okaz muzealny, a pojawiła się taka myśl o stworzeniu bursztynowego muzeum. I w ogóle on powinien zostać w kraju pochodzenia.

– A on stąd? Od nas…?

– Od nas. Byłam świadkiem, jak został wyłowiony z morza. Słuchaj, czy ty mogłabyś przetłumaczyć temu swojemu Hamidowi, żeby tego jednak nie kupował?

– Jemu można przetłumaczyć wszystko. Ale tak naprawdę, ja sama chciałam to mieć. Albo chociaż zobaczyć. Czy to się da zobaczyć?

– Zobaczyć owszem. No, nie w tej chwili. A możesz mieć różne inne, równie piękne i bardziej użyteczne, takie do noszenia na sobie. To znaczy, że on zrozumie? Ostatecznie, to jest twój kraj…

– Pewnie, że zrozumie, on nie jest żadna świnia, tylko porządny człowiek, chociaż bogaty.

– Bardzo dobrze. Zdrowie twojego męża!…


* * *

Człowiek Danusi musiał być bystry i operatywny, bo spełnił polecenie z niezwykłą szybkością. Ledwo zdążyłam porozumieć się z Anią i Kociem, których wezwałam na konferencję, a już ruszyły wydarzenia.

Ściśle biorąc, Kocia nie było potrzeby wzywać, przyszedł sam z siebie, Ania zaś, głęboko zainteresowana całą aferą, poświęciła zaplanowane na wieczór zabiegi fryzjerskie. Zgodzili się z moimi wnioskami, pochodzącymi z notesu wymarzeńca, zaniepokoiły ich, tak samo jak mnie, arabskie zakusy na złotą muchę i nabrali jakichś wysoce mglistych nadziei w kwestii odnalezienia miejsca jej pobytu. Więcej nie udało nam się osiągnąć, bo Danusia zgłosiła się z raportem już nazajutrz w południe.

– Okazuje się, że on, ten Zenobi, on się nazywa Zenobi, ten człowiek Hamida, zna tutaj takiego, co też chciał kupić ten bursztyn, albo może inny bursztyn, ale też taki, co mu go nie chcą sprzedać – oznajmiła mi przez telefon. – I już trafił do tych kupców bursztynowych, właściwie do jednego, i ten jeden powiedział, że owszem, on to ma, tę muchę, to znaczy wie, gdzie jest, ale sam nie może decydować, bo to jest wspólna własność, jego i jakichś wspólników, więc musi się z nimi porozumieć. I dzisiaj wieczorem da mu odpowiedź. I mnie jest teraz głupio, bo nie wiem, co zrobić.

– Poczekaj – poprosiłam. – Ja bym to chciała zrozumieć porządnie i po kolei. Kto to taki, ten co też chce kupić bursztyn i nie chcą mu sprzedać?

– Nie wiem. Jakiś Hindus.

– A, Hindus… A ten jeden, co ma muchę i wspólników, to kto?

– Nie wiem. Nie powiedział mi. Powiedział, że nazwiskami nikt tu sobie nie będzie gęby wycierał. Nie moja sprawa.

– Rozumiem. O wspólnikach też pewnie pary z pyska nie puścił. A dlaczego ci głupio?

Westchnęła tak ciężko i żałośnie, że niemal powiało przez słuchawkę.

– No bo najpierw powiedziałam, że Hamid to kupuje za wszystkie pieniądze świata, a teraz mam powiedzieć, że się rozmyślił i nie kupuje. To co, niepotrzebnie szukał? Głupio okropnie. Bo przecież sama kazałaś mi coś zrobić, żeby nie kupił, a ja mu tego nie umiem wytłumaczyć przez telefon, Hamidowi mam na myśli, wolałabym osobiście. Osobiście on mnie bardziej kocha niż na odległość. W dodatku chciałam to zobaczyć. To co mam zrobić?

Zadecydowałam błyskawicznie.

– O niekupowaniu jeszcze nie mów. Upieraj się, żeby obejrzeć, za takie pieniądze do oglądania ma się prawo, niech ci pokaże. A jak już się umówisz na to oglądanie, zadzwoń natychmiast i powiedz mi o tym. Też chcę przy tym być.

– No właśnie miałam ci to zaproponować! – ucieszyła się Danusia. – Nic z tej afery nie rozumiem, wszystko wydaje mi się podejrzane i trochę się boję. Wolę, żebyś była.

– I słusznie. Dzwoń wobec tego…

Czekając na jej telefon oddałam się zajęciu, ostatnio ulubionemu. Polerowałam ręcznie oczyszczone wcześniej bursztyny, posługując się pastą polerską na flanelce i nie produkując przy tym żadnego pyłu ani kurzu. Zarazem mogłam z tym siedzieć przy oknie i gapić się na willę Orzesznika do upojenia, chociaż wcale nie byłam pewna, czy ma to jakikolwiek sens.

Okazało się, że ma.

Około piątej po południu pod bramę podjechał Franio. Lornetkę położyłam sobie pod ręką, chwyciłam ją, sprawdziłam numer, zgadzał się z zapiskami wymarzeńca. Zanim jeszcze zdążyłam odłożyć przyrząd, pod dom Orzesznika podjechał drugi samochód, z którego wysiadł Baltazar. Rozpoznałam go, wysiadł, rozejrzał się dookoła i wyraźnie ujrzałam jego twarz. Do licha, Danusia spowodowała zlot gwiaździsty przestępców…! Ciekawe, kto tu jeszcze przybędzie… Zadzwonił Kocio z zapytaniem, czy przypadkiem coś się nie dzieje. Z lornetką przy oczach opisałam mu sytuację, na co oświadczył, że zaraz przyjeżdża. Ucieszyłam się, pomyślawszy, że może zdoła zakraść się tam pod jakieś okno i coś usłyszeć. Warunki, co prawda, zbytnio nie sprzyjały, dom był pełen ludzi, w oknie na piętrze widziałam piszącą dziewczynkę, zapewne córka odrabiała lekcje, w oknie na dole mignęła mi baba, prawdopodobnie żona, no i tych trzech facetów, licząc i pana domu. Istny tłum!

W chwilę potem podjechał jeszcze jeden samochód, zatrzymał się kawałek dalej, wysiadła z niego szczupła facetka, prawie pozazdrościłam jej figury, po czym zdumiałam się śmiertelnie, bo też zadzwoniła do furtki Orzesznika. Otworzono jej, weszła do wnętrza. Któż to taki, na Boga, żadna baba w tym interesie nie tkwiła, czyżby to była Idusia…? Chyba że przyjaciółka Orzesznikowej… Że też nie dowiedziałam się od Ani dokładnie, jak ta Idusia wygląda!

Następnie osłupiałam kompletnie. Ciągle gapiłam się przez lornetkę, oglądając dwie trzecie willi Orzesznika oraz kawałek ogrodzenia razem z bramą i furtką, widoczne to wszystko było doskonale, i nagle, wśród zieleni, dostrzegłam istotę ludzką. Faceta. Pokazał się na króciutką chwilę, ale nie miałam wątpliwości. To był wymarzeniec!

Jak się dostał do środka, omijając furtkę, odgadłam z miejsca. Posesja pana Lucjana przytykała do zaplecza małej ciastkarni, sprzedającej produkty własne, piekli to sami, zapachami utrudniając mi odchudzanie, i mieli obok swojego pawilonu malutkie podwórze. Zakamarek, osłonięty od strony ulicy. Przeleźć tamtędy przez ogrodzenie to żadna sztuka, każde dziecko by potrafiło, a wymarzeniec zawsze prezentował wysoką sprawność fizyczną. Znaczyło to, że, rany boskie, nie zrezygnował, nadal prowadził swoje dochodzenie, skądś się dowiedział o tej naradzie produkcyjnej i, najwidoczniej na nią nie zaproszony, postanowił jednak wziąć bierny udział. Cholera. Co za szkoda, że to on, a nie Kocio…!

Kocio właśnie zadzwonił do moich drzwi.

– Druga lornetka leży w torbie pod telewizorem! – powiadomiłam go w pośpiechu i popędziłam z powrotem do okna.

Kocio miał tę zaletę, że najpierw działał, a dopiero potem zadawał głupie pytania, zdążyłam to już stwierdzić w czasie naszej dość krótkiej znajomości. Teraz też postąpił racjonalnie, w pierwszej kolejności znalazł torbę z lornetką, w drugiej zaś przyleciał zobaczyć, co robię i do czego ma służyć oprzyrządowanie optyczne. Rychło wyszło na jaw, że właściwie do niczego, wymarzeniec bowiem znikł gdzieś za krzakami, a we wnętrzu domu nic nie było widać.

– Towarzystwo się powiększa – powiedziałam smętnie. – Dojechała baba, możliwe, że osoba postronna, a możliwe, że Idusia, ponadto w ogródku siedzi niepożądany świadek. Właściciel tego bezcennego notesu. Sądzę, że podsłuchuje.

– Znaczy wie, co robi, i podsłuchiwać warto – zaopiniował Kocio. – Szkoda… Sam bym spróbował, ale za duży tłok. Chociaż…?

Popatrzył na mnie pytająco. Pokręciłam głową.

– Nie, lepiej nie. Może ci zrobić coś złego. Nie dziabnie cię nożem, ale jakoś ujawni albo co. On nie lubi konkurencji… – zastanowiłam się nagle. – Czekaj, a może…? Ukryłby się przed tobą, to pewne. I ty byś coś usłyszał, a on nie, tego by nie zniósł… Do licha, wiesz, że nie wiem, co by zrobił…

– Możemy sprawdzić. Skoczę tam. Długo to już trwa?

– Od przyjazdu baby nie ma dziesięciu minut.

– W takim razie idę, ryzyk-fizyk…

Przytrzymałam go za rękaw i pokazałam palcem.

– Tam jest podwórze ciastkarni, przytyka do ogrodzenia. Od ulicy nie widać. Idź od strony śmietnika…

Patrząc przez okno na przemykającego się ku ulicy Kocia, zaniepokoiłam się nieco, czy nie wysłałam go na stracenie. Może być wzięty w dwa ognie, sami wrogowie tam siedzą. Ciekawość i nadzieja na jakieś odkrycia były jednak tak silne, że nie zawróciłam go z drogi rozpaczliwym krzykiem z trzeciego piętra. Za to znów przytknęłam do oczu lornetkę.

Teraz już dość nerwowo spoglądałam na zegarek. Pół godziny wlokło się jak za pogrzebem, naprzeciwko nie działo się nic, poza jedną drobną zmianą. Do dziewczynki na górze przyszła facetka, zapewne mamusia, i obie zajęły się jakimiś szmatami. Po trzydziestu dwóch minutach nowy pojazd zaczął się wciskać na ostatni wolny kawałek chodnika. Z pojazdu wysiadł Hindus.

Nie miał na sobie regionalnego stroju, żadnych turbanów, szarawarów ani czapeczek, ubrany był normalnie, ale moja lornetka przybliżała ośmiokrotnie i obejrzałam go dokładnie. Taka karnacja mogła należeć tylko do Hindusa. No, oczywiście, także do Araba, do Włocha ostatecznie, ale Włocha wykluczyłam z góry, a w nagłe przybycie męża Danusi nie chciało mi się uwierzyć, zatem wmieszany w bursztyny Hindus sam się nasunął na myśl. Boże drogi, czy ten Kocio zdoła tam coś zobaczyć albo usłyszeć…? Ujdzie z życiem w ogóle…?

Kolejne pół godziny przelazło niczym leniwa i obżarta krowa. Z zaciśniętymi zębami, bliska oczopląsu od wytężonego wpatrywania się w niewyraźne zarośla i osłonięte firankami szyby, coraz bardziej zdenerwowana i wśród rosnących wyrzutów sumienia, doczekałam wreszcie chwili, kiedy z willi Orzesznika wszyscy goście wyszli hurtem. Wsiedli do samochodów i odjechali. Patrzyłam nadal, niespokojna o Kocia, ale w ogrodzie nie działo się nic. Prawie postanowiłam lecieć na dół i obejrzeć sytuację z bliska, bo może należało ratować jego uszkodzone zwłoki, kiedy zadźwięczał gong u moich drzwi i Kocio objawił się, żywy i zdrowy.

– No…? – wydyszałam z wielką ulgą.

Kocio zdjął wdzianko i starannie wytarł nogi.

– Interesujące – oznajmił z ożywieniem, ale jakby trochę niepewnie. – Czy rzeczywiście ten palant w krzakach to był, jak by tu elegancko… mój poprzednik przy twoim boku?

– Powiedział ci coś takiego? – zdumiałam się śmiertelnie.

– Broń Boże! Sam zgadłem. Mówiłaś, że właściciel notesu, prosta dedukcja…

– No dobrze, owszem. Bo co?

– Bo ustrzelił mnie niewąsko. Nadziałem się na niego pod oknem, podsłuchiwał naukowo, oprzyrządowany akustycznie. Nie dostrzegłem go w pierwszym momencie i prawie mu wlazłem na głowę, ale nie miał pretensji, powitał mnie z pełnym zrozumieniem. Podsłuchiwaliśmy razem w idealnej zgodzie. Powiadomił mnie, że w środku kluje się zbrodnia i on zamierza przeciwdziałać, a ja co…? No więc powiedziałem, że ja też, aczkolwiek o zbrodni nie mam bliższych informacji, na co mgliście oznajmił, że niektórych osób nie należy dopuszczać do niebezpiecznych przedsięwzięć.

– I co to miało znaczyć?

– Doznałem wrażenia, że ma na myśli ciebie.

– Bardzo możliwe. I co dalej?

– Następnie wyjaśnił mi grzecznie, że gdybym próbował się stamtąd oddalić, zostałbym zatrzymany niekoniecznie łagodnie. Ponieważ mógłby mnie posądzić o chęć ostrzeżenia osób w środku, że są podsłuchiwane. Jeśli nawet zawiadomię je o tym później, nie będzie to już miało znaczenia. Ogólnie biorąc, był taki więcej tajemniczy.

– Zawsze był tajemniczy. A przynajmniej się starał.

– Myślisz, że naprawdę przyłożyłby mi skutecznie…?

– Obawiam się, że tak. Zna karate.

– Ja też.

Nowym okiem popatrzyłam na Kocia. Zawsze mi imponowały niedostępne dla mnie umiejętności. Gdyby umiał doskonale haftować albo przyrządzać mostek cielęcy z nadzieniem, nie wzbudziłby mojego podziwu, nawet jako kierowca musiałby się nieźle wysilić, za to jako żeglarz albo pilot… Ho ho!

Uznałam za słuszne wyciągnąć butelkę wina i postawić na gazie garnek z duszoną polędwicą wołową. Z grzybkami.

– Pewno by się zatem nie obeszło bez zwrócenia uwagi tej całej bursztynowej szajki – zauważyłam nieco zgryźliwie. – Dobrze, że nie próbowałeś uciekać. Usłyszałeś coś ze środka?

– On, niestety, usłyszał więcej – odparł z westchnieniem Kocio, odruchowo ujmując korkociąg. – Ja tylko fragmenty. Od razu ci powiem, co z nich wywnioskowałem. Rozważali kwestię ceny bursztynu ze złotą muchą, możliwość transakcji wiązanej, trzy bursztyny razem jako skondensowana niezwykłość…

– A więc je mają?! Wszystkie trzy?!

– Tak wychodzi. Z tym że chyba każdy gdzie indziej. No i sprawę podziału zysków, bo jak ich tam było czworo, Franio, Lucjan, Baltazar i ta śmierć na chorągwi…

– Proszę…?

– Szkielet. Pani Idusia, o ile rozumiem… tak każdy z nich rości sobie prawa do skarbu. Zdaje się, że ma to być wspólna własność, takie wrażenie odniosłem. Myślisz, że to możliwe?

Nie musiałam zastanawiać się długo.

– Jeśli Franio podwędził to pierwszy… pomijam zbrodnię… podpuszczony przez Baltazara, który widział zdobycz… to już ich było dwóch do spółki. Słodki pie… tego, Kajtek, małżonek Idusi, odebrał im to i stał się posiadaczem, Idusia po nim dziedziczy. Orzesznik się wplątał i badał teren wśród potencjalnych kupców nie za darmo, za udział z pewnością. W rezultacie rzeczywiście wszyscy trzymają kawałek tego; w zębach i słusznie roszczą sobie prawa… No, może nie bardzo słusznie, ale nikt z nich nie popuści, zależą od siebie; wzajemnie, chcąc nie chcąc muszą się trzymać w kupie.

– Nie chcąc – zaopiniował Kocio stanowczo. – Potopiliby się w łyżce wody z największą przyjemnością. Zdaje się, że doszli do równych udziałów przy zgodnym zgrzytaniu zębami, po czym jęli rozważać charakter szejka. On jest szejk, ten Arab…?

– Nie żaden szejk, tylko zwyczajny naftowy biznesmen. No, z dobrej rodziny…

– Zastanawiali się nad czterema milionami dolarów, jako ceną wywoławczą, milion na łba. Nikt normalny by tyle nie dał, chociaż ja uważam, że niesłusznie. Ponadto padały jasne uwagi o szkodliwości ujawnienia tych brył. Długo to wszystko trwało i nadleciał Hindus, widziałaś go?

– Widziałam. Nadleciał po trzydziestu dwóch minutach. Patrzyłam na zegarek.

– Bardzo im wszedł w paradę. Pani Idusia wytworzyła nastrój towarzyski, porzucili omawianie tematu całkowicie, Hindus nie jest wtajemniczony i wił się tam jak nieszczęście, bo chciał pogadać z Orzesznikiem o bursztynach w cztery oczy, a nie spodziewał się takiego spędu towarzyskiego. Wyraźnie to było widoczne, lepiej ich można było obejrzeć i usłyszeć, bo okna nie zasłonili. W rezultacie wszyscy wyszli. Nie zdziwiłbym się, gdyby wrócili pojedynczo. Patrzyłaś?

– Patrzyłam. Nie wrócili, chyba że później. Jezus Mario, mięso…! Zobacz, czy nie ma samochodów!

Rzuciłam mu w ręce tę lepszą lornetkę i popędziłam do kuchni. Kocio uważnie spenetrował teren.

– Pusto. Nie wrócili. Pewnie każdemu przyszło do głowy, że nie ma co się wygłupiać z konspiracją, bo inni też wrócą. Czekaj, ale w rezultacie nie wiem, kto ma bursztyn ze złotą muchą i gdzie on jest. Wydawało mi się, że, na zmianę, albo u Frania, albo u Orzesznika. O rany, jak to pięknie pachnie!

Pachniało, istotnie, nie zdążyło się przypalić. Korzystając z tego, że on zaczął jeść, wyjawiłam swoje poglądy na temat człowieka Danusi. Najprawdopodobniej trafił do Frania i dziś wieczorem otrzyma od niego jakąś odpowiedź. Upór Danusi w kwestii oglądania może doprowadzić wreszcie do ujawnienia przedmiotu.

– Nie wiesz przypadkiem, w jakich stosunkach wzajemnych pozostają Hindusi i Arabowie? – spytałam niepewnie. – Politycznych, religijnych…? Teren chyba nie, nie graniczą ze sobą?

– Gdzieś tam chyba Pakistan do Iranu przytyka, ale o wojnie między nimi jakoś nie słychać. Zdaje się, że chwilowo kontrowersji nie ma. Myślisz, że Hindus i żona Araba mogliby się pogryźć?

Zamyśliłam się na chwilę.

– Czy nie było wcześniej mowy o Hindusie? On leci na kulę z tej bryły z opalizującą chmurką. Nic nie mówili na ten temat?

– Nie wiem – odparł Kocio po paru sekundach intensywnego wpatrywania się w kieliszki, do których dolewał wina. – Nie wszystko słyszałem. Ze dwie uwagi mogły tego dotyczyć, że mowy nie ma i że zniszczenie czegoś wykluczy dalsze zyski. Nie dam głowy, ale w grę mogły wchodzić hinduskie obyczaje pogrzebowe.

– Zatem Hindusowi na stracenie nie dadzą. Chwałaż Bogu, dobre i tyle. Teraz właściwie nie pozostaje nam nic innego, jak tylko czekać na telefon Danusi. Z chwilą kiedy będzie wiadomo, gdzie ten bursztyn jest, uda się może ruszyć sprawę i skonfiskować go jako zysk z przestępstwa. Innej drogi zabezpieczenia go nie widzę, bo przecież nie kupimy go za cztery miliony dolarów…


* * *

Szczękając okropnie zębami, poszarzały na twarzy, angielskojęzyczny Hindus wszystkie siły poświęcał na odwracanie oczu od leżących na środku pokoju zwłok i składanie zrozumiałych wyjaśnień było mu całkowicie niedostępne. Danusia, wydawszy dziki, acz zdławiony krzyk trwogi i zaskoczenia, uciekła na klatkę schodową. Pozostałam sama do wszystkiego i miałam wielką ochotę również uciec bez żadnych efektów akustycznych, ale majaczyło mi się niejasno, że mogłoby to zrobić złe wrażenie.

Sytuacja w mieszkaniu Frania była równie głupia, jak przerażająca. Jeszcze wczorajszego wieczoru zdążyłam porozumieć się z Anią, udzielając jej najświeższych wiadomości, później zaś, już po jedenastej, zadzwoniła Danusia, niezmiernie przejęta. Człowiek jej męża umówił ją na spotkanie ze złotą muchą nazajutrz w godzinach popołudniowych, podał adres i nazwisko ewentualnego kontrahenta i zapowiedział, że jego tam nie będzie, bo sprawa jest delikatna i wymaga dyskrecji. Przyjdzie później, mniej więcej po godzinie. Na początku ona musi być sama.

„Sama” dla Danusi oznaczało, że ze mną. Też się poczułam przejęta, mając w perspektywie upragnioną wizytę u Frania. Mógł mnie wprawdzie nie wpuścić, bo niewątpliwie znał mnie z twarzy, wiedział o mnie chociażby od Baltazara, albo może od Terliczaka, ale z góry postanowiłam wedrzeć się jeśli nie siłą, to podstępem.

Nie musiałam się wdzierać.

Drzwi Frania były otwarte, ściśle biorąc uchylone, kiedy zaś z grzeczności posłużyłyśmy się dzwonkiem, z środka dobiegło coś jakby jękliwe skomlenie. Odgłos dostatecznie dziwny, żeby człowieka zaintrygować nawet bez okoliczności dodatkowych. Pchnęłam te drzwi i weszłam pierwsza, bo Danusia nie chciała, zaraz za małym holem ujrzałam połączony z nim pokój, a w tym pokoju dwie ludzkie istoty. Jedną żywą, a drugą wręcz przeciwnie.

Żywy był Hindus. Siedział na kanapce zgięty do przodu, głowę trzymał w dłoniach, łokcie opierał na niskim stoliku i skomlał jękliwie, to głośniej, to ciszej. Już sam w sobie stanowił zjawisko szokujące, bo spod włosów na twarz i odzienie ściekała mu krew, ale jakby tego było mało, na środku podłogi leżał ten drugi, w oczy bijący pełną martwotą. Leżał obliczem do góry i z miejsca odgadłam w nim Frania, chociaż wyglądał tak, że mógł się przyśnić. Wrogowi takiego snu nie życzę.

Danusia krzyknęła i uciekła od razu, a Hindus zaskomlał głośniej. Przemogłam się z dość dużym wysiłkiem, bo wyraźnie widać było, że coś należy zrobić. Uczyniłam krok do przodu, pomyślałam o śladach, powstrzymałam się od dalszych kroków i odezwałam się po angielsku. Prawdopodobnie spytałam, czy on już zadzwonił po policję, a w każdym razie taki miałam zamiar.

Hindus, nie zmieniając pozycji, zaskomlał głośniej.

Zmobilizowałam się ostrzej i powtórzyłam pytanie. Bez skutku. Zażądałam stanowczo, żeby w ogóle coś powiedział, cokolwiek. Pokiwał się na to do przodu i do tyłu, złapał oddech i delikatnie zawył. Zagroziłam, że zadzwonię po ambulans dla niego, co nie uczyniło na nim żadnego wrażenia. Zdenerwowałam się, omijając wzrokiem środek pokoju, rozejrzałam się dookoła, odkryłam wejście do kuchni, machnęłam ręką na ślady, weszłam tam, znalazłam szklankę, nabrałam w nią wody z kranu, wróciłam i całą tę wodę wylałam mu na głowę. Nie był to czas na subtelności.

To go wreszcie odrobinę poruszyło. Otrząsnął się, jęknął zwyczajnie, odsłonił twarz, spojrzał i czym prędzej zacisnął powieki. Zrozumiałam, że widok mu się nie spodobał. Zmieniłam repertuar i spytałam, czy to on go zabił.

O, no! – wyjęczał na to ze zgrozą. – To on…!

Surowo i niegramatycznie spytałam, co on.

Kill me – odparł na to słabym szeptem i teraz zaczęłam się intensywnie zastanawiać, co też może mieć na myśli. Czas teraźniejszy odpada, Franio w tym stanie nie robi mu już nic złego, też mówi niegramatycznie…? Albo ja po prostu nie rozumiem? Zaczęła mi być potrzebna Danusia, która angielski język znała doskonale, ponadto policja, bo dłuższy pobyt na miejscu zbrodni bez włączania w to odpowiednich władz napełniał mnie niepokojem. Chyba że zdecyduję się zwyczajnie uciec…

Podjęłam indagację. Na ponowne pytanie o gliny pokręcił głową przecząco. Rozejrzałam się za telefonem, dostrzegłam go szybko, leżał na ziemi w postaci połamanych szczątków. Zarazem uświadomiłam sobie, że w pokoju panuje lekki nieład, przewrócona lampa, stłuczony wazon z kwiatami, otwarty i zdemolowany nieco barek… Nie były to ślady wielkiej bitwy, ale co najmniej lekkiej potyczki. Kto się z kim bił? Zabójca z Franiem, Franio z Hindusem…?

Coś z tego podleca należało wyzemdać. Podjęłam męską decyzję, cofnęłam się do drzwi wyjściowych.

Danusia, w pozycji podobnej jak Hindus, siedziała na górnym stopniu klatki schodowej. Wezwałam ją bardzo stanowczo.

– Nie mogę – jęknęła rozpaczliwie. – Niedobrze mi!

Oczom mojej duszy mignął zdemolowany barek.

– Mnie też. Ale z tym braminem trzeba się dogadać. Chodź, nie patrz, oglądaj sufit, zaraz dam ci koniaku. Jemu i sobie też i nie obchodzi mnie, czy oni używają alkoholu, niech go sobie wyleje na głowę.

– Hamid mi zabronił mieszać się w afery…!

– Hamidowi nic nie powiemy, nie będzie wiedział. Poza tym to nie jest żadna afera, tylko zwyczajna zbrodnia.

– Ale policja… To się rozejdzie…! Mnie wezwą…!

– Nie wezwą cię, bo jeszcze, zdaje się, nic nie wiedzą. Ich też nie tak łatwo wezwać, bo telefon rozbity. Chodź, załatwmy sprawę, zanim tu przyjdzie twój człowiek. Niech on ich wzywa.

Człowiek Danusię zdopingował. Podniosła się chwiejnie, z zamkniętymi oczami weszła do mieszkania. Spełniłam obietnicę, poruszając się jak kot wśród cierni, znalazłam w barku butelkę koniaku i kilka całych kieliszków, nalałam od serca w trzy, zapisując w pamięci, że należy je później wynieść z tego domu, bo już wiedziałam, że musimy się stąd zmyć ukradkiem. Precz z odciskami palców!

Ani Danusia, ani Hindus, któremu wetknęłam kieliszek bez słowa, nie odmówili poczęstunku, rąbnęli sobie bez namysłu. Powtórzyłam operację, omijając siebie, bo jednak byłam samochodem.

– Teraz się skup i tłumacz wszystko porządnie – zażądałam z naciskiem. – W obie strony. Najpierw niech powie, co tu się właściwie stało.

I don’t know – odparł Hindus na pytanie Danusi, co zrozumiałam i bez niej.

– Kto zabił Frania?

I don’t know

– Jak może nie wiedzieć, skoro tu był? Był ktoś jeszcze?

I don’t know

– Spytaj go, co wie. Co tu było, jak przyszedł? Kiedy przyszedł? Franio już tak leżał?

Hindusa wreszcie nieco odblokowało i przestał udawać uszkodzoną płytę.

– Przyszedł do tego tu i on był żywy – przetłumaczyła zdławionym głosem Danusia. – I niezadowolony. Zabrał go tam, do sypialni. Dał mu drinka. A potem się okazało, że leży na podłodze z głową na takiej rzeźbionej nodze od szafy. Ona wystawała. Bolała go głowa, teraz też go boli, krew zobaczył. Chciał wody, wylazł tu i zobaczył to wszystko. I już nic więcej nie wie.

– Wyjątkowo użyteczny świadek – pochwaliłam sarkastycznie. – Dlaczego Franio był niezadowolony, jak on tu przyszedł?

Okazało się, że przypadkiem trafiłam w sedno. Danusia musiała wprawdzie powtórzyć pytanie kilkakrotnie, zanim je zrozumiał, ale od razu objawiło się w nim jakieś życie, przekraczające ramy skamlającego otępienia. Spróbował odwrócić się bokiem do zwłok i popatrzeć gdzie indziej. Zaczął coś jąkać.

– Mnie się wydaje, że przyszedł nie w porę – powiedziała Danusia rozpaczliwie. – O Boże, nic nie rozumiem. Ten Franio spodziewał się gościa… No pewnie, nas. Ale przecież myśmy go nie zabiły…?

Nalałam im tego koniaku po raz trzeci.

– Danusia, opamiętaj się. Co z tym gościem?

– No gościa. Chyba. I on coś zobaczył. Franio był niezadowolony…

– Niech go cholera bierze z zadowoleniem czy bez, świeć Panie nad jego duszą. Co zobaczył?

W Danusię po trzeciej bombie wstąpiła nagle energia.

– Jeśli on leciał na bursztyny, to musiał zobaczyć bursztyny. Mąci i bredzi, sama słyszysz. Ale chyba zobaczył coś, czego mu ten Franio wcale nie chciał pokazywać, to co to mogło być? A ten gość, to może miałam być ja, ale przyszedł ktoś inny, bo ja byłam u ciebie.

– Bardzo dobrze, dedukujesz doskonale. Spytaj go wprost, czy widział bursztyn ze złotą muchą.

Złota mucha miała niezwykłe właściwości uzdrawiające. Hindus drgnął silnie, odwrócił się, zakrył oczy z jednej strony, mignęła mi myśl o okularach dla koni, przydałaby mu się połowa tego, na jedno oko, podniósł się, zachwiał, podparł i wyprostował. Podszedł do krzesła i usiadł twarzą do holu. Na wszelki wypadek odebrałam mu pusty kieliszek. Oddał naczynie bez oporu i wymamrotał kilka zdań.

– Wychodzi mi, że tak – przetłumaczyła Danusia, skupiona i prawie całkowicie opanowana. – Kręci, bo mówi o tym z chmurką, ale wyrwało mu się, że muchę widział. Była tu.

Pogawędziła z nim chwilę z własnej inicjatywy i potwierdziła własne słowa.

– Tak, widział. Nie na środku stołu, tylko tam, o… Na tej szafce. Stał obok przez chwilę.

Obejrzałam się. Coś w rodzaju serwantki z muszlami, bursztynami i jakimiś kamieniami w środku, oraz wystającą półeczką. Zasłaniał to trochę bluszcz, zwisający z doniczki na ścianie. Ogólnie biorąc, Franio miał mieszkanie urządzone dekoracyjnie.

– I gdzie ona jest? – spytałam, stwierdziwszy niezbicie nieobecność zasadniczych brył.

– On nie wie. Mówi, że była.

– Tyle to i ja rozumiem. Upewnij się jeszcze, bo to bardzo ważne. Bursztyn ze złotą muchą miał Franio? Tu, u siebie? Widział ją?

Na dobrą sprawę na to pytanie Hindus nie musiał odpowiadać słowami, bo na jego zmaltretowanej gębie pojawił się wyraz nabożnego zachwytu. Na moment, ale jednak. Musiała ta mucha tu być i on musiał ją widzieć.

Rozejrzałam się uważnie, pilnując, żeby niczego nie dotykać, ale już jej nie było. Znikła. Teraz niewątpliwie miał ją zabójca. Bez względu na to, kim był, trafić na niego można było po bryle ze złotą muchą, a bryłę chciał kupić mąż Danusi i te miliony dolarów nadal kusiły. Zawahałam się.

Danusia już do reszty przyszła do siebie i w pełni dotarło do niej podstawowe zmartwienie. Hamid jej zabronił, rozkazy męża należy spełniać bezwzględnie, z samej przyzwoitości nie może mu robić koło pióra, było zwalić na człowieka, na Zenobiego, Jezus Mario, on tu zaraz przyjdzie! Ona nie może być wzywana przez polskie władze śledcze, bo u nich to straszny wstyd…!

Wysiliłam pamięć, ona tu niczego nie dotykała, to ja się naraziłam. Szklankę po wodzie, którą wylałam Hindusowi na łeb, znalazłam od razu, kieliszki po koniaku wepchnęłam do torebki. Po krótkim namyśle zabrałam także butelkę, opróżnioną zaledwie do połowy, pożałowałam, że nie miałam na rękach rękawiczek, ale już trudno, przepadło.

– Zwijamy się – zadecydowałam stanowczo. – Do glin zadzwonię z miasta. Spytaj tę mimozę, czy chce zostać i odpowiadać na głupie pytania, czy też pryska. Mordę niech sobie szybko umyje w łazience, niczego nie dotykając.

Zanim Hindus podjął postanowienie, zdążyłam pomyśleć, że upłynnienie go leży w naszym interesie. Pierwsze, co powie, to to, że były tu dwie baby. Niech powie jak najpóźniej, niech ja się przedtem porozumiem z Anią. Nie czekając, aż całkowicie podniesie się z krzesła, zawlokłam go do łazienki, Danusia, pojmując sytuację, wspomogła mnie gorliwie, obsłużyłyśmy go niczym dwie bajadery, osuszyłyśmy papierem toaletowym, na schody został wypchnięty prawie czysty. Danusia odzyskała równowagę do tego stopnia, że nawet zachichotała. Wytarłam guzik dzwonka i klamkę.

Po czym zastanowiłam się wnikliwiej. Ówże Zenobi, człowiek Danusi, jeśli ma cień rozumu w głowie, zrobi to samo co my. Przyjdzie, ujrzy zwłoki i stleni się w przyśpieszonym tempie, słuchawki telefonicznej nawet nie dotknie, jak szaleniec popędzi dokądkolwiek, żeby sobie załatwić alibi. W życiu go tam, u tego Frania, nie było!

Każda profesja ma swoje cechy szczególne…

Nie było siły, spadło na mnie. Danusia na razie trzymała się mnie kurczowo, razem dotarłyśmy do mojego mieszkania. Wykręciłam numer policji.

Musiałam być jednak nieco zdenerwowana, ponieważ rzekłam następujące słowa:

– Złota sześćdziesiąt trzy, mieszkania siedemnaście, leży Leżoł…

Na widok wyrazu twarzy słuchającej Danusi zająknęłam się.

– Zwłoki. Leżoł leży…

– Nazwisko pani? – spytała z kamiennym spokojem osoba z drugiej strony.

Rozpędziłam się, akurat.

– Bez znaczenia. Leżoł niejaki leży nieżywy…

– Chwileczkę. Leży czy leżał? Kiedy leżał?

– On nie leżał, on leży. Słowo honoru. Moment. Facet nazywa się Leżoł i leży nieżywy. Franciszek Leżoł, chyba że to ktoś inny, ale wątpię. Żaden dowcip, naprawdę.

– Kto zawiadamia?

Jakiś dodatkowy dźwięk usłyszałam w telefonie i rąbnęłam słuchawką. Do diabła z tym nazwiskiem Frania…! Dawny system wymagał sześciu, a co najmniej czterech minut rozmowy, żeby można było wykryć numer, obecny mógł być szybszy. W dawnym słyszało się to pyknięcie, w obecnym może go nie być, ale strzeżonego pan Bóg strzeże. Niech sobie teraz robią, co chcą, z pewnością sprawdzą idiotyczną informację.

– O Boże drogi, ja sama zgłupiałam – powiedziała osłupiała Danusia. – Coś ty mówiła?!

– Nic ci nie poradzę. Franio nazywał się Leżoł. Nie wiedziałaś o tym?

– Nie miałam pojęcia. Tylko pan Franio… No leżoł, fakt… Nie, przepraszam, leżył… Nie, słuchaj, ja przestaję umieć po polsku. On leżał…?

– Leżał. A nazywał się Leżoł. Przetraw to samodzielnie, ja muszę złapać moją przyjaciółkę…


* * *

Zakulisowe chody pozwoliły Ani dotrzeć do protokółów wcześniej niż mogłyby ją doprowadzić drogi oficjalne. Dzięki czemu rychło dowiedziałam się, jak tam to wszystko wyglądało.

Kretyńską informację sprawdziły gliny z najbliższego radiowozu. Podjechali bez wielkiego pośpiechu, na górę poszedł jeden, spróbował drzwi, okazały się otwarte, z czego wywnioskowałam, że człowiek Danusi debilem nie był, gliniarz wszedł do środka, uważnie obejrzał scenerię i zużytkował radiotelefon. Kazano mu poczekać w bezruchu, błyskawicznie przybyła właściwa ekipa i machina śledcza ruszyła.

– Rany boskie – powiedział z niesmakiem podporucznik Robert Górski, we wczesnym dzieciństwie wychowywany na wsi. – Bronowali po nim czy jak…?

– Te dzioby przy kominku – bąknął niepewnie kapral Burczak.

Górski oderwał wzrok od makabry i spojrzał na pozornie łagodne urządzenie kominkowe, złożone z żelaznych pionowych prętów, na których opierały się rozmaite pogrzebacze i chwytaki do węgli. Pręty zakończone były niczym włócznie i barwą chwilowo odbiegały od swego normalnego oblicza. Nie ulegało wątpliwości, że denat zetknął się z nimi bardzo gwałtownie.

Kapitan Edward Bieżan rozglądał się dookoła bez słowa. Zrozumiał od razu, że toczyła się tu jakaś sprzeczka, połączona z rękoczynami. Pojedynek, można powiedzieć, doświadczenie kazało mu wykluczyć większą ilość uczestników. Który zaczął…? Dzioby kominkowe przesądziły sprawę, to musiał być przypadek, bywa, że jeden drugiego zaprawi bykiem w żołądek albo strzeli w szczękę bez złych zamiarów, a zaprawiony przewróci się nieszczęśliwie i wynikają z tego tragedie. Wystraszony śmiertelnie idiota, sprawca przypadkowego zabójstwa, chcąc uniknąć odpowiedzialności, zaczyna popełniać kretyństwa absolutne, pcha się dalej, traci opamiętanie, naraża się na najgorsze. Kto to mógł być…? Brak rabunku wskazuje na amatora albo nerwicowca, który załamał się w obliczu nieboszczyka i uciekł, rezygnując z pierwotnych zamiarów.

Dziwne tylko, że, uciekając, pomyślał o wytarciu śladów. Z dzwonka i klamki…

Dzwonek i klamka nasunęły mu myśl o większej ilości wizyt i napełniły obawą, że zabójstwo okaże się dość skomplikowane. Wziął ekipę techniczną do ostrego galopu, dzięki temu z miejsca wykryto dodatkowe i nader osobliwe ślady, widoczne w świetle rozmaitych lamp. Dlaczego, do diabła, ktoś usunął butelkę, która stała w barku już od dawna? Dlaczego znikły kieliszki, po których pozostały wyraźne krążki na półce? Skąd wzięły się ślady krwi na wystającej lwiej łapie zabytkowej szafy w sypialni? Latał ten porozbijany i ociekający posoką denat po całym mieszkaniu czy też pozostawił je ktoś inny, może napastnik, również poszkodowany? Wnioskując z fazy krzepnięcia, nastąpiło to dokładnie w tym samym czasie, a najwyżej odrobinę wcześniej. Jak to się mogło stać?

Nie słuchając gadania podporucznika i kaprala, wytworzył sobie jeden z możliwych obrazów sytuacji. Do denata przyszła pierwsza osoba. Z tą osobą denat udał się do sypialni, zatem mogła to być kobieta. Może się pokłócili, może ją popchnął, może potknęła się sama… Poleciała do przodu, stąd krew na łapie. Może straciła przytomność i w tym momencie przyszedł ktoś następny, przyszły denat nie zdążył jej ocucić, sytuacja dramatyczna… Zostawił ją, poleciał do salonu w nerwach, wdał się w kontrowersję z przybyszem, pobili się, czy poszarpali, do akcji weszło urządzenie kominkowe. Później facetka odzyskała przytomność, zobaczyła, co stało, uciekła…

Należałoby znaleźć facetkę, o ile rzeczywiście była to baba…

– Portfel jest – powiedział kapral Burczak, delikatnie opróżniając kieszenie zwłok. – Pękaty. Kraść to on nie przyszedł. O, kalendarzyk!

– W ogóle czekał na gości, skoro jest ubrany – zaopiniował podporucznik. – Tu notes leży, zleciał razem z telefonem. Po butelkę ten sprawca przyszedł czy jak…?

Kapitan Bieżan nadal nic nie mówił, ale teraz pomyślał, że butelka butelką, a sprawca istotnie mógł przybyć po jakiś jeden konkretny przedmiot, zabrał przedmiot i cześć. Chyba że chodziło o hipotetyczną babę, przyleciał za nią zazdrosny mąż, załatwił tego Leżoła, zdjął żonę z lwiej nogi i uciekli razem. No nic, odciski palców wykażą, niemożliwe, żeby niczego po sobie nie zostawili. Notes i kalendarz ujawnią znajomych, dzisiejsze spotkanie też, być może, zostało zapisane.

Ruszył się wreszcie i wyjął kalendarzyk z rąk kaprala. Znalazł właściwą stronę. Pod bieżącą datą widniały notatki, robiące wrażenie szyfru:

11 – 12 tl. Zen. 14 L.17. arab.20.30. HiYa Fl.

Na pierwszy rzut oka wyglądało to na jakiś rodzaj praktyk religijnych. Bieżan przejrzał kalendarzyk do tyłu i poczuł w sobie moc rozwikłania tego zapisku. Myśl, że zrobi to od razu dzisiaj, sprawiła mu nawet przyjemność. Notes z numerami telefonów i nazwiskami mógł się okazać przydatny, odebrał zatem kapralowi także i notes, pozwoliwszy przedtem oprószyć go stosownym produktem.

– Cholernie dużo bursztynu – zauważył delikatnie Robert Górski, wychodząc z sypialni. – Wszędzie się poniewiera, a tam jeszcze cały worek. I to surowy, wiem, bo kiedyś oglądałem, a on z tym nic nie robił, narzędzi nie ma. Hobbysta…?

– Może się leczył – podsunął kapral. – Bursztynu do leczenia używają. Spał na tym albo co.

– Niewygodnie, bo duże kawałki…

Technik poprosił kapitana do kuchni i zaprezentował mu wazę do zupy, pełną kulek różnej wielkości. Podporucznik Górski, występujący chwilowo w charakterze eksperta, stwierdził, że są to kulki z bursztynu, doskonale oszlifowanego. Do czego mogły być nieboszczykowi potrzebne, nikt na poczekaniu nie umiał odgadnąć.

– Przesłuchania – odezwał się w końcu Bieżan. – Dziś jeszcze ustalimy nazwiska, im prędzej, tym lepiej. Sąsiadów od razu, a jutro od rana pozostałych, zanim się rozejdzie, że on nie żyje. Wyniki badań, pogonię laboratorium, Wiesio… znaczy doktor Woźniak też już z grubsza coś będzie wiedział, ale i tak widać, że w grę wchodzą godziny od szesnastej do osiemnastej. Na moje oko, to nie jest mord rabunkowy, zdaje się, że znów mamy imprezę towarzyską…


* * *

W chwili kiedy sprawozdanie dotarło do nas, stwierdzono już, co następuje:

Denat miał przetrącony kark, ale nie od tego życie stracił. Upadł na twarz, na żelazne utensylia kominkowe, co sprawiło, że twarz postradał również i nie tylko umarł, ale też wyglądał nie bardzo pięknie. Został zdjęty z przyrządów, które go zabiły, i odwrócony na plecy najprawdopodobniej przez zabójcę, po czym zostawiono go w spokoju. Zgasł mniej więcej półtorej do dwóch godzin przed chwilą badania, z czego udało mi się wyliczyć, że przybyłyśmy tam z Danusią zaledwie w kwadrans po wydarzeniu, jej człowiek zaś o mało nie zetknął się z policją. Miał fart, że zdążył, przesadziłam z donosicielską gorliwością, należało zostawić mu więcej czasu.

Ktoś u niego musiał być, bo sam się w ten kark nie rąbnął. Odciski palców wskazywały na grono niezbyt liczne. Wyodrębniono denata, dwie baby, z czego jedną licznie, rozmieszczenie jej palców wskazywało na sprzątaczkę, jednego faceta bardzo świeżego i czterech dawniejszych. Ponadto jedne rękawiczki, również świeże, raczej męskie niż damskie, chyba że dama przez całe życie zajmowała się podkuwaniem koni, co, jak wiadomo, wyrabia w rękach wielką siłę i powiększa ich rozmiar. Niestety, chirurgiczne, stwarzające zerowe możliwości identyfikacji.

Nic nie wskazywało na kradzież i rabunek. Denat miał portfel, a w portfelu pieniądze, szuflada biurka również zawierała w sobie rozmaite waluty, ponadto wszędzie poniewierały się duże ilości bardzo pięknego, surowego bursztynu, także bursztynu obrobionego całkowicie lub częściowo. Jedyne co znikło to jedna butelka ze zrujnowanego barku, mikroślady wskazały, że dopiero co była, a teraz jej nie ma, druga butelka też opuściła swoje miejsce, ale stała na stoliczku przy kanapie, tamta zaś nie stała nigdzie, nawet w śmieciach. Na poczekaniu odtworzono potłuczone kieliszki, znikły trzy.

Nieżyczliwie pomyślałam o mikrośladach. Powinnam była wytrzeć kurz mokrą ścierką. Potworne powietrze w tej Warszawie, wstrętny smog, na sucho wytarty kurz wraca na swoje miejsce w minutę…

Szklankę jakoś ominęli. Wzięłam ją z suszarki do naczyń, używane szklanki stały wszędzie, ślad po niej może i został, ale nie mogli wiedzieć, ile Franio tych szklanek posiadał. Dobre i tyle.

Siedzieliśmy wszyscy razem wczesnym wieczorem u mnie w domu przy lekkich napojach, można powiedzieć, prywatna ekipa śledcza w komplecie. Kocio był w pełni we wszystkim zorientowany.

– Podejrzewam, że te świeże ślady należały do Hindusa – powiedziałam ponuro, przerywając Ani relację. – Macał tam co popadło, a ja nie miałam głowy do sprzątania. Pewnie go znajdą…

– A rękawiczki do mordercy – wysunęła supozycję Danusia, przejęta do nieprzytomności.

– Ciebie się wyprę w razie czego – uspokoiłam ją.

– Oni też tak uważają – powiedziała Ania. – Wy sobie zdajecie sprawę, że ja popełniam potworne wykroczenie służbowe, pierwszy raz w życiu…?

– Każdy raz kiedyś musi być pierwszy – pocieszył ją Kocio. – W szlachetnym celu i sama pani wie, że to może ułatwić śledztwo…

– Na razie utrudnia – stwierdziła Ania bez miłosierdzia dla samej siebie i podjęła sprawozdanie.

Wszelkie papiery nieboszczyka też robiły wrażenie nietkniętych, wśród nich zaś znajdował się notes i kalendarz z adresami i terminami rozmaitych spotkań. Głównie, zorientowali się w tym zdumiewająco szybko, zawierał w sobie bursztyniarzy, plastyków, jubilerów, rozproszonych po całym kraju, kupców, handlowców tubylczych i obcych, trochę osobistości na świeczniku, kilka tajemniczych dam i paru cudzoziemców. W tym, rzecz jasna, tego idiotę, Hindusa. Na szczęście nie on się rzucał w oczy najbardziej, tylko Baltazar, oznakowany w kalendarzu wszystkimi możliwymi skrótami, a obok niego Japończyk, pan Higimoto Yasuko.

– Kulki japońskie – mruknęłam w tym miejscu.

Dziwne wydało mi się w pierwszej chwili jedynie to, że nie było tam nazwisk i adresów z Mierzei, na co również i Ania zwróciła uwagę. Ze dwie osoby z Gdańska i na tym koniec. W chwilę później obie doszłyśmy do wniosku, że pośrednikiem konsekwentnie był Baltazar, Franio zatem symulował brak kontaktów. W każdym razie bezpośrednich. Gliny ponadto znalazły broń palną, przeoczoną przez nas całkowicie, mały pistolet, leżący pod rozbitym barkiem. Wyszło im, że ktoś przyszedł do denata, w rękawiczkach, a zatem w celach przestępczych, denat usiłował chwycić spluwę, może nawet ją chwycił, napastnik trzasnął go, możliwe że w obronie własnej, przesadził nieco, no i wynikło z tego zabójstwo. Z całą pewnością w imprezie brały udział jednostki wzajemnie sobie znajome, kierujące się motywami na razie nie do odgadnięcia. Udział złoczyńców przypadkowych wykluczono stanowczo.

– Niegłupio – pochwalił Kocio w zadumie. – Mają tam jakiegoś jasnowidza?

– Nie muszą – odparła Ania. – Ja też bym uważała, że przypadkowy coś by ukradł i nie ograniczyłby się do butelki koniaku.

– Pół butelki – sprostowałam.

– I trzech kieliszków – dołożyła Danusia żałośnie.

Dochodzenie z miejsca ruszyło w kierunku owych znajomych. Do chwili obecnej, to znaczy, ściśle biorąc, nazajutrz po zbrodni, przepytano pana Szczątka, Henryczka, sąsiadów Frania, żonę pana Lucjana i Japończyka. Pan Szczątek i Henryczek zachowali się jednakowo i powiedzieli to samo. Oszołomieni i zdumieni, zaskoczeni zbrodnią, stwierdzili, że nic nie wiedzą, a nieboszczyka znali jako pośrednika w handlu bursztynami. W napadzie gorliwej szczerości wyznali, że mógł on posiadać wielką niezwykłość, jedyną w kraju i na świecie, i jeśli ktokolwiek chciał mu wydrzeć cokolwiek, to tylko ową niezwykłość, określaną przez nich mianem złotej muchy. Złota mucha padła im na umysł i aczkolwiek bąkali coś tam jeszcze o rybkach i chmurkach, to jednak widać było, że tylko insektem są szczerze przejęci. Sami, jako tacy, znaleźli się poza podejrzeniami, bo Henryczek spędził popołudnie i wieczór u teściów, do domu wracając razem z żoną i dzieckiem, widziany w dodatku przez ciecia, a pan Szczątek tkwił w sklepie nawet i po zamknięciu, w towarzystwie personelu i trojga klientów, wybierających prezenty dla rodziny w Australii.

W tym momencie, zważywszy iż Henryczek i pan Szczątek poszli na pierwszy ogień, dochodzenie zyskało kryptonim „Złota mucha”.

Zarazem pojawiła się dodatkowa postać, mianowicie ja. Znów bardzo zgodnie, aczkolwiek każdy oddzielnie, od razu przypomnieli sobie osobę, która się złotą muchą żywo interesowała i musiała o niej mnóstwo wiedzieć. O nieboszczyku chyba też…

– Cholera – powiedziałam w tym miejscu, raczej dość ponuro.

Co do sąsiadów Frania, to nikt nic nie widział.

Żona pana Orzesznika stwierdziła, że mąż dopiero co wyjechał do Krakowa, albo może gdzie indziej, i wróci za dwa dni, a gdzie się dokładnie znajduje, nie ma pojęcia. Często wyjeżdża, dostarcza bursztyn plastykom, pośredniczy, szczególnie teraz, tuż przed okresem turystycznym. Ona sama pana Leżoła zna, owszem, ale nic o nim nie wie, poza tym, że też siedzi w bursztynie. Był niedawno z wizytą, przedwczoraj, rozmawiali, ale ona nie wie o czym, bo cały czas spędziła z córką na górze, kroiły sukienkę dla dziecka, taką elegancką, na imieniny przyjaciółki…

Trzy osoby, Kocio, wymarzeniec i ja, mogły zaświadczyć, że to prawda. Żadne z nas nie rwało się do zeznań.

Baltazara też w domu nie było. Mieszkał sam, więc nikt żadnych informacji nie potrafił udzielić, jedna osoba tylko, ekspedientka ze sklepu po drugiej stronie ulicy, stwierdziła, że widziała, jak w piątek koło południa odjeżdżał samochodem, pewnie w podróż, bo dużą torbę do bagażnika wrzucał. Zna go jako klienta, on tu często zakupy robi, jego samochód parkuje naprzeciwko i widać, jak go nie ma. Co i raz to go nie ma po parę dni, więc pewno ciągle jeździ w jakieś krótkie podróże.

Japończyk, pan Higimoto Yasuko, wyjaśnił w pełni jedną zagadkę, ale za to później okazał się wściekle natrętny. Rozmawiano z nim po angielsku, chociaż w pewnym stopniu władał językiem polskim, tyle że operował nim strasznie dziwnie i każde jego słowo wymagało długich dociekań, angielski zatem wychodził prościej. Potwierdził bursztynowe pośrednictwo denata i bez sekundy wahania przyznał się do kulek. Sam o nie zapytał. Tak jest, kulki były przeznaczone dla niego, kupował je już co najmniej od roku, pan Leżoł mu ich dostarczał, miał przynieść kolejną partię, zadatkowaną, i to wysoko, gdzież one…?! Co się w ogóle stało, dlaczego jest wypytywany, a zresztą, co go to obchodzi, może pan Leżoł jest źle widziany, nie jego rzecz, bursztyn to nie narkotyki, on go kupuje oficjalnie, jawnie, o żadnym zakazie nie słyszał! Był z nim umówiony wczoraj, w restauracji Flik! Pan Leżoł nie przyszedł! Gdzie jego kulki…?!!!

Uparł się przy kulkach z wazy do zupy do tego stopnia, że musiano mu uroczyście przyobiecać dostarczenie towaru. Zażądał gwarancji na piśmie, wcale nie kryjąc sumy, jaką miał dopłacić, dał już tysiąc dolarów, chętnie zapłaci resztę, bez względu na to, ile tego jest. Z protokółów wyraźnie wynikało, że nadkomisarz Bieżan stracił głowę i kazał zważyć zawartość wazy, było tego półtora kilo, obecny przy ważeniu Japończyk już wyrywał z kieszeni trzy i pół tysiąca dolarów, powstrzymano go z wielkim wysiłkiem. Rozgniewany i zdenerwowany, mamrotał coś o podejrzanej i perfidnej konkurencji, uspokoiło go wreszcie to zaświadczenie na piśmie. Swoje cholerne kulki dostanie, a trzy i pół tysiąca dolarów złoży do depozytu bankowego, bo spadkobiercy pana Leżoła jeszcze nie zostali ustaleni.

Zważywszy iż całe popołudnie, poczynając od godziny piętnastej, spędził w kasynie na ludzkich oczach, wieczór we Fliku, gdzie, czekając na kontrahenta, spożył bardzo drogą kolację, pomiędzy jednym a drugim zaś upłynęło jedenaście minut, niezbędne na przejazd, podejrzenia z niego spadły. Zabić Frania nie miał szans.

– Czy nikt z nich, do cholery, nie spytał go, na jaki plaster mu te kulki? – powiedziałam z wielką irytacją.

– Mam wrażenie, że za gęsto się kłaniał – odparła Ania z lekkim zakłopotaniem. – Nasi z tego zgłupieli i też się kłaniali. Bali się już zadawać mu pytania, bo i tak im zajął trzy razy więcej czasu niż przewidywali…

Wszystkich z ogromnym naciskiem wypytywano o damskie kontakty nieboszczyka. Wielką męską urodą Franio nie błyszczał, wydało nam się to zatem dość niezrozumiałe. Wysunęłam supozycję, że sugeruje ich mój telefon, informujący o zbrodni, dzwoniła baba, chcą ją znaleźć, ale Ania pokręciła głową. Jej zdaniem podejrzewali raczej, że w zasadniczej chwili była tam jakaś facetka i kto wie, czy nie stanowiła motywu, a w każdym razie mogłaby wszystko wyjaśnić i dlatego jest cenna.

Najwyraźniej w świecie, skoro już popełniała to swoje potworne wykroczenie służbowe, popełniała je porządnie i racjonalnie. Myślała logicznie i wyciągała wnioski. Z góry postanowiła tej sprawy nie brać, nawet gdyby na nią padło, wyłgać się osobistą znajomością, i jej sumienie, dzięki postanowieniu, zostało odrobinę odciążone. Nikomu też, poza nami, nie zwierzała się ze swoich poglądów.

– Mogłaby pani jednakże, w razie potrzeby, na coś tam dyplomatycznie zwrócić im uwagę – podsunął zachęcająco Kocio:

– Chociażby przypomnieć o bursztynach. W końcu wie pani o nich prywatnie i od innej strony…

– Albo może związek z poprzednimi zbrodniami – dołożyłam. – Bywasz na Mierzei, znasz to z plotek… Masz skojarzenia. Tak ci się z ust wyrywa, a oni niech myślą.

Ania nie musiała się zastanawiać nad tą propozycją, rozważyła kwestię już wcześniej.

– Otóż to. Wahałam się, czy nie powinnaś jednak iść z tym całym materiałem do policji, ale bez żadnych dowodów oni by się nie ruszyli. Teraz to co innego…

– O mnie, ja proszę, nie – powiedziała Danusia błagalnie.

– Ale bez Zenobiego się nie obejdzie.

– A ja nie wiem, bo on mówił, że nie mógł być… To znaczy nie wiem, co mówił, bo mnie nie było, jak dzwonił. Moja rodzina z nim rozmawiała. Coś mówił, że przeprasza i że jeszcze będzie dzwonił, ale mnie przecież ciągle nie ma, bo siedzę u ciebie…

– Jeśli był, ktoś go mógł widzieć – ostrzegła Ania. – I na kogoś ten denat przecież czekał. To im wyszło. Jeśli się wyprze, będzie podejrzany.

– Może się nie przyznać, że tam był – zaproponowałam. – Owszem, miał być, ale się spóźnił. Zobaczył gliny, zaniepokoił się i zrezygnował z wizyty. A szedł po bursztyn, dlaczego nie, to mu wolno, i, Danusia, ciebie w tym w ogóle nie ma, bo twój mąż załatwiał z nim wszystko bezpośrednio, przez telefon. Ty o tym jeszcze nic nie wiesz, robili ci niespodziankę…

Wpadłam w natchnienie i na poczekaniu stworzyłam dla Zenobiego całą legendę. To z nim właśnie Franio był umówiony i na niego czekał, a nie na Danusię, spóźniony Zenobi nie wszedł wcale, nie rozumiejąc sytuacji. Frania wcześniej w ogóle nie znał i nie miał z nim do czynienia, dopiero teraz, chlebodawca na bursztyn się naparzył i tak dalej. Ania po krótkim namyśle zgodziła się na tę wersję, Danusia zaaprobowała ją w pełni od razu, chwyciła słuchawkę, zadzwoniła, żeby uzgodnić z Zenobim zeznania, nie było go w domu, przyszło jej na myśl, że Zenobi właśnie znów dzwoni do niej, zerwała się z miejsca i popędziła do siebie, porzucając śledczą naradę. Miała już potem nie wychodzić, żeby przynajmniej z nami nie tracić telefonicznego kontaktu.

– Tego Hindusa złapią – podjęła Ania z troską. – Badanie krwi wykaże kolorową rasę, a zrobią, to wiem.

– Ale baba im zostanie…

– Nic podobnego, odpadnie od razu, bo płeć też im wyjdzie. Hindus będzie podejrzany. Powie wszystko ze strachu, więc zastanówmy się nad wami, dlaczego uciekłyście, wycierając klamkę…

Moje natchnienie ciągle kwitło.

– Żaden problem. Żeby do nich zadzwonić. Telefon leżał rozbity. Danusia im może w ogóle nie wyjdzie, niczego nie dotykała…

– Przecież Hindus ją widział!

– A, widział… Rzeczywiście. No więc przypadkiem ze mną była, sama ją namówiłam, zwabiłam ją na złotą muchę, o niczym nie ma pojęcia, a Hindusa zabrałyśmy ze sobą z litości, łeb miał uszkodzony, na dole jakoś odzyskał równowagę, więc pozwoliłam mu odjechać, sam ględził o lekarzu i opatrunku. Klamkę i dzwonek wytarłam, żeby nie wprowadzać mylącego zamieszania, po co im jeszcze i my, całkiem niepotrzebne i przypadkowe, mogą mnie uważać za idiotkę, co mi szkodzi.

– A ta butelka i kieliszki?

– To samo. Z grzeczności. Nie mnożyć śladów.

– No dobrze, a dlaczego zadzwoniłaś anonimowo? Będą cię o to pytać.

– Przez Leżoła, co leżoł, pardon, leżał. Tak mi to głupio wyszło, że się zdenerwowałam i rzuciłam słuchawkę. Pomyślałam, że zadzwonię ponownie, jak już sobie sformułuję sensowną wypowiedź. Próbowałam później, ale mój telefon dziwnie działa i nie łączyło mnie z nimi.

– Pani by w to uwierzyła? – zainteresował się Kocio.

– Owszem – odparła Ania. – Alternatywnie. Albo mam do czynienia z inteligentną kretynką, albo z morderczynią. Ale walnięto go w kark, lekarz twierdzi, że ciosem karate, a tego właściwie żadna baba nie potrafi, więc raczej przyjęłabym kretynkę. Tyle że wymaglowałabym ją porządnie, niech powie, co widziała. Licz się z tym, że cię wymaglują.

Nie przejęłam się zbytnio.

– Liczę się i tu właśnie jeszcze nie wiem, co zrobić. Powiedzieć im wszystko? Mogę się jeszcze przyznać, że uciekłam od Frania w obawie, że padnie na mnie i zamkną mnie od razu. Nie miałam przy sobie szczotki do zębów. Zaś po namyśle i pierwszych badaniach, tak na spokojnie, zdołają mi już uwierzyć. Ale wtedy muszę zeznawać uczciwie…?

– I tak musisz – zawyrokowała Ania. – Możesz im podawać same fakty, bez wniosków. Jeśli nie wznowią przy tej okazji tamtych starych spraw, to znaczy, że zidiocieli doszczętnie.

– Czekać, aż mnie dopadną, czy zgłosić się sama…?

– Chyba byłoby lepiej… – zaczęła Ania z wahaniem, ale przerwałam jej w pół słowa, doznawszy kolejnego olśnienia.

– Nie, żadne zgłaszać, poczekam. Mętne to wszystko i śliskie, w poprzednich dochodzeniach wcale nie wyszło, a tego notesu im nie dam. Nie przyznam się do niego w ogóle za skarby świata. Gdybym w tej sytuacji poleciała sama, byłaby to donosicielska nadgorliwość, a najlepiej byłoby pogadać z nimi prywatnie. Na oficjalne zeznania ta zbrodnicza epopeja wcale się nie nadaje!

Ania i Kocio po krótkim wahaniu zgodzili się z tym poglądem.


* * *

Policja nie zidiociała doszczętnie i stare sprawy wznowili, z tym że nie tak od razu zdążyli je zgłębić.

Mnie wezwali zaraz nazajutrz, telefonicznie, poszłam zatem, wiedząc już, skąd im się wzięłam, średnio zaniepokojona. Poprzekomarzałam się tylko nieco o późniejszą godzinę, dziewiąta rano bardzo mi nie pasowała, zełgałam coś o lekarstwie, wymagającym dodatkowych zabiegów, niepewna jeszcze, co też mi dolega, wątroba czy kolano, na szczęście o to nie spytali i przenieśli mnie na dwunastą. Po drodze do komendy zdecydowałam się na kolano, uściślając sobie owe zabiegi, mianowicie, kompres należy robić, żeby je rozruszać, to tak po wysięku, a w ogóle chwilowo, za dwa tygodnie już mi przejdzie. Obmyśliłam to tak porządnie, że sama w dolegliwość uwierzyłam i o mało nie zaczęłam kuleć.

Za biurkiem siedział jakiś taki dobroduszny, sympatyczny, okrągły, ale nie tłusty facet, w którym po krótkiej chwili i metodą dedukcji odgadłam nadkomisarza Bieżana. Ania o nim słyszała i wiedziała, że prowadzi tę sprawę.

– Czy pani zna niejakiego Franciszka Leżoła? – spytał dość sucho, pomilczawszy chwilę po odpracowaniu moich personaliów.

Przez tę krótką chwilę zdążyło mi się zrobić zimno i gorąco, spadła bowiem na mnie granitowa pewność, że pytanie zabrzmi: „Gdzie pani była w piątek o siedemnastej?” Co, na litość boską, miałabym mu odpowiedzieć…?! Że nie pamiętam, to pewne, ale jak długo mogłabym nie pamiętać, szczególnie że w ów piątek o siedemnastej natknęłam się na zwłoki, da się coś takiego w ogóle zapomnieć…?!! A nie zdecydowałam się jeszcze na sposób załatwienia sprawy, zamiast rozważać temat zasadniczy, zajmowałam się kolanem, szlag mu na monogram, w rezultacie teraz co, miałabym odmówić zeznań…?

Zaoszczędził mi głupiej odmowy, pytając o Frania.

– Ze słyszenia – odparłam z ulgą. – Nie przypominam sobie, żebym go kiedykolwiek w życiu widziała.

– Co pani o nim słyszała?

– Że jest pośrednikiem w handlu bursztynami. Mam na myśli pośrednikiem pomiędzy tymi, co łowią, a tymi, co obrabiają.

– Od kogo pani o nim słyszała?

– Od mnóstwa ludzi. Mam panu ich wszystkich wymienić?

– Owszem, bardzo proszę.

Wymieniłam posłusznie, zaczynając od Waldemara, poprzez pana Rzeczyckiego z Gdańska i Szczątka z Warszawy, zawahałam się przy Henryczku, niepewna, czyśmy o Franiu rozmawiali, dołożyłam Orzesznika i Kocia, z którym miałam to uzgodnione. Potem zaczęłam rzetelnie myśleć, przypominając sobie, gdzie jeszcze i przy kim ten Franio się plątał. Nie, chyba już nikt więcej nie wchodził w rachubę. Sama się zdziwiłam, że ich tak mało.

– Czy ktoś z nich mówił o nim źle? Powiedzmy: wrogo?

– Od tego się zaczyna, że nikt nie mówił dobrze.

– Tylko jak?

– Półgębkiem.

– Co konkretnie?

– Nie umiem panu powtórzyć. Wychodziło mi, że to taki trochę krętacz. Operatywny.

– A kiedy pani o nim pierwszy raz usłyszała? Przy jakiej okazji?

„…a ja wam mówię, że Franio w tym…”. Takie słowa padły na drodze przed barakiem, z którego zniknęli tamci dwoje, zagrzmiały mi teraz w uszach i w pamięci. Nie czas było, żeby je wyjawić…

– W sklepie – powiedziałam. – Pamiętam to doskonale, bo Amerykanka z muchą jest nie do zapomnienia.

– Jaka Amerykanka z muchą?

– O Boże. Powiem. Niech pan też ma rozrywkę.

Opowiedziałam o amerykańskiej kretynce. Po czym ciągnęłam dalej:

– I w tym sklepie na Długim Targu rozmawiałam o bursztynach i na zapleczu ktoś zawołał: „Ty się, Franiu, nie wygłupiaj!” Później się dowiedziałam, że to taki Franio dostawca, i to był właśnie ten Leżoł.

– I kiedy to było?

– Mniej więcej osiemnaście lat temu.

Na ten historyczny komunikat kapitan zamilkł na chwilę, przyglądając mi się w zadumie. Po czym podjął:

– Wszystkie osoby, które pani tu wymieniła, mają coś wspólnego z bursztynem. Skąd pani zna tylu bursztyniarzy?

– Gdybym miała panu odpowiedzieć porządnie, nie skończylibyśmy do jutra. To jest także i moje maniactwo. Dawno temu znalazłam trochę bursztynu i uparłam się własnoręcznie zrobić z tego naszyjnik. Oszlifowany. Przeżyłam istną gehennę, latając po fachowcach i wyrywając im pazurami z gardła wiedzę na ten temat, wyrzucali mnie za drzwi, nie miałam narzędzi, nawet nie wiedziałam, jak wyglądają, czepiałam się wszystkich i tym okropnym sposobem nawiązywałam znajomości…

Zaczęłam się rozpędzać ostro i z zapałem, zauważył to i przezornie zastopował ten startujący gejzer.

– Zna pani niejakiego Higimoto Yasuko?

Zaskoczył mnie kompletnie.

– Co proszę…? – wyrwało mi się grzecznie.

– Higimoto Yasuko.

– Nie wiem.

Udało mi się wzajemnie zaskoczyć go tak, że nawet nie próbował ukryć zdumienia.

– Jak to, pani nie wie? To Japończyk. Nie wie pani, czy nie zna pani Japończyka?

– Otóż to! – przyświadczyłam z triumfem. – Przyznam się panu, że bywam w kasynie. Jako człowiek porządny, pewnie pan nie wie, że tam bywa więcej Japończyków niż naszych. Skąd mam wiedzieć, czy ten… jak mu tam… Higimoto Yasuko nie grywa na automacie obok mnie i na mój widok robi przyjemny wyraz twarzy?

– Ale osobiście go pani nie zna?

– Żadnego z nich nie znam. Jednakże z kilkoma rozmawiałam. Mówiłam „gratulation”, kiedy mi pokazywali piątkę albo pokera na ekranie.

Kapitan ścierpiał to jakoś. Doznałam wrażenia, że temat zaczyna wymykać mu się z rąk.

– Zna pani Rummuna Lalu?

– Też brzmi jakoś egzotycznie – stwierdziłam, nastawiona już na Hindusa. – Kojarzy mi się z Thackerayem, był tam taki Rummun Cośtam. U nas pierwsze słyszę.

Kapitan znów pomilczał sobie chwilę, zapewne odzyskując równowagę i rozważając, z kim właściwie ma do czynienia, z przeraźliwą idiotką czy zakamieniałą przestępczynią. Odszpuntował drugą beczkę.

– Słyszała pani coś o bursztynowej bryle ze złotą muchą?

– Niech mnie pan nie rozśmiesza – powiedziałam wzgardliwie. – Kto nie słyszał? Słyszy się o niej od lat, połowa bursztyniarzy trzęsie się ze zdenerwowania, żeby nie wyszła z kraju i podobno do tej pory cudem jakimś nie wyszła. Osobiście błogosławię chciwość posiadaczy, bo też nie chcę, żeby wyszła, a chyba ocalała tylko dzięki niej.

– Widziała ją pani?

– Z daleka i przez sekundę. Ale…

– Gdzie i kiedy?

Teraz ja sobie pomilczałam przez chwilę.

– Na plaży w Piaskach, w momencie, kiedy wyszła z morza. Potem już nie. Ale znam takich, co ją oglądali porządnie i z bliska. Podobno niesamowity widok.

– A czy mówią pani coś słowa rybka i chmurka?

– Ma pan na myśli faunę i zjawiska atmosferyczne? – spytałam uprzejmie. – Czy może raczej powinnam to skojarzyć z bursztynem? Bo, ogólnie biorąc, takie rzeczy, jak rybka i chmurka, są znane czteroletnim dzieciom.

– Z bursztynem – odparł cierpliwie. – Jeśli pani coś wie.

Mimo iż głupio pytał, postanowiłam mu odpowiedzieć.

– Tak, wiem. Wnioskując z całej sytuacji i okoliczności towarzyszących, poszły z tego samego złoża co złota mucha i zostały wydobyte równocześnie. Bursztyn z chmurką, wielka bryła, około dwudziestu deka, w środku ta chmurka, takie białe, opalizujące, mieniące się, niesłychanie rzadki wypadek, niewątpliwie ta bryła jest jedna na świecie, bo chmurki trafiają się często, ale bez tego perłowego efektu. Podobno jest to pyłek ze skrzydeł motyla, kobyła to musiała być, a nie motyl, nie wiem, jakie rozmiary miały motyle dwadzieścia milionów lat temu, może skrzydła pół metra rozpiętości, niech pan spyta jakiego paleontologa. Ryby natomiast nie zmieniły się zbytnio, bursztyn z rybką jest mniejszy, dziesięciu deka nie przekracza, wewnątrz zawiera lęgnący się z ikry narybek, mała rybka z jajeczkiem na ogonku. Głowę daję, że niczego takiego drugiego na świecie nie ma i nie będzie. Jeśli pan o tym coś słyszał… jeśli pan to widział… jeśli to macie… jeśli to zginie…

Popatrzyłam na niego wzrokiem prawdopodobnie dzikim i nie zdołałam się opanować.

– Jeśli to zginie, zabiję pana osobiście! – obiecałam gwałtownie i z największym naciskiem, na jaki było mnie stać.

Z tej obietnicy najwyraźniej w świecie i ku mojemu zdumieniu ucieszył się ogromnie.

– Bardzo jestem pani wdzięczny – powiedział łagodnie. – A teraz, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, chciałbym usłyszeć od pani całą prawdę, a nie te, rzekłbym, powierzchowne kawałki.

– Nie – rzekłam stanowczo po krótkim namyśle, podejmując męską decyzję. – Do całej prawdy to pan sam dojdzie, bo ja jej nie znam. A te wszystkie wnioski, domysły i przeczucia, które się po mnie kotłują, mogę panu wyjawić, owszem, ale nie tu. Nie oficjalnie i nie do protokółu. Wyszłoby tego wprowadzanie władzy w błąd, a wprowadzać pana w błąd to ja mogę prywatnie, a nie urzędowo.

– I tak jestem pani wdzięczny. Pani pierwsza powiedziała mi dokładnie, co to jest, te muchy, rybki i chmurki. Momencik. Prywatnie, to znaczy, że co?

– To znaczy, że przyjdzie pan do mnie z wizytą albo co…

– Owszem, jestem zdolny do takiego poświęcenia. Skorzystam z pani zaproszenia we właściwej chwili. Dziękuję bardzo, na razie jest pani wolna…


* * *

– Zastanawiam się, czy nie uciec od razu do Argentyny – powiedziałam smętnie do Kocia tego samego wieczoru.

– Nie wiem dlaczego akurat do Argentyny, ale wszyscy tam uciekają, więc widocznie coś w tym jest. Nałgałam do niego tak okropnie… No, powiedzmy, że nie tyle nałgałam, ile tak strasznie nie powiedziałam tego co trzeba, że w życiu mi nie przebaczy. I nie wiem, co to znaczy, że jestem wolna na razie.

– Za fałszywe zeznania grozi kara do lat pięciu – pocieszył mnie Kocio. – A i to jeszcze nie zeznawałaś pod przysięgą, więc prawnie nic ci nie zrobi.

– Baby szukają. Pewnie ujrzał we mnie tę podejrzaną babę.

Kocio zadomowił się już u mnie w pewnym stopniu i właśnie ustawiał na gazie garnek z parówkami. Obejrzał się i popatrzył na mnie z lekką naganą.

– Uważam, że słusznie dałaś mu do zrozumienia, że dużo wiesz…

– Wiem i nie powiem, co? Ale fajnie! Ciekawi mnie…

Urwałam na chwilę, precyzując sobie, co mnie ciekawi.

Kocio z powątpiewaniem oglądał wielkiego pomidora.

– Zapal gaz pod czajnikiem – poradziłam niecierpliwie.

– Trzeba go obrać ze skóry. Odlej trochę wody, żeby się szybciej zagotowała. Zdaje się, że gdzieś tam jest majonez i musztarda. I miska na tego pomidora.

Siedziałam po drugiej, niejako gościnnej, stronie kuchni, przyzwyczajona do tego przez wymarzeńca, który sam życzył sobie wszystko robić, bo nikt inny nie zrobiłby równie dobrze. Kocio z konieczności plątał się przy kuchence i zlewozmywaku. Rzecz jasna, kiedy on się tam plątał, ja już nie miałam do tych urządzeń dostępu, ponieważ moja kuchnia daleko odbiegała rozmiarami od stodoły. Nagle uprzytomniłam sobie, że byłoby znacznie prościej samej sięgać po to wszystko niż udzielać mu instrukcji i pouczeń, i po cholerę ja się męczę tu, a on tam, zamiast postępować jak normalna kobieta. Do diabła, dosyć tej presji i tego robienia ze mnie pokraki, niewydarzonej i nieudolnej!

– Zjeżdżaj stąd, Kociu – powiedziałam gniewnie, podnosząc się z krzesła. – Idź tam, a ja tu, to moja kuchnia. Ostatecznie możesz wyjąć szklanki i co tam jeszcze znajdziesz. Nie dam się dłużej terroryzować!

– Zdawało mi się, że wręcz przeciwnie – zauważył delikatnie Kocio, nieco zdziwiony, posłusznie zamieniając się ze mną na miejsca. – Ja się wcale przy niczym nie upieram…

– Nie ty. To tamten. Mam go już naprawdę po dziurki w nosie…!

Wspomnienie wymarzeńca w mojej kuchni rozwścieczyło mnie znienacka do tego stopnia, że zasadniczy temat wybiegł z mojego umysłu. Wróciłam do niego dopiero po dłuższej chwili.

Obierając ze skórki sparzonego pomidora i gorące parówki, wyjawiłam Kociowi swoją niejasną myśl. Ciekawiła mnie reakcja kapitana na wzmiankę o tych osiemnastu latach. Właściwie była żadna. Dlaczego…?

– Nie rozumiem – powiedziałam, ustawiając na tacy posiłek, bo nagle zachciało mi się jeść w pokoju, a nie w kuchni. – Jeśli wznowili stare sprawy, powinien się tym zainteresować. A on nic. To co to znaczy?

– Może jeszcze nie zdążył przeczytać akt. Daj, ja to wezmę.

– Weź. Zrobię miejsce na stole. To teraz powinien się na nie rzucić. Tyle miałby ze mnie korzyści…

Przy parówkach, winie i herbacie rozważaliśmy kwestię. Kocio jeszcze nie był przesłuchiwany, a niewątpliwie prędzej czy później musiało to nastąpić, bo też zaliczał się do grona bursztyniarzy. Zastanawialiśmy się, co powinien mówić, a czego nie, dopóki nie odbędę z kapitanem tej prywatnej pogawędki.

– No i popatrz, jakie to słuszne zamykać podejrzanych dla uniknięcia matactwa – zwróciłam mu uwagę. – Świadków powinni też zamykać w tym samym celu, matamy tu jak wściekli. Lada chwila do matactwa przystąpią Danusia i Ania…

Odgadłam telepatycznie, zadzwoniła Danusia.

Ze swoim Zenobim zdążyła namatać już wcześniej i teraz składała relację z jego zeznań. Powiedział wszystko co należało, dokładnie według instrukcji, przyznał się, że był i nie wszedł, podejrzeń o popełnienie zbrodni zdołał uniknąć, a przynajmniej takie odniósł wrażenie. Danusię od przesłuchania chyba ocalił. Swojego zainteresowania bursztynem nie musiał ukrywać, próbował dowiedzieć się czegoś o tej bryle ze złotą muchą, bez skutku, i to na razie tyle.

Ania się jakoś nie odzywała, Kocio natomiast przypomniał sobie o jednym takim. Artur mu na imię. Cwaniak i hochsztapler wyjątkowy, gdzieś wysoko siedzi i nie tak znów dawno dostarczał ludziom reglamentowane srebro. Do bursztynowej biżuterii właśnie. Nie było go czas jakiś, więc trochę o nim zapomniał, ale wie, że już wrócił, i jeśli kroi się grubsza transakcja, musi o niej wiedzieć. Może warto z nim pogadać, patriotyzmem to on sobie głowy nie zawraca, ale za to jaskrawych głupot nie robi. Do wywiezienia tej złotej muchy z przyległościami byłby pierwszy, wobec czego przydałoby się go ostrzec. Przestraszyć, to za duże słowo, on nie lękliwy, natomiast ostrożny i w mokrą robotę nie wejdzie. A ktokolwiek tę muchę w tej chwili posiada, może zechcieć i upłynnić jak najszybciej, za mniejsze pieniądze, za to bezpiecznie, o jej zbrodniczym pochodzeniu, rzecz jasna, słowa nie powie i na przykład jutro rano sprawę załatwią.

Zdenerwowałam się tym jednym takim Arturem zgoła do szaleństwa i zażądałam od Kocia natychmiastowego przeciwdziałania. Żadne jutro, żadne rano, już! W tej chwili! Spać bym nie mogła…!!!

Mamrocząc coś tam pod nosem, że pewnie go nie ma w domu, że to nie na telefon, że już późno, że musiałby lecieć do niego i tak dalej, Kocio zadzwonił. Hochsztapler był w domu. Nie pozostało mu zatem nic innego, jak tylko zapowiedzieć wizytę i jechać, wisiałam nad nim jak rozhisteryzowana furia. Dobrze że chociaż zdążył zjeść te parówki.

Ledwo zdołałam go wykopać, sama sobie naplułam w brodę i na buty. Niemrawo sprzątając ze stołu, spoglądałam w okno, bo spoglądanie przez okno na dom Orzesznika już mi zaczęło wchodzić w nałóg, i w dziesięć minut po wyjściu Kocia ujrzałam samochód pana Lucjana, wjeżdżający w bramę. To by jeszcze było pół biedy, wrócił z podróży, niech sobie wraca, ale w chwilę później pod willę podjechał drugi samochód. Nie Frania przecież, na litość boską, Franio w kostnicy… Chwyciłam lornetkę. Baltazar…!

Teraz już zrobiłam się półprzytomna. Orzesznika dotychczas nie było, Baltazar się gdzieś melinował, mogli się nigdzie nie spotkać, a przez telefon na śliski temat nie gadali, to mowy nie ma! Tu będą gadać, osobiście! Ach, podsłuchać…! Jakimż kretyństwem było pozbycie się Kocia!!!

Nie wytrzymałam. Bez sekundy wahania, jak stałam, wyleciałam z mieszkania. Zawróciłam jeszcze spod drzwi, żeby zmienić obuwie, bo ranne pantofle mi klapały, na schodach pomyślałam, jakie to szczęście, że nie mam zatrzasku, tylko zwykłą zasuwę, bo z pewnością zatrzasnęłabym drzwi, nie zabierając kluczy, następnie mignął mi w głowie wymarzeniec, czy nie natknę się tam gdzieś na niego, ale, do licha, to ja tu mieszkam, a nie on, przez swoje okna willi pana Lucjana z pewnością nie widzi, jasnowidzeń chyba nie miewa, w ogóle ma do niego dalej, a poza tym, co mnie obchodzi… I już leciałam przez ciemne podwórze.

Na zapleczu ciastkarni, z pewnym wysiłkiem forsując parkan, zastanowiłam się, co robię. Dwadzieścia lat temu to owszem, czemu nie, przez rozmaite ogrodzenia przełaziłam, ale teraz…? Dobrze chociaż że, zmieniając obuwie, przypadkiem trafiłam na nieco niższe obcasy…

Wielkie kubły na śmieci okazały się bardzo przydatne, tyle że noga mi się omsknęła i wbiłam się w coś, co ogromnie śmierdziało. Nie szkodzi, na bal prosto stąd nie idę. Wypłoszyłam kota. Przelazłam.

Pamiętna relacji Kocia z poprzedniego podsłuchiwania, zakradłam się pod okno. Uchylone, Orzesznikowie najwidoczniej lubili świeże powietrze. Zasłon nie było, za przejrzystą firanką majaczyły dwie zmazy, słabo widoczne w świetle jednej tylko lampy, palącej się w kącie. Męskie. Orzesznik i Baltazar, bo któż by inny? Słychać ich było średnio.

– … ona chyba teraz…? – powiedział jeden.

– Nie powie – odparł drugi. – I nie odda.

– Jakby ją przycisnąć…?

– … nie przyzna się…

Zaniepokoiłam się od razu. Jaka ona? Mam nadzieję, że nie ja…?

Ględzili o niej przez dłuższą chwilę gniewnie i z troską, obmyślając, wedle mojego rozeznania, sposoby wywarcia na niej presji. Potem chyba zmienili temat.

– … nie żyje, to co cię obchodzi?

– Toteż bym powiedział, na niego wszystko…

– Głupiś… zabiorą, bo i dowód… Taki szmal tracić!

– Wolę szmal niż życie…

Przez parę minut mamrotali niewyraźnie i nic nie mogłam zrozumieć. W dodatku nie rozróżniałam głosów i nie wiedziałam, który się odzywa. Niewątpliwie coś można było wywnioskować z gestów, ale po pierwsze, sylwetki tylko majaczyły, bo cholerna firanka zasłaniała, a po drugie, okno znajdowało się wysoko i żeby ich widzieć, musiałam stać na palcach. Pożałowałam, że nie jestem baletnicą, i znów zatęskniłam do Kocia, któremu, z racji wzrostu, byłoby znacznie łatwiej.

– … a ja się boję – powiedział któryś i odgadłam, że to Baltazar, bo dodał, najwidoczniej zbliżywszy się do okna: – Czego tu nie ma zasłon?

– Magda wzięła do prania – odparł Orzesznik. – Toteż mówię, po cichu…

Znów zaczęli mamrotać i znów się zgubiłam, który jest który.

– … a jak nie ona, tylko on…?

– … za duże ryzyko…

– … mam dosyć. Nie popuści…

– … przyschnąć i przeczekać…

– … dopilnować. Ona głupia…

Zirytowało mnie to ich mamrotanie okropnie, ale już rozumiałam, że to Baltazar się boi, a pan Lucjan usiłuje podtrzymać go na duchu. O złotej musze jakoś mowy nie było i nie wiadomo dlaczego wydało mi się, że żaden z nich jej nie ma. Wytężałam słuch z całej siły, ale dobiegały mnie tylko niezrozumiałe strzępy słów.

Coś nagle brzęknęło za moimi plecami i omal trupem nie padłam. Zamarłam pod tym oknem w cieniu krzaka, z biciem serca, wytrzeszczając oczy na ogrodzenie. Na zapleczu ciastkarni świeciła lampa, więcej tam było widać niż w salonie Orzesznika, po śmiertelnie długiej chwili zorientowałam się, że to kot. Potrącił pokrywę kubła i zamknął ją ze szczękiem. Złapałam dech, pomyślałam nawet, że czego ja się właściwie boję, nikt mnie tu przecież nie zabije, bo ci dwaj są w środku, a Franio może najwyżej straszyć jako duch. Uspokoiłam się trochę, straciwszy wielki kawał rozmowy.

Baltazar chyba nabrał rezonu. Wspięłam się na palce i zajrzałam, zmazy trzymały coś w rękach, drinki zapewne, dodające kurażu. Wydało mi się, że słyszę coś o Terliczaku i Florianie, bardzo słuszne zestawienie. Ponadto doznałam wrażenia, że domyślają się, kto zabił Frania.

Zgniewało mnie to wreszcie, zdrętwiałam od bezruchu, ponadto nieco zmarzłam, bo pogoda była okropna, bardziej przypominała listopad niż czerwiec, a nic na siebie nie włożyłam. Odżałować nie mogłam braku jakiejkolwiek aparatury nagrywającej, może byłaby lepsza ode mnie, a później pozwoliłaby zastanowić się nad tymi strzępami. Możliwe, że zostałabym tam jeszcze dłużej, mimo zimna, gdyby nie to, że usłyszałam zatrzymujący się samochód i po chwili do salonu weszła Orzesznikowa. Zapaliła światło, sytuacja zrobiła się towarzyska, a nie konspiracyjna. Nie miałam już po co wygłupiać się z podsłuchiwaniem, gdyby chcieli dalej się naradzać, poszliby gdzie indziej. Opuściłam posterunek, przelazłam ponownie przez parkan i zorientowałam się, że to coś, co śmierdziało, to były jajka. Poszczekując zębami w drodze do domu, zastanowiłam się, kiedy też zdołam pozbawić ślicznej woni pantofel, bo do pralki go przecież nie włożę.

Telefon u mnie dzwonił jak wściekły, usłyszałam go na schodach, kiedy dopadłam słuchawki, oczywiście umilkł. Znów się zdenerwowałam. Wyrzuciłam na razie pachnące obuwie na balkon i spróbowałam uporządkować sobie świeże doznania akustyczne.

Zrozumiałam z nich mnóstwo, tyle że piąte przez dziesiąte. Baltazar się bał i nic dziwnego, ze strachu był skłonny zeznać prawdę, a Orzesznik, być może odporniejszy, zniechęcał go do tego. W rozmowie wystąpił Terliczak, niebezpieczni byli dla siebie wzajemnie i milczeli solidarnie. Tajemnicza ona to rzeczywiście mogłam być ja, wplątana w bursztynową imprezę od początku, podejrzewana przez nich, że wiem wszystko. W gruncie rzeczy mylili się w niewielkim stopniu. Ciekawe, kto to miał być „on”, nie Kocio chyba? Wymarzeniec…?

Rozważałam to niespokojnie, kiedy telefon znów zadzwonił. Ania.

– Na litość boską, wreszcie jesteś, dzwonię dziesiąty raz – powiedziała, jak na nią, niezwykle nerwowo. – Tę kawiarnię tutaj zaraz zamykają. Słuchaj, czy mogę teraz do ciebie wyjechać? Stało się coś nie do opisania i chyba straciłam równowagę.

– Ależ oczywiście, przyjeżdżaj natychmiast! Weź taksówkę!

– No pewnie, że wezmę. Już jadę.

Odruchowo popatrzyłam na zegarek, dochodziła jedenasta. Usiadłam i spisałam pogawędkę Baltazara z Orzesznikiem, fragmenty, które zdołałam usłyszeć i zapamiętać, oraz własny komentarz do nich. Ledwo skończyłam, Ania zadzwoniła do drzwi.

– Daj mi coś mocniejszego, nawet gdyby miała to być wódka – poprosiła zdecydowanie. – Już mi trochę lepiej, ale nadal czuję się oszołomiona i wstrząśnięta. Ty masz rację, światem rządzą przypadki i zbiegi okoliczności, a całą resztą możemy się wypchać.

Było to u niej tak niezwykłe, że sama poczułam się wstrząśnięta, a przy tym zaciekawiona niebotycznie. Ania miała racjonalny umysł, posługiwała się nim z wielką wprawą, swoje uczucia miarkowała i temperowała automatycznie, nie poddając się żadnym wybuchom wielkich emocji. Nawet awantury, nader rzadkie, robiła w sposób spokojny i opanowany. Niezwykły stan, w jakim się znalazła, musiał mieć równie niezwykłe źródło.

Dałam jej bardzo zimną whisky bez wody i lodu. Pierwszy kieliszek chlupnęła sobie w kuchni, a potem z ulgą padła na fotel przy stole w pokoju.

– Wypiję więcej – zapowiedziała stanowczo. – Nawet gdybym się miała upić. To mi dobrze robi.

– Jednakże powiedz, co się stało, zanim się upijesz – poprosiłam, nalewając jej ponownie. – Bo potem możesz zapomnieć.

– Czegoś takiego się nie zapomina. Delirium tremens nie zaszkodzi. No dobrze, czuję się już zdolna opowiedzieć ci wszystko po kolei. Gdzie ten twój Kocio?

– Poleciał do jednego takiego, ale powinien niedługo wrócić. A co…?

– Byłoby dobrze, gdyby też wysłuchał, żebym nie musiała powtarzać. Chociaż nie, to bez znaczenia, jestem pewna, że powtórzę jeszcze parę razy… No więc przytrafiło mi się coś niesłychanie głupiego, co mi się na ogół nigdy nie zdarza, mianowicie pomyliłam dni. Rozumiesz, myślałam dzisiaj, że to już jest jutro, przypuszczam, że z niecierpliwości, po prostu nie mogłam się doczekać i bezwiednie przyśpieszyłam… Czas mi się wlókł. Byłam pewna, że jest jutro…

– Rąbnij sobie jeszcze – poradziłam niespokojnie, w obawie, że z tego jutra nie zdoła się tak łatwo wyplątać.

Ania sobie rąbnęła.

– Będę cię prosiła, żeby to już teraz rozwodnić, bo nie chcę mieszać, a bez picia się nie obejdzie…

– Rozwodnimy od razu.

W rekordowym tempie przyniosłam z kuchni wodę mineralną i lód, chociaż lód mnie trochę przystopował, bo walnęłam zasobniczkiem o bufet i większość kostek rozsypała się po podłodze. Pozbierałam je w pośpiechu, mętnie myśląc, że niska temperatura zabija bakterie.

– A jutro Idusia robiła brydża – podjęła Ania. – Nie zwracaj uwagi na czasy w sensie gramatycznym. A ponieważ byłam pewna, że dziś jest jutro, poszłam na tego brydża. Bardzo przejęta, bo sama rozumiesz… No i, ja nie umiem opowiadać dramatycznie i sensacyjnie, ale chyba sam fakt wystarczy. Wiesz chyba, gdzie ona mieszka? Za fortem mokotowskim, tam jest takie piękne osiedle, wille czterorodzinne…

– Czworaki – mruknęłam.

– Daj nam Boże wszystkim takie czworaki. I jeszcze nie podeszłam do drzwi, jeszcze byłam na ulicy za krzakiem, kiedy z tych drzwi wyszedł, nie zgadniesz kto, ten twój były…

– Wymarzeniec…?!

– Jeśli upierasz się tak go określać… No owszem, do mnie mówiłaś, że jest to dla ciebie wymarzony mężczyzna życia…

– Każdy może kiedyś tam zgłupieć.

– Każdy – zgodziła się Ania. – Zatem wyszedł ten twój wymarzeniec. Czekaj, ściśle. Wychodził. A Idusia go w drzwiach żegnała, więc nie ma wątpliwości, od kogo wyszedł. I to chyba ona nie zamknęła porządnie drzwi, bo on by zamknął, o ile go znam. Nie, czekaj, po kolei. Wyszedł, a mnie zamurowało i jak stanęłam za tym krzakiem, tak stałam, własnym oczom nie wierząc, bo ona żegnała go czule…

– Boże wielki! – wykrzyknęłam, wstrząśnięta. – Więc to jest ten tajemniczy amant! Widział cię?

– Nie wiem, czy mnie widział, nieśmiało przypuszczam, że nie, bo gdyby widział, z pewnością by się ukłonił. Poszedł w przeciwną stronę.

Odetchnęła głęboko, zapewne na wspomnienie chwili, w której zaparło jej dech. W tym momencie do moich drzwi zadzwonił Kocio. Wpuściłam go w milczeniu, zbierając myśli, i musiałam chyba dziwnie wyglądać, bo od razu spytał, co się stało. Odpowiedziałam gestami, raczej chaotycznymi, i wstąpiłam do kuchni po dodatkowe naczynia. Przyniosłam na stół dużą szklankę, bardzo mały kieliszek, puszkę piwa i rodzynki w otwartej torebce. Do czego miały być te rodzynki, Bóg raczy wiedzieć.

Zaniepokojony moimi gestami Kocio wszedł do pokoju, spodziewając się, jak sądzę, zobaczyć tam smoka wawelskiego, upiora lub też jakieś zwłoki, ujrzał Anię, przywitał się z nią i skierował na mnie pytające spojrzenie, bo też właśnie weszłam. Nie udzieliłam mu żadnej odpowiedzi.

– Będę mówiła dalej – zakomunikowała Ania i wrzuciła sobie do napoju dwie kostki lodu. Piła tę rozwodnioną whisky w szklance od herbaty, która w ogóle nie wiem, skąd się na stole wzięła. – Znikł mi z oczu i wtedy się ruszyłam. Pomyślałam, że jestem pierwsza i czy przypadkiem nie przychodzę za wcześnie, spojrzałam nawet na zegarek, ale nie mam pojęcia, która była godzina. Podeszłam do drzwi i zrobiłam coś, czego dotychczas nie zrobiłam nigdy w życiu i nie przypuszczałam, że jestem do tego zdolna. I chyba już nigdy nie zrobię. Nie wiem dlaczego, nie rozumiem, ty masz na mnie zły wpływ. Nie zapukałam i nie zadzwoniłam, tylko zwyczajnie spróbowałam klamki i te drzwi okazały się otwarte. I weszłam…!

Zgroza w jej głosie zagrzmiała niczym surma bojowa. Rzeczywiście, Ania wchodząca bez pukania do cudzego domu to było coś niemożliwego, nie do pomyślenia i nie do uwierzenia. Musiała przeżyć wstrząs potężniejszy niż sama sądziła.

– I co? – spytałam najdelikatniej, jak mogłam. Kocio, już w pierwszej chwili obrzuciwszy wzrokiem stół, w najgłębszej ciszy przyrządzał sobie whisky z wodą i lodem w tej dużej szklance. Mnie nalał do małego kieliszka. Usiłował wepchnąć tam kostkę lodu, ale się nie mieściła, wyszukał zatem mniejszy kawałek, z tych rozbitych na podłodze. Ania z pewnością nie odzyskała jeszcze pełnej równowagi, bo sięgnęła po rodzynki, wysypujące się z otwartej torebki.

– I weszłam – powtórzyła z przygnębioną skruchą. – Ona mieszka na parterze. I do niej było w ogóle otwarte, do tych na górze są schody. Więc weszłam dalej, sama siebie nie rozumiem, ale mam wrażenie, że chyba tak lekko zapukałam w futrynę, bo nie pukać wcale było ponad moje siły. Oczywiście nie usłyszała. To jest mieszkanie bardzo przestrzenne, rozkładowe, ale wszystko się łączy, jeśli rozumiecie, co mam na myśli. Widać na przestrzał. Stała w ostatnim pokoju, w sypialni, tyłem do mnie, pod lampą, i podnosiła coś do oczu pod tą lampą, i oglądała to. Stała jak rzeźba ozdobna, bez ruchu. Oglądała. A ja przestałam oddychać i zbliżyłam się do niej, tam są dywany, nie słyszy się kroków, i teraz mi się wydaje, że to w ogóle nie mogłam być ja, tylko jakaś inna osoba. Wtedy nic mi się nie wydawało i na pewno nic nie myślałam, bo zrozumiałam, na co ona patrzy. Trzymała w ręku okropnie wielki bursztyn.

Kocio, wciąż milcząc, odsunął od niej szklankę od herbaty i nalał do dużego kieliszka whisky bez dodatków. Ania zawahała się na moment, po czym z determinacją chwyciła ten kieliszek i opróżniła jednym kopem. Znów odetchnęła głęboko.

– Tak – powiedziała zdecydowanie i stanowczo. – Znalazłam się prawie za jej plecami. To był bursztyn ze złotą muchą.

Odjęło, nam mowę na bardzo krótko, bo cały wątek prowadził do czegoś takiego.

– O, twarz i morda… – powiedział Kocio.

– Więc jednak ona, to nie ja, tylko ona! – krzyknęłam bezrozumnym triumfem.

– Nie mówcie o tym nikomu – poprosiła Ania. – Do końca życia nie pozbieram się ze wstydu. Ale to jeszcze nie koniec. Mówiłam wam przecież, że ona jest śmiertelnie głupia. Teraz kiedy już wyznałam najgorsze, trochę mi łatwiej.

Zaczęliśmy mówić obydwoje równocześnie. Rezultat był zerowy, chociaż oni zrozumieli, że ja coś wiem, obie z Anią pojęłyśmy, że Kocio coś wie, a ogólnie Ania powinna była zrozumieć, że obdarzamy ją uwielbieniem, a nie naganą. Łatwo poddała się podwójnej presji i podjęła opowieść.

Idusia zwróciła na nią wreszcie uwagę, wzdrygnęła się lekko, beztrosko przyjęła do wiadomości owo pomylenie dni i przedwczesną wizytę i wcale nie ukryła bursztynu. Bryłę z muchą w ogóle upuściła w pierwszej chwili, Ania ją podniosła, wielką siłą woli okazała uprzejme i spokojne zainteresowanie, Idusia, dumna ze stanu posiadania, pozwoliła jej ją obejrzeć.

– I powiem wam, że dla takiego widoku chyba zgodziłabym się zmienić sobie charakter. No, może nie na zawsze. Domyślałam się, że to może być coś niezwykłego, ale rzeczywistość przekracza wszystko. Słuchajcie, ona naprawdę jest złota! Wielka, co najmniej trzy razy taka jak muchy współczesne, ten tułów lśni, te nóżki… I te skrzydła! To jest nie do opisania, czarne, a zarazem lśniące złotem! Oczu nie można oderwać. I jak wyraźnie ją widać, nawet nie podświetloną…

– Oszlifowali ją? – spytałam podejrzliwie.

– Oszlifowali…? Może. Nie wiem. Nie znam się na tym, tyle wiem, co od ciebie, ale chyba tak…

– Kociu, co ty na to?

– Otóż tak – powiedział Kocio gniewnie i sięgnął po rodzynki. – I ja, cholera, nic o tym nie wiedziałem. Połowa została oszlifowana, dla widoku, a zrobił to mój kumpel z Gdańska już dawno temu, ładne parę lat. No, na początku mojej bursztynowej kariery, to mnie trochę usprawiedliwia, chociaż okazuje się, że już wtedy o tym słyszałem. Długa historia, najpierw pani…

– Bardzo słusznie, najpierw ja – pochwaliła Ania. – Idusia, najzwyczajniej w świecie, nie wytrzymała. Okazuje się, że nie widziała tej muchy już długo, zaraz, ona miała także rybkę i chmurkę. Ta chmurka jest też wstrząsająca, Boże, jak to się mieni. Niby delikatnie, ale wiesz… Przypomina trochę te groty na Morzu Śródziemnym, najpierw prawie nic, a potem coraz piękniejsze, pojawiają się kolory. Ta bryła podobnie, to jest wielki bałwan, nie dziwię się Hindusowi, że chciał to kupić za potworne pieniądze, ale taką rzecz spalić…? Chyba życzę mu paraliżu. I rybka, to może mniej piękne, ale dziwo. Idusia miała te trzy bursztyny w małej torebce takiej… parcianej. No i… nie chciałabym ci robić przykrości… – łypnęła okiem na Kocia i przysunęła sobie tę rozwodnioną szklankę. – Ale chyba nie zrobię…? Idusia wyznała mi to w upojeniu, wielka miłość… Nic nie poradzę, okazuje się, że twój wymarzeniec…

– Czy ona zupełnie zgłupiała, zbiera wszystkie resztki po mnie? – spytałam ze zgorszeniem i potępiająco. – Kociu, mam nadzieję, że ty nie…?

– W żadnym wypadku – odparł Kocio stanowczo. – Jeśli wymarzeniec poderwał Idusię, zaczynam wszystko rozumieć. Świeć Panie nad jej duszą… nie, nie tak. Niech jej ziemia… Nie, też źle. Niech ją wszelka siła wyższa ma w swojej opiece, bo że nie z miłości ją obskoczył, to pewne. Prawie zaczynam jej współczuć.

– Ona uważa, że z miłości – powiedziała Ania. – O tobie nie ma pojęcia. Wbiła w niego pazury i stąd wszystko. Zaraz, zaczynam chaotycznie. Otóż on jest tajemniczy, a ona wścibska i chce o nim wszystko wiedzieć, podgląda go, podsłuchuje i tak dalej. Ostatnio przyszedł, kilka dni temu, ona oczywiście nie wie, dwa, trzy czy cztery, wszedł do garderoby i strasznie długo tam siedział, coś miał przy sobie. Intymne szczegóły teraz będą. Padła mu w objęcia, jak tylko wszedł do domu, i wymacała coś pod marynarką, przypadkiem, nie specjalnie, nie zdążyła zapytać, co to takiego, a potem, po tej wizycie w garderobie, już tego nie miał. Nic nie mówiła, ale uparła się sprawdzić i przez te wszystkie dni przeszukiwała garderobę. Myślała, że to broń palna, bardzo się podnieciła i chciała ją obejrzeć. Oczywiście niczego nie znalazła i prawie zrezygnowała, ale przy tej okazji przypomniała sobie o zapasowym pilniku do paznokci, który jeździł z nią w rozmaite podróże i został w którejś walizce, więc zaczęła szukać tego pilnika. Był bardzo dobry. No i znalazła w starej torbie podróżnej pilnik i parciany worek, razem, obok siebie, z tym że pilnik w przegródce, a worek za nadprutą podszewką. Dlatego mówię, że na przypadkach świat jedzie…

– Bez pilnika do tej torby by nie zajrzała?

– Twierdzi, że nie. Nie przyszło jej do głowy. Ale zaraz, znalazła to dosłownie w ostatniej sekundzie, to znaczy, on właśnie przyszedł. Zawsze przychodził znienacka. Ledwo zdążyła wepchnąć worek z powrotem i paść mu na szyję, bo wcale nie zamierzała przyznawać się do znaleziska, ale korciło ją strasznie, więc jak wyszedł, nawet drzwi za nim porządnie nie zamknęła, tylko od razu rzuciła się do worka i właśnie zaczęła to oglądać, kiedy przyszłam ja.

– Niezłe tempo wzięła, skoro tyle zdążyła zrobić pomiędzy jego wyjściem a tymi paroma krokami, które miałaś do niej…

– Nie, ja jej dałam czas, bo mnie zamurowało i miałam zwolnione reakcje. Dlatego zastałam ją z muchą w ręku.

– Czy ona jest pewna, że to on to przyniósł? – spytał Kocio.

– Absolutnie – odparła Ania. – Przez ten pilnik. Wie na pewno, że od lat nie miała tego w domu…

Obydwoje już teraz jedli rodzynki, zapewne nie zdając sobie sprawy z tego, co robią. Osobliwa zakąska do whisky… Nic nie mówiłam, chociaż miałam lekkie obawy, że im ta mieszanina zaszkodzi.

– A kiedy miała poprzednio? – spytał znów Kocio.

– Tak jak wyliczyłyśmy. Jeszcze po śmierci Kajtka, sama mi to powiedziała. Ale zostało jej odebrane, tylko rybkę trzymała dłużej. Już parę lat nie widziała tych rzeczy, a pan Lucjan… Pan Lucjan, rozumiecie…? Pan Lucjan mówił, że trafia się kupiec, który bardzo drogo zapłaci, nawet kilku kupców, niech się trochę policytują i podwyższą cenę, a ona przecież jest współwłaścicielką tego, po Kajtku. A teraz właśnie już nic nie rozumie, bo skąd on to mógł mieć i dlaczego przyniósł do niej w tajemnicy i bez słowa. Pewnie chciał jej zrobić niespodziankę.

– Co…?!

– Chciał jej zrobić niespodziankę. Ona to wymyśliła, nie ja. Potem wymyśliła, że teraz już te trzy bursztyny należą do niej, dosyć ma pana Lucjana z przyległościami, wcale mu się nie przyzna, że je ma, a sprzedać potrafi sama.

– O Boże drogi! – jęknęłam. – Oni to zgadli, Orzesznik z Baltazarem! Ona to ma i nie powie, że ma!

– Skąd wiesz?

– Podsłuchałam! Zaraz potem, jak Kocio wyszedł!

Ania nie pozwoliła Kociowi się odezwać.

– Zaraz, niech skończę, a potem wy powiecie swoje. Nie wprowadzajmy chaosu. Już niewiele zostało, siedziałam tam w niej półprzytomna i oglądałam bursztyny, a ona mi się zwierzała. Mam wrażenie, że w zaufaniu, ale nawet nie zażądała, żebym nikomu nie mówiła, więc pod tym względem nie mam wyrzutów sumienia. Wreszcie wyszłam, dopadłam pierwszej kawiarni, jaka mi się napatoczyła, i zaczęłam dzwonić do ciebie. Zmarnowałam mnóstwo czasu, bo tam w okolicy nic nie ma, a musiałam znaleźć kawiarnię z telefonem, w dodatku na początku mnie źle łączyło, jak się wreszcie dodzwoniłam, okazało się, że cię nie ma. Czy to w tym czasie podsłuchiwałaś?

– Toteż właśnie – odparłam z satysfakcją i sięgnęłam po kartkę z zapiskami. – I teraz ten cały dialog przestępczy staje się wreszcie zrozumiały!

Zrelacjonowałam im rozmowę Baltazara z panem Lucjanem, korygując wnioski. Jasne już było, że „on” to wymarzeniec, który im ostro wszedł w paradę. Zarazem wszedł także w posiadanie bursztynów, które przedtem leżały u zabitego Frania. Na litość boską, cóż to miało znaczyć?!

– Nie chcę cię martwić, ale wygląda na to, że obaj twoi… no, towarzysze życia… wdali się w grubsze afery – zauważyła Ania. – Czy wywierasz zły wpływ…? Sądząc po mnie, chyba tak? Pan jak się czuje? – zwróciła się do Kocia.

– Nijak – odparł Kocio. – To znaczy całkiem dobrze. Silnych skłonności przestępczych w sobie nie dostrzegam. I mam nadzieję, że uda mi się nikogo nie zabić. Ale widzę wyraźnie, że bezpośredni sprawcy i świadkowie zaczynają nam się wykruszać, jeden został, Baltazar…

– I Terliczak – przypomniałam.

– I Terliczak. W oddaleniu od złotej muchy może się uchowa. Zaraz, teraz na mnie kolej. Bardzo dobrze, że tam pojechałem, do tego Artura, okazuje się, że on o bursztynach już wiedział, Orzesznik nawiązał z nim kontakt. Wiedział zresztą wcześniej, złota mucha zrobiła się sławna prawie od urodzenia, nie widział jej, ale o niej słyszał i sam poddał myśl częściowego oszlifowania. Baltazara też zna, kiedyś coś dla niego przemycał, a teraz liczył się z tym, że przemyci ponownie. Zaraz, to nie wszystko. Ja też, jak się okazuje, dawno temu o tej sprawie mętnie słyszałem, ale nie wiedziałem wtedy, o co chodzi, a teraz już rozumiem, dlaczego tych bursztynów do tej pory nie sprzedali. Cały czas istnieje podobno ich prawdziwy właściciel, jakaś rodzina tamtych zamordowanych…

– A wydawało mi się, że mówią coś o ukręcaniu łba! – przypomniałam sobie gwałtownie. – Tej rodzinie czy jak…?

– Możliwe. W każdym razie skojarzyłem te rzeczy. Arturowi w oczy powiedziałem, że bursztyn ze złotą muchą… dołożyłem pozostałe, na wszelki wypadek… jest dowodem paru zbrodni, pięć osób już przy nim padło, chce być szósty, proszę bardzo. Nie chce. Wycofał się.

– No to jedną drogę mają zamkniętą – skomentowała Ania i zjadła ostatnią rodzynkę, czym sprawiła mi wielką ulgę. – Całe szczęście. Ponadto mam obawy, że lada chwila będziemy musieli mówić o nich w liczbie pojedynczej. Chyba już najwyższy czas na policję.

Moja wyobraźnia wystartowała ze świstem. Oczyma duszy ujrzałam przesłuchania wszystkich podejrzanych z Idusią na czele. Uszami duszy usłyszałam ich słowa.

– Już widzę, jak im to świetnie wyjdzie – powiedziałam zgryźliwie. – Ja mogę puścić farbę, dlaczego nie, i co z tego? Sama wiesz, że dowodów żadnych nie mamy, wyłącznie gadanie i prywatne wnioski. A oni się wyprą jak amen w pacierzu.

– Złota mucha stanowi dowód!

– Doskonale, znajdą ją u Idusi…

– Pytanie, czy znajdą – mruknął Kocio.

– Załóżmy, że znajdą. I co? Skąd się u niej wzięła? Ona rąbnęła Frania? A wymarzeniec też się wyprze, nie ma z tym nic wspólnego, złotą muchę Idusia miała już dawno, została jej po Kajtku, co z nią robiła, on nie wie. Nikt go przy niej nie widział…

– Ja widziałam.

– Za gacha robić ma prawo.

– Hindus zaświadczy, że przedtem leżały u Frania!

– A jak nie zaświadczy? Być był, w łeb dostał, ale nic nie widział. Może twierdzić, że nawet mnie tam nie było, nikogo nie było, oprzytomniał i sam wyszedł…

– No nie, tak nie można – powiedziała Ania z niezadowoleniem po chwili namysłu. – Ale trochę racji masz. Wszyscy muszą zacząć mówić.

– Może Baltazar zacznie, skoro się boi – wtrącił Kocio.

– Natychmiast trzeba z nimi pogadać prywatnie! – zawyrokowałam stanowczo. – Niech ten cały, jak mu tam…? Bieżan, niech przyjdzie, posłucha i coś doradzi. Wygląda przyzwoicie. Dzwonić…?

– Opamiętaj się – zmitygowala mnie Ania. – Czy wiesz, która jest godzina? Policjant to jednak też człowiek…


* * *

Hindus został przesłuchany z lekkim opóźnieniem, wynikłym z założenia, że mieszka w hotelu. Nic podobnego, w żadnym hotelu nie mieszkał, wynajmował sobie prywatny lokal na Mokotowie, oficjalnie jeden pokój, a nieoficjalnie cały apartament, którego właściciele przenieśli się chwilowo do cioci staruszki dla obdarzenia jej opieką.

Energiczniej złapano się za niego, kiedy laboratorium przysłało wyniki badań. Na lwiej łapie szafy u denata spoczywał osobnik kolorowy płci męskiej i skojarzenie kapitan miał natychmiastowe. Nie wysyłał mu żadnych wezwań, nie miał cierpliwości czekać, zabrał Górskiego i pojechał na ulicę Chocimską.

Zważywszy iż był to wczesny poranek, godzina zaledwie dziewiąta, Hindusa zastali w domu, ściśle biorąc w łazience. Drzwi otworzyła im energiczna młoda dama w eleganckim fartuchu roboczym i z odkurzaczem w ręku, zażądała pokazania legitymacji, przeczytała je uważnie i poprosiła panów do wnętrza.

– Zanim on wyjdzie z tej łazienki, pewnie panowie zechcą stwierdzić, kim ja jestem i co tu robię – wyraziła przypuszczenie. – Proszę, mój dowód… Sprzątam, czasem gotuję i tak dalej. Mam dwoje dzieci w wieku szkolnym, osiem lat, bliźnięta, korzystam z czasu, kiedy są w szkole. Angielski znam bardzo dobrze i dlatego zatrudniam się u cudzoziemców. Z chlebodawcami nie sypiam. Mam męża. Coś jeszcze?

– Nie, dziękujemy, to na razie wystarczy – odparł kapitan. – Kiedy on wyjdzie?

– Lada chwila. Za jakie pięć minut, bo już pół godziny siedzi.

– Może pani go zawiadomi…?

– Co też pan? Żeby siedział dłużej ze strachu? On nerwowy.

– Długo pani tu już pracuje?

– Prawie pół roku.

– I tylko przed południem? Wieczorem nie?

– Nie mogę ze względu na dzieci. Ale dwa razy mnie poprosił, żebym przyszła, bo robił przyjęcie, pomogła, podała i tak dalej. Załatwiłam sobie, z dziećmi mąż posiedział, dwa razy na pół roku to niezbyt dużo. Może panów czymś poczęstować? Jeszcze wcześnie… Może kawa?

– Nie, dziękujemy. Nie przytrafiło mu się przypadkiem ostatnio coś osobliwego?

Dziewczyna, wciąż z rurą odkurzacza w ręku, wsparła się na wysokim oparciu krzesła i popatrzyła z zainteresowaniem.

– A, to pewnie panowie o to… Owszem, przedwczoraj rano zastałam go tu jak obraz nędzy i rozpaczy. Łeb omotany bandażem, oczka podsiniałe, roztrzęsiony, powiedział, że miał wypadek i wcale z łóżka nie wstanie. Na popołudnie kazał sobie sprowadzić pielęgniarkę, a całe ubranie musiałam do pralni oddać. Zakrwawione. Nie wiem, co się stało, nie był rozmowny.

W drzwiach od łazienki szczęknęła klamka, Hindus najwidoczniej zaczął wychodzić. Dziewczyna oderwała się od krzesła.

– Powiem mu, że panowie czekają. Nie wiem, gdzie on będzie z panami rozmawiał, pewnie w gabinecie. Pójdę warczeć w sypialni, podsłuchiwać nie mam ochoty.

Dobrze zgadła, Hindus, zachłysnąwszy się jakby w pierwszej chwili, rzeczywiście zaprosił kapitana i podporucznika do gabinetu. Bandaża na głowie nie miał, tylko duży plaster, przylepiony na czole, trochę z boku, blisko włosów. Gestem wskazał fotele i sam usiadł czym prędzej. Wyglądało to tak, jakby nie mógł wydać z siebie głosu, a zarazem ugięły się pod nim nogi. Z sypialni zaczął dobiegać warkot odkurzacza.

– Co pan robił w piątek między godziną szesnastą a dwudziestą? – zaczął bez wstępów podporucznik, bo miał lepszy akcent angielski niż kapitan.

Hindus wreszcie złapał dech.

– Powiem wszystko – oznajmił z wyraźną determinacją. – Byłem… Poszedłem… Do znajomego. Frań… Frań… Fran-jo…

– Franciszek Leżoł – podsunął życzliwie podporucznik.

– Tak.

– Był pan z nim umówiony?

– Nie.

– Po co pan poszedł?

– Po własną zgubę. Muszę powiedzieć wszystko od początku. Mogę?

– Proszę bardzo.

Odetchnął głęboko, rozejrzał się, oko jego padło na barek, zawahał się, zrezygnował z napojów i zaczął:

– Przebywam tu dla przyjemności, turystycznie, ale zarazem załatwiam pewien interes. Sprawę handlową. Mianowicie od mojego władcy… radża Biharu, to małe księstwo, ale bogate, oczywiście prosperuje niezależnie od tych głupot ustrojowych… od radży mam polecenie nabyć coś, czego u nas nie ma. Bourstajn…

– Proszę…? – wyrwało się Górskiemu.

– Bursztyn – skorygował zimno kapitan.

– Tak. Amber. Najpiękniejsze okazy, cena obojętna. Pojedyncze sztuki, ewentualnie nawiązać stosunki handlowe na większą skalę, o ile to będzie możliwe legalnie. Nie jestem przemytnikiem. Znalazłem tu kilka rarytasów, rzeczywiście pięknych, chcę to kupić. Pan Fran-jo tym dysponował, pan Baltaszar, pan Lusjan… Przepraszam, te imiona, nazwiska są dla mnie trudne do wymówienia, mogę napisać…

– To za chwilę – powstrzymał go podporucznik, bo już uczynił gest, jakby oglądał się za papierem i długopisem. – Najpierw niech pan wszystko powie.

– Tu istnieje konkurencja. Każdy chce zdobyć najlepsze rzeczy, powinniście urządzać aukcje międzynarodowe. Mnie zależy szczególnie na jednej bryle, dużej, z tchnieniem boga…

– Proszę…? – nie wytrzymał znów podporucznik.

Hindus się zakłopotał.

– Kwestia wierzeń. Religii. Tak się to u nas określa. Mgła, chmura… W tej bryle. Wyjątkowa rzecz i, o ile wiem, drugiej takiej nie ma. Pilnuję tego, dowiedziałem się niejasno, że jeszcze ktoś chce to nabyć, a pan Fran-jo mi obiecał. Toczyliśmy pertraktacje. A tu nowy kontrahent… Zdenerwowałem się i poszedłem do niego wyjaśnić sprawę. Pan Fran-jo, to nie był rzetelny człowiek, twierdził, że nie wie, gdzie to jest. Nieprawda. Sam widziałem…

– Po kolei proszę. Przyszedł pan tam i co?

– Otworzył mi drzwi. Wydawał się zaskoczony i niezadowolony. Nie miał ochoty mnie wpuścić, mówił, że czeka na kobietę. To była prawda. Jednak wszedłem, zapraszał mnie do sypialni, może to była scysja… Robił drinki, łagodził sytuację, ja wyrażałem pewne… no, pretensje… Chodziłem po pokoju, na własne oczy ujrzałem nagle na półce, pod ścianą, trzy bursztyny, w tym ten mój i drugi jeszcze, sławny, ze złotą muchą w środku, słyszałem o nim. Pochyliłem się nad nimi, pan Fran-jo użył siły, pociągnął mnie do sypialni, wciąż mówiąc o kobiecie. Ja o bursztynie, on o kobiecie. Podał mi drinka, byłem zdenerwowany, wypiłem. Zakręciło mi się w głowie.

Odetchnął głęboko i nie wytrzymał. Zerwał się z fotela, podszedł do barku, nalał sobie jakiegoś napoju i wypił dość gwałtownie. Zaraz potem przeprosił, oznajmił, że znów jest zdenerwowany, i zaproponował gościom poczęstunek. Goście, przebywający tu służbowo, stanowczo odmówili. Nie upierał się, nalał sobie ponownie i ze szklaneczką w dłoni wrócił na fotel.

– Potem ocknąłem się. Leżałem na ziemi, bardzo bolała mnie głowa. Wszystko było zamazane, nic nie myślałem. Bardzo chciałem wody. Zacząłem się podnosić, żeby poszukać tej wody, z trudem, powoli. Przeszedłem… przelazłem… przeczołgałem się… Dokądś. Straciłem orientację. Znalazłem się w salonie, zaczynałem lepiej widzieć, ujrzałem potworną rzecz. Ktoś… leżał… Straszny widok. Poszarpana maska… Nie mogłem na to patrzeć, zasłoniłem twarz, krew mi ciekła z czoła…

Szklaneczką z napojem dotknął głowy. Kapitan i podporucznik słuchali w kamiennym milczeniu. Hindus najwyraźniej w świecie na nowo przeżywał okropną scenę, można było uwierzyć, że nie udaje. Wypił resztę, znów popatrzył na barek i chwilowo się wstrzymał z repetą.

– Nie wiem, jak długo to trwało. Wspomnienia mam bardzo mętne. Pojawiła się jakaś kobieta, później druga. Dały mi wody…? Chyba dały. Pytały, co tu się stało, nie wiem, co im odpowiedziałem. Dostałem koniaku, to mi pomogło, głowa mnie ciągle bolała, chciałem lekarza. One proponowały pogotowie, bez sensu, mogłem przecież iść. Umyłem się trochę, zrobiło mi się lepiej, prawie oprzytomniałem, ale byłem przerażony, chciałem być sam, zebrać myśli. Tam blisko jest lecznica, pamiętałem o niej, chyba wyszedłem, a one też wyszły, nie wiem, co zrobiły, bo odjechałem. Mały kawałek. Opatrzono mnie, dostałem lekarstwa, zastrzyk. Późno w nocy wróciłem do domu. I to wszystko. Wiedziałem, że będę musiał zeznawać, ale nie zabiłem go i nic więcej nie wiem. To był pan Fran-jo, w jakiejś chwili poznałem po ubraniu…

Zamilkł i teraz już w sposób zdecydowany posłużył się barkiem. Podporucznika zaciekawiło, co pił, przesunął dyskretnie krzesło, łypnął okiem i stwierdził, że jest to zwykła brandy. Rozczarowało go to okropnie, zdążył już bowiem wyobrazić sobie jakiś nadzwyczajnie egzotyczny alkohol.

– Te kobiety pan znał? – spytał.

– Nie. Nigdy w życiu ich nie widziałem.

– A może je pan opisać? Jak wyglądały?

– Nie wiem. Obie jasnowłose. Blond. Nie stare.

– Coś więcej. Grube, szczupłe? W okularach może?

– Nie wiem.

– A jak ubrane?

– Nie wiem.

– Po jakiemu mówiły?

– Po angielsku. I po polsku, między sobą. To wiem.

– A przedtem… Stracił pan przytomność, rozumiem, ale może coś pan słyszał?

– Nic. Czarna masa.

Podporucznik popatrzył pytająco na kapitana. Nie bardzo wiedział, co z tym fantem zrobić.

– Czy denat groził panu bronią? – spytał po namyśle, bez nacisku, przypominając sobie nagle swoją matkę i błogosławiąc ją za upór, z jakim od dzieciństwa pchała w niego język angielski. Także za jedne całe, długie wakacje w Anglii, które załatwiła mu ciężkim wysiłkiem. Także za te wszystkie lektury, których mu dostarczała. Jaka mądra matka…! Teraz mógł po angielsku powiedzieć, co zechciał, nawet w wyszukanej formie.

– Jaką bronią? – zainteresował się Hindus.

– Bronią palną. Pistoletem.

– Nic o tym nie wiem. Żadnego pistoletu tam nie widziałem.

– Ale jest pan pewien, że on na kogoś czekał?

– Sam to mówił – odparł Hindus z lekką urazą. – Na kobietę. Intymne spotkanie. Dlatego chciał, żebym sobie poszedł. Nie wierzyłem mu, ale potem widziałem kobietę.

– Co jeszcze mówił?

– To ja mówiłem. O bursztynie. Twierdził, że go nie ma, a oto jest. A on mnie zapewniał, że się mylę, że go naprawdę nie miał, dopiero dzisiaj zdobył, że nikomu nie sprzedaje, że ja mam prawo pierwokupu. Chciał mnie ułagodzić. Więc zacząłem udawać, że mu wierzę i wypiłem tego drinka, nie spodziewałem się otrucia. On mnie otruł!

– Zostawimy go na razie – odezwał się wreszcie Bieżan po polsku. – Istnieje szansa, że mówi prawdę. Bo jedno z dwojga…

Dalszy ciąg rozpoczętego zdania wygłosił już po opuszczeniu podejrzanego, w drodze powrotnej do komendy.

– Albo go rąbnął od razu, w trakcie kłótni, ale w takim wypadku dlaczego leżał na tej nodze od szafy i siedział na kanapie? W sypialni się nie bili, nie ma najmniejszych śladów, dla przyjemności się przecież tam nie położył i łba sobie nie rozbił. Albo Leżoł rzeczywiście go załatwił, bo czekał na babę, a on oprzytomniał, wstał i poszedł się mścić. Ale temu znowu ślady przeczą, jego krwi nie ma nigdzie więcej, tylko na nodze i przy kanapie. Gdyby się tam z nim szarpał, pryskałoby szerzej. No i, oprzytomniały, nie siedziałby tam przecież i nie widziałby żadnej kobiety. A twierdzi, że widział dwie.

– Mogło mu się w oczach dwoić. Dwie blondynki…

– Jeśli zdołał sam dojechać do lecznicy, musiał już widzieć pojedynczo. Jego gadanie zgadza się z sytuacją, chociaż nie powiem, co nam z tego przyjdzie. Co to za jakieś baby cholerne…?

– W każdym razie już widać, że wszystko kręci się dookoła tej złotej muchy – stwierdził podporucznik pocieszająco.

Z nielicznych dam, zapisanych w notesie Frania, żadna nie wchodziła w rachubę. Podejrzenia mogły jeszcze paść na wcześniej przesłuchanego Zenobiego, ale w mieszkaniu denata nie znaleziono najmniejszego śladu jego obecności. Poza złotą muchą kapitan nie miał żadnego porządnego punktu zaczepienia.

Stare akta zdążył już przeczytać, spędziwszy nad nimi razem z podporucznikiem pół nocy, wnioski z nich wyciągnął i zdecydował się ruszyć do tyłu.

Przesłuchany jako następny Baltazar okazał się wściekle rozmowny.

Nie usiłował wcale ukrywać swoich kontaktów z nieboszczykiem, skąd, cóż znowu, znali się wiele lat, chociaż o żadnej przyjaźni mowy być nie może. Ten cały Leżoł to nie był człowiek porządny, wrogów mógł mieć całe kopy. On sam, Baltazar, podejrzewał go o rozmaite machlojki, oszustwa nawet, ale oczywiście dowodów żadnych na nic nie miał, a co do tego piątku, kiedy Leżoła zabito, to jeszcze przed południem pojechał na wybrzeże i o czwartej, szesnastej znaczy, siedział w knajpie w Krynicy Morskiej z dwoma rybakami, proszę bardzo, może podać nazwiska, a widziało go z dziesięć innych osób. O dziewiątej był już w Gdańsku, ma tam mieszkanie, bo w ogóle mieszka tak pół na pół, to w Gdańsku, to w Warszawie, jest pośrednikiem, na tym polega jego praca, a mieszkanie musi mieć, z hotelami wariactwa by dostał. Owszem, widziała go sąsiadka, gapiła się przez okno, akurat jak przyjechał, wszędzie nos wtyka nie do zniesienia, ale teraz Bogu dziękuje, że to taka wścibska baba. Z mordowaniem Leżoła nie ma nic wspólnego i nic o tym nie wie…

– Ale prowadził pan z nim wspólne interesy? – przerwał kapitan ten potok zwierzeń.

Baltazar odpowiadał gorliwie i bez wahań.

– No jasne. Człowiek się nie rozerwie na sztuki, kogoś w drugim miejscu trzeba mieć.

– Może się pan zatem domyśla, na kogo denat czekał i z kim był umówiony?

– Z każdym mógł być…

– A kiedy pan go widział ostatni raz?

– Poprzedniego wieczoru. U znajomych. Nazwisko, proszę bardzo, mogę podać. Lucjan Orzesznik, na Mokotowie mieszka. Też mamy interesy, on zna plastyków, producentów, bywa, że ja towar u niego zostawiam, pytałem, czy są jakie konkretne zamówienia, a tak to się ogólnie pogadało… Leżoł też był.

– I kto jeszcze? – spytał kapitan na wszelki wypadek, nie spodziewając się żadnych rewelacji.

– No, Lucjan… I taki jeden Hindus przyjechał, to klient, chciwy na bursztyn, ale jemu się niechętnie sprzedaje.

– Dlaczego niechętnie?

– Bo oni to, panie kapitanie, marnują. Tak to owszem, biżuteria, ozdoby, ale jak właściciel umrze, wszystko razem z nim palą. Religia taka. Człowiek by nie chciał okazów na spalenie dawać. Takie gorsze, trzeci gatunek, to niechby, ale pierwszego szkoda.

Kapitan pożałował, że nie spytał Hindusa, do czego mu ten bursztyn z chmurką, ale rzecz była jeszcze do nadrobienia. Zrozumiał, że słyszy o konferencji trzech biznesmenów bursztynowych, której to konferencji wynikiem mogło być właśnie usunięcie Leżoła. Na usłyszenie całej prawdy nie miał nadziei. Baltazar specjalnie tak dużo i tak gorliwie gadał, żeby ukryć sedno rzeczy.

– Był tam ktoś więcej?

– A przyszła jedna facetka, ale to znajoma Lucjana, nawet nie wiem, jak się nazywa. Więcej już nikt. Wszyscy potem wyszli razem i każdy pojechał w swoją stronę.

Facetkę kapitan sobie zapamiętał i przeniósł się w przeszłość. Spytał o złotą muchę.

I tu Baltazara nagle zamurowało. Słyszeć o niej słyszał, owszem, może nawet ją widział, ale to dawno temu i już nie pamięta. Był przy tym, jak ją wyłowiono…? Możliwe, przy różnych połowach był, ale to już tyle lat, wyleciało mu z głowy. Nic nie wie, nic nie pamięta, amnezja całkowita…

Kapitan nie naciskał, w najbliższych planach miał Orzesznika, a ze starych akt wychodzili mu następni świadkowie. Wypuścił ze szponów spoconego Baltazara i kazał natychmiast odnaleźć pana Lucjana, gdziekolwiek by się znajdował.

Orzesznik akurat wrócił do domu, co stwierdzono podstępnie, Bieżan zabrał zatem Górskiego i pojechał do niego od razu. Wysłał mu wprawdzie wezwanie, ale na jutro, a wolał go zobaczyć już dziś.

Orzesznik nie miał nic wspólnego w ogóle z niczym. W piątek znajdował się w Warszawie, owszem, ale żadnych zbrodni nie popełniał, tylko odbierał od znajomego szlifierza bursztyn, żeby go zawieźć do Krakowa, do oprawy. Ma tam takiego wyjątkowo utalentowanego artystę. U szlifierza tkwił najmarniej trzy godziny, między piątą a ósmą, w towarzystwie najpierw dwóch osób, a potem nawet czterech, bo przyszła żona szlifierza z przyjaciółką, której pokazywała surowiec na naszyjniki. Można ich wszystkich zapytać od razu, proszę bardzo, tu jest telefon szlifierza, a żona chyba zna własną przyjaciółkę.

Kapitan lubił eliminować niepotrzebne podejrzenia, kazał zatem podporucznikowi wysłać tam kogoś zaraz, aczkolwiek nie wątpił, że pan Lucjan w tym wypadku mówi prawdę.

Leżoła znał, czemu nie, poznał go z jakie piętnaście lat temu, rzecz jasna przy okazji pośrednictwa bursztynowego. Leżoł tego bursztynu dostarczał, morskiego i kopanego, kopanego legalnie, kiedyś nawet rachunki miał, potem przepisy zelżały, więc już nikt sobie rachunkami głowy nie zawracał. Chyba że jakaś większa partia albo co.

Dlaczego jemu, a nie odbiorcom bezpośrednio…? A to różnie bywało, ale wolał zwalać na Orzesznika, może mu się nie chciało latać po ludziach. Jego sprawa. Towarzyskich kontaktów z nim nie utrzymywał, wyłącznie służbowe, więc jego znajomych nie zna i nie ma pojęcia, na kogo mógł czekać. Był tu w czwartek, oczywiście, omawiali interesy, ten Baltazar też był, on znad morza przywozi, ma tam kontakty i stałych dostawców. Hindus był również, przerwał im rozmowę, to głupek, przyznał się, że bierze bursztyn na spalenie, nikt mu zatem nie chce sprzedawać. Facetka…? Jaka znowu facetka? Żadna facetka nie przyszła, jego żona wróciła do domu, ten Baltazar chyba zidiociał, nie poznał jej czy co? No owszem, jest płci żeńskiej i ostatnio sobie ufarbowała włosy, ale przecież niemożliwe, żeby ją wziął za obcą osobę!

W tym momencie tajemnicza facetka stała się dla kapitana pierwszą podejrzaną.

Bursztyn ze złotą muchą i ten drugi, z chmurką, przywiózł Leżoł już dawno temu. No owszem, zgadza się, ten z rybką też, ale Orzesznik już nie pamięta, równocześnie czy w różnym czasie. Nie, nie zostały sprzedane, to takie rarytasy, że szkoda sprzedać za byle co. Jasne, że miał je w ręku, pokazywał klientom, ale potem Leżoł to zabrał i pewnie miał u siebie. Nie wiadomo gdzie są teraz, może ktoś ukradł, ten zbrodniarz najpewniej. Nad morzem pan Lucjan wcale nie był, no nie, parę razy w życiu był, ale nie wtedy, o wydarzeniach sprzed prawie osiemnastu lat nic w ogóle nie wie, nawet i o tych sprzed dwunastu, może i odkopano jakie zwłoki, ale on z tym nie ma nic wspólnego. Na jakieś tam głupie plotki nie zwraca uwagi.

Kapitan myślał dwutorowo. U Hindusa były dwie blondynki…

– Kiedy pańska żona ufarbowała sobie włosy, gdzie i na jaki kolor? – spytał, przerywając panu Lucjanowi odcinanie się od wszystkiego.

Zaskoczył go.

– Co…? Kiedy… dopiero co. Nie wiem gdzie. Na taki kolor… ja wiem…? Więcej czarny, ale może i trochę rudy… No, czarno-rudy…

– Żona jest w domu? Zechce pan ją poprosić.

Zważywszy iż z piętra dobiegały jakieś odgłosy, a w chwili ich wejścia znikała na schodach istota płci żeńskiej, trudno było Orzesznikowi zaprzeczyć obecności żony. Popatrzył ponuro, wyjrzał na schody i wrzasnął ku górze:

– Magda!

– Czego? – spytała wdzięcznie małżonka.

– Zejdź no tu! Pan kapitan ma do ciebie interes! Fryzjera potrzebuje!

Cofnął się z powrotem do salonu, po chwili zaś wkroczyła Orzesznikowa. Pasowała do męża, średniego wzrostu, średnio korpulentna, z wielką szopą ciemnych, rudawo połyskujących włosów. Jakkolwiekby ją można określić, z pewnością nikt nie użyłby słowa „blondynka”.

– Fryzjera…? – spytała podejrzliwie i z niedowierzaniem. Kapitan bez wstępów przystąpił do rzeczy.

– Pani ostatnio farbowała włosy…

– A co? To wzbronione? Źle wyszło?

– Cóż znowu, doskonale. Piękny kolor. Kiedy?

– W zeszły czwartek.

– Gdzie?

– U fryzjerki tu zaraz, przy tym parkingu na rogu, u pani Marysi. Ja do niej zawsze chodzę, bo ona dobrze czesze. A co…?

– A jaki kolor pani miała przedtem?

– Jasne całkiem, proszę pana, bo ja blondynka jestem z natury. A co…?

– Nic, dziękuję bardzo. Moment, w czwartek, jak pani wróciła od tej fryzjerki do domu, zdaje się, że u państwa goście byli?

– A byli. Nawet się nie spodziewałam…

– Kto był?

Orzesznikowa rzuciła błyskawiczne spojrzenie na Orzesznika i coś wyczytała w jego oczach. Odbyło się to tak szybko, że prawie niezauważalnie, ale kapitan przyglądał się jej pilnie.

– A nawet nie wiem, bo tyle że się pokazałam i wyszłam, bo zła byłam, że mąż zaprosił ludzi bez mojej wiedzy. Jeden mi tak w oczach mignął, Baltazar, to znajomy, a kto więcej, to nawet nie spojrzałam. I wcale potem nie zeszłam. Mąż potem mówił, że sami przyszli, tak się zbiegło, wcale ich nie zapraszał, a kto przyszedł, to już on wie najlepiej.

– I pani tego nie mówił?

– Wcale go nie pytałam, interesy i bez zaproszenia, to co mnie obchodzi.

– Mężczyźni to byli, kobiety…?

– A skąd mam wiedzieć, jak nie spojrzałam? Jakaś baba przylazła? – zwróciła się nieufnie do męża.

– Przylazła – mruknął jadowicie. – Ty.

Orzesznikowa wzruszyła ramionami i popatrzyła pytająco na kapitana.

– Dziękuję pani, to wszystko – odpowiedział na jej spojrzenie i zdecydował się na razie zakończyć przesłuchanie.

– Do fryzjera? – spytał domyślnie podporucznik, kiedy wsiedli do samochodu. – Parking, to tu…

– Tu. Skocz tam i popytaj.

W drodze powrotnej do komendy Górski zdał zwierzchnikowi relację.

– Zgadza się, ta pani Marysia była, zna Orzesznikową doskonale, fakt, blondyna taka pszeniczna, czasem jej coś do łba strzeli i ufarbuje się na zielono albo na czarno. Ostatnio na ciemnorudo i rzeczywiście w czwartek parę godzin tam przesiedziała, po zamknięciu zakładu wyszła. Zapisana była w zeszycie, zamówiła się wcześniej. Zgadza się.

– Cholera – skomentował kapitan, któremu się właśnie nie zgadzało.

Już w komendzie, porządkując notatki i przepisane z taśmy zeznania, przystąpił do precyzowania wniosków. Podporucznik z całej siły starał się być mu w tym pomocny.

– To się ciągnie przez całe lata – mówił z zapałem, uzyskawszy milczącą zachętę zwierzchnika. – Pierwsze: z tamtych zeznań wynika, że ktoś zabił i zakopał te dwie ofiary. I przy tym nastąpił rabunek. Wszyscy świadkowie mówili to samo, nie ma sprzeczności, ale nikt słowem nie wspomniał o bursztynie ze złotą muchą. Proszę, nigdzie… Baltazar przy tym był, to nie ulega wątpliwości, chociaż łże, że patrzył z daleka. Drugie: w sześć lat później odkryto zwłoki, świadkowie ci sami, prawie równocześnie wychodzi ten topielec i pojawia się nowa informacja, trzy bursztyny, o których już potem ciągle jest gadanie, w tym złota mucha. Kto, do cholery, wiedział o niej od pierwszej chwili…? Niejasne wzmianki o pieniądzach, nic wyraźnego, kręcenie, dlaczego ich, do diabła, nie przycisnęli? Ukradzione te pieniądze, ukryte, odnalezione, stracone, odzyskane, istny melanż! No i trzecie, sprawa bieżąca…

– Z obecnych zeznań wynika, że złota mucha pojawiła się pomiędzy pierwszym zabójstwem a odkryciem zwłok – przerwał Bieżan w zadumie. – Zanim tamci świadkowie zaczęto niej mówić. Pojawiła się daleko od miejsca zbrodni, w Warszawie, i widzieli ją ludzie, którzy o przestępstwie nie mieli pojęcia. Z czego by wynikało, że przywiózł ją sprawca…

– Chyba nie byłby taki głupi? – zgorszył się Górski.

– Toteż nie osobiście, a przez posły. Sprawdź. Pokazywali ją Orzesznik i Baltazar, nikt jej nie widział w ręku Leżoła. Dopiero teraz mamy świadka, który twierdzi, że Leżoł miał ją w domu. Baltazar zwala na niego, ile może…

– Tym tutaj nie wierzę za grosz.

– I słusznie. Wszyscy łżą jak maszyny. Obca baba u Orzesznika była, głowę dam za to. U Leżoła też. Chcę dorwać tę babę, coś mi mówi, że ona stanowi klucz, bo jakiegoś ogniwa nam tu brakuje. Niby wszystko się ciągnie logicznie i konsekwentnie, zbrodnia dla rabunku, zrabowane przedmioty pojawiły się na rynku, ich posiadacze ustaleni… Czekaj, popełniłem błąd. Nie spytaliśmy ani razu, kto konkretnie jest właścicielem tej muchy…

– I tej chmurki i rybki…

– Wszystkich trzech. Do kogo one należą. Kto weźmie forsę, jeśli zostaną sprzedane. No, to jest do nadrobienia… Ponadto nie ma siły, u wszystkich trzeba będzie dokonać przeszukania, bo to jest towarzystwo wzajemnej adoracji, a gdzieś ten bursztyn musi być…


* * *

Efekty działań kapitana Ania przywiozła późnym wieczorem.

– Mój mąż zaczyna mnie posądzać o romans – rzekła z westchnieniem. – Prowadzę nocne życie. Na szczęście nie przejmuje się tym zbytnio.

– Przestępstwa tradycyjnie należy popełniać w nocy – pocieszył ją Kocio.

– I co? – spytałam niecierpliwie. – Pokaż te papiery!

– Ale spalmy je później – poprosiła Ania – bo to jest dowód przeciwko mnie. Zaraz, na wszelki wypadek przyniosłam też akta Kajtka. Kserokopie. Już nic innego nie robię w godzinach pracy, tylko popełniam nadużycia służbowe. Dobrze, że akurat nie mam sesji.

Obecna na własne życzenie Danusia, chcąc się koniecznie do czegoś przydać, rozstawiała przyniesione przez siebie egzotyczne przekąski, przyrządzała herbatę i nalewała rozmaite inne napoje. Kanapki już miała gotowe, uparła się je zrobić, twierdząc, że jej się ręce trzęsą i musi je czymś zająć.

– Gorzej będzie, jak ktoś doniesie mojemu mężowi, że też prowadzę nocne życie – mruknęła smętnie. – Ale może ten cały Zenobi jest zajęty podejrzeniami i nie będzie się wygłupiał. Później mu wszystko wytłumaczę osobiście.

Oglądałam aktualne najnowsze dokumenty. Nie były to oficjalne protokóły, raczej notatki z przesłuchań, przepisane z taśmy. Także wnioski robocze. Wyraźnie z nich wynikało, że bez radykalnej pomocy społeczeństwa kapitan leży, a społeczeństwo chwilowo ograniczało się do mojej osoby.

– Rzecz jasna, ta baba u Orzesznika to była Idusia – oznajmiłam. – Kocio ją widział. Na moje oko kapitan myli ją z nami. Dlatego przesłuchał fryzjerkę, blondynki mu się plączą.

– Nie dopasował jeszcze kompletnie tego do sprawy Kajtka – zwróciła nam uwagę Ania. – Nie ma pojęcia, że wszystko się łączy. Dlatego wzięłam akta, popatrzcie, głównie zeznania Idusi, słowem jednym nie wspomniała o bursztynie. O tym całym Orzeszniku nawet nie pisnęła, a znała go już wtedy. W aktach sprzed osiemnastu lat, tych z Krynicy, to znaczy z Elbląga, Kajtka w ogóle nie ma. Nie przesłuchiwali was wtedy? – zwróciła się do mnie ze zdziwieniem pełnym nagany.

– Wcale. Podejrzane wydarzenie nastąpiło w Piaskach, a myśmy siedzieli w Krynicy i tam nas baba zameldowała. A może w ogóle nie zameldowała, bo na te parę dni nie było warto. A sprawcy, rzecz jasna, też woleli o Kajtusiu milczeć, kontakt z nimi, jak sądzę, nawiązał od razu i zrobił się niebezpieczny dla otoczenia. Więc w tamtym śledztwie nie wyszedł.

Długą chwilę w milczeniu czytaliśmy zdobyte nielegalnie zeznania. Skojarzenie z ostatnimi rewelacjami Idusi, również dostarczonymi przez Anię, jakoś mnie mdliło w środku.

– Poszlaki w zasadzie, dowodów brak – powiedziała wreszcie Ania z troską. – Z takim materiałem wyrzuciłabym ich za drzwi i kazałabym uzupełnić dochodzenie, chociaż subiektywnie zdanie mam wyrobione. Ale nie ja to będę sądzić, a żaden inny sędzia nie zna ciebie osobiście, nie znał Kajtka, nie nawiąże towarzyskich kontaktów z Idusią i nie pojedzie na Mierzeję. Trudno, musisz im powiedzieć wszystko, najlepiej poufnie.

– Kapuś – zaproponowałam żywo. – Mogę wystąpić w charakterze utajnionego donosiciela. Oni się z takimi spotykają w cztery oczy i we własnym interesie ukrywają ich starannie. Tu nie ma na co czekać, chętnie bym zaprosiła tu tego kapitana od razu, ale nie mam jego domowego telefonu.

– Może jeszcze jest w komendzie…

– Jeśli zgodzi się przyjść, ja wychodzę – zakomunikowała energicznie Ania. – I pozwolisz, że zabiorę dowody mojej zbrodni…

– A ja? – spytała Danusia niespokojnie i żałośnie.

– Ty możesz zostać – zezwoliłam. – Niech zobaczy te dwie blondynki razem. Masz przy sobie paszport? Chyba uda mi się mu wytłumaczyć, że arabska żona to jest rzecz delikatna? Wyglądał inteligentnie…

– To ja też zostanę – zadecydował Kocio. – Mam parę rzeczy do powiedzenia, a jeszcze do mnie nie dotarł, więc powinien się ucieszyć. Dzwonimy…?

Kapitan w komendzie był, chociaż właśnie wychodził, zaproszenie na kolację wyraźnie go zainteresowało, musiał je zrozumieć właściwie. Z naciskiem obiecałam, że odejmę mu dużo roboty, zająwszy tylko jeden wieczór. Nie zadając głupich pytań, zapowiedział przybycie za pół godziny.

Ania już zbierała dokumenty nielegalne i występne.

– Kajtka mogę zostawić. Sprawa zamknięta, o kopie akt mogłaś się sama postarać już dawno i mam nadzieję, że o mnie słowa nie powiecie. Zaraz. W razie potrzeby mogę wystąpić w charakterze świadka, który zna trochę Mierzeję i takiego, na przykład, Waldemara. Sędzia, ogólnie, jako taki, to też człowiek i ma prawo jeździć na urlop i grywać w brydża, skoro grywa nawet prokurator generalny, więc w razie potrzeby… Sama rozumiesz.

Obiecałam wykrzesać z siebie nie tylko inteligencję, ale zgoła natchnienie.

– Czekaj, może zadzwonić po taksówkę…

– Ja panią odwiozę – zaofiarował się Kocio. – Korków nie ma, sześć minut w jedną stronę, za dwanaście minut wrócę.

– Dodaj gazu – poprosiłam niespokojnie.

Wtrąciła się Danusia, dziko zdenerwowana.

– Nie, opamiętajcie się, przecież tu stoi mój samochód i kierowca siedzi w środku. Niech on panią odwiezie, Hamid płaci, on zarabia majątek, ten kierowca, a ja mam do niego walkie-talkie. Radiotelefon chyba… O, ta słuchawka… Już mu mówię…

W rezultacie Ania, chwaląc sobie nieoczekiwany luksus, odjechała do domu tym czymś z amerykańskich filmów. Zwierzyła mi się później, że już sama nie wiedziała, jak wykorzystać wstrząsającą okazję, leżeć w tym pudle czy siadać co chwila gdzie indziej, czy może zażądać kawy albo szampana. Zważywszy iż mieszkała dość blisko, nie zdążyła się zdecydować i przejechała zwyczajnie.

Poleciłam Danusi dorobić trochę kanapek, co wykonała chętnie, bo te ręce ciągle jej się trzęsły, może nawet bardziej niż na początku.

Kapitan zadzwonił do drzwi minutę przed czasem. Na widok otwierającego mu Kocia okiem nie mrugnął i zachował kamienną twarz. Został wprowadzony do pokoju, posadzony przy stole i poczęstowany wszystkim, cokolwiek się na tym stole znajdowało. Już sam zestaw potraw mógł go nieco ogłuszyć, bo, poza kanapkami, produktem swojskim, znajdowały się tam także artykuły obce, sałatka ze ślimaków, trzy niezwykłe serki, migdały w soli, daktyle w cukrze, chałwa, kawałki bambusa w majonezie, owoce opuncji, szlachetnie obrane ze skóry, piwo, wino, whisky i koniak. Brakowało tylko szarańczy w miodzie, ale tego już Danusia ze sobą nie przywiozła. Reszta była wynikiem jej trzęsących się rąk.

– Niech pan coś zje – zachęciłam go na wstępie. – Siedzi pan tu prywatnie i musi pan wziąć do ust cokolwiek, żeby nie było, że nie tknę chleba w domu wroga. Żadnego wroga! Prywatna przyjaźń opłaci się panu, gwarantuję. Może dziwnie pójdzie panu to całe dochodzenie, ważne, że chyba skutecznie. Ponadto, jeśli pan chce, może pan patrzeć na mnie z dowolnym obrzydzeniem, bo oszukałam pana skandalicznie. Teraz to naprawię i apetytu może pan nabrać od razu.

– Mam wielkie nadzieje – odparł na to życzliwie, nie protestując przeciwko niczemu, co mu Danusia nakładała na talerz. Spożywanie chleba w domu wroga rozsądnie zaczął od tradycyjnego, można powiedzieć, drinka, w postaci whisky z wodą i lodem. Spodobał mi się ten początek.

– Zełgać, proszę pana, nie zełgałam niczego – rozpoczęłam uroczyście. – Natomiast ominęłam, co tylko mogłam. Niech się pan przyjrzy obecnym na miejscu jednostkom płci żeńskiej. Co pan widzi? Dwie blondynki, nieprawdaż? Nic panu to nie mówi?

Wspaniała grzywa Danusi rzucała się w oczy. Miała tych włosów tyle, że mogła obdzielić ze trzy osoby, a ich barwa nie budziła wątpliwości. Kapitan przyjrzał się jej z nie skrywanym zainteresowaniem.

– Istotnie, piękne ma pani włosy, jak rzadko – pochwalił z uznaniem. – I co?

– Ja mam mniej piękne – zwróciłam mu uwagę. – Ale też, tak się składa, prawdziwe. No dobra, strzelamy na razie z małego kalibru. Od kogo pan słyszał o dwóch blondynkach?

– To ja mam się tu czegoś dowiadywać czy pani?

– Nie, ja wiem. Chciałam tylko panu przypomnieć. A, zaraz… Zrozumie pan całą aferę, dostanie pan ją na patelni, pod jednym warunkiem. Ta oto panienka, zresztą matka trzech synów, jest żoną Araba. Wplątała się w ten cały interes przez niedopatrzenie, nie mając o niczym pojęcia, a pokazujemy ją panu z grzeczności. Musi pan nam obiecać, że zapomni pan o niej i nie tknie pan jej oficjalnie, bo u nich panują specyficzne obyczaje i zeznawanie na policji, względnie przed sądem, może jej zniszczyć szczęście małżeńskie. Bez żartów, to nie żadne śmichy chichy, tylko poważna sprawa. Jej w tym nie ma. Pójdzie pan na to ustępstwo czy nie?

– Jeśli nie zajdzie potrzeba…

– Nie zajdzie. A nawet gdyby zaszła, trudno, da pan sobie radę inaczej. Danusi wplątać nie można, pomijam już to, że ona tyle wie co ode mnie, przyjechała parę dni temu z Arabii Saudyjskiej…

– Ze Szwajcarii – skorygowała cichutko Danusia.

– Wszystko jedno. Po latach nieobecności. Prywatnie może pan z nią razem przeczytać całego „Pana Tadeusza”, ale urzędowo pan jej nie zna. Stoi?

Po krótkich targach kapitan zgodził się na układ. Dał słowo dżentelmeńskie, że Danusi nie dotknie. Widocznie rzeczywiście nabrał wielkich nadziei.

– Zatem zechce pan teraz zmobilizować cierpliwość – powiedziałam wzniośle i zarazem smętnie. – Zaczęło się prawie osiemnaście lat temu…


* * *

Nim jeszcze diabli wynieśli nas na Mierzeję w trudnym okresie letnim, ujawniło się parę interesujących drobnostek. Prywatna kolacja okryła kapitana rumieńcem, którego nie zdołał opanować, aczkolwiek poza tym zachował zimną krew. Do rumieńca, być może, przyczyniła się Danusia, która, wdrożona już w obowiązki hurysy, cichutko i delikatnie nalewała władzy wszystko co jej w rękę wpadło i stworzyła mieszaninę piorunującą. Uświadomiony w pełni, kapitan ostro dodał gazu. Ania nie zaniechała występnej działalności, dzięki czemu dowiedzieliśmy się, iż Orzesznik posiadał cioteczną siostrę. Niby nic, posiadanie ciotecznej siostry nie stanowi przestępstwa, ta cioteczna siostra jednakże była toksykologiem i bez najmniejszych podejrzeń uzupełniała wiedzę bliskiego krewniaka. Święcie przekonana, iż braciszek troszczy się o siebie, ostrzegła go przed niektórymi produktami radykalnie niszczącymi wątrobę i nawet powiadomiła go, skąd takie produkty pochodzą i gdzie się znajdują. Dalszy ciąg, zdobycie smakołyków i podsunięcie ich słodkiemu pieskowi, nie stanowił już problemu i został przez kapitana dokładnie zbadany. Orzesznik dostarczył, Franio podsunął, Baltazar załatwił resztę. Tym sposobem do morderstwa przyłożyli ręki wszyscy trzej.

Niezmiernie straszna scena rozegrała się u Idusi.

Znaczenie złotej muchy kapitan pojął doskonale, Idusia zatem została wyrwana ze snu o ósmej rano i, ogłupiona doszczętnie, wygłosiła rozmaite brednie. Trzech bursztynów w parcianej torbie w jej garderobie nie odnaleziono, co zdenerwowało ją do szaleństwa. Prawie dostała histerii, sama już nie wiedziała, co robić, przysięgać, że były, czy też wyprzeć się ich całkowicie. To ostatnie napotykało trudności, ponieważ istniał świadek, Ania widziała ten bursztynowy zestaw na własne oczy i spokojnie mogła się do tego przyznać. Idusia zatem, zgłupiawszy ostatecznie, zaparła się zadnimi łapami, że nie wie, skąd się u niej wzięły i jakim sposobem wyszły. Owszem, miała je już kiedyś, dostała od nieboszczyka męża, potem gdzieś znikły, a ciągle chce sobie zrobić medalion z tej rybki, dlaczego to takie drogie i o co chodzi w ogóle…?!

O aktualnym wielbicielu nie napomknęła ani słowem. Do znajomości z Orzesznikiem przyznała się dopiero w krzyżowym ogniu pytań, kiedy wytknięto jej, że składała mu wizytę i była z nim razem u pana Szczątka. No więc dobrze, owszem, pana Lucjana znała, ale nikogo więcej, jaki znowu Baltazar, jaki Leżoł, pierwsze słyszy, zastała ich u pana Lucjana, ale co z tego, obcy ludzie. Na podstępne pytanie, czy zna mojego eks-wymarzeńca, określonego, rzecz jasna, prawdziwym imieniem i nazwiskiem, odpowiedziała po długim wahaniu i z wielkim oporem. No owszem, zna. No owszem, widuje. No owszem, często. Różnie…

Nagle ją odblokowało. Dumnie i wyzywająco oznajmiła, że go kocha, tak jest, on też ją kocha, może wezmą ślub, każdemu wolno i kto jej zabroni? Dowiedziała się, że nikt, ślubów może sobie brać ile jej się spodoba. Byłoby jednak dobrze, gdyby przywołała na pamięć czasy nieco dawniejsze, opowiedziała o nich ze szczegółami i dopasowała do tych szczegółów znajomość z panem Orzesznikiem…

Natychmiast, albo nawet jeszcze wcześniej, zaczęła się kołomyja z wymarzeńcem. Okazało się, że nie ma go w domu. Znikł jak sen jaki złoty i nikt nie wiedział, gdzie się podział, aż do chwili kiedy do akcji wkroczyły kobiety.

Jedna mianowicie, sąsiadka z najbliższego domu, stała razem z nim na przystanku autobusowym, wsiedli do tego samego autobusu i ona pojechała tam, gdzie i on. Powinna była wysiąść wcześniej, ale tak jakoś… No dobrze, przyzna się, on jej się nieziemsko podoba i chciałaby go poderwać, ciekawa była, dokąd się wybiera, bo dużą torbę podróżną miał ze sobą. Wysiadł przy Dworcu Centralnym, ona też, nie ośmieliła się go zaczepić, ale widziała, w której kasie kupował bilet. I tyle, więcej, niestety, nie wie.

Kasjerka, której pokazano dostarczoną przeze mnie podobiznę, bez chwili namysłu przypomniała sobie tego pana. Bardzo interesujący i przystojny. Kupił bilet do Gdańska.

W tym momencie całe dochodzenie przeniosło się na wybrzeże, a z nim razem większa część prywatnej szajki śledczej, Kocio, Danusia i ja. Okazało się, że mogę być przydatna przy konfrontacjach, wynajęłam zatem apartament w Krynicy Morskiej, w Perkozie, dawnym domu wczasowym, przerabianym właśnie na rodzaj pensjonatu. Danusia wynajęła drugi. Nic innego nie wchodziło w rachubę, panował tłok i tańsze kwatery, pokoje i zgoła komórki, były zajęte, a to, na szczęście, miało taką cenę, że nikt nie reflektował. Dom Waldemara i Jadwigi zapychały bez reszty rodziny z dziećmi w rozmaitym wieku i nawet gdyby oddali mi własną sypialnię, sami przenosząc się na nie wykończony strych, nie wytrzymałabym tam jednego dnia.

Gdańsk jest to miasto dosyć duże, a jednak znalazła się kolejna baba, którą wymarzeniec zachwycił. Poczułam się ponuro dumna z siebie, pomyłki życiowe pomyłkami, jednakże wybierałam ich sobie rzetelnie ekstraordynaryjnych… Już na dworcu szarmancko pomógł nieść bagaże wracającej z urlopu w górach panience z biura turystycznego, złapał jej taksówkę, odwiózł ją do domu i sam pojechał dalej. Panienka zapamiętała go na zawsze i rozpoznała na zdjęciu od pierwszego rzutu oka.

Odnaleziony szybciutko taksówkarz był wprawdzie płci męskiej, ale kurs zapamiętał, bo z kolei spodobała mu się panienka z biura turystycznego. Zawiózł mianowicie tego palanta do Wrzeszcza na Topolową osiem. Palant wysiadł i on więcej nie wie.

We Wrzeszczu na Topolowej osiem mieszkało kilka rodzin i przepytane zostały wszystkie, policja działała w ekspresowym tempie. Jedna z tych rodzin, w osobie pani domu przy mężu, bez namysłu przyznała się do rozmowy z dżentelmenem widocznym na fotografii. Tak jest, był tu przedwczoraj, pytał, mój ty Boże, o jakieś strasznie dawne czasy… no, może o średnio dawne…

No owszem, dobrze trafił, bo już tu wtedy mieszkała. I naprzeciwko niej, drzwi w drzwi, mieszkała też taka jedna, Misiakowa niejaka, z dziewczynką, pokazało się, że to wnuczka, po synu. Grażynka jej było. No i ta Grażynka jakoś znikła, jak wyjechała na jakieś wakacje, tak nie wróciła, a miała wtedy dopiero szesnaście lat. Babka się wcale nie martwiła ani nie przejmowała, podobno jakaś rodzina po matce za granicę ją zabrała, czy gdzieś tam. Różni o nią pytali, milicja nawet, ale krótko i nikt się nie czepiał. I ta Misiakowa jakiś czas temu umarła. Mrukliwa była za życia, schorowana, i nikt o niej właściwie nic nie wiedział, ale bogata musiała być, bo przed samą śmiercią najęła sobie taksówkę i gdzieś pojechała na całe dwa dni. Mówiła, że do doktora. Całkiem nic jej nie pomógł. W szpitalu umarła i nawet z tego szpitala pielęgniarka przyjeżdżała po jej rzeczy, z kluczem, jak się należy, prawie w godzinie śmierci. Kiedy to była…? A ze dwa lata temu mniej więcej…

Właśnie o to ten pan pytał i czy tej Grażynki nie było na pogrzebie, ale tego też nikt nie wiedział. Po Misiakowej tu zamieszkał taki Burczyk, ale jego ciągle nie ma, bo on kierowca i wiecznie w rozjazdach. Owszem, o Burczyka ten pan też pytał, a o co tu w ogóle chodzi…?

Na to pytanie pani domu przy mężu nie otrzymała odpowiedzi i mogła sobie snuć dowolne domysły.

Wysłuchaliśmy tej rozmowy z taśmy, ponieważ Bieżan uznał mnie za wiarygodne źródło informacji i bezwiednie zastąpił Anię.

– Bo widzi pani – rzekł przy tej okazji – dla mnie naród nie składa się wyłącznie z oszustów i przestępców. Z doświadczenia wiem, że przyzwoici ludzie istnieją. Kto ma w ogóle pomóc jak nie społeczeństwo, o ile nie zachodzi ta okoliczność, że komuś za gadanie grożą dintojrą. Pani nie grozili?

– Nie, skąd, nikt ani słowem…

– To ja z tego właśnie korzystam. A jakieś drobne wykroczenia, gdyby przypadkiem wyszły na jaw, pan, powiedzmy… – tu wskazał na Kocia – jakiś tam zapasik srebra z czasów, kiedy trzeba było je kraść, jakiś tam transporcik biżuterii do Wiednia… No i cóż takiego. Ludność nie składa się z aniołów…

– Ja nie przewoziłem! – zaprotestował Kocio z energią.

– To i chwała Bogu, bo teraz by pan siedział w mafii i trzymaliby pana za gardło. A tak, proszę bardzo, możemy sobie współpracować…

Rzecz jasna, Grażynkę Misiak przypomniałam sobie natychmiast. Opisana była w notesie wymarzeńca razem z rozmaitymi adresami, ten na Topolowej również tam widniał. Bieżan wyciągnął z tego właściwe wnioski, nie kryjąc przed nami kawałków swojej wiedzy.

– Otóż, widzę, że państwo tego nie wiedzą, Misiak to było nazwisko tych dwojga pierwszych zamordowanych. Syn Misiakowej i synowa. On był w Gdańsku taksówkarzem, dlatego pewnie ta wynajęta taksówka drogo jej nie kosztowała. Bo to było tak… proszę, taśmy, możecie sobie posłuchać, a ja przez ten czas na chwilę skoczę do wody…

Siedzieliśmy w tym moim apartamencie, do plaży było wszystkiego dwieście metrów, a policjant też człowiek. Dziwiłabym się i współczuła mu głęboko, gdyby nie skorzystał z tych dwu dni nad morzem, które mu spadły jak z nieba. Wyciągnęłam z lodówki piwo, a Kocio prztyknął odtwarzaczem. Chrypiało trochę, ale w zasadzie słychać było wyraźnie.

– … pewnie, że pamiętam, panie władzo, żeby nie ta cała draka potem, pewno bym zapomniał, ale tak… Długo się o tym gadało. Misiak miał własną gablotę, na postoju go jakiś pacan puknął, oddał wózek do remontu, bo sam nie dawał rady, jeździć jeździł, ale do tej roboty miał dwie lewe ręce. No i na ten czas przestoju pojechali na bursztyn, ona, ta młoda Misiakowa, była córką rybaka, na wodzie się wychowała, potem do sportu poszła, ale morze znała. No i jak pojechali, tak przepadli. Mówili niektórzy, że bursztynowy majątek wyłowili i ze wszystkim za granicę uciekli, ale ja tam w tym sensu nie widziałem. Dziecko by zostawili, mieszkanie własnościowe, trzy pokoje z kuchnią…? Bo mieli.

… skąd mieli? A tego to już dobrze nie wiem, trochę tylko, bo to na postoju zawsze się gada. Stary Misiak coś tam po sobie zostawił, w transporcie robił, na zagranicznych kursach latał, pokombinował… Wtedy już nie żył, krótko przedtem umarł. A młodej Misiakowej matka, co za rybaka poszła, podobno badylarzową córką była, spod Warszawy, i na ślubny prezent ojciec im mieszkanie kupił. No i Misiak na mercedesa się szarpnął, prawie płakał, jak mu ten gnój całą maskę rozwalił.

… ano właśnie, patrz pan, na moje wyszło. Parę lat później pokazało się, że zwłoki znaleźli i to były ich. Nie bardzo się na tym bursztynie wzbogacili…

… kto starą Misiakowa dwa lata temu woził, to ja pojęcia nie mam. Nie ja. I nic o tym całkiem nie słyszałem, jakbym wiedział, tobym powiedział, bo co mi szkodzi. Nie, o córce nie słyszałem… a…! Podobno z babką została, czy coś takiego, a mieszkanie, zdaje się, sprzedali. Nie wiem kto, ta babka chyba…?

– Panie, a skąd ja mam pamiętać, kogo woziłem dwa lata temu?! Dziesięć Misiakowych mogło ze mną jeździć, ja pasażera o nazwisko nie pytam! Długi kurs, długi kurs, czy to jeden długi kurs się przytrafia? Dokąd ona jechała, może po miejscowości…? A, to właśnie ja mam wiedzieć? Ale nie wiem i żeby mnie pan zabił, nie przypomnę sobie. Zaraz, Misiakowa…? Misiaka znałem, ale to cholernie dawno temu, już nie żyje. Też jeździł. Nie, szczegółów nie znam, tyle co od kumpli, bo mnie wtedy nie było… No pewnie, że to pamiętam, z urlopu, z nart wróciłem, a nie co dzień się zdarza, że zaraz na pierwszym postoju o znajomych trupach człowiek usłyszy, no to taką rzecz się pamięta…

– Panie władzo, co jest grane? Urodzaj taki czy u was bajzel? Dopiero co, ile…? Przedwczoraj, palant jakiś o to samo się dopytywał… O, najmocniej przepraszam, może on od was, taki, no, cichociemny…? O co, o co, no mówię, o to samo. Kto jakąś Misiakową dwa lata temu woził na długi kurs. A skąd ja mam to wiedzieć, o żadnej Misiakowej w życiu nie słyszałem…

– Kolega ma rację, panie śledczy, myśmy już między sobą pogadali, z ciekawości, bo uparty był, wszystkich pytał, na postojach się czaił. Paru z nas jeszcze Misiaka pamięta, kumpel po fachu był i dziwną śmiercią zginął, ale kto Misiakową… to jego matka chyba…? Woził, albo w ogóle widział, to skarz mnie Bóg, nikt nie wie. A co się właściwie stało, kraksę jaką zrobił, zabił ją…?

– Chwileczkę, panie nadkomisarzu, zaraz sprawdzę. Momencik… Już tu ktoś od was przedwczoraj pytał… O mam! Dwa lata…? Proszę, przez ostatnie dwa lata nikt z zawodu nie odszedł, widocznie dobrze im się powodzi, pewnie, ruch coraz większy… Paru przybyło… Nie chce pan? To nie. A ci co dwa lata temu jeździli, wszyscy nadal jeżdżą… I wątpię, czy który na urlop wyjechał, bo w lecie właśnie najwięcej zarabiają…

Загрузка...