Słuchaliśmy tego wszystkiego w milczeniu, pełni współczucia dla Bieżana, chociaż wiadomo było, że nie sam po tych taksówkarzach latał. Ale wszędzie wyprzedzał go wymarzeniec, który potem musiał chyba ulatywać w powietrze, tak dokładnie ślad po nim ginął.

Biuro meldunkowe w osobie jakiejś wściekle rozzłoszczonej baby powiedziało to samo. Już pytali i czego jej jeszcze zawracają głowę, Misiak Grażyna, nieletnia, wymeldowana została przez Misiak Zofię, główną lokatorkę, w kierunku nieznanym. No dobrze, jest papierek, czasowe zameldowanie w Warszawie u jakiejś Bistro Magdaleny, krewnej. Domaniewska sześć, mieszkania dwa. Nie wie, jakiej krewnej, jej pokrewieństwo nie obchodzi, niech się Warszawa o to martwi.

– Mogłam to kapitanowi sama powiedzieć – oznajmiłam z niesmakiem, przeglądając zabrany ze sobą na wszelki wypadek notes wymarzeńca. – Wszystkie adresy tu są, ten na Domaniewskiej lipny, bo budynek już dawno został rozebrany. Jeden meldunek miała w Pułtusku, a może to nie meldunek, tylko jakieś źródło informacji. Ostatni w Warszawie, sprzed jedenastu lat, na Groszowickiej, nawet wiem, gdzie to jest. Moim zdaniem on jej szukał.

– Moim też – przyświadczył Kocio. – Po co?

– A cholera go wie…

– I wygląda na to, że z uporem szuka nadal. Co z nią jest, do diabła, przepadła tak samo, jak rodzice?

– Możliwe – powiedziałam w zadumie. – Nie zapominaj, że ona jest legalną spadkobierczynią złotej muchy. Coś w tym musi być. Mogli ją kropnąć już dawno.

– Bo co? Bo się upominała o spadek…?

– Nie wiem…

Wrócił Bieżan z mokrymi włosami i od razu zaczął wyjaśniać wątpliwości.

– Słuchali państwo…? Otóż, pierwsza rzecz… Trochę piwa jeszcze jest? Mogę się umizgnąć…? Dziękuję bardzo. Znaleźliśmy ten szpital, w którym Misiakowa umarła, pracuje tam ten sam personel co dwa lata temu i żadna pielęgniarka do domu chorej nie jeździła. Ta, która się nią opiekowała, twierdzi, że nikt jej nie odwiedzał i tylko raz jeden była u niej jakaś młoda kobieta. W przeddzień śmierci. Przed tą wizytą starsza pani okropnie się denerwowała, a po niej się uspokoiła i umarła z uśmiechem na ustach. Moim zdaniem to była wnuczka, ta zaginiona Misiakówna.

– Też tak uważam, ale z czego pan wnioskuje? – spytałam chciwie.

– Górski z tą pielęgniarką pogawędził, a to przystojny chłopak, może pani zauważyła. Powitały się ze łzami w oczach, padły sobie w objęcia, dziewczyna przypadkiem zauważyła, bo to były godziny wizyt i dużo ludzi, spojrzała tylko, przechodząc. Ta hipotetyczna Misiakówna siedziała do końca, ostatnia wyszła, ale przy wychodzeniu nikt na nią nie zwrócił uwagi. A koleżance zginął fartuch służbowy i czepek. O drugiej skończyła dyżur, fartuch zostawiła w szafce, mają wspólną szafkę, no i nazajutrz była awantura, a potem ten fartuch z czepkiem znalazły się, owinięte w gazetę, w szpitalnej recepcji. Osobiście sądzę, że pożyczyła to sobie, żeby od razu ją wzięto za pielęgniarkę i żeby nikt nie pytał o dokumenty.

– Jak wyglądała? – zainteresował się Kocio. – Opisała ją?

– Opisała. Średniego wzrostu, szczupła, bardzo ładna. Ciemne włosy, krótkie, kręcone. Łagodne wrażenie robiła. I tyle. Więcej nie zdołała zauważyć.

– Ona się ukrywa, ta Grażynka – powiedziałam stanowczo. – My uważamy, że ze strachu. Pan jak…?

– Ja się nie ukrywam ze strachu. Ale owszem, ma to sens. Mam trochę skąpą ekipę do tej sprawy, nie wszystko jeszcze wiadomo, mnie się jednak widzi, że oni dotychczas tych bursztynów nie upłynnili nie tylko z chciwości. Bali się właśnie legalnego właściciela, tej córki. Stara Misiakowa była energiczna, mogła im namieszać… Ja z państwem rozmawiam prywatnie! – zastrzegł się nagle.

– My z panem też – mruknął Kocio.

– Chcę znaleźć Zaleskiego…

Ukąsiłam się w język, żeby go nie skorygować. Nie Zaleskiego, tylko wymarzeńca…

– …on szuka Misiakówny. Jak jej dopadnie, będę go miał, o ile znajdę ją wcześniej niż on…

– Centralne biuro meldunkowe, czy jak to się tam nazywa – podsunęłam żywo.

– Niech pani sobie wyobrazi, też nam to przyszło na myśl – powiadomił mnie kapitan bardzo grzecznie. – Potrzebne dane dostaliśmy dopiero z jej szkoły, data i miejsce urodzenia, imiona rodziców i tak dalej. Szukają. Przypuszczam, że zmieniła nazwisko.

– Mogła wyjść za mąż.

– Mogła. Urzędy stanu cywilnego też uda nam się ucieszyć…

– A czy nie dałoby się po budynku?

– Po jakim budynku?

– Po tej willi w Piaskach, dawnym baraku, gdzie tych Misiaków zamordowali, podobno to była własność jakiejś ich rodziny…

– W dalszym ciągu oficjalnie to jest własność ich dalekiej rodziny, a nieoficjalnie jakiejś Piotrowskiej. I właśnie czekam na odpowiedź, co wiedzą o Grażynie Misiak. Uczciwie mówiąc, powinienem siedzieć i czekać w Warszawie, ale szczerze się przyznam, że tu mi przyjemniej. Pogoda ładna… A przesłuchać tutejszych świadków wolę osobiście.

– Piotrowskiej? – zdziwił się Kocio. – Marysi? Może ją samą najlepiej zapytać, mam jej telefon… O cholera, zostawiłem w Warszawie!

Kapitan popatrzył na niego takim wzrokiem, że niemal się przestraszyłam…


* * *

– No i co pani najlepszego narobiła? – powiedział z wyrzutem Waldemar, usiadłszy we własnej kuchni przy herbacie koło południa, kiedy wszyscy letnicy tkwili na plaży i w domu panował spokój. – Przesłuchania, śledztwo, awantury…

– Ja?! – zdumiałam się z oburzeniem.

– A kto? Już się teraz tak uczepili, że musiałem wszystko powiedzieć. Chyba o to pani chodziło, żeby z Terliczakiem mieć spokój. Zabrali go.

Zainteresowałam się nadzwyczajnie.

– Nic nie wiem. Kiedy?

– A dzisiaj rano. Ludzie gadają, jak zawsze, podobno on Floriana utopił. Zapiera się, że w obronie własnej, wyciągnął wtedy ten półkilowy kawałek, Florian się na niego rzucił, no i tak od słowa do słowa… Nie jest to wcale niemożliwe, Florian był pazerny jak nikt, a Terliczak w tamtym czasie łowił.

– Skąd, na litość boską, ludzie takie rzeczy wiedzą? – zastanowił się obecny również Kocio. – Wczoraj rozmawialiśmy z kapitanem, słowa nam nie powiedział.

– A, tego to ja nie wiem…

Z drugiej kuchni, na dole, weszła do tej górnej Jadwiga.

– Dzisiejszy obiad się spóźni, bo ja też tu chcę posiedzieć. Słyszałam, co mówicie. Ja wiem. Terliczakowa podsłuchała i od razu poleciała z gębą do bab. Przesłuchiwali go w domu o świcie, ona właśnie do portu wychodziła, ale zawróciła i słuchała pod oknem. Teraz pomstuje i rozpacza. Co państwo tak siedzą bez niczego, może piwa…? Mam w lodówce.

– Jak nie pani, to kto? – spytał z opóźnieniem Waldemar.

– Prawdę mówiąc, nie wiem – odparłam w zadumie. – Piwo, doskonały pomysł! Pani Jadwigo, poproszę kieliszek, przywykłam już tutaj pić piwo w kieliszku. Niech pan nie marga, panie Waldku, przywiozłam panu klientkę jak rzadko. Ona chce bursztyn ekstra i płaci każde pieniądze. Dobrze mówię? – zwróciłam się do Danusi.

Danusia przez cały czas usiłowała być cicha i bezwonna, żeby jej przypadkiem znikąd nie wyrzucili. Z roziskrzonym wzrokiem i w rumieńcach słuchała wszystkiego, kryjąc się po rozmaitych kątach i przy każdej okazji serwując napoje. Przyświadczyła mi teraz z zapałem.

– Pan mi pokaże? – spytała chciwie. – I sprzeda…?

Waldemar popatrzył na mnie podejrzliwie. Kiwnęłam głową.

– Ona panu naprawdę zapłaci potrójną cenę, albo i lepiej, bo ma bogatego męża. Araba. Wydarliśmy jej z zębów złotą muchę, niech dostanie coś w zamian…

– Nie ma ten pani mąż jakiego brata? – zainteresowała się Jadwiga.

– Ma, jedenastu, ale wszyscy młodsi i mniej bogaci – odparła z żalem Danusia, natychmiast pojmując sens pytania.

– Szkoda…

Wróciliśmy do tematu.

– Nie ja to wszystko ruszyłam, tylko Franio – powiedziałam stanowczo. – Gdyby go nie zabili, nic by nie było, gliny by się nie włączyły…

– A nie pani mąż przypadkiem? – spytał Waldemar nieufnie. – Ten ostatni poprzedni?

– Diabli go wiedzą. Dlaczego on?

– No jak to, był tutaj przecież. Parę razy nawet, tak z doskoku, a ostatnio, kiedy…? Cztery dni temu. Z moją żoną rozmawiał.

– Pytał o tę dziewczynę z przeciwka, pamięta pani? – podchwyciła Jadwiga, rezygnując z lekkim sercem ze szwagrów Danusi. – Tę co uciekała przed ludźmi, jak ona się… Piotrowska.

– Marysia Piotrowska? – zdumiał się Kocio. – A cóż ona ma z tym wspólnego? Plącze się ustawicznie, nic nie rozumiem.

– Mieszkała tam – przypomniałam. – Może to jakaś przyjaciółka tej poszukiwanej Grażynki? Wiekiem by pasowała, Misiakówna to teraz dorosła kobieta. Kociu, a Piotrowska przecież w bursztynie siedzi?

– No siedzi, fakt.

– Może coś wiedzieć…

– A złota mucha gdzie? – zaciekawił się nagle Waldemar. – Bo zdaje się, że o nią to wszystko? I tamte pozostałe…?

– Tego nikt nie wie. Ostatni miał je Franio, wierzę Hindusowi…

Musiałam, rzecz jasna, opowiedzieć wszystko, co widziałam i czego byłam świadkiem. Zastosowałam duży skrót.

– I sam pan widzi, panie Waldku, jak się to o mnie obijało – dodałam. – Dziwi się pan, że się czepiam?

– Nie, ja się dziwię, że pani jeszcze tej złotej muchy w ręku nie trzyma – odparł złośliwie Waldemar. – Jak już się pani dowiedziała, gdzie ona jest, trzeba było ją ukraść.

Pomyślałam o Ani, patologicznie niezdolnej do kradzieży, i pożałowałam gorzko, że nie poleciałam włamywać się do Idusi jeszcze tego samego wieczoru.

– Pewnie bym ukradła, ale ciągle dowiadywałam się za późno – rzekłam z westchnieniem. – Teraz już przepadło, musi to wszystko mieć zabójca Frania. Ciekawe, co zrobi, bo chyba nie ujawni.

– Waldek ma jeszcze jedną niezwykłość – powiedziała Jadwiga. – Wyciągnął w dwa tygodnie potem, jak pani wyjechała. Ostatni bursztyn tej wiosny.

Obydwoje z Kociem zainteresowaliśmy się żywo, a Danusia wręcz wybuchła. Waldemar ociągał się przez chwilę, ale poszedł po łup. Położył na stole bułę jak pięść, a może nawet trochę większą.

– Po sztormie podeszło. Pod światło… Teraz jest moda na bańki powietrzne, powiem państwu, że takich jeszcze nie widziałem. Szesnaście deka.

Jaśniusieńki bursztyn, idealnie czysty, mogliśmy to bez trudu ocenić nawet w jego stanie surowym, wypełniony kulistymi bańkami, jedną wielką i pięcioma mniejszymi. Widok to był nie do opisania.

– O Boże…!!! – jęknęła Danusia namiętnie i dziko. Całe śledztwo poszło w kąt, bursztyn miał w sobie magiczną siłę. Rozpłomieniony Waldemar przyniósł pozostałe zdobycze, obiad Jadwigi dla letnich gości spóźnił się skandalicznie. Wypiliśmy całe piwo z lodówki. Dopiero kiedy pierwsi ludzie z dziećmi zaczęli nadciągać z plaży, spłynęło na nas opamiętanie. Danusia z Waldemarem dobili targu w sypialni, obydwoje robili wrażenie zachwyconych.

Wsiadaliśmy do samochodu, kiedy z willi naprzeciwko wyszły dwie osoby, facet i dziewczyna. Danusia siedziała już w środku z jedną nogą na zewnątrz. Zatrzymałam się w otwartych drzwiczkach, Kocio po drugiej stronie również. Racjonalnych powodów po temu nie było.

Wyszli na drogę i skierowali się ku nam. Ją poznałam natychmiast, Piotrowska, która przestraszyła się dzika i unikała Terliczaka, jego nie byłam pewna. Znów znajoma twarz? Obsesja jakaś, znam wszystkie twarze świata…?

– A, to ty, Kociu – powiedziała dziewczyna do Kocia znękanym głosem.

– A, to pani – powiedział facet do mnie znacznie żywiej. – Zapamiętałem panią, pani była u nas na Hożej dziesięć lat temu. Nie, dwanaście.

– Cześć, Maryśka, co ty tu robisz? – powiedział Kocio niemrawo.

– Czy już panią ktoś złapał i wypytywał o Grażynę Misiak? – spytałam, zanim zdążyłam pomyśleć, co mówię.

Zamieszanie, które tym spowodowałam, uspokoiło się dopiero po ładnych paru minutach. Dziewczyna w pierwszym momencie runęła do ucieczki, wpadła na przejeżdżający powoli akurat obok nas wózek z rybami, z drugiej strony na ten wózek wpadło dziecko na rowerze, węgorze i leszcze spłynęły mi pod koła samochodu, mamusia dziecka z krzykiem rzuciła się ku niemu, dziewczynę złapał jej facet, ten mąż z Hożej, i przytrzymał przemocą, usiłował coś wyjaśnić, Kocio próbował czynić mi delikatne wyrzuty, młody Rosiak zatrzymał motor i rzucił się wygarniać ryby spod podwozia, wszyscy mówili i krzyczeli równocześnie. Dziewczyna zaczęła płakać.

– Już nie mam siły! – wychlipała i było to pierwsze całe zdanie, jakie zdołałam w tym galimatiasie usłyszeć i zrozumieć.

Kocio pomógł Rosiakowi, kazali mi ostrożnie przejechać kawałek, żeby stworzyć dostęp do tych cholernych węgorzy, które natychmiast rozlazły się wszędzie. Za skarby świata nie chciałam ani jednego przejechać i rozmazać po trylince. Mamusia zabrała dziecko, któremu nic się nie stało i które strasznie chciało zostać na przedstawieniu, poszła z nim dalej. Mąż z Hożej twardo trzymał żonę w objęciach.

– Trafiła pani w sedno – rzekł do mnie, kiedy wysiadłam z samochodu, a młody Rosiak odjechał z nietkniętym połowem. – Raz to wreszcie trzeba wyjaśnić i skończyć. Właściwie prawie się nie znamy, ale pani mi się spodobała wtedy, na Hożej, a w ogóle znamy Konstantego. Jesteśmy, powiedziałbym, zaprzyjaźnieni, nie?

– Owszem – przyświadczył Kocio. – Chyba tak?

Skierował pytające spojrzenie na ową Marysię. Skończyła właśnie chlipanie i zaczynała wycierać nos. Kiwnęła głową.

– Mam do niego zaufanie – powiedziała słabo gdzieś w przestrzeń. – Od kiedy się znamy, żadnych świństw nie robił. Pani też, rozpoznałam panią, jak ten dzik leciał, ale się bałam. Całe życie się boję. No nie, nie całe, większość. Osiemnaście lat.

– I najwyższy czas z tym skończyć – zaopiniował mąż energicznie. – Powiedz wreszcie wszystko, bo ja wariactwa dostanę. Czy pani sobie wyobraża – zwrócił się nagle do mnie – że ja nic nie wiem, ona ode mnie ucieka i do tej pory nie chce mieć dzieci? Myśmy się już rozchodzili i schodzili trzy razy, bo ja ją kocham. Wcale się nie wstydzę do tego przyznać.

– Ja jego też – wyznała żona cichutko.

– Nie ma zakazu – zauważył Kocio pocieszająco.

Zakrawało to na jakiś obłęd. Kochające się małżeństwo dopada nas znienacka na drodze przed domem Waldemara, komunikując, że z miłości się rozchodzą, i przy okazji rozwalając chłopakowi ryby. Deklarując zarazem zaufanie do Kocia i zapewne do mnie. Co to miało znaczyć i czego się właściwie po nas spodziewali? Porady małżeńskiej?

– No dobrze – powiedziałam ostrożnie. – To co teraz?

– Pytała pani o Misiakównę – wytchnęła z siebie Marysia. – Niech będzie, wola boska. Powiem. Może to przeznaczenie…

Cała reszta gości Jadwigi wybiegła z lasu i skierowała się ku furtce, przepychając się koło nas. Dzieci leciały z wrzaskiem. Na drodze mijały się dwa samochody, łagodnie wjeżdżające w tłum, za nimi pchał się motor z pustą przyczepą na ryby. Jakaś młodzież przemaszerowała z pieśnią na ustach.

– No to przecież nie tutaj! – warknęłam dość rozpaczliwie. – Znajdźmy jakieś spokojne miejsce!

– Może u nas – zaproponował żywo mąż. – Tu mieszkamy.

Wskazał willę naprzeciwko i dodał z rozgoryczeniem:

– A tam parkuję, o, za łodzią, i wszyscy walą mi się na maskę. Bo ona się boi, żeby kto nie zobaczył, że jesteśmy. Jak Boga kocham, już nie mogę…

Ruszyliśmy przez ich plac, nic nie mówiąc. Danusia cichutko wysiadła i poszła za nami, trzymając się dostatecznie blisko, żeby nikt nie zdołał zatrzasnąć jej drzwi przed nosem. Wszyscy razem weszliśmy do wnętrza.

– Zaraz, ja zacznę od tego – powiedziała Marysia, nagle wyzuta ze słabości i pełna gwałtownie wybuchłej determinacji. – Może to będzie od końca, ale przynajmniej zrozumiecie od razu. Proszę!

Otworzyła szafę w przedpokoju, pogrzebała na jej dnie między gumiakami, kapciami i parasolami i wyciągnęła jakąś paczkę. Rozszarpała papier i wyjęła foliową torbę. Chwyciła jej spód i wysypała na stół zawartość.

– Proszę! – powtórzyła z zaciętością.

Zbaraniałam i odjęło mi mowę. Na stole leżały trzy wielkie bursztyny. W jednym z nich wyraźnie połyskiwała złota mucha…


* * *

Wierzch, o ile to można nazwać wierzchem, ale chyba tak, bo stanowił zarazem plecy muchy, a nie jej brzuch, był oszlifowany i wystarczała odrobina światła, żeby dokładnie ujrzeć wnętrze. Niesamowite. Ona naprawdę była złota. I wielka, a im dłużej się patrzyło, tym bardziej rosła w oczach.

Chmurka… jaka tam chmurka, cała chmura w tym drugim mieniła się niczym opal. Przezroczyste krawędzie ujmowały ją w złocisto-miodową ramę, z jednej strony tak ciemną, że prawie czerwoną. No i ta rybka cholerna, z niezniszczalnym jajeczkiem na ogonku…

– Kulę, kretyn – powiedziałam gwałtownie do Kocia, mając na myśli Hindusa. – Zachciało mu się. Całe obramowanie by poszło, musi zostać, jak jest!

– On się nie czepiał idealnej kuli, to Japończycy – sprostował Kocio sprawiedliwie. – Kula symbolicznie, on się zgadzał na bryłę. Ale wreszcie rozumiem, to są rzeczywiście okazy muzealne. Z końca świata bym przyjechał, żeby to zobaczyć.

– Czekaj, jak by to wyeksponować…? Podświetlić, nawet bez powiększenia? Nareszcie bursztyn, który ma tylko jedną stronę!

Danusia obracała w dłoniach masę perłową, poprzestając na okrzykach „och” i „ach”. Nie zwracaliśmy żadnej uwagi ani na milczące małżeństwo, ani na kapitana, który zapukał do drzwi i wszedł dokładnie w momencie, kiedy trzy bursztyny legły na stole. Zarówno pukanie, jak i odgłosy wchodzenia omal mnie nie przyprawiły o natychmiastowy zawał. Kocio przytomnie zasłonił skarb foliową torbą, obejrzał się, powiedział: „A, to pan” i usunął torbę. Kapitana też chyba nieco zatchnęło, bo nawet się nie przywitał, tylko od razu, bez słowa, przystąpił do oględzin.

– Obracana gablota – podpowiedział. – Jedna szyba zwykła, a druga powiększająca.

– Świetna myśl! – ucieszył się Kocio.

– Na litość boską…! – jęknęła zdławionym głosem Marysia, na nowo znękana.

To nas wreszcie oderwało od kontemplacji tych cudów natury. Kapitan obejrzał się i odłożył na stół bursztyn z rybką.

– Nadkomisarz Edward Bieżan – powiedział uprzejmie. – Pani Maria Piotrowska, jak rozumiem? Z domu Grażyna Misiak?

Odwróciłam się gwałtownie, szurnąwszy krzesłem. Kocio poderwał głowę. Mąż swojej żony otworzył usta i zamknął je, nic nie rzekłszy. Marysia ruszyła się, podeszła do kanapy i usiadła z impetem, opierając łokcie na kolanach i brodę na dłoniach.

– Ja usiądę – oznajmiła, stosując niewłaściwy czas, skoro już siedziała. – Tak, to ja, i właśnie zamierzałam to powiedzieć tym państwu. I jest mi teraz wszystko jedno, nie będę się dłużej ukrywać.

– Dzięki Bogu… – mruknął mąż.

– Nie zajdzie potrzeba – powiedział kapitan i usiadł również, tyle że przy stole. – No to zacznijmy od końca. Skąd pani to ma?

Mąż poruszył się również, wyciągnął z lodówki jakieś szkła i napoje, zastawił mały stoliczek i też wreszcie usiadł z wyraźną ulgą. Danusia przeniosła się na fotelik obok niego. Wszyscy zaczęli zachowywać się normalnie.

– Nie mam zielonego pojęcia – powiedziała Marysia. – Dostałam anonimowy list, pisany na maszynie, w którym ktoś kazał mi natychmiast przyjechać tutaj, do Piasków. „Natychmiast” było rozstrzelonym drukiem i podkreślone. I zajrzeć pod poduszkę w gościnnym pokoju. Bo inaczej moje życie będzie do reszty zmarnowane. Bez podpisu. Wiedziałam, że tu akurat nikogo nie ma, miałam klucze, no więc wsiedliśmy w samochód i przyjechaliśmy.

– Skąd?

– Z Gdańska. Tam mieszkamy.

– To wiem. I co?

– Nic. Zajrzałam i tam była paczka z tym.

Wskazała stół gestem brody.

– Kiedy pani dostała ten list?

– Wczoraj wieczorem. Nie z poczty. Ktoś podrzucił pod drzwiami. Zadzwonił i uciekł, a list leżał za progiem. Wyjechaliśmy wcześnie rano.

– To też wiem. I co?

– I nic. Siedzieliśmy tu, Adaś prosił, żebym mu cokolwiek powiedziała, płakałam ze strachu, aż w końcu postanowiłam, że pójdziemy na policję. Właśnie wyszliśmy i spotkaliśmy tych państwa. No więc namyśliłam się najpierw im powiedzieć i poradzić się.

– Doskonale – pochwalił ją kapitan nie wiadomo czemu. – Ukrywała się pani. Dlaczego?

– Nic nie rozumiem – mruknął Kocio. – Jakie znowu ukrywała, studiowała i pracowała normalnie.

– Dla kogo normalnie, dla kogo nie – odmruknął mąż.

– Nie przeszkadzajcie – zgromiłam ich surowo, bo byłam cholernie ciekawa dalszego ciągu i miałam obawy, że kapitan nas wyrzuci, żeby gawędzić z nią w cztery oczy.

– To teraz muszę od początku – powiedziała Marysia, odetchnąwszy głęboko. – Miałam dziesięć lat, kiedy moi rodzice nagle znikli. Byłam u babci, chodziłam do szkoły. Nikt nic nie wiedział, ale babcia mówiła, że coś im się stało, a później jakoś dotarło do mnie, że zdobyli wielkie bogactwo, majątek bursztynowy. I znikli razem z nim. O bursztynie wiedziałam, zawsze u nas w domu był bursztyn, moja matka zbierała i wyławiała. Ale reszta była dla mnie mętna, jak to dla dziecka. A potem, kiedy już miałam szesnaście lat, znaleziono ich zwłoki i stało się jasne, że ich zamordowano dla rabunku.

– Cholera – powiedział mąż z irytacją. – I dlaczego, do diabła, nie chciałaś mi tego powiedzieć?!

– Bo się zaczęłam bać. To przez babcię. Jacyś ludzie przychodzili, a ona kazała mi się przed nimi ukrywać. To zrabowane, tak mówiła, należało do mnie, wiedziała, co to było, nie wiem skąd, ale wiedziała. I wiedziała, gdzie to było. Nie chciała mi powiedzieć, ale zabroniła jeździć na Mierzeję, więc się domyśliłam. Uparła się, że mnie też zabiją, żeby się pozbyć właściciela tych rzeczy, a w dodatku opisała mi te bursztyny dokładnie, ktoś jej o nich powiedział, coś było, jakaś bardzo niewyraźna historia, ktoś chciał ją… czy mnie… zmusić do fikcyjnej sprzedaży. Na piśmie. Później dopiero zgadłam, ten złodziej czy morderca, czy ktoś od niego… chciał zalegalizować stan posiadania. Nic nie wie o żadnej zbrodni, bo kupił to od nas i nawet mógł chyba tak wykręcić kota ogonem… Ale zaraz, ja mieszam czasy, o tej fikcyjnej sprzedaży było gadanie dawno, zaraz potem jak oni zaginęli, dlatego porządnie tego nie wiem i mogę tylko zgadywać…

– Niech pani raczej przystąpi do tego, co pani wie – poprosił kapitan.

Marysia, w końcu dorosła kobieta, zmieniła wreszcie pozycję, oderwała dłonie od twarzy, usiadła prosto i popatrzyła na stoliczek przed sobą. Mąż gorliwie nalał jej czegoś i wetknął kieliszek do ręki. Danusia z uwagą zaczęła przyglądać się butelkom.

– On znikł – podjęła. – Babcia twierdziła, że został zabity…

– Widziała go pani?

– Nie wiem. Chyba tak. Majaczy mi się jakiś czarny, piękny, jakby Hiszpan albo Włoch…

Wzdrygnęłam się lekko i też popatrzyłam na stoliczek. Urozmaicenie na nim panowało duże, wahałam się, co wybrać, zadecydowała za mnie Danusia, dzielnie podejmując obowiązki barmańskie. Wyglądało na to, że wszyscy są z niej bardzo zadowoleni.

– Babcia mnie pilnowała jak oka w głowie – ciągnęła Marysia. – I straszyła. Wysłała z domu do Warszawy, zamieszkałam u jakiejś jej przyjaciółki, zrobiłam maturę rok przed czasem, miałam siedemnaście lat. Chciałam iść na studia, wiedziałam na co, ale babcia kazała mi przedtem wyjść za mąż i zmienić nazwisko. Wszystko jedno za kogo, tak wymyśliła, niech się ze mną ożeni ktokolwiek, zapłacimy mu za to, potem się może ze mną rozwieść, ale nazwisko mi zostanie. Imię też. Ja jestem Grażyna Maria, używane podkreślić, mogę używać Marii. Dała mi z góry zezwolenie na zawarcie ślubu, bo byłam niepełnoletnia. Spotkałam jego… – gestem brody wskazała męża – ale trzeba nieszczęścia, zakochałam się w nim. Ale wszystko załatwiłam jak trzeba, powiedziałam, że to jest ślub dla nazwiska, dzieci nie będziemy mieli, więc o rozwód łatwo, a on może robić, co chce…

– Fakt – przyświadczył mąż z rozgoryczeniem. – Tylko mi nie powiedziała dlaczego…

– Pieniędzy nie chciał, tyle że żyliśmy jakiś czas za moje, bo u nas pieniądze były. Babcia miała i ja miałam, po rodzicach, po dziadkach… Mieszkaliśmy bez meldowania…

– Jezus Mario – wyrwało mi się. – To dlatego na tej Hożej byliście tacy śmiertelnie wystraszeni!

– No pewnie. Wcale nie przez administrację, to znaczy Adam owszem, ale ja się bałam, że mnie ktoś znalazł. Okazało się, że nie, pani mi nie zrobiła nic złego. Skończyłam studia i przenieśliśmy się do Gdańska jako Piotrowscy i już nikt mnie nie kojarzył. Unikałam znajomych i dawnych koleżanek jak morowej zarazy, obcięłam i ufarbowałam włosy, przez dwa lata smarowałam rycyną, żeby mi ściemniały…

– Pomogło? – zainteresowałam się.

– Jeszcze jak! Proszę, teraz mam prawdziwe. Po tej historii sztuki wyspecjalizowałam się w bursztynie, bo do bursztynu zawsze mnie ciągnęło, byłam w Finlandii, badałam meble… Weszłam w środowisko bursztyniarzy i od ludzi, którzy mnie nie znali, dowiedziałam się o tej całej historii moich rodziców. Tylko Mierzei unikałam. Ten dom tutaj oficjalnie należy do poprzednich właścicieli, to znaczy nie tych najwcześniejszych, tylko następnych… O Boże, to trochę skomplikowane. Mam o tym mówić?

– W skrócie – zalecił kapitan.

– W skrócie to ci pierwsi nas znali, a ci następni już nie. Brakowało im pieniędzy na budowę, babcia im dała i de facto on należy do mnie. Babcia to załatwiła i mamy taki układ, że i oni mogą korzystać, i ja, jakaś obca i Piotrowska, a prawo własności jest jakoś tam potwierdzone notarialnie. Wszystko jedno. W każdym razie, wracając do tematu, poznałam oczywiście i Leżoła, i Baltazara i zorientowałam się, że oni mnie ciągle szukają. Bałam się. Przenieśliśmy się znów do Warszawy… No, były różne komplikacje, aż babcia umarła. Zdołała mnie zawiadomić, że jest chora, w ostatniej chwili zdążyłam do szpitala. Okazało się… Denerwowała się okropnie, bo okazało się, że pieniędzy nie trzymała w banku, obawiała się, że przy sprawie spadkowej wyjdzie na jaw, kim jestem, więc wolała mi je przekazać bezpośrednio. Wiadomość o tym została w domu na Topolowej, gdzie mnie nie było od lat, część pieniędzy też tam zostawiła, musiałam tam pojechać. Jako pielęgniarka, pewnie pan to wie…?

– Wiem – potwierdził kapitan.

– No i znalazłam wszystko, w tym list, informację. Cała reszta pieniędzy znajdowała się tutaj, babcia przywiozła je krótko przed śmiercią i ukryła. Musiałam po nie przyjechać. Ciągle się bałam, wróciliśmy do Gdańska, zwlekałam, wreszcie w tym roku… Strach strachem, ale nie chodziło mi tylko o pieniądze, chciałam wreszcie zobaczyć miejsce śmierci moich rodziców. Ten dziczy dół, w którym ich znaleziono…

Danusia zaserwowała jej pośpiesznie następny kieliszek.

– Ona potwornie streszcza – oznajmił ponuro mąż. – Nie mówi, że trzy razy uciekała ode mnie, żeby mnie nie narażać. Nie miałem pojęcia, na co narażać. Namawiała mnie na rozwód.

– A pan się nie chciał rozwodzić? – zainteresował się łagodnie kapitan.

– A po cholerę? Pewnie, że nie. Owszem, ożeniłem się z nią, można powiedzieć, dla draki, szczeniak byłem, dwadzieścia lat, podobała mi się, ale bez przesady, chciała ślubu, niech ma. Cywilny, rozwód bezproblemowy. A potem się w niej zakochałem i cześć pieśni, już mnie rozwód nie interesował, chciałem ją mieć za żonę przez całe życie. Chciałem dzieci. I nadal chcę. A ona nie i nie, kłóciliśmy się aż iskry szły, denerwująca była cholernie, wiedziałem, że ją gryzie jakaś tajemnica, ale nie wiedziałem jaka. I czego ona się boi. Uparta jak osioł, ale ja ją kocham. Niech pan jej przetłumaczy, żeby się przestała wygłupiać.

– No przecież już przestałam – zwróciła mu uwagę Marysia żałosnym głosem.

– A te przeprowadzki z miasta do miasta to była cała kołomyja. Ona tu, ja tam i odwrotnie, w rezultacie mamy dwa mieszkania. Mnie było wszystko jedno, ja jestem fotografik, mogę pracować wszędzie, ale ciągle mnie wściekle zaskakiwała. Może teraz to się skończy nareszcie.

– Skończy – zapewnił go kapitan. – Leżoł nie żyje, nie wiem, czy pani o tym już wie, a on był najbardziej bezwzględny. Poza tym wątpię, czy rzeczywiście chcieli panią zabić, raczej chyba ubić interes. To co na początku, kwestia prawa własności…

– Może pan ma rację, ale dlaczego, w takim razie, ciągle ktoś zostawał zabity? I skąd się tu wzięły te bursztyny? Pod poduszką w gościnnym pokoju…! Nie było ich, na to mogę przysiąc! W końcu maja parę osób mieszkało tu przez tydzień, znaleźliby!

Kapitan łypnął okiem na mnie.

– Zostały podrzucone w ostatniej chwili, niewątpliwie ubiegłej nocy. No dobrze, powiem. Zabójca Leżoła, wszystko na to wskazuje, po prostu zwrócił je pani po wielu latach. Mamy dowody, że szukał pani od dawna.

– Zabójca…? – wyrwało mi się z lekką zgrozą.

– Wie pani równie dobrze, jak ja, że same te bursztyny na spacer nie poszły. I wie pani, gdzie były. Owszem, przyznaję, że z dowodami krucho, wyłącznie zeznania świadków, i to pojedynczych, same poszlaki, można powiedzieć. Ale co wiemy, to wiemy…

Miał rację. Wiedziałam to nawet lepiej od niego. Wymarzeniec uwielbiał działać jako tajemnicza ręka, stojąca na straży sprawiedliwości, a bezszmerowe włamanie do zwyczajnej willi stanowiło dla niego miętę z bubrem. Chwałaż Bogu, że w tym wypadku za sprawiedliwość uznał zwrot skarbu prawowitemu właścicielowi, a nie jakąś nieziemską głupotę.

– A jak pan w końcu tę Marysię znalazł? – zaciekawiłam się.

– Tak jak mówiłem, przez urząd stanu cywilnego. Ostatni adres w Gdańsku nie stanowił problemu, a reszty się domyśliłem. No i znalazłem taksówkarza… Niech się państwo na to napatrzą, bo będę musiał zabrać do depozytu…

Marysia-Grażynka może i była strachliwa i nieśmiała, ale do bursztynu musiała żywić szczerą namiętność, bo poderwało ją nagle.

– Jak to…?! Przecież sam pan mówi, że to moje! Skoro to wreszcie odzyskałam… Walczę o to muzeum, ono będzie…!

– Będzie, zaraz, dostanie pani z powrotem – uspokoił ją pośpiesznie kapitan. – Na razie muszą zostać u nas, bo stanowią dowód rzeczowy w trzech sprawach. Niech się pani nie obawia, nie zginą, sam dopilnuję, bo ta pani już obiecała, że inaczej mnie zabije.

Pokazał mnie palcem, dziubiąc nim powietrze w moim kierunku kilkakrotnie, żeby już nie było żadnych wątpliwości. Mąż Marysi zerwał się nagle z krzesła i zaczął wyciągać z jakiejś torby sprzęt fotograficzny.

– Zrobię zdjęcia! Nie ma zakazu, co? Jeśli jest, niech pan się odwróci, mogłem je przecież zrobić wcześniej i nie przyznać się, nie? Kretyn jestem, że nie zrobiłem… Kocio, dawaj lampę! Maryśka, nastaw uchwyt…!

Kapitan patrzył na to przez chwilę w milczeniu, po czym westchnął.

– W obliczu wszystkich kantów, oszustw, przemytu, to tu jest dziecinna sielanka…


* * *

Złożywszy Ani szczegółową relację z nadmorskich wydarzeń, dowiedzieliśmy się dzięki niej całej reszty. Części zeznań znów udało nam się wysłuchać z taśm, udostępnionych przez kapitana prawie legalnie, z nadzieją, że w tym całym gadaniu dostrzeżemy coś, co jemu umknęło, a nam, osobom oblatanym w bursztynie, może się wydać znamienne. Ania miała w tym jakiś tajemniczy udział.

Słuchaliśmy w pełnym prywatnym składzie śledczym z Danusią włącznie.

Pierwszy i najrzetelniej złamał się, wbrew spodziewaniem, Orzesznik. Przeraziła go śmiertelnie możliwość przyłożenia mu mokrej roboty i wybielał się z całej siły, zwalając winę na kogo popadło, nie bacząc, żywy on czy martwy. Nic kompletnie o żadnych zbrodniach nie wiedział, dawno temu przyszedł do niego obcy gość i pokazał bursztyn, jakiego świat i ludzie nie widzieli, znad morza przywiózł, chciał się zorientować w cenie. No to przeleciał się po ludziach, bo dlaczego nie, sam był ciekaw i żadnej afery nie podejrzewał. Dopiero później, ze dwa lata minęły, ten podlec, Franio, puścił farbę, wyrwało mu się, że sprzedaż nie nastąpi, bo sprawa śmierdzi. I też nie wiedział dlaczego, aż Baltazar Frania wrobił.

On sam nic, kompletnie, ale zainteresował się i wysłuchał tej makabrycznej opowieści, tyle że wcale w nią nie wierzył. Podobno było tak, że we dwóch, Franio i jeden tamtejszy, ten Florian później utopiony, zabili owych ludzi. Nie poszli do nich w zbrodniczych zamiarach, cóż znowu, a w ogóle poszli oddzielnie, Franio chciał na siłę kupować, a ten Florian pewno ukraść, no i jakoś tak im wyszło… Nie wie jak, nie było go przy tym, za to był Baltazar. Z Franiem już miał sitwę, mordować może i nie mordował, ale pomagał im chować zwłoki i ładować bursztyn, a było tego razem siedemdziesiąt kilo, straszna forsa, bo większość pierwszy gatunek.

Chcieli od razu zawieźć do Gdańska, ale Florian się sprzeciwił. Pod jego domem posprzeczali się trochę i wtedy napatoczył się Terliczak. Podglądał, wszystko widział, wszystko słyszał, zażądał udziału, bo inaczej doniesie. Ugodzili się z nim jakoś, rozdzielili łup, ruszyli do tego Gdańska i wtedy nastąpiło najgorsze.

Na drodze ich podobno zatrzymał ten padalec, dodatkowy świadek z boku. Miał ich nagranych na taśmie, wszystko, całą zbrodnię, całe gadanie potem, z Terliczakiem włącznie. W rezultacie nie Terliczak zaszantażował ich wszystkich, tylko ten zwyrodnialec, a najlepsze bursztyny zabrał, jako zastaw, w oddzielnej torbie były, wiedział o tym i tylko ręką sięgnął do samochodu. Kopyto trzymał…

W tym miejscu mogłam zaświadczyć, że nie żadne kopyto, tylko straszaka. Słodki piesek lubił rozmaite zabawki.

Mało ich od tego szlag nie trafił, bo zamiast zysków, ponieśli straty, a jeszcze siedzieć w tamtych czasach poszliby na długo. Najgorzej się wściekł Terliczak…

Wytrzymali trzy lata, cisnął ich jak jaka prasa hydrauliczna. Orzesznik uparcie musiał udawać, że o niczym nie wie, a to całe gadanie o rabunku to jakieś głupie żarty, bo się zaczął bać Frania. Wykończyli go wreszcie i on, Orzesznik, też tu jest niewinny jak dziecko, bo owszem, o te trucizny wątrobowe pytał, ale myślał, że oni tak dla siebie, chcą się wystrzegać szkodliwych substancji, skąd miał wiedzieć, że na szantażystę się czają. Franio zwabił palanta na szmal, za złotą muchę pięć tysięcy zielonych mu obiecał, wtedy to była wielka forsa, w teczce nawet miał pieniądze, a tamten złotą muchę przyniósł. Elegancko załatwili, Franio się zmył, ten pluskwiak ataku dostał, Baltazar zabrał teczkę i cześć, koniec imprezy. Ale nagrania zostały, diabli wiedzą gdzie, przeszukali dom, bez skutku, dlatego bali się te znaczne bursztyny sprzedawać, bo ta pijawka mogła się zabezpieczyć…

– Nagrania są w policji – powiedziała Ania sucho. – Twój wymarzeniec dostarczył anonimowo. Ale wiadomo, że to on, nie bez powodu wdał się w romans z Idusią.

– Ciekawe, gdzie je znalazł – mruknęłam.

– Tego się już nie dowiemy, bo Idusia nie ma o nich pojęcia…

Potem się na nowo balanga zrobiła, bo te zwłoki znaleźli. Biedny Orzesznik dopiero wtedy uwierzył, że te zbrodnie to prawda, a nie dowcipy. Dlaczego nie doniósł, też pytanie, po pierwsze wykończyliby go, dintojra, a po drugie kto by uwierzył, że naprawdę nic nie wiedział. O, proszę, teraz też pan śledczy mu nie wierzy! Ale tym bardziej nie można było bursztynów sprzedać, chyba że za wyjątkową cenę, szczególnie że czepiała się jeszcze ta idiotka, wdowa, która je widziała. Nie dość że widziała, miała u siebie, udało się jej wyrwać, tylko ten z rybką jej zostawili na jakiś czas. A w ogóle to on sam, Orzesznik, był zdania, że do jakiejś legalności należy wrócić, bo ci zamordowani podobno dziecko mieli, więc z tym dzieckiem załatwić… Dziecko, dziecko… Dziecko rośnie. A jakichś opiekunów posiada, można z opiekunami. Odkupić niejako, wtedy już dałoby się pohandlować bez przeszkód, bo jest źródło, pierwszy właściciel, dziecko mogło je mieć wcześniej i kto udowodni, że ze zbrodni pochodzą? Bo kto je widział? Terliczak? Sam wmieszany! A nikt więcej pary z pyska nie puścił przez ładne parę lat, w śledztwie o nich mowy nie było, dopiero teraz się okazuje, że całe tłumy wiedziały…

Co do Frania, to on w ogóle nic nie rozumie. No owszem, jakaś wielka okazja się pojawiła, zagranicznik chciał zapłacić majątek, zebrali je do kupy… A, bo nikt ich nie chciał razem w domu trzymać na wszelki wypadek, więc się podzielili, każdy miał jedną sztukę, Franio zabrał wszystkie, umówił się i proszę, co z tego wyszło. Kto go sprzątnął, diabli wiedzą, on nawet szczegółów nie zna, Baltazar był lepiej zorientowany…

Baltazar, ciężko spłoszony, sam już nie wiedział, do czego się przyznawać, a do czego nie. W rezultacie przyznał się do wszystkiego, z wyjątkiem mokrej roboty. Osobiście w żadnych zbrodniach nie uczestniczył, nikogo nie mordował, to wszystko Franio. Bał się Frania śmiertelnie. Owszem, był w tej knajpie, ale myślał, że ten ich parszywy szantażysta pochorował się zwyczajnie, sam z siebie, a teczkę zabrał, żeby mienie ocalić. Jeszcze by rozkradli… Wyzdrowieje, to mu odda, tak myślał… Co do Floriana, zgadza się, załatwił go Terliczak, Baltazar był tam tego dnia i sam od niego duży bursztyn kupił, sprzedał w Warszawie niejakiemu Szczątkowi, ale był święcie przekonany, że Terliczak wyłowił go osobiście. A to jest świnia skończona, jak już tamten wykorkował, sam ich zaczął szantażować, Floriana i Frania, życia z nim nie mieli i to jest bardzo możliwe, że Florian próbował go utopić, bo on sam musiałby rozum stracić, żeby się takiej złotej kury pozbywać…

Terliczak w swoich zeznaniach głównie warczał z furią, zwalając co się dało na Frania, na Floriana, na słodkiego pieska i na mnie. Musiałam o wszystkim wiedzieć, udawałam tylko takie głupie niewiniątko, miał nadzieję, że się wystraszę i oddam forsę, którą mu ten łajdak, mój mąż, wyrwał. Należała mu się. Musiałam także mieć te taśmy z nagraniem, należało mi to odebrać. Bezsilna nienawiść aż z niego buchała. W kwestii Floriana w ogóle niech mu nikt nie zawraca głowy, rzucił się na niego ten chciwiec, a on go tylko odepchnął, sam też się przewrócił i poszedł pod wodę, jak się wygrzebał, to już Florian był nieżywy…

– To jest cud boski, że on cię nie zabił – powiedziała do mnie pobożnie Danusia, dolewając wszystkim wina.

– Nonsens, z zabitej już nic by nie wydoił. A miał wielkie nadzieje. W obliczu tych poglądów, które w sobie ustalił, powinien dbać o moje życie.

– Co im zrobią? – zainteresował się Kocio.

– Nic prawie – odparła Ania niechętnie. – Nieumyślne spowodowanie śmierci, a może nawet w obronie własnej, zatajenie dowodów przestępstwa, no, współudział Orzesznika przy Kajtku… Zawracanie głowy, byle co dostaną, może nawet z zawieszeniem. Chyba że im przemyt dołożą, ale to mętne strasznie. Tyle że już łatwego życia nie będą mieli, bo notowani, a poważni aferzyści takich się boją. A twój wymarzeniec wyłga się w ogóle ze wszystkiego, razem z Idusią.

Zdumiałam się i może nawet trochę zgorszyłam.

– Jakim cudem? Podstępny zbrodniarz…

– Zbrodniarz jak z koziego ogona skrzypce – zirytowała się Ania. – Mówisz, jakbyś go nie znała. Wszystko robił tylko po to, żeby być ważny. Nikt inny nie miał prawa odnaleźć złotej muchy, on jeden, taki rycerz króla Artura. W tajemnicy oczywiście… Chory byłby, gdyby się ujawnił, nie chciałam ci tego wytykać, ale on przecież na żadne pytanie nie był w stanie odpowiedzieć wprost. W gruncie rzeczy wiedział doskonale, że anonimowość anonimowością, a o bursztynach się rozejdzie…

– I będzie mógł się napawać własną doskonałością?

– Coś w tym rodzaju. Sam jeden okazał się lepszy niż cała policja razem wzięta.

– Ale przecież Frania zabił…? – zaprotestowała Danusia z oburzeniem.

– Franio sam się zabił na tych prętach kominkowych. On mu tylko wytrącał broń z ręki. To tak między nami, bo śladu nie zostawił tam najmniejszego. Może się wszystkiego wyprzeć, nikt mu niczego nie udowodni. O bursztynach też wiemy tylko dzięki temu, że widziałam je u Idusi na własne oczy i gdybym nie pomyliła dni, nikt by o nich nie miał najmniejszego pojęcia. A Idusia zapiera się zadnimi łapami i rezultat jest remisowy. Ale przecież i tak nie o to wam chodziło?

– Jasne, że nie o to, tylko o bursztyny – przyświadczyłam żywo, starannie i w pośpiechu usuwając z siebie wszelką myśl o pomyłce życiowej. Nie zależało mi specjalnie na tym, żeby pomyłka zgniła w kazamatach. – Do tych bursztynów już dostępu nie będą mieli. Jest szansa, że zostaną u nas i poczekają na muzeum.

– Marysia je dostanie, ale nie upłynni, to mowy nie ma – oświadczył z przekonaniem Kocio. – Cicha woda brzegi rwie. Jeśli nie doprowadzi do muzeum, będzie robiła prywatne wystawy.

Danusia zainteresowała się, czy to spłoszone małżeństwo wreszcie się ustabilizuje. Zapewniliśmy ją, że tak, Adam, mąż Marysi-Grażynki, w pełni popiera jej chęci i zamiary, gdyby od początku powiedziała mu prawdę o sobie, jeszcze by jej pomagał…

– Nie mogła, bo na początku jej nie kochał – zauważyła Ania rozsądnie. – A potem zgłupiała ze strachu, moim zdaniem żyła w stanie trwałej histerii.

– I może dobrze się stało, bo bez histerycznych wybryków mogli jej dopaść – powiedział w zadumie Kocio. – Histeria jest nieprzewidywalna. Na sprzedaż, prawdziwą czy fikcyjną, ona by się w życiu nie zgodziła, ja ją znam, i w rezultacie rzeczywiście mogli ją rąbnąć.

– No owszem. Franio był twardy i, jak widać, lubił rozwiązania radykalne…

Danusia, wyrzekłszy się bryły z chmurką, odjechała jednakże usatysfakcjonowana, bo ekstraordynaryjne okazy od Waldemara Kocio zdążył jej oszlifować i niektóre nawet oprawić. Złotą muchą z przyległościami zaopiekowało się chwilowo muzeum w Malborku. Waldemar zyskał sobie nieśmiertelną zasługę, bo okazało się, że on pierwszy wyjawił glinom prawdę o dowodzie rzeczowym, trzech niezwykłych bursztynach. Marysia z Adasiem zdecydowali się na możliwie rychłe powiększenie rodziny. Ania zdołała ukryć swoje wykroczenie służbowe. Kocio zaczął coś bąkać o wspólnym domu, budząc we mnie lekki niepokój.

I tylko jedno nam wyszło fatalnie. Mianowicie nigdy nie zdołaliśmy się dowiedzieć, do czego miały służyć cholerne japońskie kulki…

Загрузка...