KSIĘGA KRÓLA SNÓW

Rozdział 1

I wtedy, po całodziennym marszu przez złociste opary wilgotnego ciepła, oblepiającego ciało niczym delikatne runo, Valentine znalazł się na odkrytej skalistej grani. Tam w dole leżała stolica prowincji, Pidruid, największe miasto, do jakiego dotarł od… od… od kiedy? No, w każdym razie największe w czasie całej wędrówki.

Przysiadł na krawędzi białej kruchej skały i grzebiąc butem w zwietrzałym kamieniu patrzył w dół. Zdawało mu się, że wciąż ciążą mu na powiekach resztki długiego snu. Zamrugał. Do zmierzchu letniego dnia było jeszcze bardzo daleko, chociaż słońce przeszło już na zachodnią stronę Pidruid i wisiało teraz nad Morzem Wielkim. Odpocznę chwileczkę, pomyślał, a potem zejdę na dół i poszukam noclegu.

I kiedy tak odpoczywał, usłyszał stukot toczących się z góry kamyków. Niespiesznie spojrzał za siebie. Drogą, którą przed chwilą przyszedł, jechał konno młody pastuch, chłopiec o słomianych włosach i piegowatej twarzy. Za nim podążało piętnaście, może dwadzieścia purpurowoskórych wierzchowców, spasionych i lśniących, niewątpliwie dobrze doglądanych. Wierzchowiec chłopca był starszy i chudszy od tamtych, sprawiał za to wrażenie roztropnego, nawykłego do trudów stworzenia.

— Hej! — zawołał chłopiec. — Dokąd podążasz?

— Do Pidruid. A ty?

— Ja też. Jadę sprzedać konie na targu. Pić się chce człowiekowi przy takiej robocie. Masz może wino?

— Trochę — odrzekł Valentine. Stuknął palcem w butelkę uwiązaną na biodrze, w miejscu, w którym bardziej krewcy mężczyźni niosą broń. — Dobre czerwone wino z głębi kraju. Szkoda tylko, że się kończy.

— Daj mi łyk, to zabiorę cię do miasta.

— Zgoda — powiedział Valentine.

Podniósł się i wyciągnął butelkę w stronę chłopca, który tymczasem zsiadł z konia i zbliżał się do niego. Pastuch nie miał więcej niż czternaście, piętnaście lat i choć był muskularny, z dobrze rozwiniętą klatką piersiową, Valentine'owi sięgał zaledwie do łokcia. A przecież Valentine, silny, barczysty mężczyzna o dużych zręcznych rękach, był wzrostu zaledwie nieco powyżej średniego.

Chłopiec potrząsnął butelką, powąchał ze znawstwem wino i skinąwszy głową na znak aprobaty pociągnął duży łyk. Westchnął z ulgą.

— Przez całą drogę z Falkynkip nałykałem się niemało kurzu. I ten parny upał — można się udusić! Jeszcze godzina o suchym gardle, a zupełnie bym się wykończył. — Zwrócił butelkę Valentine'owi. — Mieszkasz tutaj?

Valentine zmarszczył brwi. — Nie.

— Idziesz na festyn? — Jaki festyn?

— To ty nic nie wiesz?

Valentine potrząsnął przecząco głową. Czuł, że chłopiec przewierca go bystrym, kpiącym wzrokiem. Zmieszał się.

— Podróżowałem — powiedział wymijająco. — Nie śledziłem nowinek. To w Pidruid będzie festyn?

— Tak, w tym tygodniu — odrzekł chłopiec. — Zacznie się w Dniu Gwiazdy. Będzie wielka parada, cyrk, prawdziwie królewska uroczystość. Spójrz na dół! Nie widzisz, że o n właśnie wkracza do miasta?

Valentine podążył wzrokiem za wyciągniętą ręką chłopca i mrużąc oczy wpatrywał się w południowe obrzeża Pidruid, ale zobaczył tylko ciasno spiętrzone zielone dachy domów i gmatwaninę starych wąskich uliczek. Potrząsnął głową raz jeszcze.

— Tam! — powiedział chłopiec niecierpliwie. — Obok portu. Widzisz okręty? Pięć potężnych okrętów, z powiewającymi na dziobach jego banderami? Trochę dalej widać orszak, popatrz, właśnie mija Smoczą Bramę i wkracza na Czarny Gościniec. A ten rydwan pod Łukiem Marzeń, to chyba jego. Naprawdę nie widzisz? Czy coś jest nie tak z twoimi oczami?

— Nie znam miasta — odparł łagodnie Valentine. — Ale oczywiście widzę i port, i pięć okrętów.

— Świetnie. No to popatrz trochę dalej, w głąb lądu. Widzisz kamienną bramę? A przebiegający pod nią szeroki gościniec? A tamten łuk powitalny?

— Tak, teraz widzę.

— A jego proporzec na rydwanie?

— Czyj proporzec? Wybacz, nie bardzo wiem, o co chodzi, ale…

— Czyj, czyj! Proporzec Lorda Valentine'a! Rydwan Lorda Valentine'a! Straż przyboczna Lorda Valentine'a, maszerująca ulicami Pidruid! To nic nie wiesz o przyjeździe Koronala?

— Nie, nie wiem.

— A festyn? Z jakiego powodu urządzano by festyn o tej porze, jeśli nie na jego cześć?

Valentine uśmiechnął się.

— Podróżowałem. Jak widać, ominęły mnie najnowsze wieści. Chcesz jeszcze wina?

— Niewiele ci zostało — powiedział chłopiec.

— Bierz. Wypij do końca. Kupię sobie w Pidruid.

Podał chłopcu butelkę i znów powędrował spojrzeniem w dół zbocza, poprzez drewniane przedmieścia, poprzez rojowisko śródmiejskich domów i dalej, ku zabudowaniom portu, ku wielkim okrętom, banderom, maszerującym wojownikom, rydwanowi. Musiała to być podniosła chwila w dziejach Pidruid, ponieważ władza Koronala zaczynała się gdzieś hen daleko, na Górze Zamkowej, na drugim końcu Majipooru i obejmowała tak rozległe przestrzenie, zarówno władca, jak i świat, którym rządził, zdawały się boskie, bardziej legendarne niż rzeczywiste. Koronal Majipooru nieczęsto zjawiał się na zachodnim kontynencie. Dziwne, ale Valentine wcale nie był poruszony obecnością tam w dole swojego znamienitego imiennika. On to on, a ja to ja, pomyślał. On tej nocy będzie spał w jednym ze wspaniałych pałaców władców Pidruid, a ja na jakiejś stercie siana. Polem odbędzie się wielki festyn. Ale co to mnie obchodzi? Poczuł się jednak nieco winny, iż nie podzielał podniecenia chłopca. Chyba był niezbyt uprzejmy.

— Wybacz mi — rzekł. — Tak mało wiem o tym, co działo się na świecie przez ostatnie miesiące. Dlaczego Koronal tu przybywa?

— Robi wielki objazd — odpowiedział chłopiec. — Odwiedza każdy zakątek królestwa, by obwieścić o objęciu przez siebie władzy. Rozumiesz, dopiero od dwóch lat zasiada na tronie. To brat nieżyjącego Lorda Voriaxa. O tym, że Lord Voriax umarł i że Lord Valentine jest naszym Koronalem, musiałeś już chyba słyszeć.

— No tak, słyszałem — odpowiedział Valentine z niepewny miną.

— Więc to on właśnie jest tam na dole, w Pidruid. Objeżdża królestwo po raz pierwszy, od kiedy osiadł na Zamku. Poprzedni miesiąc spędzał na południu, w prowincjach pokrytych dżunglą; wczoraj zaś przybił do brzegu w Pidruid, a dzisiaj uroczyście wkracza do miasta, gdzie z tej okazji odbędzie się festyn: dużo jedzenia i picia dla każdego, gry, tańce, różne uciechy i wielki jarmark, na którym dobrze sprzedam moje wierzchowce. Po tym wszystkim ruszy dalej, przez cały Zimroel, od stolicy do stolicy, i przejedzie tyle tysięcy mil, że na samą myśl o tym boli mnie głowa, a ze wschodniego wybrzeża kontynentu pożegluje z powrotem na Alhanroel i osiądzie na Górze Zamkowej, i nikt z nas nie zobaczy go na Zimroelu przez następnych dwadzieścia lat albo i więcej. Być Koronalem. to dopiero coś. — Chłopiec zaśmiał się. — Miałeś dobre wino. Nazywam się Shanamir. A ty?

— Valentine.

— Valentine? Valentine? Z takim imieniem można zajść daleko.

— Jest raczej dość pospolite.

— Dodaj “Lord” na początku i będziesz Koronalem!

— To nie takie łatwe. A poza tym, po co mi to?

— Jak to, po co? — zdziwił się Shanamir. — Władza, piękne stroje, jedzenie, wino, klejnoty, pałace, kobiety…

— Odpowiedzialność — dorzucił posępnie Valentine. — Ciężar. Czy myślisz, że Koronal nic nie robi, tylko pije złociste wino i uczestniczy w procesjach na swoją cześć? Myślisz, że ta podróż sprawia mu przyjemność?

Chłopiec pomyślał chwilę.

— Może i nie.

— On rządzi miliardami ludzi, na obszarach, których ogromu nie jesteśmy w stanie ogarnąć umysłem. Wszystkie obowiązki spadają na jego barki. Wprowadzanie w życie dekretów Pontifexa, utrzymywanie porządku, przestrzeganie sprawiedliwości w każdym kraju… Już samo myślenie o tym mnie męczy, chłopcze. I musi pilnować, żeby świat nie pogrążył się w chaosie. Nie zazdroszczę mu. Ach, zostawmy w spokoju jego i jego sprawy!

Shanamir milczał chwilę, zanim się odezwał.

— Nie jesteś tak głupi, jak mi się zdawało, Valentine — Naprawdę sądziłeś, że jestem głupi?

— No, może naiwny, beztroski. Masz przecież swoje lata, a tak mało wiesz o pewnych rzeczach, ze ja, o połowę od ciebie młodszy, muszę ci je tłumaczyć. Ale może się mylę. No, to zjeżdżajmy do Pidruid.

Rozdział 2

Valentine mógł przebierać w prowadzonych na targ wierzchowcach, ale nie dostrzegał między nimi różnicy, toteż wziął pierwszego z brzegu i lekko wskoczył na jego grzbiet. Po tak długim marszu jazda okazała się prawdziwą przyjemnością. Wierzchowiec był wygodny, to zrozumiałe, gdyż te zwierzęta od tysiącleci hodowano właśnie dla ludzkiej wygody. Wynalezione w dawnych czasach, nadał były silne, spokojne, nie okazywały zmęczenia i zadowalały się byle jaką strawą. Ale umiejętność ich sztucznego wytwarzania dawno już poszło w zapomnienie i teraz rodziły się same, tak jak zwierzęta naturalne. Poruszanie się po Majipoorze inaczej niż na ich grzbiecie było właściwie nie do pomyślenia.

Jeszcze dobrą milę jechali wysoką granią aż do miejsca, w którym droga gwałtownie opadała w dół ostrymi zakosami aż do nadbrzeżnej doliny. Valentine milczał, pozwolił mówić chłopcu, Shanamir przybywał z północnego wschodu, z okolicy odległej o dwa i pól dnia drogi lądem, gdzie wraz z ojcem i braćmi hodowali wierzchowców, by je sprzedawać na targu w Pidruid. Nieźle im się z tego żyło. On lam miał trzynaście lat i wygórowane mniemanie o sobie. Nigdy nie był poza granicami prowincji, której stolicą było Pidruid, ale któregoś dnia miał zamiar ruszyć dalej, przemierzyć cały Majipoor, udać się i pielgrzymką na Wyspę Snu i uklęknąć tam przed Panią, przepłynąć Morze Wewnętrzne i pokonać wzniesienie Góry Zamkowej, zejść z niej, pójść na południe, może aż za strefę dusznych tropików, dotrzeć do wypalonych przez słońce jałowych włości Króla Snów — no bo jaki ma się pożytek z życia i zdrowia na świecie tak pełnym cudów jak Majipoor, jeśli się po nim nie podróżuje?

— A ty, Valentine — zapytał niespodziewanie — kim ty jesteś? Skąd się tu wziąłeś? Dokąd idziesz?

Valentine, oszołomiony paplaniną chłopca i ukołysany miarowym rytmem wierzchowca schodzącego w dół wijącą się drogą, nie był przygotowany na tyle pytań. Wydusił z siebie jednak kilka zdań.

— Przybywam ze wschodniej prowincji. Poza odwiedzinami w Pidruid nie mam innych planów. Zostanę tu tak długo, aż znajdę wystarczające powody, by powędrować dalej.

— Dlaczego właśnie tu?

— A dlaczego gdzie indziej?

— Och — westchnął Shanamir — niech ci będzie. Widzę, że coś ukrywasz. Pewnie jesteś młodszym synem księcia z Ni-moya albo z Piliploku, zesłałeś na kogoś złośliwy sen, przyłapano cię na tym i twój ojciec dał ci worek pieniędzy, bylebyś tylko zniknął gdzieś na drugim krańcu kontynentu. Mam rację?

— Co do joty. — Valentine mrugnął porozumiewawczo.

— I masz pełne sakwy rojali i koron, i idziesz pożyć w Pidruid niby jakiś książę, popić, pojeść, zabawić się, aż wydasz ostatnią monetę. Wtedy najmiesz się do pracy na statku i popłyniesz na Alhanroel, a ja z tobą jako twój giermek. Zgadza, się?

— Zgadza się, mój przyjacielu. Z wyjątkiem pieniędzy. Nie zadbałem, by i one pasowały do twojej historii.

— Ale masz jakieś pieniądze? — zainteresował się Shanamir poważniejąc. — Nie wyglądasz na żebraka. Ci z Pidruid są dla nich bardzo surowi. Nie wpuszczają do miasta żadnych włóczęgów.

— Mam kilka monet — odparł Valentine. — Chyba starczy, by przeżyć festyn, a nawet parę dni dłużej. Co będzie potem, zobaczymy.

— Jeśli naprawdę wyruszysz na morze, Valentine, weź mnie ze sobą.

— Dobrze, jeśli wyruszę, to z tobą.

Byli już w połowie drogi. Miasto Pidruid leżało w wielkiej przybrzeżnej niecce ze wszystkich stron otoczonej niewysokimi szarymi wzgórzami. Niewielka przerwa w ich łańcuchu sprawiała, że morze wdzierało się w głąb lądu, tworząc zatokę, nad którą rozłożył się wspaniały miejski port. Gdy w to późne letnie popołudnie Valentine znalazł się na poziomie morza, poczuł, jak owiewa go przybrzeżna bryza, jak chłodzi go i odświeża, łagodząc całodzienny upal. Od zachodu napływały już ku brzegowi kłęby mgły, a powietrze miało słony posmak, jak gdyby było przesiąknięte wodą, w której jeszcze przed godziną pływały ryby i morskie smoki. Valentine przestraszył się rozmiarów leżącego przed nim miasta. Nie pamiętał, czy kiedykolwiek widział większe; co prawda, nie pamiętał również wielu innych rzeczy.

Tu kończył się kontynent. Za plecami miał cały Zimroel, a z tego, co wiedział, przemierzył go, rozpoczynając wędrówkę od jednego z największych wschodnich portów — od Ni-moya czy też może Piliploku. Choć to dziwne: był za młody, by zdążyć odbyć tak długą podróż, i to pieszo, bo nie przypominał sobie, by do dzisiejszego popołudnia dosiadał jakiegokolwiek wierzchowca. A jednak wprawa, z jaką wskoczył na szeroki grzbiet konia, świadczyłaby o tym, że przynajmniej pewną część drogi odbył konno. Mniejsza o to. Był tam, gdzie był, i nie miał powodu do niepokoju. Skoro w jakiś bliżej nieokreślony sposób przybył w to miejsce, pozostanie w nim tak długo, jak długo będzie miał na to ochotę. Nie czuł w sobie takiego głodu podróży jak Shanamir. Świat był tak rozległy, że nie potrafił nawet o tym myśleć: trzy wielkie kontynenty, dwa olbrzymie morza, bezmiar przestrzeni, który dawał się w pełni objąć jedynie w snach, a i wtedy część prawdy o nim pozostawała nieuchwytna. Mówiono, że Lord Valentine mieszka w zamku, który ma osiem tysięcy lat i w którym co roku przybywa pięć pokoi. Że ten zamek stoi na górze sięgającej nieba, kolonie trzydziestomilowej wysokości. Że na stokach tej góry znajduje się pięćdziesiąt miast tak wielkich jak Pidruid. Nie mieściło się to w głowie. Świat był zbyt duży, zbyt stary, zbyt obficie zaludniony jak na jeden ludzki rozum. Będę mieszkał w mieście Pidruid, pomyślał Valentine, znajdę jakiś sposób, by zarobić na jedzenie i kwaterę, i będę szczęśliwy.

— Oczywiście nie masz zamówionego łóżka w żadnej gospodzie — wyrwał go z zadumy Shanamir.

— Oczywiście nie mam.

— Jakżeby inaczej. A w mieście wszystkie gospody są zajęte z powodu festynu i obecności Koronala. Gdzie zatem będziesz spał, Valentine?

— Byłe gdzie. Pod drzewem. Na stercie szmat. W parku. To mi wygląda na park, ten kawałek zieleni z wysokimi drzewami — tam, na prawo.

— Czy pamiętasz, co ci mówiłem o włóczęgach w Pidruid? Znajdą cię i zamkną w lochu na miesiąc, a gdy wypuszczą, to tylko po to, żebyś sprzątał łajno na ulicach. Będziesz musiał odkładać pieniądze na zapłacenie grzywny, co przy zarobkach zamiatacza zabierze ci resztę życia.

— Sprzątanie łajna to przynajmniej stałe zajęcie — powiedział Valentine, ale nie rozśmieszył tym Shanamira.

— Jest tu gospoda, w której zatrzymują się kupcy z gór. Znają mnie tam, a raczej mojego ojca. Jakoś cię w niej urządzimy. No i co byś zrobił beze mnie?

— Zostałbym zamiataczem łajna, nie inaczej.

— Wydaje mi się, że naprawdę nie miałbyś nic przeciwko temu. — Chłopiec dotknął ucha swego wierzchowca, zatrzymując go w ten sposób. Spojrzał towarzyszowi podróży prosto w oczy. — Czy dla ciebie, Valentine, nic na tym świecie nie ma znaczenia? Nie mogę cię rozgryźć. Nie wiem, czy jesteś głupi, czy tylko najbardziej lekkomyślny ze wszystkich ludzi na Majipoorze.

— Sam chciałbym to wiedzieć — odrzekł Valentine.

U stóp wzgórza górska droga dołączyła do szerokiego gościńca biegnącego z północy dnem doliny i zakręcającego na zachód, do Pidruid. Po obu stronach ustawione były niskie białe słupki, z wybitym podwójnym herbem Pontifexa i Koronala — labiryntem i gwiazdą. Nawierzchnię gościńca stanowiło niebieskoszare tworzywo, elastyczne, lekko sprężynujące, bez jakichkolwiek pęknięć czy dziur. Droga była doskonała, bo zrobiono ją zapewne w czasach starożytnych, a wszystko, co po nich przetrwało, nadal było doskonałe. Na przykład wierzchowce. Wciąż stąpały niestrudzenie. Owe syntetyczne stworzenia nie wiedziały, co to zmęczenie, i mogły człapać od portu Pidruid do portu Piliplok bez odpoczynku i bez jednej skargi. Od czasu do czasu Shanamir spoglądał do tyłu, sprawdzając, czy idąc luźno nie pogubiły się, ale one grzecznie tkwiły w szeregu — tępy pysk za szorstkim ogonem, szorstki ogon przed tępym pyskiem — tuż przy skraju gościńca.

Słońce, lekko zamglone, nabierało złocistych tonów zachodu. Miasto leżało przed nimi jak na dłoni, ale podróżnych zachwycił widok rosnących po obu stronach drogi drzew. Były wspaniałe. Miały niebieskawe wysmukłe pnie, przewyższające człowieka co najmniej dwudziestokrotnie, a w miejscu koron ogromne, ciemnozielone, lśniące pióropusze o długich, wąskich jak sztylety liściach i zdumiewających kiściach czerwonych kwiatów. Te kwiaty płonęły wzdłuż drogi niczym szpaler latarni morskich.

— Co to za drzewa? — spytał Valentine.

— To palmy, które tutaj nazywają ognistym deszczem — odpowiedział Shanamir. — Pidruid z nich słynie. Rosną tylko na wybrzeżu i kwitną przez jeden tydzień w roku. Zimą spadają z nich cierpkie owoce, z których robi się mocne wino. Jutro będziesz je pił.

— Koronal wybrał niezły moment na przyjazd. — Myślę, że nieprzypadkowo.

Szpaler olśniewających drzew ciągnął się w nieskończoność, a oni jechali wzdłuż niego tak długo, aż otwarte pola ustąpiły miejsca bogatym wiejskim zagrodom, te z kolei podmiejskim terenom o bardziej zwartej i skromniejszej zabudowie, potem pojawiła się strefa zakurzonych fabryczek, aż w końcu stanęli przed starożytnymi murami właściwego Pidruid, sięgającymi połowy wysokości ognistych palm. Wykuta w nich brama miała kształt łuku i była zwieńczona starymi blankami.

— Brama Falkynkip — obwieścił Shanamir. — Wejście do Pidruid od strony wschodniej. Za chwilę znajdziemy się w stolicy. Wśród milionów istot, Valentine, wszystkich ras Majipooru — i to nie tylko ludzkich. Nie, tutaj zobaczysz zbiorowisko wszystkiego, co żyje. Skandarów, Hjortów, Liimenów i całą resztę. Mówi się nawet, że jest tu mała grupa Zmiennokształtnych.

— Zmiennokształtnych?

— Tak, to taka stara rasa. Tubylcy.

— My nazywamy ich trochę inaczej. — Zdawało się, że Valentine szuka w pamięci odpowiedniego słowa. — Metamorfowie, czy tak?

— Tak, to ci sami. Słyszałem, że tak nazywają ich na wschodzie. Masz dziwny akcent, wiesz o tym?

— Nie dziwniejszy od twojego, przyjacielu.

— Ale to twój akcent brzmi obco. Ja mówię normalnie. Ty wymawiasz słowa w dziwaczny sposób. My nazywamy ich Metamorfami — powtórzył, przedrzeźniając Valentine'a. — Czy w taki sposób mówią w Ni-moya?

Valentine wzruszył ramionami. Shanamir ciągnął dalej.

— Boję się ich, tych Zmiennokształtnych. Tych Metamorfów. Nasza planeta byłaby bez nich szczęśliwsza. Czają się wszędzie, podszywają pod innych, wyrządzają szkody. Wolałbym, żeby trzymali się swojego miejsca.

— Większość z nich tak właśnie robi, nie uważasz?

— Większość może i tak, ale wiadomo, że jest ich trochę w każdym mieście. Mamy przez nich coraz to nowe kłopoty. — Pochylił się ku Valentine'owi, schwycił go za ramię i przyjrzał mu się badawczo. — Takiego to wszędzie można spotkać. Choćby na grani. Siedzi tam sobie w gorące popołudnie i gapi się w dół na miasto.

— A więc myślisz, że jestem przebranym Metamorfem?

Chłopiec zachichotał.

— To udowodnij, że nie jesteś!

Valentine namyślał się chwilę, w jaki by tu sposób się bronić, ale nic mu nie przychodziło do głowy. Wobec tego wykrzywił twarz w potworną maskę: rozciągnął policzki, jakby były z gumy, wygiął usta i wywrócił gałki oczu.

— Oto moje prawdziwe oblicze — powiedział. — Rozszyfrowałeś mnie. — Roześmieli się zgodnie i weszli przez Bramę Falkynkip do stołecznego miasta Pidruid.

Za murami miejskimi wszystko wydawało się starsze. Domy, zbudowane ongiś w osobliwym stylu kanciastych pudeł, domy o ścianach pełnych wybrzuszeń od podstaw aż po same dachy, których dachówki, przeważnie złuszczone i połamane, były poprzerastane wielkimi kępami pospolitego zielska, potrafiącego zapuścić korzenie w każdej szczelinie i w każdym skrawku ziemi. W powietrzu wisiała gęsta mgła, a pod nią zapadał chłodny zmrok, rozjarzony światłami prawie wszystkich okien. Główny gościniec rozwidlał się i dzielił bez końca. Shanamir prowadził teraz swoje zwierzęta wąską uliczką, ale wciąż jeszcze taką, której były podporządkowane inne, jeszcze węższe. Ulice były gęste od ludzi. Tłum działał na Valentine'a dziwnie niepokojąco; nie mógł sobie przypomnieć, by kiedykolwiek miał tak blisko siebie tak wielu ludzi. Cisnęli się pod kopyta, cmokali na jego wierzchowca, przepychali się między sobą, poszturchiwali. Tłum tragarzy, kupców, marynarzy, sprzedawców, ludzi z gór jak Shanamir, prowadzących zwierzęta albo niosących na targ swoje wyroby, turystów we wspaniałych, skrzących się brokatem szatach. Wszędzie pod nogami plątały się dzieci. Czas festynu w Pidruid! Z okien wyższych pięter przeciągnięto w poprzek ulic jaskrawe proporce uszyte ze szkarłatnej tkaniny, ozdobione gwiezdnym herbem i jasnozielonymi napisami pozdrawiającymi i witającymi Lorda Valentine'a, Koronala, w jego najdalej na zachód wysuniętej metropolii.

— Daleko jeszcze do twojej gospody? — spytał Valentine.

— Pół miasta. Jesteś głodny?

— Trochę. Bardziej niż trochę.

Shanamir dał ręką znak i idące za nim zwierzęta posłusznie skierowały się w brukowaną uliczkę. Zatrzymały się tam, gdzie im kazał, pod arkadami, a on zsiadając ze swojego wierzchowca wskazał Valentine'owi niewielki, lepiący się od brudu stragan po drugiej stronie ulicy. Nad płonącym węglem drzewnym skwierczały nadziane na szpikulce kiełbaski. Stragan obsługiwał Liimen, przysadzisty, z głową jak obuch, z twarzą szarawą, dziobatą, w której, niczym węgle w kraterze, jarzyło się troje oczu. Chłopiec pokazał mu coś na migi i Liimen podsunął im dwa szpikulce z kiełbaskami, po czym napełnił dwa kufle jasnym, bursztynowym piwem. Valentine wygrzebał z sakiewki monetę i położył ją na kontuarze. Moneta była solidna, błyszcząca, z karbowanymi brzegami, ale Liimen popatrzył na nią tak, jak gdyby Valentine położył przed nim skorpiona. Shanamir pośpiesznie schwycił monetę, a w zamian za nią podsunął Liimenowi jedną ze swych własnych — miedzianą, kanciastą, z wybitym pośrodku trójkątnym otworem. Tamtą zwrócił Valentine'owi. Wzięli swoje porcje i wrócili do wierzchowców.

— Czy to była zła moneta? — spytał Valentine.

— Mógłbyś za nią kupić Liimena, wszystkie jego kiełbaski i jeszcze piwa na cały miesiąc! Skąd ją masz?

— Jak to skąd? Z sakiewki!

— Jest w niej więcej takich?

— Być może — odpowiedział Valentine. Przyjrzał się z zainteresowaniem monecie, która na awersie miała wizerunek starego mężczyzny o posępnej, zasuszonej twarzy, a na rewersie tryskające energią oblicze młodego. Było to pięćdziesiąt rojali.

— Czy ma zbyt dużą wartość, by ją gdziekolwiek wydać? — spytał. — Właściwie, co za nią można kupić?

— Pięć moich wierzchowców — odpowiedział Shanamir. — Noclegi w książęcej kwaterze przez rok. Przejazd okrętem na Alhanroel i z powrotem. Cokolwiek z tych rzeczy, a może nawet więcej. Dla wielu z nas byłaby to zapłata za wielomiesięczną pracę. Czy nie masz żadnego pojęcia o cenach?

— Na to wygląda — odpowiedział Valentine speszony.

— Te kiełbaski kosztują dziesięć wag. Sto wag daje jedną koronę, dziesięć koron daje rojala, a to jest pięćdziesiąt rojali. Nadążasz za mną? Rozmienię ci ją na targu. Tymczasem dobrzeją ukryj. Pidruid to dość porządne miasto, ale z sakiewką pełną takich monet kusisz los. Dlaczego nie powiedziałeś mi, że nosisz przy sobie majątek? — Shanamir szeroko rozłożył ręce. — Dlatego, że sam o tym nie wiesz. Tak przypuszczam. Z ciebie wprost bije naiwność, Valentine. Przy tobie czuję się jak mężczyzna, a przecież jestem chłopcem. To ty wyglądasz na dziecko. Co ty w ogóle wiesz? Wiesz przynajmniej, ile masz lat? No, kończ piwo i ruszamy dalej.

Valentine skinął głową. Sto wag daje koronę, pomyślał, dziesięć koron daje rojala. Zaczął się również zastanawiać, co odpowiedziałby Shanamirowi, gdyby ten przycisnął go bardziej pytając o wiek, Dwadzieścia osiem lat? Trzydzieści dwa? Nie miał pojęcia. A co będzie, jeśli ktoś na serio weźmie go na spytki? Trzydzieści dwa, zdecydował. To brzmi nieźle. Tak, mam trzydzieści dwa lata, dziesięć koron daje rojala, a ta błyszcząca moneta, na której widnieją podobizny starego i młodego mężczyzny, ma wartość pięćdziesięciu rojali.

Rozdział 3

Droga do gospody Shanamira wiodła przez sarn środek Pidruid, przecinając dzielnice, które mimo późnej pory wciąż były zatłoczone bawiącymi się ludźmi. Valentine zapytał, czy ta wieczorna zabawa jest związana z wizytą Koronala, a Shanamir odpowiedział, że nie, że tak samo jest tu w każdą noc, bo przecież znajdują się w głównym porcie zachodniego wybrzeża Zimroelu, do którego zawijają statki ze wszystkich portów Majipooru; w porcie, z którego płynie się przez Morze Wewnętrzne na Alhanroel, w podróż, która pochłania większą część roku i podczas której handluje się trochę z nieliczną, z rzadka rozsianą ludnością Suvraelu, tego wypalonego przez słońce ostępu Króla Snów. Wystarczy, pomyślał Valentine, bo kiedy tylko ktoś mu przypomniał o bezkresie Majipooru, natychmiast czuł się przytłoczony ciężarem całego świata, choć wiedział, że to niemądre uczucie, skoro Majipoor jest jedynie gigantyczną bańką wypełnioną powietrzem. W takim razie skąd ten ołowiany przytłaczający go ciężar i te chwile nieuzasadnionego przerażenia? Dosyć zmartwień. Już wkrótce pogrąży się w sen, a rano dzień przyniesie nowe niezwykłe zdarzenia.

— Przetniemy teraz Złoty Plac — obwieścił Shanamir — a za nim skręcimy w Trakt Wodny, który prowadzi wprost do przystani. Stamtąd do naszej gospody tylko dziesięć minut. Zobaczysz, plac jest godny podziwu.

Rzeczywiście, był godny podziwu. A przynajmniej to, co Valentine zdołał zobaczyć: rozległa, prostokątna przestrzeń, dość szeroka, by mogły tam ćwiczyć jednocześnie dwie armie, otoczona ze wszystkich czterech stron ogromnymi budynkami, których frontony, pokryte mozaiką złotych płytek, odbijały teraz światła pochodni i lśniły jaśniej niż ogniste palmy. Tak, to już nie ogniste palmy, to było morze ognia. Ale tej nocy nie można było przejść przez plac. Już na sto kroków od wejścia ze wschodniej strony drogę zamykał gruby sznur obszyty czerwonym pluszem. Za nim stały ubrane w uniformy oddziały straży przybocznej Koronata: kamienne, pewne siebie twarze, ręce skrzyżowane na zielono-złotych kurtkach. Shanamir ześliznął się z wierzchowca, podbiegł naprzód i zamienił z kimś parę słów. Kiedy wrócił, na jego twarzy malowała się złość.

— Zagrodzili plac zupełnie. Oby Król Snów zesłał na nich tej nocy okropne sny!

— Co się stało?

— Koronal rozgościł się w pałacu burmistrza — o, w tamtym najwyższym budynku po drugiej stronie ze złotymi girlandami na ścianach — i nikogo na plac nie wpuszczą przez całą noc. Nie możemy nawet obejść go dokoła, gdyż już od dawna we wszystkich przejściach tkwi zbity tłum, czekający na przelotne choćby pojawienie się Lorda Valentine'a. Tak więc mamy przed sobą godzinę albo i dwie objazdu. Przeżyjemy to, w końcu sen nie jest dzisiaj najważniejszy. Ale popatrz, oto i on!

Valentine podążył wzrokiem za ręką Shanamira. Na balkonie, zawieszonym wysoko na frontowej ścianie pałacu burmistrza, pokazały się jakieś sylwetki. Z tej odległości wyglądały niczym myszy, lecz takie myszy, od których biło dostojeństwo i majestat, myszy ubrane we wspaniałe szaty. To Valentine wdział nawet z daleka. Wzrok wszystkich przyciągał ciemnowłosy mężczyzna, chyba brodaty, w ciężkim, lamowanym futrem białym płaszczu narzuconym na zielony, a może niebieski kubrak. Koronal stał z przodu balkonu i wyciągał ręce w stronę zgromadzonego w oddali tłumu, który uniósł palce rozczapierzone w znak gwiazdy i wykrzykiwał raz po raz jego imię:

— Valentine! Valentine! Lord Valentine!

Shanamir, wyciągając szyję, aby lepiej widzieć, również krzyczał: — Valentine! Lord Valentine!

Valentine'a ogarnęła fala niechęci.

— Coś podobnego! — mruknął pod nosem. — Ryczą tak, jakby był jakimś bóstwem, które we własnej osobie zstąpiło do Pidruid na obiad. A przecież jest tylko człowiekiem. Kiedy kiszki ma pełne, to je opróżnia, nie mam racji?

Shanamir aż zamrugał oczami.

— Co ty mówisz. Przecież to Koronal.

— Dla mnie on nic nie znaczy, chociaż ja dla niego jeszcze mniej.

— Przecież on tu rządzi. Wymierza sprawiedliwość. Nie dopuszcza do chaosu. Sam to powiedziałeś. Czyż nie jest godny szacunku?

— Szacunku, tak. Ale nie boskiej czci.

— Boska cześć oddawana królom nie jest niczym nowym. Ojciec opowiadał mi o dawnych czasach. Nawet kiedy istniała Stara Ziemia, zawsze byli na niej królowie i założę się, że zawsze ich czczono, i to w sposób dużo bardziej bałwochwalczy niż czynią to zebrani tu dzisiejszej nocy.

— A czasami tych królów topili niewolnicy, truli ministrowie, dusiły żony, a jeszcze innych obalali ludzie, którzy tylko udawali, że im służą. A już na pewno wszyscy królowie umarli, zostali pogrzebani i zapomniani. — Valentine poczuł, jak ogarnia go fala nagłego gniewu. Splunął z niesmakiem. — Wiele narodów na Starej Ziemi w ogóle ich nie miało. Dlaczego my, na Majipoorze, nie moglibyśmy się obejść bez władców? Ci kosztowni koronalowie, ukrywający się w labiryncie tajemniczy Pontifex albo tamten na Suvraelu, zsyłający złe sny — nie, Shanamirze, może jestem zbyt głupi, by cokolwiek zrozumieć, ale naprawdę nie widzę w tym żadnego sensu. Te pełne zachwytu okrzyki to przecież czyste szaleństwo! Idę o zakład, że nikt ich nie wznosi, kiedy burmistrz Pidruid przejeżdża przez ulice.

— Królowie są potrzebni — obstawał przy swoim Shanamir. — Świat jest zbyt duży, by rządzili nim wyłącznie burmistrzowie. Aby utrzymać ogólny ład, potrzebujemy wielkich i przemawiających do ludzi symboli, monarchów podobnych bogom. Patrz! — Chłopiec wskazał na balkon. — Tam wysoko, ta mała postać w białej szacie, to Koronal Majipooru. Czy kiedy na niego patrzysz, nie czujesz na plecach dreszczu?

— Nie, nie czuję.

— Czy nie poraża cię świadomość, że na świecie żyje dwadzieścia miliardów ludzi i tylko jeden Koronal, że właśnie jego widzisz tej nocy na własne oczy, że prawdopodobnie nigdy więcej go już nie zobaczysz? Nie czujesz żadnego lęku?

— Nie czuję.

— Dziwny jesteś, Valentine. Jeszcze nigdy nie spotkałem kogoś takiego jak ty. Jak można być nieczułym na widok Koronala?

— Jak widać, można — odrzekł Valentine, wzruszając ramionami. — Chodźmy już stąd. Ten tłum mnie męczy. Lepiej poszukajmy gospody.

Rozpoczęli długą, mozolną wędrówkę, gdyż uliczki zbiegające się na placu były poprzecinane wieloma innymi i by trafić na biegnącą w kierunku zachodnim, Shanamir musiał wciąż zataczać koła, coraz to szersze, a gdziekolwiek się skierowali, towarzyszył im jednostajny stukot końskich kopyt. W końcu udało im się wydostać z dzielnicy pięknych hoteli i jeszcze piękniejszych sklepów i po przejechaniu między mrocznymi składami i magazynami znaleźli się na nabrzeżu portowym, a po chwili trafili na naruszoną zębem czasu gospodę, z poczerniałymi, wypaczonymi ścianami i postrzępioną strzechą. Shanamir wprowadził swoje zwierzęta do stajni znajdującej się na tyłach podwórza i zniknął w mieszkaniu gospodarza, zostawiając Valentine'a samego w ciemnościach. Czekając na chłopca Valentine wciąż jeszcze słyszał — choć może tylko tak mu się zdawało — niewyraźne, stłumione odległością okrzyki: — Valentine… Valentine… Lord Valentine! — Nie robiło na nim wrażenia, że pospólstwo z ulicy powtarza jego imię. To było imię tamtego. Wreszcie spostrzegł biegnącego przez podwórze Shanamira.

— Załatwione. Daj mi trochę pieniędzy.

— Pięćdziesiątkę?

— Mniej, znacznie mniej. Pół korony albo coś koło tego. Valentine wysupłał z sakiewki jakieś monety, przyjrzał się im w nikłym świetle lampy i wręczył chłopcu kilka wytartych sztuk.

— Za kwaterę? — spytał.

— Żeby przekupić odźwiernego — odpowiedział Shanamir. — Tej nocy ciężko o miejsce do spania. Gdy się wciśniesz w jakiś kąt, to innym będzie ciaśniej. Musimy mieć odźwiernego po naszej stronie na wypadek, gdyby ktoś się poskarżył. Chodź i nie odzywaj się.

W środku pachniało morskim powietrzem i pleśnią. Na ławce, niczym olbrzymia ropucha, siedział Hjort o tłustej szarawej twarzy i zabawiał się układaniem kart do gry. Szorstkoskóra istota ledwie na nich spojrzała. Shanamir położył przed nim monetę, na co jedyną reakcją było lekkie kiwnięcie głową w kierunku długiego, wąskiego pokoju, pozbawionego okien i oświetlonego niewyraźnym czerwonawym światłem trzech zawieszonych u sufitu lamp. Na podłodze leżały materace, jeden obok drugiego; prawie wszystkie były zajęte.

— Tutaj — powiedział Shanamir, trącając jeden czubkiem buta. Zdjął szybko wierzchnie ubranie i położył się, zostawiając trochę miejsca dla Valentine'a. — Przyjemnych snów.

— Przyjemnych snów — odpowiedział Valentine. Pozbył się butów i wierzchniego ubrania i zwalił się ciężko obok chłopca. Odległe okrzyki wciąż dźwięczały mu w uszach, a może raczej huczały w głowie. Dopiero teraz poczuł zmęczenie minionym dniem. Jeśli nawiedzą go marzenia senne, to chciałby je zapamiętać i zrozumieć ich znaczenie, ale najpierw powinien pogrążyć się w głębokim śnie — takim, jaki spływa na człowieka kompletnie wyczerpanego. A rankiem? Nowy dzień. Wszystko może się zdarzyć. Wszystko.

Rozdział 4

Oczywiście, sen się zjawił, przyszedł z samej głębi nocy. Valentine, tak jak to robił od dzieciństwa, i tym razem jak gdyby z boku obserwował rozwój wydarzeń. Sny, zawierające w sobie przesłania od potęg rządzących światem i kierujących życiem każdego człowieka, objawiają najgłębiej ukrytą prawdę, więc jeśli ktoś je lekceważy, posypuje niemądrze. Sen zatem trwał, a Valentine przemierzał rozległą purpurową równinę pod zgubnym purpurowym niebem, na którym wisiała olbrzymia kula bursztynowego słońca. Był sam, miał wymizerowaną twarz i przekrwione, zmęczone oczy. Gdy tak szedł, ziemia pod jego stopami zaczęła groźnie pękać, a z pomarańczowych szczelin, niczym sprężynujące zabawki z pudełek, wyskakiwały jakieś stworzenia, spoglądały na Valentine'a, śmiały mu się zjadliwie w twarz, po czym wskakiwały z powrotem do pomarańczowego wnętrza, ziemia zaś znów zamykała się nad nimi.

I to wszystko. Sen był nietypowy, gdyż nie rozwinęła się w nim żadna akcja ani nie miał końcowego przesłania. Stanowił zaledwie obraz, niezrozumiałą scenę wyciętą z większego malowidła, jeszcze nie w całości przed nim odsłoniętego. Nie potrafiłby nawet powiedzieć, czy zesłała go Pani, błogosławiona władczyni Wyspy Snu, czy niechętny ludziom Król Snów. Leżał na pół przebudzony, z przejmującym wrażeniem, że oddzielono go od własnego wnętrza i że unosi się bezwładnie na falach, niezdolny nawet do zrozumienia mądrości snów, tak jakby był obecny na tym świecie zaledwie od przedwczoraj.

Zasnął ponownie, tym razem głęboko i tylko hałaśliwy stukot kropel przelotnego deszczu przywrócił go na chwilę do świadomości, Na dobre obudziło go dopiero światło wczesnego poranka, ciepłe, złocistozielone, sączące się przez otwarte na kontu korytarza drzwi. Shanamir gdzieś przepadł. Poza chrapiącą w głębi pokoju parą Valentine był sam. Wstał z materaca, przeciągnął się, rozluźnił mięśnie rąk i nóg. Umył się w stojącej pod ścianą misce z wodą, potem ubrał się i czując przypływ energii wyszedł na podwórze, gotów przyjąć wszelkie wyzwania nadchodzącego dnia.

Ranne powietrze było ciężkie od wilgoci, ale po nocnych mgłach nie zostało ani śladu, a z bezchmurnego nieba nawet o tak wczesnym poranku lał się na ziemię słoneczny żar. Na podwórzu rosły trzy olbrzymie winorośle, każda pnąca się po innej ścianie, z sękatymi, zdrewniałymi pniami, grubszymi od bioder mężczyzny, pokryte gąszczem ciemnobrązowych, szuflowatych liści, wśród których świeżą czerwienią połyskiwały młode pędy. Winorośl kwitła krzykliwie żółtymi, pozwijanymi w trąbki kwiatami, ale jednocześnie dźwigała już ciężkie kiście dojrzewających owoców, niebieskich z matowym, białawym nalotem, lśniących po nocy kroplami rosy. Valentine skubnął jedną jagodę. Była słodko-cierpka jak młode wino. Sięgnął po drugą, potem po trzecią, rozsmakowując się coraz bardziej w cierpkości owoców.

Krążąc po podwórzu zajrzał do stajni, w której wierzchowce Shanamira spokojnie chrupały sieczkę, ale chłopca przy nich nie było. Zajęty interesami, pomyślał Valentine. Opuścił stajnię i dalej wałęsał się po podwórzu, ale kiedy poczuł zapach smażonej ryby, kiszki skręcił mu głód. Pchnął koślawe drzwi i znalazł się w kuchni, gdzie mały, wyglądający na znużonego mężczyzna gotował śniadanie dla gości. Kucharz spojrzał na Valentine'a obojętnie.

— Czy nie przychodzę za późno? — spytał grzecznie Valentine.

— Siadaj. Ryba i piwo, trzydzieści wag.

Valentine wygrzebał półkoronówkę i położył ją na piecu. Kucharz pchnął w jego stronę parę miedziaków i rzucił na patelnię następny kawałek ryby. Valentine usiadł pod ścianą. Kilku biesiadników podniosło się do wyjścia. Kobieta, która siedziała przy ich stole, młoda i gibka, z ciasno upiętymi czarnymi włosami, przystanęła, przechodząc koło niego.

— Piwo jest w tamtym dzbanie — powiedziała. — Weź sobie sam.

— Dziękuję — odrzekł Valentine, ale ona była już za drzwiami.

Napełnił kufel ciężkim, mętnym płynem i w tej samej chwili kucharz podał mu chrupką, pachnącą rybę. Valentine zjadł ją w mgnieniu oka.

— Można jeszcze? — spytał. Znużony mężczyzna spełnił jego prośbę z kwaśną miną.

Jedząc śniadanie Valentine czuł, że siedzący przy następnym stole gość, tłusty Hjort o nadętej twarzy, dziobatej popielatej skórze i dużych wyłupiastych oczach, przygląda mu się bacznie cały czas. Ten osobliwy nadzór nie dawał mu spokoju. Wreszcie nie wytrzymał i spojrzał tamtemu prosto w twarz. Hjort zamrugał i odwrócił wzrok.

Jednak ciekawość zwyciężyła, bo po chwili, nie kryjąc już swego zainteresowania, zapytał:

— Od niedawna tu jesteś, prawda?

— Tak, od ostatniej nocy. — A na długo przybywasz? — Przynajmniej na czas festynu.

W tym Hjorcie było coś, co mu się nie podobało. Nic chodziło o wygląd, typowy przecież dla tych opasłych istot z nadętymi gębami. Ten był niegrzeczny, to się wyczuwało. Hjortowie nie ponosili odpowiedzialności za swój wygląd. Im pewnie nie przypadały do gustu istoty ludzkie — stwory blade, kościste, o obrzydliwie gładkiej skórze.

Może irytowały go natrętne spojrzenia. Może nadmiar pomarańczowego pigmentu na mięsistym obliczu intruza. Może. Tak czy inaczej, Valentine był zaniepokojony.

Zdając sobie sprawę, że nie jest zbyt towarzyski, postanowił wyjść Hjortowi naprzeciw i obdarzył go chłodnym uśmiechem.

— Mam na imię Valentine. Jestem z Ni-moya.

— Kawał drogi — powiedział Hjort, żując hałaśliwie.

— Mieszkasz gdzieś w pobliżu?

— Na południe od Pidruid. Niedaleko. Vinorkis jestem. Handluję skórami haigusa — odpowiedział Hjort i zajął się krajaniem swojej porcji. — Po chwili jednak znów wlepił rybie oczy w twarz Valentine'a. — Podróżujesz z chłopcem?

— Niezupełnie. Spotkałem go w drodze do Pidruid.

Hjort pokiwał głową.

— Wracasz do Ni-moya po festynie?

Ten zalew pytań stawał się dla Valentine'a coraz bardziej dokuczliwy. Jednak powstrzymał się z nieuprzejmą odpowiedzią.

— Nie jestem jeszcze pewien — mruknął.

— Zostajesz tu?

Valentine wzruszył ramionami.

— Naprawdę nie mam jeszcze żadnych planów.

— Hrn… — mruknął Hjort. — Niezły sposób na życie.

Trudno sądzić po bezbarwnym tonie wypowiedzi, czy była to pochwała, czy uszczypliwa krytyka. Ale Valentine nie dbał o to. Z towarzyskich powinności wywiązał się już w wystarczający sposób. Hjort również zdawał się nie mieć nic więcej do powiedzenia. Skończył śniadanie, odepchnął z hałasem krzesło i na swój niezgrabny hjortowy sposób pokolebał się do drzwi, rzucając na odchodnym:

— Trzeba teraz pójść na targ i się rozejrzeć.

Valentine też opuścił kuchnię. Wyszedł na podwórze, gdzie właśnie toczyła się dziwna gra. W odległym kącie, pod ścianą, ośmiu graczy rzucało do siebie sztyletami. Sześciu z nich było Skandarami, gburowatymi, wielkimi kudłatymi stworzeniami o szarej skórze i czterech ramionach. Dwoje pozostałych było ludźmi. Valentine widział ich już przy śniadaniu: szczupła ciemnowłosa dziewczyna i drobny, niski mężczyzna o surowym spojrzeniu, z niezwykle jasną skórą i długimi białymi włosami. Sztylety przecinały powietrze z zadziwiającą prędkością, lśniąc stalą w promieniach porannego słońca. Na twarzach rzucających malowało się wielkie skupienie. Nikt się nie mylił, nikt nie chwytał za ostrze. Valentine nie był nawet w stanie policzyć sztyletów, gdyż zdawało mu się, że wszystkie jednocześnie są w powietrzu i że każdy gracz zawsze trzyma jeden w ręku. Żonglerzy, pomyślał Valentine, którzy doskonalą swoje rzemiosło przed występami na festynie. Wielcy Skandarzy zadziwiali niezwykłą koordynacją ruchów, ale mężczyzna i kobieta wcale im nie ustępowali. Valentine zatrzymał się w bezpiecznej odległości i z zachwytem obserwował latające w powietrzu sztylety.

Jeden z uczestniczących w zabawie Skandarów zawołał “Hop!” i zmieniono formułę gry. Sześciu obcych zaczęło rzucać do siebie w parach, coraz to podwajając prędkość, a dwoje łudzi odeszło tymczasem na bok. Dziewczyna uśmiechnęła się do Valentine'a zachęcająco.

— Hej, dołącz do nas!

— Co takiego?!

— Zagraj z nami! — Jej oczy skrzyły się zaczepnie. — To raczej niebezpieczna gra.

— Każda naprawdę dobra gra jest niebezpieczna. Trzymaj! — Cisnęła w niego sztyletem bez najmniejszego ostrzeżenia. — Jak ci na imię, człowieku?

— Valentine — odpowiedział, desperacko chwytając rękojeść przelatującego mu obok ucha sztyletu.

— Niezły chwyt — zauważył białowłosy mężczyzna. — Łap ten! Valentine zaśmiał się i chwycił drugi sztylet. Sześciu Skandalów, całkowicie ignorując bawiących się obok ludzi, nadal przerzucało się połyskliwą bronią.

— No, a teraz odrzuć! -zawołała dziewczyna.

Valentine bojąc się ją zranić, cisnął sztyletem ostrożnie, więc ten, po zatoczeniu niewielkiego łuku, upadł u jej stóp.

— Stać cię na więcej — powiedziała z przekąsem.

— Przepraszam — mruknął z cicha.

Tym razem rzucił sztylet z większą energią, a ona chwyciła go spokojnie, wzięła drugi z rąk białowłosego i posłała oba kolejno ku Valentine'owi. Nie miał czasu na myślenie. Trzask, trzask — i już je trzymał.

— Uwaga! — zawołał. Cisnął jednym ze sztyletów w dziewczynę, chwycił drugi, nadlatujący od strony białowłosego żonglera, wysłał trzeci w powietrze, a już zbliżał się następny, po nim następny — westchnął tylko widząc, że nie są to sztylety służące do zabawy, o stępionych ostrzach, lecz nie miał czasu na myślenie: sztylety krążyły nieustannie. Z wolna chwytał rytm. Był skupiony i czujny, poruszał się miarowo, łapiąc, rzucając, chwyt — rzut. Valentine pojął szybko, że prawdziwy żongler powinien używać obu rąk jednocześnie, ale on nie był żonglerem, potrafił tylko koordynować łapanie i rzucanie. To przynajmniej robił dobrze. Zastanawiał się, kiedy popełni nieunikniony błąd i sztylet zamiast w dłoni wyląduje w jego ciele. Tempo rosło. Słyszał śmiech żonglerów i śmiał się razem z nimi, lecz nadal robił to, co do niego należało. Chwytał i rzucał. Zabawa trwała dobre dwie, trzy minuty, aż wreszcie z wysiłku zaczął tracić refleks. W tym momencie należało przerwać. Nie odrzucał już schwytanych sztyletów, tylko upuszczał je kolejno, aż wszystkie trzy znalazły się u jego stóp. Pochylił się, ciężko oddychając, i poklepał się po udach. Koniec zabawy.

Para żonglerów biła brawo. Wśród Skandarów nadal groźnie wirowały ostrza, ale kiedy jeden z nich krzyknął następne “Hop!”, sekstet obcych zgarnął fruwającą przedtem w powietrzu broń i oddalił się bez słowa w kierunku kwater.

Dziewczyna podbiegła do Valentine'a.

— Nazywam się Carabella — przedstawiła się. Nie była wyższa od Shanamira, z dziewczynki stała się kobietą nie dawniej niż parę lat temu. Jej drobne, gibkie ciało kipiało niepohamowaną żywotnością.

Miała na sobie jasnozielony opięty kaftanik, a na szyi potrójny sznur wypolerowanych muszli quanna. Jej oczy były tak samo czarne jak włosy, a uśmiech ciepły i zachęcający.

— Gdzie do tej pory żonglowałeś, kolego?

— Nigdzie — odpowiedział Valentine. Przeciągnął ręką po spoconym czole. — To zbyt niebezpieczna rozrywka. Nie wiem, w jaki sposób wyszedłem z tego cało.

— Nigdzie?! — wykrzyknął białowłosy. — Nigdy przedtem? A więc był to pokaz twoich wrodzonych zdolności?

— Można by tak powiedzieć — rzekł Valentine wzruszając ramionami.

— I my mamy w to uwierzyć? — białowłosy nie mógł się nadziwić.

— Chyba tak — odpowiedziała za niego Carabella. — Był świetny, to prawda, ale brak mu wprawy. Czy zauważyłeś, jak gonił rękami sztylety, to tu, to tam, trochę za nerwowo, trochę za skwapliwie, nie mogąc się doczekać, kiedy rękojeść sama znajdzie się na właściwym miejscu? A te jego rzuty — czy nie były zbyt pośpieszne, zbyt gwałtowne? Ktoś, kto ma jakie takie doświadczenie, nie potrafi udawać podobnej niezręczności. On też by nie potrafił. Ten Valentine ma dobre oko, Sleecie, ale mówi prawdę. Nigdy jeszcze nie rzucał sztyletem.

— On ma coś więcej niż dobre oko — mruknął Sleet. — Ma refleks do pozazdroszczenia. Ma talent.

— Skąd jesteś? — spytała Carabella.

— Ze wschodu — odpowiedział wymijająco Valentine.

— Tak myślałam. Wymawiasz słowa w nieco dziwny sposób. Przybywasz z Yelathys? Z Khyntor?

— Tak, z tamtych stron.

Carabella i Sleet zauważyli te wymijające odpowiedzi. Popatrzyli na siebie. Valentine tymczasem zastanawiał się, czy to ojciec i córka. Raczej nie. Sleet wcale nie był tak stary, jak wyglądał. W średnim wieku, zgoda, ale nie stary. To tylko biel włosów i bladość skóry tak go postarzały. Był szczupłym, żylastym mężczyzną, miał wąskie wargi i krótką szpiczastą białą brodę. Blizna, choć dawno zagojona, nadal znaczyła mu policzek.

— My jesteśmy z południa, ja z Tilomon, a Sleet z Narabalu — odezwała się Carabella po chwili milczenia.

— Przyjechaliście tu, żeby wystąpić na festynie Koronala?

— Tak, i zaangażowaliśmy się właśnie do grupy Skandara Zalzana Kavola, który potrzebuje istot ludzkich, żeby być w zgodzie z ostatnim dekretem Koronala. A ty? Co cię sprowadza do Pidruid?

— Też festyn — powiedział Valentine.

— Chcesz tu ubić jakiś interes?

— Nie, chcę tylko popatrzeć na zawody i na wielką paradę. Sleet zaśmiał się znacząco.

— Nie musisz się nas wstydzić, przyjacielu. To naprawdę żadna hańba sprzedawać wierzchowce na targu. Widzieliśmy cię w nocy, kiedy przyjechałeś z chłopcem.

— Nie — odrzekł Valentine. — Tego młodego pastucha spotkałem nie dalej jak wczoraj w pobliżu miasta. Skorzystałem z jego towarzystwa, bo jestem tu obcy. Nie zajmuję się handlem.

W drzwiach gospody pojawił się jeden ze Skandarów. Był to stwór o połowę wyższy od Valentine'a, potężny i ociężały, z szerokimi szczękami, z wyrazem dzikości w wąskich żółtych oczach. Cztery ramiona zwisały aż za kolana i kończyły się dłońmi wielkimi jak grabie.

— Do środka! — zawołał szorstko.

Sleet zasalutował i puścił się biegiem. Carabella zwlekała chwilę, przyglądając się z uśmiechem Valentine'owi.

— Jesteś kimś niezwykłym — powiedziała. — Z pewnością nie kłamiesz, ale nic z tego, co mówisz, nie brzmi prawdziwie. Myślę, że sam niewiele wiesz o własnej duszy. Podobasz mi się. Rozsiewasz wokół dziwną aurę; promieniujesz niewinnością, naiwnością, ciepłem. A może czymś innym. Sama nie wiem. — Nieśmiało dotknęła jego ramienia. — Naprawdę, podobasz mi się. Może jeszcze zagramy razem.

I już jej nie było. Popędziła za Sleetem.

Rozdział 5

Został sam; nigdzie też nie było widać Shanamira. Nieoczekiwanie dla samego siebie zapragnął spędzić cały dzień z żonglerami, zwłaszcza z Carabellą, choć wiedział, że to niemożliwe. Był wczesny ranek. Co ma począć ze sobą przez cały długi dzień? Ostatecznie, pozostało mu Pidruid.

Ruszył krętymi ulicami, gęsto zasłanymi listowiem. Bujna winorośl i drzewa z grubymi zwisającymi konarami krzewiły się, gdzie tylko mogły. Dobrze, jak widać, służyła im wilgoć i ciepłe morskie powietrze. Gdzieś z daleka dobiegały dźwięki orkiestry, grającej wesołą, choć chyba nazbyt piskliwą melodię. Muzyka to przycichała, to rozbrzmiewała na nowo. Być może orkiestra przeprowadzała próbę przed wielką paradą. Rynsztokiem spływał strumień spienionej wody. Brodziły w nim zdziczałe miejskie zwierzęta — mintuny, psy mangi i nawet małe drole z perkatymi nosami. W tak ruchliwym mieście jak Pidruid wszyscy byli zajęci, każdy człowiek i każde stworzenie, nawet zabłąkane zwierzęta miały coś ważnego do roboty, no i oczywiście wszyscy się niezmiernie śpieszyli. Wszyscy z wyjątkiem Valentine'a, który wędrował bez celu. Przystawał co chwila. To zajrzał w głąb ciemnego sklepu, ozdobionego zwojami kolorowego płótna niczym girlandami kwiatów, to wąchał stęchły zapach składu korzennego, to dłuższą chwilę sycił oczy różnokolorowymi kwiatami rosnącymi w wypielęgnowanym ogrodzie wciśniętym między dwa wysokie budynki.

Ludzie popatrywali na niego, dziwiąc się, że stać go na luksus nieśpieszenia się donikąd.

Na jednej z ulic zatrzymał się dłużej, aby popatrzeć na dzieci, bawiące się w jakąś pantomimę. Mały chłopiec, na którego czole niby diadem lśniła złota przepaska, stojąc pośrodku koła robił groźne miny, a pozostałe dzieci tańczyły wokół niego, udając, że się boją, i śpiewały:

Stary król Drzemko

Na tronie zasiada,

Ni oka nie zmruży,

Ni z nikim nie gada.

Stary król Drzemko

Nocą się wprasza,

Kto był niegrzeczny

Tego przestrasza.

Serce ma król Drzemko

Zimne jak u gada.

Ni oka nie zmruży,

Ni z nikim nie gada.

Kiedy dzieci zorientowały się, że Valentine je obserwuje, obróciły się w jego stronę i zaczęły go przedrzeźniać. Roześmiał się i poszedł dalej.

Przed południem znalazł się na nabrzeżu. Długie, półkoliste molo wrzynało się głęboko w wody przystani; wyglądało na to, że jest miejscem gorączkowej pracy. Robotnicy portowi czterech czy pięciu ras wyładowywali statki handlowe, noszące bandery dwudziestu portów ze wszystkich trzech kontynentów, na pontonach transportowali ładunki na nabrzeże, a stamtąd przenosili je do magazynów. Tylu tam jednak było rozzłoszczonych nadzorców, wydających sprzeczne polecenia, że ciężkimi pakunkami miotano tam i z powrotem. Gdy Valentine, kryjąc się w cieniu, przyglądał się tej harówce, poczuł nagle uderzenie w plecy, a odwróciwszy się, zobaczył przed sobą nadętą twarz rozzłoszczonego Hjorta, który wskazywał coś, wymachując rękami.

— Tam! — wrzasnął. — Potrzebujemy jeszcze sześciu do roboty przy statku z Suvraelu!

— Aleja nie jestem…

— Szybko! Pośpiesz się!

Cóż miał robić? Nie znajdując argumentów, ruszył we wskazanym kierunku i dołączył do grupy robotników, którzy sprowadzali ze statku zwierzęta, wrzeszcząc wniebogłosy. Valentine zaczął wrzeszczeć razem z nimi i wrzeszczał do czasu, aż kwiczące jednoroczne blavy o długich pyskach znalazły się na drodze prowadzącej ku klatkom czy rzeźniom. Wtedy wymknął się chyłkiem i ruszył nabrzeżem aż do miejsca, w którym nic się nie działo.

Stał tam spokojnie przez kilka minut, obejmując wzrokiem port, morze, szarozielone grzywiaste fale. Mrużył oczy, by zobaczyć miejsce, gdzie kulista powierzchnia planety opada w kierunku Alhanroelu i jego sterczącej w niebo Góry Zamkowej. Ale oczywiście przez dziesiątki tysięcy mil, przez ocean tak szeroki, że całkiem spory zbiór planet zmieściłby się bez trudu między brzegami jednego a drugiego kontynentu, niewiele mógł wypatrzeć. Chyba nic. Spojrzał zatem w dół, pod stopy, jak gdyby z kolei chciał przebić wzrokiem planetę na wylot i zobaczyć, co leży po drugiej strome Majipooru. Zachodnia część Alhanroelu, być może. Geografia była dla niego czymś mglistym i zagadkowym. Wyglądało na to, że dużo zapomniał z nauk pobieranych w chłopięcych latach i teraz musiał nieźle wytężać umysł, by cokolwiek sobie przypomnieć. Być może znajdował się dokładnie naprzeciw budzącego grozę Labiryntu, kryjówki Pontifexa, starego, wiodącego pustelnicze życie najwyższego monarchy. Albo też, co było bardziej prawdopodobne, naprzeciw Wyspy Snu, tej błogosławionej wyspy, którą zamieszkiwała dobra Pani, zsyłając pomyślne sny na mieszkańców całej planety. Valentine'owi z trudem przychodziło trwanie w wierze, że te miejsca istnieją naprawdę, że na świecie żyje Pontifex, Pani Wyspy Snu, Król Snów, a także Koronal, chociaż tego ostatniego widział na własne oczy nie dalej niż wczoraj. Prawdziwe było nabrzeże Pidruid, gospoda, w której nocował, pieczona ryba, żonglerzy, chłopiec Shanamir, jego zwierzęta. Cała reszta to świat fantazji i złudzeń.

Dzień stawał się coraz bardziej gorący i parny, mimo wiejącej od morza przyjemnej bryzy. Valentine ponownie zgłodniał. Na najbliższym straganie kupił za kilka miedziaków trochę błękitnej ryby marynowanej w ostrym korzennym sosie. Podano mu ją na odłupanym płacie drewna. Popił pucharem palmowego wina, tego przyprawiającego o dreszcze złocistego paskudztwa, ostrzejszego od korzennego sosu. Pomyślał o powrocie do gospody. Wtedy zorientował się, że nie zna ani jej nazwy, ani nazwy ulicy i wie tylko tyle, że i gospoda, i ulica leżą gdzieś niedaleko dzielnicy portowej. Mała strata, jeśli tam nie trafi, przecież wszystko, co posiadał, miał przy sobie, lecz jedynymi ludźmi, jakich znał w Pidruid, byli żonglerzy i Shanamir, i nie chciał się z nimi zbyt szybko rozstawać.

Ruszył z powrotem, ale z miejsca zagubił się w plątaninie przeróżnych zaułków i małych uliczek, które przecinając Trakt Wodny biegły we wszystkich kierunkach. Trzy razy był pewien, że zbliża się do gospody, i po trzykroć się mylił, a kiedy na poszukiwaniach zeszła mu doba a godzina i słońce przetoczyło się na drugą połowę nieba, zaczął wątpić, czy znajdzie ją kiedykolwiek. Ogarnął go smutek, kiedy pomyślał o Carabelli, o delikatnym dotyku jej palców, o zwinności rąk chwytających sztylety, o blasku ciemnych oczu. No, ale było, minęło, pomyślał, i żal na nic się nie zda. Powinien raczej, nim zapadnie noc, rozejrzeć się za nową gospodą i nowymi przyjaciółmi.

Skręcił za róg i znalazł się na targu miasta Pidruid.

Był to olbrzymi ogrodzony plac, rozległy tak jak ten wczorajszy, ale zamiast wyniosłych, pyszniących się bogactwem domów i hoteli z pozłacanymi fasadami stały tu nie kończące się szeregi krytych dachówką bud, otwartych zagród dla bydła i stłoczonych straganów. Wyczuwało się pośród nich wonie całego świata, te ładne i te brzydkie, a produkty wystawione na sprzedaż były pewnie dziełem rąk połowy jego mieszkańców. Valentine, pełen zachwytu, zanurzył się w tłumie. W jednej z bud z solidnych haków zwisały połcie mięsa. Beczki przypraw korzennych, z przesypującą się wierzchem zawartością, zajmowały wnętrze innej. Obok w klatce kręciły się na śmiesznych, giętkich nogach zawrotnej wysokości ptaki-prządki, wyższe nawet od Skandarów, dziobiące i kopiące się nawzajem, podczas gdy handlarz jaj i kupiec z branży wełnianej targowali się o nie zawzięcie. W kolejnej budzie sprzedawano pojemniki z jedwabistymi wężami, które zwijały się i unosiły w górę niby kąśliwe płomienie; tuż obok leżały cuchnące sterty poćwiartowanego i wypatroszonego morskiego smoka. Tu znów zgromadzili się publiczni skrybowie, piszący listy tym, którzy pisać nie umieli, tam właściciel kantoru wymiany z dużą wprawą przeliczał kursy walut z kilkunastu światów. Jeszcze gdzie indziej widać było rząd straganów z kiełbasą, pięćdziesiąt jednakowych, z jednakowo wyglądającymi Liimenami, stojącymi jeden obok drugiego, podtrzymującymi jednakowo dymiące ogniska i obracającymi jednakowe szpikulce.

I wróżki, i czarodzieje, i żonglerzy, chociaż nie ci, których Valentine dzisiaj poznał, i na jakimś skrawku wolnej przestrzeni przykucnięty bajarz, opowiadający za kilka miedziaków zawiłe i zupełnie nieprawdopodobne przygody Lorda Stiamota, słynnego Koronala sprzed ośmiu tysięcy lat, o którego czynach istniały teraz mity i legendy. Valentine przysłuchiwał się przez kilka minut, lecz nie mógł uchwycić sensu opowieści, która jednak potrafiła wprawić w zachwyt piętnastu czy dwudziestu nie zajętych pracą tragarzy. Poszedł dalej. Minął stragan, przy którym złotooki Vroon wygrywał na srebrnym flecie zwodniczą melodię, aby oczarować nią jakieś trzygłowe stworzenie w wiklinowym koszyku, minął śmiejącego się od ucha do ucha dziesięciolatka, zapraszającego go do bliżej nie określonej gry w muszelki i paciorki, minął zaułek kupców, którzy sprzedawali proporce z gwiazdą Koronala, minął fakira, unoszącego się nad kadzią paskudnie wyglądającego gorącego oleju, minął ulicę wieszczek tłumaczących sny i uliczkę pełną handlarzy przedziwnych medykamentów, minął miejsce okupowane przez tłumaczy i inne, zajęte przez sprzedawców biżuterii, a w końcu, kiedy wyszedł zza rogu, na którym sprzedawano tanią odzież najróżniejszego rodzaju, trafił na targ wierzchowców.

Setki, może tysiące jednakowo silnych i jednakowo purpurowych zwierząt stało w równych szeregach, bok przy boku, z niezmąconym spokojem przyglądając się prowadzonej na ich oczach aukcji. Valentine stwierdził, że jej tajniki są dla niego równie trudne do zrozumienia jak opowieść bajarza o Lordzie Stiamocie: kupujący i sprzedający stali twarzą w twarz w dwóch długich rzędach i uderzali się nawzajem po przegubach rąk, wykrzywiając twarze, okładając się pięściami albo z naglą szturchając łokciami. Chociaż nie padały żadne słowa, jednak zainteresowani dobrze wiedzieli, o co chodzi, gdyż pisarze, rozmieszczeni wzdłuż rzędów, nieprzerwanie spisywali akty sprzedaży, które następnie uprawomocniano odbiciem kciuka umoczonego w zielonym atramencie, a rozemocjonowani urzędnicy przyczepiali kartki ostemplowane pieczęcią Labiryntu — godłem Pontifexa — do zadów kolejnych zwierząt. Posuwając się wzdłuż linii targujących się Valentine odnalazł wreszcie Shanamira, który gestykulował z niebywałą wprawą, doskonale obeznany z pantomimą nadgarstków, pięści i łokci. Wszystko było skończone w kilka minut i chłopiec wyskoczył z szeregu z okrzykiem radości. Schwycił Valentine'a w pół i rozradowany zakręcił nim wokół siebie.

— Wszystkie sprzedane! Sprzedane! I to z zyskiem! — Wymachiwał zwitkiem papierków, które dostał od pisarza. — Chodź ze mną po pieniądze, a potem możemy się zabawić. Późno wstałeś?

— Chyba tak. Gospoda była prawie pusta.

— Nie miałem serca cię budzić. Chrapałeś jak blav. Co robiłeś do tej pory?

— No, poznawałem port. Na targ natknąłem się przypadkiem, usiłując wrócić do gospody. W ten sposób znalazłem ciebie.

— Miałeś szczęście, bo jeszcze dziesięć minut i straciłbyś mnie na zawsze. To tutaj. — Szarpnął Valentine'a za rękę i wciągnął pod jasno oświetlone arkady, gdzie siedzący w okienkach urzędnicy wymieniali kartki na pieniądze. — Daj mi tę pięćdziesiątkę — powiedział półgłosem. — Rozmienię ci ją.

Valentine wysupłał grubą błyszczącą monetę i stanął z boku, podczas gdy chłopiec dołączył do grupy oczekujących na pieniądze. Parę minut później już był z powrotem.

— To dla ciebie — powiedział wysypując do otwartej sakiewki Valentine'a deszcz monet, kilka pięciorojalówek i całą pobrzękującą resztę w koronach. — A to dla mnie — dodał śmiejąc się radośnie i pokazując trzy duże pięćdziesięciorojalówki, podobne do tej, którą przed chwilą rozmienił Valentine'owi. Wcisnął je pod kurtkę, za pas. — Zyskowna podróż, nie ma co, ale w takiej gorączce, jaka panuje w mieście, łatwo można wszystko wydać. No, chodź! Wróćmy wreszcie do gospody i uczcijmy zarobek butelką palmowego wina! Co ty na to? Ja stawiam!

Gospoda, jak się okazało, znajdowała się zaledwie piętnaście minut drogi od targu, na ulicy, którą Valentine prawdopodobnie już przemierzył w czasie swoich bezowocnych poszukiwań. Mniejsza o to. Ważne, że wrócił tu, i to z Shanamirem. Chłopiec, któremu spadł ciężar z serca po sprzedaży zwierząt, rozradowany ceną, jaką za nie uzyskał, przechwalał się cały czas, czego to on jeszcze dokona, zanim opuści Pidruid i wróci do domu. Będzie tańczył, będzie się bawił, będzie pił, będzie oglądał przedstawienia, nie opuści żadnej rozrywki.

Kiedy już popijali w szynku wino zafundowane przez Shanamira, w drzwiach gospody pojawili się Sleet i Carabella.

— Możemy się przyłączyć? — spytał Sleet.

— To są żonglerzy, członkowie trupy Skandara, która będzie występowała podczas parady. Poznałem ich dziś rano. — Valentine przedstawił Shanamirowi nowo przybyłych.

Żonglerzy usiedli, a Shanamir nalał im wina.

— Byłeś na targu? — spytał Sleet.

— Tak i sprzedałem wszystkie wierzchowce — odpowiedział chłopiec. — I to za dobrą cenę.

— I co teraz? — spytała Carabella.

— Zostanę kilka dni w mieście, a potem chyba wrócę do domu, do Falkynkip — odpowiedział z niezbyt radosną miną. Nie cieszyła go chyba perspektywa powrotu.

— A ty? — Carabella zwróciła się do Valentine'a. — Czy masz jakieś plany?

— Obejrzę festyn.

— A potem?

— Jeszcze nie wiem.

Wino się skończyło, ale Sleet nieznacznie skinął dłonią i na stole pojawiło się następne. Nalał wszystkim. Valentine poczuł na języku szczypanie mocnego trunku. Zaczynało mu się kręcić w głowie.

— A czy nie myślałeś o tym, żeby zostać żonglerem w naszej trupie? — pytała dalej Carabella.

— Nie mam żadnych zdolności! — Valentine był szczerze zaskoczony niespodziewaną propozycją.

— Masz ich aż nadto — rzeki Sleet. — Brak ci tylko treningu, ale w tym możesz liczyć na mnie i na Carabellę. Szybko wyuczysz się fachu. Przysięgam ci.

— I mógłbym podróżować z wami i wieść żywot włóczęgi, i chodzić od miasta do miasta, tak?

— Otóż to.

Valentine popatrzył na Shanamira. Oczy chłopca rozbłysły na myśl o takiej przygodzie. Widać było wyraźnie, że wzbiera w nim podniecenie i zazdrość.

— Ale o co tu chodzi? — zaczął się dopytywać Valentine. — Dlaczego zapraszacie do swego grona obcego, nie znającego się na rzemiośle nieuka?

Carabella dała znak i Sleet szybko wstał od stołu.

— Wszystko wyjaśni ci Zalzan Kavol — odpowiedziała Valentine'owi. — To nie jest zwykły kaprys. Zmusza nas do tego konieczność. A poza tym, czy masz coś innego do roboty? Zdaje się, że płyniesz przez miasto bez steru. A my proponujemy ci dobre towarzystwo i utrzymanie.

Sleet ze Skandarem wyrośli jak spod ziemi. Masywna, wielka postać Zalzana Karola wzbudzała lęk już samym swoim wyglądem. Krzesło, w którym się z trudem zmieścił, zatrzeszczało niepokojąco. Skandarzy pochodzili z odległego, wietrznego i lodowatego świata, i chociaż osiedli w Majipoorze przed tysiącami lat, pracując w prymitywnych zawodach wymagających wielkiej siły lub niezwykłej bystrości oka, zdawało się, że wciąż nie mogą przyzwyczaić się do tutejszego ciepłego klimatu. Może mają tylko taki ponury wygląd, pomyślał Valentine, a w gruncie rzeczy wcale nie są tacy źli, na jakich wyglądają?

Skandar nalał sobie mocnego trunku, używając do tej czynności dwóch środkowych ramion, a zewnętrzną parę rozłożył na stole, zagarniając go w swoje posiadanie. Przemówił grzmiącym głosem:

— Obserwowałem cię, kiedy rzucałeś sztyletami z Carabellą i Sleetem. Byłeś niezły.

— Nie wiem, o czym mówisz.

— Potrzebuję do żonglowania trzech istot ludzkich. To wszystko. Czy wiesz, co nowy Koronal wymyślił ostatnio w sprawie zatrudniania kuglarzy?

Valentine uśmiechnął się tylko i wzruszył ramionami.

— To jest oczywiście czysty idiotyzm — kontynuował Zalzan Kavol — ale Koronal jest młody, więc żeby podkreślić swoje znaczenie, musi na początek cisnąć kilka głośnych piorunów. Zarządzono, że we wszystkich trupach, które liczą więcej niż trzech osobników, jedna trzecia musi być mieszkańcami Majipooru ludzkiego pochodzenia. Zarządzenie ma być wykonane już w tym miesiącu.

— Takim dekretem — dodała Carabellą — nie osiągnie niczego poza tym, że nastawi przeciw sobie rasy, które żyją w zgodzie od tysiącleci.

Zalzan Karol siedział z nachmurzoną miną.

— Niemniej dekret już istnieje. Jakiś sługus na zamku musiał powiedzieć Lordowi Valentine'owi, że inne rasy zbytnio się rozrastają i odbierają pracę istotom ludzkim. Głupie to i niebezpieczne. Normalnie nikt by nie przywiązywał wagi do takich dekretów, ale święto odbywa się na cześć Koronala i jeśli mamy dostać pozwolenie na występy, powinniśmy się im podporządkować. Moi bracia i ja zarabialiśmy na swoje utrzymanie jako żonglerzy całymi latami i nie wyrządzało to krzywdy ludziom, ale teraz zmienił się Koronal i zmieniają się czasy. Dlatego znalazłem w Pidruid Sleeta i Carabellę i przyuczam ich do naszej gry. Dzisiaj jest Dzień Drugi. Za cztery dni występujemy podczas parady Koronala i muszę do tego czasu zatrudnić trzeciego człowieka. Wstąpisz do naszej trupy, Valentine?

— W jaki sposób mam się nauczyć żonglerki w ciągu czterech dni?

— Będziesz tylko terminatorem — odpowiedział Skandar. — Na czas parady wymyślimy dla ciebie coś, co będzie przypominało żonglowanie i co nie przyniesie wstydu ani tobie, ani nam. Prawo, jak zdążyłem zauważyć, nie wymaga od wszystkich członków zespołu równej odpowiedzialności ani jednakowego talentu. Pod warunkiem, że trzech z nich będzie ludźmi.

— A po festynie?

— Będziesz chodził z nami od miasta do miasta.

— Niczego o mnie nie wiesz, a chcesz, bym dzielił z tobą życie.

— Niczego o tobie nie wiem i nie chcę wiedzieć. Potrzebuję żonglera twojej rasy. Dokądkolwiek się udamy, zapłacę za ciebie nocleg i wyżywienie, a oprócz tego dostaniesz dziesięć koron tygodniowo. Zgoda?

Oczy Carabelli wprost krzyczały: “Możesz żądać podwójnej zapłaty, no, dalej, Valentine!” Widział to. Ale pieniądze były tu bez znaczenia. Wystarczyłoby mu spanie i jedzenie, wystarczyłoby mu przebywanie z Carabellą i Sleetem, dwojgiem ludzi spośród trojga, których znał w całym mieście i, do czego sam przed sobą przyznawał się ze wstydem, również na całym świecie. Tam, gdzie powinno być miejsce na przeszłość, w jego pamięci ziała próżnia — jakieś mgliste wyobrażenie o rodzicach, kuzynach i siostrach, o dzieciństwie gdzieś na wschodzie Zimroelu, o nauce i podróżach. Przyszłość też była pustką. Ci żonglerzy obiecywali ją wypełnić. Jeszcze tylko…

— Jeden warunek — powiedział.

— Jaki?

Valentine skinął głową w stronę Shanamira.

— Myślę, że ten chłopiec zmęczył się już hodowaniem wierzchowców w Falkynkip i chętnie rozejrzałby się trochę po świecie. Proszę cię, żebyś i dla niego znalazł jakieś miejsce. Możesz go zatrudnić jako…

— Valentine! — krzyknął chłopiec.

— …jako parobka albo służącego lub nawet żonglera, jeśli ma jakieś zdolności. Co ty na to?

Zalzan Kavol milczał przez dłuższą chwilę, jakby obliczał straty i zyski, a z głębi jego kudłatej postaci wydobywało się ledwo dosłyszalne powarkiwanie. W końcu odezwał się:

— Czy chcesz dołączyć do nas, chłopaku?

— Czy chcę? Czy ja chcę?

— Tego się spodziewałem — stwierdził ponuro Skandar. — Zatem postanowione. Zatrudniam was obu za trzydzieści koron tygodniowo, z wyżywieniem i spaniem. Umowa stoi?

— Stoi — rzekł Valentine.

— Stoi! — wykrzyknął Shanamir.

Zalzan Karol rozlał resztkę palmowego wina.

— Sleecie, Carabello, bierzcie tego obcego na podwórze i ćwiczcie z nim. Ty pójdziesz ze mną, chłopaku. Masz doglądać naszych wierzchowców.

Rozdział 6

Wyszli na zewnątrz. Carabella pobiegła do kwater sypialnych po sprzęt. Valentine odprowadził ją wzrokiem, z przyjemnością przyglądając się jej pełnym wdzięku ruchom. Sleet skubał i zajadał niebiesko-białe owoce.

— Co to takiego? — spytał Valentine. Sleet rzucił mu jeden owoc.

— Thokka. W Narabalu, tam gdzie się urodziłem, winorośl thokka wypuszcza pędy rankiem, a po południu jest już tak wysoka jak dom. Oczywiście, w Narabalu słońce przypieka, jak się patrzy, a ciepłe deszcze padają nieustannie. Jeszcze?

— Proszę.

Sleet zręcznie rzucił mu całe grono. Proporcjonalnie zbudowany, lekki jak piórko, był precyzyjny w gestach i oszczędny w słowach.

— Gryź pestki — poradził Valentine'owi, śmiejąc się z cicha. — Podnoszą męską sprawność.

Carabella wracała przez podwórze, żonglując kolorowymi gumowymi piłkami. Idąc rzuciła trzy do Sleeta i jedną do Valentine'a.

— To nie będą noże? — spytał Valentine.

— Noże są na pokaz. Dzisiaj zaczniemy od podstaw — odpowiedział Sleet. — Postępujmy zgodnie z filozofią sztuki. Noże wprowadziłyby niepotrzebne zamieszanie.

— O jakiej filozofii mówisz?

— Myślisz, że żonglerka to zwykle sztuczki? — spytał niski mężczyzna, z lekka urażony. — Rozrywka dla gapiów? Sposób wyłudzenia paru koron podczas prowincjonalnego karnawału? To też, owszem, ale przede wszystkim jest to szkoła życia, przyjacielu, a także wiary. To swego rodzaju religia.

— I poezja — dorzuciła Carabella.

Sleet skinął głową.

— Tak, poezja tez. I matematyka. Żonglerka uczy spokoju, opanowania, zmysłu równowagi, zasad bezwładności i struktury ruchu. Jest w niej cicha muzyka. Ale również dyscyplina. Przede wszystkim dyscyplina. Czy nie brzmi to zbyt pretensjonalnie?

— Tak, to brzmi zbyt pretensjonalnie — pośpieszyła z odpowiedzią Carabella. W jej oczach skrzyły się wesołe ogniki. — Ale wszystko, co powiedziałeś, jest prawdą. Zaczynamy.

Valentine skinął potakująco głową.

— Rozluźnij się — poradził mu Sleet. — Nie myśl o niczym. Wniknij w siebie i tam pozostań.

Valentine przywarł mocno stopami do ziemi, zaczerpnął głęboko powietrza, rozluźnił ramiona i czekał.

— Jesteś gotów? — spytał Sleet.

— Jestem gotów.

— Będziemy cię uczyć od podstaw. Zaczniemy od drobiazgów. Żonglerka to ciąg prawie niewidocznych ruchów, następujących po sobie bardzo szybko, co stwarza pozory płynności i jednoczesności akcji. Jednoczesność jest złudzeniem, przyjacielu, bez względu na to, czy żonglujesz, czy nie. W końcu wszystko na tym świecie dzieje się jednocześnie. — Sleet uśmiechnął się chłodno. Wydawał się oddalony o tysiące mil. — Zamknij oczy, Valentine. Niezbędna jest tu orientacja w czasie i w przestrzeni. Pomyśl teraz o tym, gdzie się znajdujesz i jak to się ma w odniesieniu do całego świata.

Valentine wyobraził sobie Majipoor, wielką, zawieszoną w przestworzach kulę, której połowę albo i więcej pokrywa Wielkie Morze.

Zobaczył siebie, jak wrasta w skraj Zimroelu, z morzem za plecami i rozwijającą się przed nim wstęgą kontynentu, zobaczył Morze Wewnętrzne z Wyspą Snu, a dalej Alhanroel, dźwigający z mozołem swój wielki garb — Górę Zamkową; zobaczył słońce nad głową, żółte z brązowozielonymi brzegami, wypalające pokryty pyłem Suvrael, rozgrzewające duszne tropiki i wszystko inne, co napotka na swej drodze; ujrzał księżyce, a jeszcze dalej gwiazdy i inne światy, te, z których przybyli Skandarzy i Hjortowie, i Liimeni, i cała reszta; wreszcie zobaczył świat, z którego jego lud wyemigrował czternaście tysięcy lat temu, tamtą Starą Ziemię, błękitną, absurdalnie małą w porównaniu z ogromem Majipooru, na pół zapomnianą w jakimś zakątku wszechświata, i wrócił przez gwiazdy do swojej planety, do tego kontynentu, tego miasta, tego podwórza, tego miejsca na wilgotnej płodnej ziemi, która była oparciem dla jego nóg, i powiedział Sleetowi, że jest gotów.

Sleet i Carabella też byli gotowi. Łokcie blisko ciała, ręce wyciągnięte do przodu. Oboje trzymali po jednej piłce w prawej dłoni. Valentine poszedł w ich ślady.

— Niech ci się zdaje, że trzymasz w rękach tacę z drogocennymi klejnotami — pouczał go Sleet. — Jeśli ruszysz barkami albo łokciami, jeśli podniesiesz albo opuścisz dłonie, klejnoty się rozsypią. A więc? Tajemnica żonglerki polega na ograniczaniu wszelkich niepotrzebnych ruchów ciała. To rzeczy się poruszają, ty tylko panujesz nad nimi, ty pozostajesz w miejscu. — Piłka, którą Sleet trzymał w prawej ręce, niespodziewanie znalazła się w lewej, chociaż ciało nawet nie drgnęło. Carabella zrobiła to samo. Valentine, naśladując nauczycieli, przerzucił piłkę z ręki do ręki, jednak nie było to wcale takie łatwe.

— Za bardzo poruszyłeś nadgarstkiem, a jeszcze bardziej łokciem — zauważyła Carabella. — Pozwól, by dłoń sama się otworzyła. Pozwól palcom, by same się wyprostowały. Uwalniasz schwytanego ptaka — właśnie tak! Dłonie otwarte, ptak frunie w powietrze.

— Mam w ogóle nie używać nadgarstka? — zapytał.

— Niewiele, a i to staraj się ukrywać. Pchnięcie piłki rodzi się w dłoni. Nie gdzie indziej.

Valentine spróbował. Najkrótsze z możliwych ruchy przedramienia, najszybsze przegięcie nadgarstka, impuls ze środka dłoni i z głębi świadomości — i piłka znalazła się w zagłębieniu lewej dłoni.

— Dobrze — powiedział Sleet. — Jeszcze raz.

Jeszcze raz. Jeszcze raz. Jeszcze raz. Przez piętnaście minut cała trójka przerzucała piłkę z ręki do ręki. Piłka Valentine'a przelatywała łukiem przed jego twarzą, nie wysuwając się przed płaszczyznę rąk. I nie wolno mu było sięgnąć po nią ani do góry, ani do przodu; to piłka krąży, ręce czekają. Po jakimś czasie robił to już automatycznie. Shanamir, który wynurzył się właśnie ze stajni, przystanął, popatrzył bez zbytniego zainteresowania na to nieciekawe, jednostajne podrzucanie i poszedł sobie. Valentine ćwiczył dalej. Taki sposób podrzucania piłki wcale nie przypominał żonglerki, ale ponieważ był konieczny, pilny terminator oddawał mu się całkowicie.

Wreszcie zauważył, że Sleet i Carabella zaprzestali ćwiczeń.

— Trzymaj — krzyknął Sleet i rzucił mu kiść winogron. Valentine schwycił je między jednym a drugim podrzutem piłki i trzymał zastanawiając się, czy i tym każą mu żonglować. Sleet pokazał na migi, że winogrona są do jedzenia. A więc to nagroda. A może raczej zachęta.

Carabella położyła mu teraz drugą piłkę na prawą dłoń, a trzecią na lewą.

— Masz duże ręce — powiedziała. — To będzie dla ciebie łatwe. Przyjrzyj się, jak ja to robię, a potem rób to samo.

Piłki przelatywały między jej dłońmi tam i z powrotem, chwytane w koszyczek, który tworzyły trzy palce; druga piłka pozostawała zawsze w dłoni. Valentine usiłował pójść w jej ślady. Łapanie piłki wypełnioną dłonią było trudniejsze niż pustą, ale i z tym można było sobie poradzić. Po chwili ćwiczył bezbłędnie.

— Teraz — odezwał się Sleet — czas zacząć prawdziwą naukę. Wymieniamy piłki — o, tak.

Jedna z piłek, przeskakująca z prawej dłoni Sleeta do lewej, zatoczyła łuk na wysokości jego twarzy. Kiedy była w powietrzu, zrobił dla niej miejsce w lewej dłoni dzięki przerzuceniu piłki, którą tam trzymał, na drugą stronę, pod tą, która przechodziła dołem, z lewej dłoni do prawej. Manewr wydawał się dość prosty: szybkie przemienne rzuty, ale kiedy Valentine spróbował to zrobić, piłki zderzyły się i rozsypały po podwórzu. Śmiejąc się Carabella pozbierała je. Spróbował znów, z takim samym rezultatem. Wtedy dziewczyna pokazała mu, w jaki sposób rzucić pierwszą piłką tak, żeby spadła na sam koniec lewej ręki, podczas gdy inna porusza się po swoim torze i zmierza w kierunku prawej. Aby opanować ten manewr, musiał ćwiczyć bez końca, a mimo to nadal mylił się od czasu do czasu. Tymczasem Sleet, niczym zaprogramowana maszyna, robił jedną wymianę za drugą. On zaś z Carabella ćwiczył podwójny rzut całymi godzinami. Tak mu się zdawało, a może tak było naprawdę. Kiedy minęło znudzenie, zafascynowała go harmonia ruchów i wiedział już, że mógłby tak rzucać piłkami bez końca, nie czując znużenia ani żadnej z nich nie upuszczając.

Nagle kątem oka zauważył, że Sleet żongluje trzema piłkami naraz.

— Spróbuj i ty — ponagliła go Carabella. — To tylko wydaje się niemożliwe.

Pokonał nowy próg z dziecinną łatwością, czym zaskoczył Sleeta i Carabellę. Dziewczyna zaczęła bić brawo, a Valentine, nie wypadając z rytmu, mruknął coś w podzięce. Rzucał trzecią piłką na wyczucie, w chwili kiedy druga przeskakiwała z lewej ręki do prawej, wykonywał chwyt i znowu rzucał, i dalej, rzut, rzut, rzut i chwyt, rzut i chwyt, rzut i niezmiennie jedna piłka wznosi się po łuku, druga opada w wyczekującą dłoń, jedna czeka na wyrzucenie… Utrzymywał wszystkie w takim rytmie przez trzy, cztery, pięć wymian, nim zdał sobie sprawę, jak trudne jest to, co robi. Wtedy zawiodła go koordynacja ruchów, piłki wypadły mu z rąk i rozsypały się po podwórzu.

— Masz talent — mruknął Sleet. — Zdecydowanie masz talent.

Valentine zawstydził się z powodu popełnionego błędu, ale jakież to miało znaczenie, skoro tak dobrze sobie radził od pierwszej próby? Pozbierał piłki i zaczął od nowa. Rzucał i chwytał, starając się we wszystkim naśladować żonglującego obok Sleeta, ale szybko upuścił dwie piłki. Zaczerwienił się i wymamrotał jakieś przeprosiny. Znów zaczął. Tym razem już się nie zatrzymał. Pięć, sześć, siedem wymian, dziesięć, jedenaście, dwadzieścia; stracił rachunek, wymiany przestały być wymianami, stopiły się w jedną całość, bez początku i bez końca. W bliżej nieokreślony sposób jego świadomość została rozszczepiona, jedna jej część uczestniczyła w precyzyjnym chwytaniu i rzucaniu, podczas gdy druga kontrolowała wzlatywanie i opadanie piłek, robiąc przy tym obliczenia prędkości i toru lotu. Część mózgu zbierająca dane przekazywała je tej, która zarządzała rzucaniem i chwytaniem. Czas zdawał się rozpadać na nieskończoną ilość drobnych ruchów, a mimo to, paradoksalnie, nie było żadnego następstwa, płynął, a zarazem stał w miejscu, trzy piłki niezmiennie tkwiły w stałych punktach, jedna w powietrzu, jedna w lewej, jedna w prawej dłoni, a to, że za każdym ruchem inna piłka zajmowała jedną z tych pozycji, niewiele znaczyło. Czas stawał się wiecznością. Jedność stawała się całością. On, Valentine, wkraczał w tajemniczy krąg sztuki. Wkraczał w nieskończoność. Dzielił swoją świadomość, by znów ją jednoczyć. Wnikał w istotę ruchu i uczył się, że ruch jest złudzeniem i wynika z omyłki w postrzeganiu. Ręce trwały w miejscu, wzrok wybiegał do przodu, a mimo to liczyła się tylko chwila obecna.

Podczas gdy jego dusza wznosiła się na szczyty uniesienia, Valentine w nagłym przebłysku świadomości zdał sobie sprawę, że nie stoi już w jednym miejscu, ale posuwa się do przodu, przyciągany niby magnesem piłkami, które ledwo zauważalnie, lecz nieprzerwanie oddalają się od niego. Aby za nimi nadążyć, musiał poruszać się coraz szybciej i szybciej, i okazało się, że biegnie, że zatacza się i słania, a Sleet i Carabella schodzą mu z drogi, by się z nimi nie zderzył, aż w końcu piłki znalazły się całkowicie poza zasięgiem jego rąk i nawet to, że rzucił się za nimi całym ciałem, nic już nie pomogło. Rozleciały się na trzy strony świata.

Ciężko dysząc, opadł na kolana. Usłyszał śmiech swoich nauczycieli i zaczął się śmiać razem z nimi.

— Co się stało? — zapytał po chwili. — Tak dobrze mi szło, a potem… potem…

— Potem zacząłeś popełniać drobne błędy — odpowiedziała Carabella. — Dając się ponieść cudowności tego, co robisz, nie zauważyłeś, że piłka przesunęła się nieznacznie poza stałą linię lotu, i aby ją złapać, sięgnąłeś nieznacznie dalej, co spowodowało wyrzucenie następnej poza stałą linię, i następnej, i tak bez końca. Piłki zaczynają się od ciebie coraz bardziej oddalać, ty zaczynasz za nimi gonić, ale ich nie doganiasz. Jest za późno. To zdarza się każdemu początkującemu. Zapomnij o tym.

— I pozbieraj piłki — powiedział Sleet. — Za cztery dni będziesz żonglował przed Koronalem.

Rozdział 7

Ograniczał się nadal do trzech piłek, ale ćwiczył już od kilku godzin i powoli zbliżał się do nieskończonej liczby wymian. Przechodził od znudzenia do zachwytu, od zachwytu do znudzenia tak często, że w końcu trudno mu już było odróżnić jeden stan ducha od drugiego. Ubranie, mokre od potu, oblepiało go niby ciepły, wilgotny ręcznik. Nie przerwał żonglowania nawet podczas jednego z tutejszych przelotnych deszczy. Deszcz się skończył, nastąpił dziwny zmierzch, rozświetlony przez ukryte za mgłą słońce, a on żonglował. Czuł szalone napięcie. Był na pół świadom poruszających się po podwórzu postaci: Sleeta, Carabelli, rozmaitych Skandarów, Shanamira, obcych, przechodzących, odchodzących. Nie zwracał na nich uwagi. Był pustym naczyniem, które zaczynało wypełniać się tajemniczą treścią. Bał się zatrzymać, by znowu nie stać się pusty.

Ale ktoś położył kres temu szaleństwu. Valentine poczuł, że ma próżne ręce. To Sleet przejął piłki prosto z powietrza, jedną po drugiej. Jeszcze przez długą chwilę dłonie Valentine'a poruszały się jednostajnym rytmem, a przed oczami wirowały przelatujące piłki.

— Wypij to — powiedziała łagodnie Carabella i przysunęła mu kielich do ust. Wino palmowe. Wypił je jak wodę. — Natura obdarzyła cię cudownym darem. Potrafisz się niezwykle koncentrować na tym, co robisz. Ale przestraszyłeś nas trochę, Valentine, żonglując tak bez końca.

— Do Dnia Gwiazdy będziesz najlepszy z nas wszystkich — powiedział Sleet. — Sam Koronal wyróżni cię swym uznaniem. No i co ty na to, Zalzanie Kavolu? Co powiesz?

— Powiem tylko tyle, że jest mokry i musi zmienić ubranie — burknął Skandar. Wręczył Sleetowi kilka monet. — Idź na bazar, nim zamkną stragany, i kup mu coś odpowiedniego. Carabello, zabierz go do oczyszczalni. Posiłek za pół godziny.

— Chodź ze mną — powiedziała Carabella i poprowadziła go, wciąż jeszcze oszołomionego, przez podwórze, na tyły zabudowań, gdzie pod ścianą, na świeżym powietrzu była zamontowana prymitywna oczyszczalnia.

— Zwierzę! — rzuciła ze złością. — Mógł pochwalić cię chociaż słowem. Ale zdaje mi się, że on nie ma takiego zwyczaju. Niemniej, był pod wrażeniem.

— Zalzan Kavol?

— Tak. Zaskoczyłeś go. Ale jakżeby mógł pochwalić człowieka? Masz przecież tylko dwie ręce. Ach, zostawmy go w spokoju! Taki już jest. To tutaj, rozbieraj się!

Sama też się rozebrała. Valentine stał oczarowany, patrząc na nagą postać dziewczyny, zalaną księżycową poświatą. Miała gibkie, szczupłe ciało, niemal chłopięce, gdyby nie krągłość piersi i bioder. Skóra ciasno opinała jej silne mięśnie, a na jednym z płaskich pośladków widniał wytatuowany czerwono-zielony kwiat.

Podeszli do oczyszczalni i stanęli tuż obok siebie, poddając się wibracji zmywającej z nich pot i brud. Wciąż nadzy, wrócili do kwatery.

Carabella ubrała się w miękkie szare spodnie i nowy kaftanik. Tymczasem Sleet przyniósł z bazaru ciemnozielony kubrak z czerwonymi zdobieniami, obcisłe czerwone spodnie i lekki, niebieski, czarno podbity płaszcz. Był to strój znacznie elegantszy od tego, który Valentine poprzednio nosił. Zakładając go, poczuł się jak ktoś świeżo wyniesiony na zaszczytne stanowisko, toteż towarzysząc Sleetowi i Carabelli w drodze do kuchni poruszał się z niezwykłą godnością.

Obiad stanowiła potrawa przyrządzona z mięsa nie znanego Valentine'owi, nie śmiał jednak zapytać głośno o jego pochodzenie. Popijali obficie wino palmowe. Przy jednym końcu stołu siedziało sześciu Skandarów, czworo ludzi przy drugim. Rozmawiano niewiele. Wraz z końcem posiłku Zalzan Kavol i jego bracia podnieśli się bez słowa i wyszli.

— Czy obraziliśmy ich czymś? — spytał Valentine.

— Nie, zwykle się tak zachowują — odpowiedziała Carabella.

Hjort Vinorkis, który rozmawiał z Valentinem przy śniadaniu, przeszedł przez pokój, pochylił się i wlepił w niego rybie oczy. Takie tu były, jak widać, zwyczaje. Valentine uśmiechnął się, skrępowany sytuacją.

— Widziałem, jak żonglowałeś po południu. Jesteś całkiem niezły — powiedział nowo przybyły.

— Dziękuję.

— Często się tak zabawiasz?

— Dopiero od dzisiaj. Nie robiłem tego nigdy przedtem. Skandarzy przyjęli mnie do swojej trupy.

— Naprawdę? I ruszysz z nimi w drogę? — Hjort wydawał się poruszony tą informacją.

— Na to się zanosi. -A dokąd?

— Nie mam pojęcia, ale przystanę na każdą propozycję.

— Niebieski ptak z ciebie — westchnął Hjort. — Sam spróbowałbym takiego życia. Może Skandarzy i mnie by zatrudnili?

— Potrafisz żonglować?

— Nie, ale mogę prowadzić rachunki. Żongluję cyframi. — Vinorkis wybuchnął śmiechem i mocno grzmotnął Valentine'a w plecy. — Żongluję cyframi! Jak ci się to podoba? No, dosyć tego, dobranoc.

— Kto to był? — spytała Carabella po odejściu Hjorta. — Spotkałem go rano przy śniadaniu To mirjucowy kupiec, tak się przynajmniej przedstawił.

Carabella odęła wargi.

— Nie podoba mi się. Ale kiedy to jakiś Hjort podobał się człowiekowi? Okropne stwory! — Wstała od stołu i przeciągnęła się z wdziękiem. — Pójdziemy już?

Tej nocy Valentine znów spał głębokim snem. Po wydarzeniach minionego dnia mógł się spodziewać snów o żonglowaniu, lecz i tym razem znalazł się na purpurowej równinie. Był to niepokojący znak, ponieważ każdy z mieszkańców Majipooru wiedział od dziecka, że powtarzające się sny mają niezwykle doniosłe znaczenie, i to prawdopodobnie nie najlepsze. Pani Wyspy rzadko zsyłała powtarzające się wizje, ale Król praktykował to dość często. I tym razem Valentine śnił tylko fragment jakiejś większej całości. Na niebie widać było wykrzywione prześmiewczo twarze, na ziemi, wzdłuż ścieżki, którą szedł, burzyła się kipiel purpurowego piasku, a pośród jej wirów poruszały się stwory o ruchliwych pazurach i klekoczących mackach. Cała równina była najeżona kolcami. Drzewa miały po troje oczu. Wszędzie czaiło się niebezpieczeństwo, brzydota, zapowiedź czegoś złego. Ale i w tym śnie nie było żadnych ludzkich postaci ani nic się nie działo. Był złowieszczy. To wszystko.

Świat snów ustąpił nad ranem blaskowi jutrzenki. Tym razem Valentine zbudził się pierwszy, kiedy tylko przez otwarte drzwi zaczęło się sączyć blade światło. Shanamir był jeszcze pogrążony w błogim śnie. Sleet leżał zwinięty w kłębek. Obok niego Carabella, odprężona, uśmiechająca się do sennych marzeń. Skandarzy spali widocznie gdzie indziej, gdyż jedynymi odmiennymi w izbie była para Hjortów i trio Vroonów, splątanych kończynami w przedziwny sposób. Valentine wziął z kuferka Carabelli trzy piłki i wyszedł na dwór w mglisty świt, aby doskonalić swój świeżo odkryty talent.

Sleet pojawił się w drzwiach godzinę później. Zaklaskał w dłonie.

— Masz w sobie pasję, przyjacielu. Żonglujesz jak opętany. Ale nie zmęcz się nadmiernie. Dzisiaj mamy dla ciebie bardziej skomplikowany program.

Poranna lekcja opierała się na wczorajszych podstawach, z pewnymi tylko urozmaiceniami. Teraz, kiedy Valentine opanował sztukę podrzucania trzech piłek w taki sposób, że jedna z nich zawsze była w powietrzu — a co do tego, że ją opanował, nie było żadnych wątpliwości, a w dodatku, jak powiedziała Carabella, udało mu się to w jedno popołudnie, podczas gdy ona musiała poświęcić na to wiele dni ćwiczeń — nauczyciele zmusili go do poruszania się, chodzenia, biegania, skakania, cofania się, wszystko przy nieprzerwanie płynącym strumieniu piłek. Żonglował idąc w górę i w dół schodów. Żonglował przykucnięty. Żonglował stojąc na jednej nodze, niczym pełne skupienia ptaki gihorna z bagien Zimru. Żonglował klęcząc. To co robiło jego ciało, było bez znaczenia. Harmonia oka i ręki pozostawała nienaruszona.

Po południu Sleet podniósł stopień trudności. Valentine musiał rzucać piłką zza pleców, z półobrotu, przerzucać ją pod nogą, żonglować ze skrzyżowanymi dłońmi. Carabella i Sleet nie chcieli być posądzeni o protekcjonalne traktowanie ucznia, wobec czego przestali go zasypywać ciągłymi pochwałami, ale Valentine czytał w spojrzeniach, jakie między sobą wymieniali, że są z niego dumni.

Skandarzy żonglowali w innej części podwórza, nieustannie powtarzając przygotowany na królewską paradę program, niezwykle imponujący, w którym używali do żonglowania noży, sierpów i płonących pochodni. Od czasu do czasu Valentine spoglądał w ich stronę, zdumiewając się wyczynami czwororęcznych, lecz przede wszystkim koncentrował się na własnym treningu.

Tak minął Dzień Morza. W Dniu Czwartym zaczęto go uczyć żonglerki maczugami. Było to dla Valentine'a nowe wyzwanie, bo wprawdzie podstawowe zasady nie zmieniły się, jednak maczugi były większe od piłek, bardziej nieporęczne i trzeba je było wyrzucać znacznie wyżej, aby mieć dość czasu na następny chwyt. Zaczął ćwiczyć zjedna maczugą, przerzucając ją z ręki do ręki. Tak ją trzymasz, mówiła Carabella, tak rzucasz, a tak łapiesz. Tak trzymał maczugę, tak ją rzucał, a tak łapał, i choć czasami poruszał się niezgrabnie, to i tym razem szybko doszedł do wprawy. Trzymasz w lewej ręce dwie piłki, w prawej maczugę — trzymał w lewej ręce dwie piłki, w prawej maczugę i dziwił się najpierw różnicy masy, potem prędkości, ale już za chwilę były dwie maczugi w prawej, jedna piłka w lewej, a późnym popołudniem Dnia Czwartego ćwiczył trzema maczugami, z obolałymi nadgarstkami, ze zmrużonymi z wysiłku oczami, wciąż od nowa, bez końca.

Tego wieczoru zapytał:

— Kiedy będę żonglował maczugami z partnerem?

Carabella uśmiechnęła się.

— Później. Po festynie, kiedy ruszymy na wschód.

— Mógłbym to robić już teraz — odpowiedział.

— Nie, jeszcze nie. Dokonałeś cudów, ale są granice mistrzostwa, które się osiąga w ciągu trzech dni. Żonglując z nowicjuszem musielibyśmy obniżyć swój poziom i nie zabawilibyśmy tym Koronala.

Zgodził się z tym, co mówiła, a mimo to nie mógł się doczekać chwili, kiedy stanie się równorzędnym partnerem i będzie rzucał maczugami, nożami czy pochodniami jako członek do perfekcji zgranego zespołu.

W nocy lało jak z cebra, całkiem nietypowo jak na lato w podzwrotnikowym Pidruid, podczas którego padały tu zaledwie przelotne deszcze. Rankiem Dnia Piątego podwórze było nasiąknięte wodą jak nie wyżęta gąbka, nie powstrzymało to jednak Valentine'a od przeprowadzenia zwykłej porcji ćwiczeń.

Shanamir, który w czasie jego treningów włóczył się po mieście, zdawał mu teraz relację z przygotowań do wielkiej parady.

— Wszędzie wstęgi, proporce i flagi — mówił stojąc w bezpiecznej odległości od Valentine'a, który właśnie rozpoczynał rozgrzewkę żonglując trzema maczugami. — A transparenty z gwiazdą ciągną się od Bramy Falkynkip do Smoczej Bramy i jeszcze dalej wzdłuż nabrzeża; w sumie, jak słyszałem, całe mile materii, nawet złotogłowiu; jest też na zielono pomalowana droga. Mówią, że koszty idą w tysiące rojali.

— Kto za to płaci?

— No, jak to kto? Mieszkańcy Pidruid — powiedział Shanamir zdziwiony. — A któżby inny? Przecież nie ci z Ni-moya czy z Yelathys.

— Powiedziałbym raczej, że powinien płacić Koronal.

— A czyje to byłyby pieniądze? Podatników z całego świata! Dlaczego mieszkańcy Alhanroelu mają płacić za festyny na Zimroelu? A poza tym, to przecież wielki zaszczyt gościć u siebie Koronala. Pidruid płaci z przyjemnością. Powiedz mi, jak ty to robisz, że jednocześnie tą samą ręką rzucasz jedną maczugę, a drugą łapiesz?

— Rzuca się odrobinę wcześniej. Obserwuj uważnie.

— Obserwuję, ale wciąż nie mogę tego pojąć.

— Po paradzie, kiedy będziemy mieli dużo czasu, pokażę ci, jak to się robi.

— Wiesz, dokąd się udamy?

— Nie, nie wiem. Carabella mówiła, że na wschód. Na pewno tam, gdzie jest jakiś jarmark albo karnawał, albo festyn, i gdzie zechcą wynająć żonglerów.

— Czyja też mógłbym zostać żonglerem, Valentine?

— Jeśli tylko zechcesz. To co, nie ciągnie cię już na morze?

— Niekoniecznie na morze. Chcę podróżować. Byle gdzie. Abym tylko nie musiał wrócić do Falkynkip. Osiemnaście godzin dziennie w stajniach przy wierzchowcach — o nie, to nie dla mnie. Ani chwili dłużej! Czy wiesz, że w dniu, kiedy opuszczałem dom, śniło mi się, że umiem latać? To był sen zesłany przez Panią, poznałem to od razu, a latanie znaczy, że będę mógł pójść wszędzie tam, dokąd tylko zechcę. Kiedy powiedziałeś Zalzanowi Kavolowi, że musi mnie zabrać ze sobą, jeśli chce nająć ciebie, zadrżałem. Pomyślałem sobie… miałem zamiar… czułem… — Chłopiec aż się zakrztusił. — Valentine, chcę być żonglerem, i to tak dobrym jak ty.

— Wcale nie jestem aż tak dobry. Dopiero zaczynam — odpowiedział, ale czując się słusznie doceniony, puścił trzy maczugi niższymi, szybszymi niż dotychczas torami.

— Nie mogę uwierzyć, że zacząłeś się uczyć dopiero Dniu Drugiego.

— Sleet i Carabella są dobrymi nauczycielami.

— I co z tego? Nie widziałem jeszcze nikogo, kto by się tak szybko uczył — obstawał przy swoim Shanamir. — Musisz mieć niezwykły talent. Idę o zakład, że nim ruszyłeś w drogę, byłeś kimś bardzo ważnym. Nie wątpię w to. Jesteś tak miły, tak prostolinijny, tak… tak…

— Nieodgadniony — dodał Valentine, i próbując rzucić maczugę zza pleców, uderzył się z głośnym trzaskiem w łokieć. Wszystkie trzy maczugi plasnęły na mokrą ziemię, a on skrzywił twarz w grymasie bólu i starannie roztarł stłuczenie.

— Oto i mistrz żonglerów — powiedział. — Widzisz? Zwykły człowiek potrzebuje tygodni ćwiczeń, żeby w taki sposób rozbić sobie łokieć.

— Wiem, zrobiłeś to celowo, żeby zmienić temat — odpowiedział półżartem chłopiec.

Rozdział 8

Nad ranem w Dniu Gwiazdy, dniu parady, dniu Koronala, w pierwszym dniu wielkiego festynu w Pidruid, Valentine leżał pogrążony w spokojnym śnie o porośniętych bujną zieloną trawą wzgórzach i kryształowo czystych sadzawkach nakrapianych niebieskimi i żółtymi anemonami, kiedy poczuł czyjeś dotknięcie na żebrach. Usiadł gwałtownie, mrugając oczami i mrucząc coś pod nosem. Wokół panowała jeszcze ciemność. Wciągnął nozdrzami mleczny zapach skóry przykucniętej przy nim Carabelli i usłyszał jej cichy śmiech.

— Dlaczego tak wcześnie? — zapytał.

— Żeby zająć dobre miejsce na trasie przejazdu Koronala. Pośpiesz się! Już wszyscy wstali.

Z wielkim trudem podniósł się na nogi. Od żonglowania maczugami bolały go nadgarstki. Wyciągnął ramiona, opuszczając bezwładnie dłonie. Carabella ujęła je w swoje ręce i popatrzyła mu prosto w oczy.

— Będziesz dzisiaj wspaniale żonglował — powiedziała miękko.

— Mam nadzieję.

— Nikt w to nie wątpi, Valentine. Do czego się weźmiesz, wszystko robisz najlepiej. Już taki jesteś. -To ty wiesz, jaki ja jestem?

— Oczywiście. Wiem. Niewykluczone, że lepiej od ciebie. Valentine, czy możesz mi powiedzieć, jaka jest różnica między snem a jawą?

Zmarszczył brwi.

— Nie rozumiem, o co ci chodzi.

— Czasami zdaje mi się, że nie odróżniasz jednego od drugiego. Że żyjesz jak we śnie. Sleet też ma to wrażenie. Zadziwiasz go, a niełatwo jest zadziwić Sleeta. Bywał w tak wielu miejscach, tyle dróg przemierzył, tyle rzeczy widział, a mimo to wciąż mówi tylko o tobie, próbuje cię zrozumieć, wedrzeć się do twojej duszy.

— Nie wydaje mi się, abym był na tyle interesujący. Myślę, że jestem wręcz nudny.

— Inni tak nie myślą. — Oczy Carabelli jarzyły się w ciemnościach. — No, ruszże się i ubierz! Po śniadaniu wychodzimy na paradę. Przed południem popatrzymy na Koronala, po południu będziemy występować, a wieczorem… wieczorem…

— No, co wieczorem?

— Wieczorem festyn będzie należał do nas! — krzyknęła i wybiegła w pośpiechu.

Trupa żonglerów podążała w porannej mgle na miejsce zajęte dla nich przez Zalzana Kavola. Koronal miał wyruszyć ze Złotego Placu, przy którym mieszkał. Stamtąd powinien się udać na wschód, aleją wychodzącą na jedną z podrzędnych bram miejskich i dalej do gościńca ze szpalerem kwitnących ognistych palm, gościńcem przez Bramę Falkynkip z powrotem do miasta, potem Traktem Wodnym przez Łuk Marzeń i Smoczą Bramę na nabrzeże, aż na sam koniec zatoki, gdzie na głównym stadionie zbudowano dla niego honorową trybunę. W ten sposób uroczystości nadano podwójny charakter: najpierw przejazd Koronala wśród zgromadzonych tłumów, a potem tłumna defilada mieszkańców Pidruid przed Koronalem. Wszystko razem mogło trwać cały dzień i noc, prawdopodobnie aż do brzasku Dnia Słońca.

Ponieważ żonglerzy zostali włączeni do królewskiego widowiska, musieli zająć miejsce w pobliżu nabrzeża, inaczej mogliby nie przedrzeć się w porę przez zatłoczone miasto i nie zdążyć na stadion na czas własnych występów. W związku z tym Zalzan Kavol wybrał im miejsce blisko Łuku Marzeń, ale to znaczyło, że może upłynąć większa część dnia, zanim orszak do nich dotrze. Nie było innej rady. Idąc pieszo od gospody przecięli na ukos boczne uliczki i znaleźli się w dolnej części Traktu Wodnego. Tak jak Shanamir opowiadał, miasto było bogato udekorowane przeróżnymi ozdobami, a proporce i flagi łopotały na każdym budynku i każdej latarni. Nawet droga została świeżo pomalowana farbą w barwach Koronala i lśniła teraz jasną zielenią, obrzeżoną złotymi pasami.

Godzina była wczesna, a mimo to wzdłuż trasy pochodu nie było już nigdzie wolnego miejsca. Szybko się jednak znalazło, kiedy tylko w tłumie pojawili się Skandarzy, a Zalzan Kavol zamachał plikiem biletów. Mieszkańcy Majipooru z natury są grzeczni, a poza tym mało kto chciał się wdawać w spory z szóstką gburowatych Skandarów.

No i zaczęło się oczekiwanie. Ranek był ciepły i upał rósł szybko. Valentine nie miał nic do roboty poza wlepianiem oczu w pusty gościniec albo w czarny, błyszczący w słońcu Łuk Marzeń. Z prawej strony przyciskała się do niego Carabella, z lewej Shanamir. Czas płynął nieskończenie wolno, a tematy do rozmów szybko się wyczerpały. Jedyną odmianę stanowiły fragmenty prowadzonej półgłosem rozmowy, dobiegającej gdzieś od tylu, zza kilku rzędów głów.

— …zrozumieć, skąd to całe zamieszanie. Ja nie mam do niego odrobiny zaufania.

Valentine wsłuchał się uważniej. To para Ghayrogów, również oczekująca na przejazd Koronala, charakterystycznymi dla siebie, niewyraźnymi głosami rozmawiała o władcy, i to wcale nie pochlebnie.

— …wydaje za wiele dekretów, jeśli chcesz wiedzieć. Reguluje to, reguluje tamto, wtrąca się we wszystko. Komu to potrzebne!

— Chce pokazać, że pracuje — odezwał się pojednawczym tonem drugi Ghayrog.

— Niepotrzebnie! Niepotrzebnie! Za Lorda Voriaxa sprawy toczyły się swoim torem, tak samo przed nim, za Lorda Malibora, bez tych wszystkich drobiazgowych zarządzeń. Wygląda na to, że wcale nie jest pewny siebie, jeśli chcesz wiedzieć.

— Przestań! To nie jest odpowiednia pora na takie rozmowy. — Jeśli chcesz wiedzieć, to ten chłopak nie ma pewności, czy w ogóle jest prawdziwym Koronalem, i szuka potwierdzenia w takich pochodach.

— Nic nie chce wiedzieć — odpowiedział poirytowany współrozmówca.

— I jeszcze jedno. Ci cenzorzy, tak nagle, w każdym miejscu. Co on wyprawia? Wprowadza policyjny nadzór? Nad całym światem? Szpiegowanie dla Koronala? Po co? Do czego on zmierzą?

— Jeśli do czegoś zmierza, to ty pierwszy w to wpadniesz.

— Nie mam nic złego na myśli — powiedział pierwszy z Ghayrogów. — Popatrz, trzymam gwiezdny proporzec, tak jak wszyscy. Jestem lojalny. No, czy nie jestem lojalny? Ale nie podoba mi się, że sprawy przybierają taki obrót. Obywatel ma prawo troszczyć się o własne państwo, czyż nie? Kiedy coś nam się nie podoba, powinniśmy o tym mówić. Tak tu było od wieków. Jeśli na samym początku pozwolimy mu na drobne nadużycia, to kto wie, na co on sobie pozwoli za pięć lat?

Interesujące, pomyślał Valentine. Okazuje się, ze pomimo tej całej radości i wielkiego entuzjazmu nowy Koronal nie jest powszechnie kochany i podziwiany. Jak wielu z obecnych tutaj, zastanawiał się, czy wzbudza w sobie ten entuzjazm ze strachu lub dla własnego interesu?

Ghayrogowie umilkli. Valentine usiłował złowić uchem coś więcej, ale nie mówiono o niczym interesującym. Znów czas zaczął się dłużyć. Skupił uwagę na Łuku, aż nauczył się na pamięć przedstawionych na nim wizerunków starożytnych władców Majipooru, bohaterów mrocznej przeszłości, dowódców z czasów pierwszych Wojen Metamorfów, Koronatów, którzy poprzedzali nawet legendarnego Lorda Stiamota, starożytnych Pontifexów, władczyń Wyspy zsyłających dobrotliwe błogosławieństwa. Łuk, powiedział Shanamir, jest najstarszą i najświętszą rzeczą w Pidruid, pochodzi sprzed dziewięciu tysiącleci, wykuto go z bloku czarnego marmuru z Yelathys, odpornego na słońce i deszcz, a kto pod nim przejdzie, zapewni sobie opiekę Pani Wyspy i miesiąc spokojnych snów.

Doniesienia o posuwaniu się Koronala przez Pidruid raz po raz podgrzewały atmosferę wśród zebranych. Koronal, przekazywano sobie z ust do ust, opuścił Złoty Plac; zmierza do Bramy Falkynkip; zatrzymał się w marszu, aby rozdać dwie pełne garści pięciokoronówek w dzielnicy zamieszkanej głównie przez Vroonów i Hjortów; zatrzymał się, aby pocieszyć płaczące dziecko; przystanął, aby pomodlić się przy kapliczce swego zmarłego brata Lorda Voriaxa; stwierdził, że upał zrobił się nie do zniesienia, i postanowił odpocząć przez kilka południowych godzin; zrobił to, zrobił tamto, zrobił owamto. Koronal, Koronal, Koronal! Cała uwaga była dziś skupiona tylko na nim. Valentine zastanawiał się, co to musi być za życie, te ciągłe objazdy, pokazywanie się w kolejnych miastach, udział w nie kończących się paradach, uśmiechanie się, rzucanie w tłum monet, uczestniczenie w barwnych przedstawieniach, demonstrowanie w jednej ludzkiej postaci całej potęgi władzy, przyjmowanie wszystkich tych hołdów, znoszenie tego hałaśliwego podniecenia tłumów przy jednoczesnym nie-wypuszczaniu z rąk steru rządów. Czy ten ster w ogóle gdzieś istnieje? Mechanizm władzy był już tak stary, że toczył się prawdopodobnie własnym rozpędem. Wiekowy Pontifex, tradycyjnie odsuwający się na ubocze, ukryty w tajemniczym Labiryncie gdzieś w samym środku Alhanroelu, wydający dekrety, na mocy których rządzono światem, jego następca, adoptowany syn, Koronal, który mając w ręku władzę wykonawczą urzęduje na Górze Zamkowej, pomijając oczywiście chwile, kiedy uczestniczy w ceremoniach takich jak ta — czy poza pełnieniem funkcji symbolu którykolwiek z nich jest potrzebny światu? Temu światu pełnemu radości, spokojnemu i słonecznemu, myślał Valentine, choć nie powinno się zapominać, że ten sam świat ma także ciemne strony, bo w przeciwnym razie dlaczego Król Snów swymi przesłaniami rzucałby wyzwanie autorytetowi Pani? Ci władcy, te konstytucyjnie zatwierdzane pompy i parady, te koszty i ta wrzawa — nie, myślał dalej, to wszystko jest bez sensu, to niepotrzebny przeżytek z minionej epoki, może kiedyś niezbędny, lecz nie teraz, nie. A co się liczy teraz? Życie, dzień po dniu, oddychanie wonnym powietrzem, jedzenie, picie, zdrowy sen. Reszta jest czczą głupotą.

— Koronal się zbliża! — ktoś zakrzyknął.

Taki okrzyk dziesiątki razy wznoszono przez ostatnią godzinę, lecz Koronal się nie pojawił. Teraz jednak, w samo południe, chyba rzeczywiście nadciągał.

Poprzedzał go odległy szum, który jak wzbierająca fala przypływu przesuwał się wzdłuż zebranych tłumów, narastał, aż oto na ulicy pojawili się heroldowie na galopujących wierzchowcach, dmący co chwila w zawieszone na szyi trąby. Kiedy to wszystko się skończy, pomyślał Valentine, będą mieli usta wykrzywione grymasem zmęczenia i zniechęcenia. Tuż za nimi, w pośpiechu mijając tłumy, przejechała platforma zatłoczona kilkoma setkami straży przybocznej Koronala, ubranej w zielono-złote uniformy, składającej się z mężczyzn i z kobiet, z istot ludzkich i wszystkich innych — niewątpliwie elita elit Majipooru. Valentine nie był jednak pewien, czy na ich twarzach maluje się duma, czy głupota.

I oto pojawił się rydwan samego Koronala.

Mknął szybko metr nad ziemią, niczym zjawa. Był suto przystrojony połyskliwą tkaniną i wymoszczony czymś grubym i białym, być może futrem jakiegoś rzadkiego zwierzęcia; czymś, co zarówno dodawało splendoru pojazdowi, jak i przemawiało do patrzących przez swą drogocenność. Na rydwanie jechała grupa wysokich urzędników miasta Pidruid i przyległych prowincji, ubranych w oficjalne stroje burmistrzów, diuków i im podobnych, nad nimi górował na podwyższeniu z rzadkiego purpurowego drewna, wyciągając ręce w geście błogosławieństwa w stronę widzów po obu stronach drugi, Lord Valentine, Koronal, kolejny najjaśniej oświecony władca Majipooru, a od chwili, gdy jego przybrany ojciec, Pontifex, znalazł się w Labiryncie, by już nigdy nie pokazać się zwykłym śmiertelnikom, być może najwyższe uosobienie władzy, jaką można ujrzeć na tym świecie.

— Valentine! — Okrzyki wznosiły się wyżej i wyżej. — Valentine! Lord Valentine!

Valentine obserwował swego imiennika równie uważnie, jak godzinę temu inskrypcje na kamiennych blokach Łuku Marzeń. Koronal wyglądał imponująco, trzeba mu to było przyznać. Był mężczyzną więcej niż średniego wzrostu, krzepkim, o szerokich barach. Miał ciemnooliwkową cerę, czarne, opadające na uszy włosy i ciemną, okalającą twarz brodę.

Przejeżdżając wśród wiwatów Lord Valentine przyjmował je łaskawie i, wyciągając szeroko ramiona, zwracał się z ledwo zauważalnym ukłonem to ku jednej, to ku drugiej stronie drogi. Rydwan przemknął szybko obok miejsca, w którym stali żonglerzy, ale kiedy był tuż obok, Koronal zwrócił twarz ku nim. Przez jedną pełną napięcia chwilę spojrzenia Valentine'a i Lorda Valentine'a zatopiły się w sobie. Zdawało się, że dzielącą ich przestrzeń przeskoczyła porażająca iskra. Uśmiech Koronala olśniewał, blask ciemnych włosów oślepiał i nawet od ceremonialnych szat biła moc i pewność siebie. Valentine zamarł w obliczu magii królewskiej potęgi. Zrozumiał lęki Shanamira, lęki wszystkich ludzi, spowodowane tak niezwykłą obecnością ich władcy. Lord Valentine jest tylko człowiekiem, to prawda, musi opróżniać pęcherz i napełniać kiszki jak zwykły śmiertelnik, kiedy był niemowlęciem, brudził pieluchy, a kiedy się zestarzeje, będzie mówił od rzeczy i zapadał w drzemkę w połowie zdania i tak dalej, i tak dalej, a jednak to on przebywał w świętych miejscach, mieszkał na Górze Zamkowej, był prawdziwym synem Pani Wyspy Snu i tytularnym synem Pontifexa Tyeverasa, tak jak poprzednio jego brat, nieżyjący już Voriax; to na jego barki przeznaczenie złożyło odpowiedzialność za rządy nad całym olbrzymim światem i zamieszkującymi go istotami. Taki tryb życia, pomyślał Valentine, potrafi zmienić każdego, oddzielić go od społeczeństwa i otoczyć nimbem tajemniczości. Tak, odczuł wielkość tamtego i swoją nicość.

Rydwan przejechał, a razem z nim minęła podniosła chwila. Lord Valentine znikał w oddali, nieprzerwanie skłaniając głowę, czarując uśmiechem coraz to nowe tłumy, ale Valentine nie doświadczał już na sobie jego uroku; wprost przeciwnie, czuł się dziwnie zbrukany i oszukany, choć sam nie wiedział dlaczego.

— Szybko! — warknął Zalzan Kavol. — Musimy przedostać się na stadion.

Wbrew ich poprzednim obawom nie okazało się to trudne. Wszyscy mieszkańcy Pidruid, z wyjątkiem złożonych chorobą i uwięzionych, stali wzdłuż trasy przejazdu. Boczne ulice były puste, toteż w niecały kwadrans żonglerzy znaleźli się już przy zabudowaniach portowych, a w następne dziesięć minut przy stadionie nad zatoką. Już i tu zaczynały napływać tłumy. Na nabrzeżu, tuż obok stadionu, tłoczyły się te same co w mieście tysiące pragnących jeszcze raz, choćby w przelocie, ujrzeć przybywającego Koronala.

Skandarzy parli klinem, brutalnie wdzierając się w ciżbę, a Valentine, Sleet, Carabella i Shanamir deptali im po piętach. Występującym kazano stawić się w pobliżu areny, na tyłach stadionu, na wielkiej otwartej przestrzeni tuż nad wodą, gdzie już setki ubranych w kostiumy, rozgorączkowanych artystów przepychały się we wszystkich kierunkach, aby zająć jak najlepsze miejsca. Byli wśród nich olbrzymi gladiatorzy Kwilla, przy których nawet Skandarzy wyglądali słabowicie, i akrobaci wspinający się niecierpliwie jedni drugim na ramiona, i zupełnie nagi zespół baletowy, i trzy orkiestry, strojące dziwne, obce instrumenty w jeszcze dziwniejszy dysonans, i treserzy zwierząt, ciągnący uwiązane na sznurach przedziwne zwierzęta wodne, nieprawdopodobnie wielkie i dzikie, i potwory wszelkiego rodzaju, mężczyzna ważący pół tony, kobieta trzymetrowej wysokości, chuda jak tyczka, dwugłowy Vroon, Liimeni, którzy byli trojaczkami połączonymi pępowiną okropnego szarawego ciała od talii do talii i do jeszcze jednej talii, ktoś, kto miał twarz ostrą jak brzytwa, a przed sobą dźwigał brzuch niby wielką dynię, i tylu innych, że Valentine'owi kręciło się w głowie od mnogości obrazów, dźwięków i zapachów tego niesamowitego zgromadzenia.

Rozgorączkowani porządkowi, przepasani urzędowymi szarfami, miotali się wokół, usiłując uformować jednolitą kolumnę. Zresztą pewien porządek marszu już wprowadzono. Zalzan Kavol rzucił w stronę porządkowego parę słów i otrzymał w zamian numer, który oznaczał miejsce jego trupy w szeregu. Ale znalezienie tego miejsca należało już do nich, a to nie było łatwe, ponieważ wszyscy wciąż się przemieszczali i gonienie za nimi było jak chwytanie uciekających fal.

W końcu żonglerzy znaleźli swoje stanowisko gdzieś daleko w tyle i wcisnęli się między grupę akrobatów a jedną z orkiestr. Zaraz potem ustał wszelki ruch i godzinami trzeba było stać w jednym miejscu. Podczas przeciągającego się oczekiwania służba, nie pobierając zapłaty, roznosiła nadziane na szpikulce mięso i pucharki zielonego albo złocistego wina, niewiele to jednak pomogło. Powietrze było ciężkie i duszne, a wyziewy tak wielu stłoczonych ciał, o tak różnej przemianie materii, przyprawiały Valentine'a o mdłości. Za godzinę, pomyślał, będę żonglował przed Koronalem. Czy to możliwe? Stojąca tuż obok Carabella, zwykle pełna energii, beztroska i roześmiana, wyszeptała teraz:

— Oby bogowie oszczędzili nam czegoś takiego w przyszłości.

Wreszcie daleko, przy bramie, dało się wyczuć pewne poruszenie i jak za odkręceniem kurka popłynął na stadion pierwszy strumień aktorów. Valentine wspiął się na palce, ale i tak niewiele zobaczył. Upłynęła jeszcze jedna godzina, zanim coś drgnęło na końcu kolejki, tam gdzie stali, i niedługo potem ruszyli do przodu, nie zatrzymując się już aż do bramy.

Z głębi stadionu dobiegały dźwięki muzyki, ryki zwierząt, śmiech, brawa. Orkiestra, która poprzedzała grupę Zalzana Kavola, była już gotowa. Dwudziestu grajków z trzech odmiennych ras niosło przed sobą nieznane Valentine'owi fantazyjne instrumenty — zwoje błyszczących mosiężnych rur, dziwne zakrzywione bębenki, małe pięcioczłonowe piszczałki i temu podobne rzeczy, a choć wszystkie sprawiały wrażenie niezmiernie delikatnych, to kiedy orkiestra zaintonowała melodię, narobiły niezgorszego hałasu. Kiedy ostatni z muzykantów przekraczał szeroką dwuskrzydłową bramę, żonglerom zagrodził drogę rozgorączkowany majordomus.

— Zalzan Karol i jego trupa! — zawołał. — Jesteśmy — potwierdził Zalzan Kavol.

— Macie tu czekać na sygnał. Dopiero wtedy wolno wam ruszyć za muzykantami, dokoła stadionu z lewa na prawo. Zaczynacie występy po minięciu zielonej flagi z emblematem Koronala. Dochodzicie do jego namiotu, przystajecie, składacie głęboki ukłon, a po ukłonie macie sześćdziesiąt sekund na swoje przedstawienie. Potem ruszacie dalej, a gdy znajdziecie się znów przy bramie, niezwłocznie opuszczacie arenę. Płacimy za bramą. Czy wszystko jasne?

— Jak najbardziej — odpowiedział Zalzan Karol.

Skandar odwrócił się do swoich żonglerów. Aż do tego momentu był nieodmiennie szorstki i gburowaty, ale teraz pokazał swoje drugie oblicze. Wyciągnął troje ramion ku braciom i serdecznie uścisnął ich dłonie, a na jego ponurej zazwyczaj twarzy pojawiło się coś, co przypominało miły uśmiech. Czwartym ramieniem objął Sleeta, potem Carabellę, a w końcu przyciągnął do siebie Valentine'a, tak delikatnie, jak tylko potrafił.

— Jesteś bardzo pojętny i masz szansę zostać mistrzem. Przyjęliśmy cię z konieczności, ale teraz cieszę się, że jesteś z nami.

— Dziękuję — odparł poważnie Valentine.

— Żonglerzy! — wrzasnął majordomus. Zalzan Karol zwrócił się do całej grupy:

— Nie każdego dnia żonglujemy przed Potęgą Majipooru. Niech to będzie nasz najwspanialszy występ. — Skinął głową i grupa ruszyła przez potężną bramę.

Sleet i Carabella szli na przedzie, żonglując pięcioma nożami na różne sposoby. Za nimi w pewnej odległości szedł Valentine i z przejęciem podrzucał trzy maczugi. Jeszcze dalej sześciu Skandarów, którzy w pełni wykorzystywali możliwości swoich dwudziestu czterech ramion, wypełniając powietrze niewiarygodną ilością latających przedmiotów. Na końcu szedł Shanamir i choć nie żonglował, jego obecność podkreślała udział ludzi w tym przedstawieniu.

Carabella, niezwykle ożywiona, nie potrafiąc zachować spokoju, co chwila podskakiwała, trzaskała obcasami, klaskała w dłonie, słowem, szalała, a dynamiczny, błyskotliwy Sleet dopasowywał się do niej i w pewnym momencie wywinął nawet niewiarygodnego kozła — a łagodne powietrze Majipooru, przy słabej grawitacji, przyszło mu w sukurs i zatrzymało noże w locie na niezbędny ułamek sekundy.

Maszerowali wokół stadionu w rytm przeraźliwych pisków, pohukiwań i bębnienia idącej przed nimi orkiestry. Nieprzebrana ciżba widzów, znużona ciągłymi popisami, ledwo reagowała na ich widok. Nieważne — żonglerzy żonglowali dla sztuki, nie dla jakichś tam majaczących w oddali spoconych twarzy.

Valentine obmyślił wczoraj i w tajemnicy przed innymi wypróbował kilka fantazyjnych ozdobników urozmaicających jego występ. W takim urozmaiceniu kryło się co prawda ryzyko, a królewskie przedstawienie nie było na to odpowiednim miejscem, ale z drugiej strony właśnie na takim przedstawieniu każdy aktor powinien dać z siebie wszystko.

A więc chwycił dwie maczugi w prawą rękę i wyrzucił je wysoko; usłyszał ostrzegawcze warknięcie zaskoczonego Zalzana Kavola, lecz nie miał czasu, by się tym przejmować, bo maczugi spadały już w dół, wyrzucił jedną z lewej ręki między tamte, tyle że dwa razy wyżej, spadające chwycił po jednej w każdą rękę, wyrzucił jedną z prawej w powietrze, schwycił tę wyrzuconą na podwójną wysokość i spokojnie, choć z wielką ulgą powrócił do rutyny swych rzutów.

Orkiestry, akrobaci, treserzy zwierząt, żonglerzy przed nim, żonglerzy za nim, tysiące obojętnych twarzy, przystrojone wstęgami podcienia dla wielmożów — tak, widział to wszystko, ale nie był tego świadomy. Rzut, rzut, rzut i chwyt, rzut i chwyt, rzut i chwyt i dalej, i dalej lak długo, aż kątem oka dostrzegł lśniące draperie, którymi ozdobiono ściany królewskiego namiotu. Odwrócił twarz w tę stronę. Chwila była trudna, ponieważ musiał pilnować lotu maczug, a jednocześnie wypatrywać Lorda Valentine'a. Kiedy go dostrzegł pośrodku królewskiego namiotu, zaczął się modlić o następny wstrząs, o kolejny przepływ energii, o jeszcze jedno krótkie zatopienie się w oczach tamtego. Rzucał maczugi automatycznie, ze zwykłą precyzją, każda wznosiła się na właściwą wysokość i każda spadała łukiem na właściwe miejsce pomiędzy czterema palcami a kciukiem, a on szukał oczami twarzy Koronala. Ale nie, tym razem nie poczuł nic, żadnego przepływu energii, ponieważ władca był roztargniony, w ogóle nie spojrzał na żonglerów, patrzył gdzieś przed siebie, może na innych artystów, może na obnażone kły dzikich zwierząt, może na gołe pośladki baletnic, może w próżnię. Valentine wytrwał w hołdzie, odliczając pełne sześćdziesiąt sekund i wreszcie, pod koniec tej minuty, chyba Koronal prześliznął się po nim wzrokiem Carabella i Sleet już zbliżali się do wyjścia. Valentine ruszył za nimi. Spojrzał za siebie, na Skandarów, i uśmiechnął się do nich serdecznie. Skandarzy maszerowali pod roztańczonym sklepieniem z toporów, płonących pochodni, sierpów, młotów, kawałków owoców, dodając przedmiot po przedmiocie do wirującego nad nimi panoptikum. Valentine przyłączył się na chwilę do ich gry, po czym powrócił do samotnego marszu.

Naprzód, w stronę bramy i przez bramę. Trzymał maczugi w objęciach i wracał do zewnętrznego świata. Tracąc z oczu Koronala odczuł zawód, znużenie, pustkę, tak jakby Lord Valentine nie tylko nie obdarzył go swoją energią, lecz pozbawił własnej, a po ułudzie rozświetlającej wszystko wokół emanacji pozostała próżnia. No, a poza tym przedstawienie było skończone, minął moment chwały Valentine'a, moment, którego nawet nikt nie zauważył.

A jednak. Zalzan Kavol spojrzał na niego poirytowany.

— Kto nauczył cię rzucania dwiema maczugami? — Były to pierwsze słowa, jakie padły, kiedy trupa znalazła się poza bramą.

— Nikt — odparł Valentine. — Sam to wymyśliłem. — A gdybyś upuścił maczugi?

— Ale nie upuściłem.

— To nie było właściwe miejsce na takie sztuczki — mruknął pod nosem Skandar, dodał jednak: — Muszę jednak przyznać, że dobrze się spisałeś.

Do Skandara zbliżył się następny majordomus i wręczył mu sakiewkę. Skandar wysypał jej zawartość na dwie zewnętrzne dłonie i szybko przeliczył. Poupychał monety po kieszeniach, ale po jednej rzucił każdemu z braci, po jednej Sleetowi i Carabelli, a po krótkim namyśle mniejszymi obdarował również Valentine'a i Shanamira.

Valentine zobaczył, że oni dwaj otrzymali po pół korony, wszyscy inni natomiast — po całej. Nieważne. Pieniądze nie miały większego znaczenia, przynajmniej tak długo, jak długo parę koron pobrzękiwało w jego sakiewce. Premia, choć niewielka, i tak przyszła nieoczekiwanie. Mógł ją spokojnie wydać wieczorem na mocne wino i aromatyczną rybę.

Długie popołudnie zbliżało się ku końcowi. Podnosząca się znad morza mgła sprowadzała nad Pidruid wczesny zmierzch. Na stadionie nadal było głośno. Biedny Koronal, pomyślał Valentine, będzie tam pewnie siedział do późna.

Carabella chwyciła go za rękę.

— Chodź już! — szepnęła niecierpliwie. — Skończyliśmy robotę. Teraz zaczynamy świętować.

Rozdział 9

Skoczyła w tłum, a Valentine, oszołomiony nieco tą propozycją, ruszył za nią dopiero po chwili. Trzy maczugi, uwiązane u pasa, obijały mu się o uda. Już myślał, że zgubił Carabellę, ale mignęła z przodu. Podskakiwała, oglądała się za siebie, śmiała się i nieustannie go przyzywała. Valentine zrównał się z nią przy wielkich, szerokich schodach prowadzących w dół, do zatoki. W pobliżu portu cumowały barki załadowane stosami cienkich okrąglaków ułożonych w zawiłe wzory i mimo że dopiero się ściemniało kilka z nich płonęło już zimnym zielonym światłem, prawie wcale przy tym nie dymiąc.

W ciągu dnia całe miasto zamieniło się w jeden wielki plac zabaw. Karnawałowe budy wyrosły jak grzyby po deszczu, aktorzy w dziwacznych kostiumach paradowali dumnie wzdłuż wybrzeża, ze wszystkich stron dobiegała muzyka i śmiechy, wszystkim udzielało się gorączkowe podniecenie. Wraz z nastaniem ciemności zapłonęły nowe ogniska i zatoka zamieniła się w morze kolorowych świateł, a ze wschodniej strony miasta słychać już było pierwsze odgłosy sztucznych ogni. W niebo wzbiła się olśniewająco jasna rakieta, rozprysła się i opadła deszczem iskier na najwyższe dachy Pidruid.

Carabellę ogarnęło szaleństwo, a jakaś jego cząstka udzieliła się również Valentine'owi. Trzymając się za ręce pędzili oboje na oślep przez miasto, od straganu do straganu, szastając wszędzie pieniędzmi. W wielu budach zainstalowano gry zręcznościowe i można tam było zbić kulą kukiełkę albo przewrócić jakąś chwiejną konstrukcję. Carabella, wykorzystując swe żonglerskie zdolności, wygrywała wszystko, na co tylko przyszła jej ochota, a Valentine, choć mniej zręczny, również zbierał niezłe żniwo nagród. W niektórych budach zwycięska para wygrywała kubki pełne wina, kawałki pieczonego mięsa, ale w innych wciskano im brzydkie pluszowe zwierzaki albo proporczyki z godłem Koronala; takie nagrody porzucali byle gdzie. Objedli się, opili i w miarę, jak upływał wieczór, byli coraz bardziej rozgorączkowani i szaleni.

— Popatrz! — krzyknęła Carabella i w tej samej chwili dołączyli do tańczących w na pozór bezładnym pląsie Vroonów, Ghayrogów i pijanych Hjortów. Przez długie minuty poddawali się rytmowi narzuconemu przez podskakujących obcych. Kiedy Hjort o twardej jak podeszwa twarzy objął Carabellę, ta tak ochoczo przytuliła się do niego, że jej drobne palce wbiły się głęboko w nalane ciało, a kiedy samica Ghayroga z wężowatymi lokami na głowie i z mnóstwem kołyszących się piersi przycisnęła się do Valentine'a obdarzając go pocałunkiem, Valentine odwzajemnił się jej z takim entuzjazmem, jakiego sam się po sobie nie spodziewał.

Potem znów ruszyli przed siebie: do amfiteatru na świeżym powietrzu, gdzie kanciaste marionetki, gwałtownie szarpane za sznurki, odgrywały jakąś dramatyczną scenę; na arenę, gdzie za kilka wag mogli przyjrzeć się smokom morskim groźnie krążącym po wypełnionym połyskliwą cieczą zbiorniku; do ogrodu niezwykłych roślin pochodzących z południowego wybrzeża Alhanroelu, wśród których zobaczyli lepkie, mackowate stwory i gumowe drzewa — wielkie, nieustannie drżące kolumny, z umieszczonymi pod wierzchołkiem niesamowitymi oczami.

— Za pół godziny pora karmienia — zawołał dozorca, ale Carabella nie chciała czekać i ciągnąc za sobą Valentine'a opuściła ogród. Zanurzyli się w panujące na zewnątrz ciemności.

Znów eksplodowały fajerwerki, które dopiero teraz, na de czarnej kopuły nieba, zaczęły nabierać właściwej wyrazistości. Najpierw pojawiła się kometa z potrójnym ogonem, która wskazywała na wizerunek Lorda Valentine'a wypełniający połowę nieba, po chwili ciemności rozjarzyły się zielenią, czerwienią i błękitem i ukazał się Labirynt, a tuż po nim stary Pontifex Tyeveras, a jeszcze po chwili, kiedy już poprzednie kolory spłynęły w dół, w niebo buchnęła nowa eksplozja ognia, układając się w rysy wielkiej królewskiej matki, Pani Wyspy Snu, zsyłającej na Pidruid pełen miłości uśmiech. Jej obraz tak bardzo poruszył Valentine'a, że gotów był upaść ze szlochem na kolana. Ale w tłumie nie było miejsca, a po chwili Pani zniknęła w ciemnościach. Valentine ścisnął mocniej dłoń Carabelli.

— Muszę napić się wina — wyszeptał.

— Zaczekaj na następny fajerwerk!

Rzeczywiście. Inna rakieta, inna eksplozja kolorów, tym razem nieprzyjemnych, drażniących oczy, żółtych i czerwonych, z których wyłoniła się inna twarz, ociężała i mroczna, taka, jaką przybierała czwarta potęga Majipooru, najciemniejsza i najbardziej zagadkowa postać w całej hierarchii władzy, Król Snów, Simonan Barjazid. W tłumie zapanowała absolutna cisza. Króla Snów nikt nie lubił, wszyscy natomiast znali jego złą moc; dobrze wiedzieli, że zsyła nieszczęścia i kary.

Teraz już można było pójść na wino. Valentine'owi nieznacznie drżały ręce; szybko opróżnił dwa kubki. Carabella spoglądała mu w twarz z nie ukrywanym niepokojem. Przebierała lekko palcami po kościach jego nadgarstka, ale nie pytała o nic. Sama ledwo umoczyła usta.

Następnie uchyliły się przed nimi drzwi do muzeum figur woskowych, odtwarzającego w miniaturze Labirynt Pontifexa. Dali woskowemu dozorcy po trzy wagi i ruszyli przed siebie. Z ciemności, która ich ogarnęła, zaczęli wyłaniać się bohaterowie królestwa, wymodelowani z niezwykłą dokładnością, zdolni poruszać się, a także mówić, używając dawno zapomnianych dialektów. Pierwszy, wysoki wojownik, przedstawił się jako Lord Stiamot, pogromca Metamorfów. Następną postacią była legendarna Pani Thiin, jego matka, kobieta-wojownik, która podczas oblężenia Wyspy Snu przez tubylców dowodziła jej obroną. Do nich dołączył ten, który obwieścił, że jest Dvornem, pierwszym Pontifexem, postacią niemal tak odległą w czasie od epoki Stiamota, jak Stiamot od czasów teraźniejszych. Obok niego stał Dinitak Barjazid, pierwszy Król Snów, osobistość znacznie mniej starożytna od poprzednich. Carabella i Valentine weszli głębiej w labirynt, napotykając tam zastępy wymarłych władców, przemyślnie dobrane zgromadzenie Pontifexów, Królowych i Koronalów, wielkiego Confalume'a i Prestimiona, a także Dekkereta oraz cieszącego się osobliwą sławą Pontifexa Arioca. Przy wyjściu stał mężczyzna o ogorzałej twarzy, w obcisłym czarnym stroju, może czterdziestoletni, ciemnooki i ciemnowłosy, o miłym uśmiechu. Nie musiał się przedstawiać, gdyż i tak każdy wiedział, że to Voriax, ostatni Koronat, brat Lorda Valentine'a, który zginął dwa lata temu, w najlepszym okresie swoich rządów, w jakimś niedorzecznym wypadku podczas polowania, po zaledwie ośmiu latach sprawowania władzy. Postać kłaniała się, wyciągała ręce przed siebie i wykrzykiwała:

— Opłakujcie mnie, bracia i siostry, albowiem choć stałem najwyżej, zginąłem przedwcześnie, a tym gorszy jest upadek, z im większej wysokości się spada. Jestem Lord Voriax, zastanówcie się nad moim losem.

Carabella zadrżała.

— To ponure miejsce i ponure zakończenie. Lepiej zaraz stąd wyjdźmy.

Raz jeszcze powiodła go przez tereny festynu, obok pawilonów gier i podcieni, i rzęsiście oświetlonych namiotów, obok stołów zastawionych jadłem i domów uciech, ale nie zatrzymywała się już nigdzie, przefruwała z miejsca na miejsce niczym motyl, aż w końcu znaleźli się w ciemnym zaułku, z dala od szalejącego miasta. Stłumione dźwięki muzyki oddalały się coraz bardziej, a oni wkraczali w ciszę drzew i ciężki zapach kwiatów, może do ogrodu, może do parku.

— Chodź — szepnęła Carabella, biorąc go za rękę.

Wyszli na zalaną światłem księżyca polanę, gdzie splecione korony drzew tworzyły nad nimi gęsty baldachim. Valentine objął ramionami gibką talię dziewczyny. W powietrzu wciąż jeszcze wisiało łagodne ciepło minionego dnia, a z wilgotnej ziemi unosił się słodki zapach kwiatów o olbrzymich, mięsistych płatkach, większych chyba od głowy Skandara. Szalone, rozgorączkowane święto oddaliło się o tysiące mil.

— Tu zostaniemy — zdecydowała.

Valentine jak rycerz rozpostarł na ziemi swój płaszcz, a Carabella pociągnęła go w dół i wśliznęła się w jego ramiona. Byli sami, odgrodzeni od świata gęstą ścianą zielonych krzaków. Gdzieś w pobliżu szemrał strumyk, a przez liście drzew sączyły się nikłe promienie księżyca.

Carabella miała uwiązaną u pasa maleńką, misterną harfę. Wyjęła ją teraz, uderzyła krótko w struny i zaśpiewała chłodnym, czystym głosem:

Mój miły jest jasny jak wiosenny dzionek,

Mój miły jest cichy jak pogodna noc,

Mój miły jest słodki jak owoc skradziony

I wina starego mój miły ma moc.

Za wszystkie skarby świata, których strzegą stróże,

Za wszystkie perły i mórz majętności,

Za wszystkie bogactwa Zamczyska na Górze

Nie oddałabym jego miłości.

— Jakie to śliczne — powiedział cicho Valentine. — A twój głos… twój głos jest tak piękny.

— A ty umiesz śpiewać? — zapytała. — Oczywiście… to znaczy, chyba umiem.

Podała mu harfę.

— Zaśpiewaj coś dla mnie. Coś, co najbardziej lubisz. Obejrzał instrument z każdej strony, zakłopotany, i rzekł po chwili:

— Nie znam żadnej piosenki.

— Żadnej? Naprawdę? No, dalej, jakąś przecież musisz znać.

— Chyba wszystkie wyleciały mi z pamięci.

— Nauczę cię w takim razie kilku, ale chyba nie teraz.

Kiedy dotknął wargami jej ust, zaśmiała się cicho i przywarła do niego całym ciałem. Valentine mógł przyjrzeć się z bliska szczupłej twarzy o bystrych, łobuzerskich oczach i błyszczących splątanych włosach. Widział rozszerzone oczekiwaniem nozdrza. Za chwilę coś się wydarzy, pomyślał, ale czy powinien aż tak przypieczętowywać tę znajomość? Szybko jednak odsunął lęki na bok. Ta noc, to szalona noc festynu, on pragnie jej, a ona jego. Ręce Valentine'a zsunęły się wzdłuż pleców dziewczyny, wyczuły uwięzione tuż pod skórą żebra. Pamiętał, jak wyglądała stojąc nago w oczyszczalni: mięśnie ciasno opięte skórą, tylko pulchność ud i pośladków. Ciało wypełnione energią. I znów, tak jak wtedy, była naga. On też. Zobaczył, że cała drży, ale to nie chłód tej wonnej, wilgotnej nocy na zagubionej polanie wywoływał dreszcze. Pogłaskał ją po twarzy, po silnych ramionach, po małych, nagle stwardniałych piersiach. Kiedy dotknął gładkiej skóry po wewnętrznej stronie ud, Carabella gwałtownie przyciągnęła go do siebie.

Ich ciała poruszały się zgodnym rytmem, jak gdyby tych dwoje już od miesięcy było kochankami i zdążyło nauczyć się siebie nawzajem. Jej szczupłe, silne nogi opasały go i tak złączeni zaczęli się toczyć i toczyć, aż zatrzymali się przy strumieniu, czując rozpryskujące się na spoconej skórze zimne krople wody. Odpoczęli chwilę, śmiejąc się, a potem poturlał się w drugą stronę. Pod jednym z szarozielonych krzewów Carabella łagodnie poddała się jego ciału.

— Teraz! — krzyknęła. Usłyszał westchnienie i jęk, poczuł wbijając się w skórę drobne palce, poczuł spazm, który nią wstrząsnął, i dał się ponieść przepływającemu przez jego ciało słodkiemu prądowi.

Leżał w jej uścisku, ciężko oddychając, oszołomiony tym, co się stało, i słuchał bicia własnego serca.

— Będziemy tu spali — wyszeptała. — Nikt nie może nas tej nocy niepokoić. — Pogłaskała go po czole i odsunęła z oczu kosmyk złotych włosów. Delikatnie pocałowała go w czubek nosa. Była swawolna. Była zalotna. Mroczne miłosne napięcie wypaliło się w ogniu namiętności. On natomiast był nadał wstrząśnięty, oszołomiony, zmieszany. Poraziła go ta nagła ekstaza — ale w momencie uniesienia zobaczył przez wrota oślepiającego światła tajemnicze królestwo pozbawione kolorów, kształtu, substancji, i zachwiał się niebezpiecznie na krawędzi czegoś nieznanego, zanim powrócił do rzeczywistego świata.

Milczał. Nic, co mógłby powiedzieć, nie wydawało się właściwe. Nie przypuszczał, że miłosny akt wprowadzi go w stan takiego zagubienia. Carabella musiała to wyczuwać, gdyż delikatnie kołysząc go w objęciach, dzieliła z nim milczenie.

A on, zanurzony w ciepłą noc, powoli odpływał w sen.

Obrazy, które się pojawiły, były przykre, budzące grozę. Znów został przeniesiony na niegościnną purpurową równinę, znów te same szydzące zeń twarze spoglądały z purpurowego nieba, ale tym razem nie był sam. Naprzeciw niego wyłoniła się z niebytu ociężała, znużona postać o mrocznej twarzy. Valentine domyślił się, że to jego brat, chociaż w oślepiającym żarze bursztynowego słońca nie mógł przyjrzeć mu się dokładnie. Sen toczył się przy akompaniamencie niskich, wibrujących w głowie dźwięków posępnej muzyki, symbolizującej sen-niebezpieczeństwo, sen-groźbę, sen-śmierć.

Dwaj mężczyźni zwarli się w zaciętym pojedynku, z którego tylko jeden mógł wyjść żywy.

— Bracie! — krzyknął wstrząśnięty i przerażony Valentine. — Nie! — Poruszył się niespokojnie, wypłynął na powierzchnię snu i zatrzymał się tam na moment. Jego świadomość pozostała jednak nadal na dnie. Nikt nie może uwolnić się od snów, nikt nie potrafi ich odrzucić, bez względu na to, jak są okrutne. Ucieczka od snów oznaczałaby nieuchronnie konfrontację z ich niewyobrażalną treścią na jawie.

Rozważywszy zatem sprawę, Valentine pozwolił się wciągnąć w głąb, przez pogranicze między czuwaniem a snem, i jeszcze raz dał się zawładnąć podstępnej obecności swojego brata, swojego wroga.

Obaj byli uzbrojeni w miecze, ale walka już w założeniu nie mogła być równa, gdyż jego broń stanowił kruchy rapier, a brat władał masywną szablą. Wykorzystując wrodzoną zręczność Valentine próbował rozpaczliwie przebić się przez obronę przeciwnika, lecz było to niemożliwe. Powolnymi, ciężkimi uderzeniami tamten nieprzerwanie odtrącał na bok kruche ostrze Valentine'a i spychał go nieubłaganie do tyłu, na krawędź urwiska.

Nad ich głowami krążyły sępy. Z nieba dobiegał szum pieśni śmierci. Niedługo poleje się krew, a życie wróci do źródła.

Valentine ustępował krok za krokiem, wiedząc, że urwisko jest tuż-tuż i że za chwilę już nie będzie miał dokąd się cofnąć. Bolało go ramię, oczy zamykały mu się ze zmęczenia, w ustach czuł smak piasku. Opuszczały go siły. Do tyłu… do tyłu…

— Bracie! — krzyknął w udręce. — W imię boskie…

Jego wezwanie spotkało się z szyderczym śmiechem i plugawą odpowiedzią. Szabla wciąż podnosiła się i opadała. Valentine pchnął rapierem i w tej samej chwili wstrząsnął nim dreszcz grozy, bo kiedy metal zadzwonił o metal, lekkie ostrze rozpadło się na kawałki, a on potknął się o suchy wystający z piasku korzeń i upadł ciężko, lądując w gąszczu wijących się po ziemi pnączy. Wielki mężczyzna, stojący nad nim ze wzniesioną szablą, zasłaniał słońce. Wypełniał niebo. Skrzekliwe brzmienie pieśni śmierci natężyło się. Sępy zatrzepotały skrzydłami i runęły w dół.

Valentine jęczał we śnie i dygotał. Przytulił się mocno do Carabelli, uciekając w jej ciepło przed przerażającym zimnem snu śmierci.

Jak dobrze byłoby obudzić się teraz, wyrwać z niewoli sennych majaków, dopłynąć bezpiecznie ku brzegom świadomości. Ale nie. Nie ucieknie. Zmagając się z sobą, ponownie pogrążył się w koszmarze. Olbrzymia postać śmiała się nadal. Szabla wznosiła się coraz wyżej. Świat się kołysał i zapadał nad pokonanym ciałem. Valentine polecił duszę opiece Pani i czekał na uderzenie.

Okazało się niezdarne i słabe, a szabla brata zaryła się głęboko w piachu. I oto zmieniła się struktura snu: nie słyszał już płaczliwego zawodzenia pieśni śmierci, wydarzenia z zawrotną prędkością potoczyły się w nieoczekiwanym kierunku. Skoczył na nogi. Brat klął, usiłując wyciągnąć szablę z piasku, a on podbiegł i złamał ją jednym pogardliwym kopnięciem.

Zwarli się gołymi rękami.

Teraz Valentine górował w pojedynku, a skulony ze strachu brat niezdarnie uchylał się przed gradem uderzeń. W końcu przypadł do kolan okładającego go niemiłosiernie Valentine'a i rycząc niczym ranne zwierzę, pochylając z boku na bok zakrwawioną głowę, odsłaniając się na dalsze razy błagał: — Bracie… bracie…

Wreszcie ucichł, powalony w piach, a nad nim stał zwycięski Valentine.

Niech nadejdzie świt, westchnął, i uwolnił się ze snu.

Było jeszcze ciemno. Do zmęczonej świadomości zaczęły napływać fragmenty niedawnych scen.

Carabella przyglądała mu się uważnie.

— Dobrze się czujesz? — spytała.

— Coś mi się śniło.

— Krzyczałeś kilka razy. Myślałam, że powinieneś się obudzić. Czy to było coś strasznego?

— Tak.

— I co teraz?

— Sam nie wiem, co myśleć. Jestem zmartwiony.

— Opowiedz mi swój sen.

Czy miał otworzyć duszę przed tą dziewczyną? A czyż nie stali się kochankami? Czyż nie wyruszyli razem w wędrówkę do świata snu, dwoje zagubionych poszukiwaczy nocnych przygód?

— Śniło mi się, że walczyłem ze swoim bratem — powiedział ochryple. — Że starliśmy się pośród gorącej, jałowej pustyni, że on był już bliski zabicia mnie, że w ostatniej chwili podniosłem się z ziemi, przybyło mi sił i… i że biłem go pięściami, aż zabiłem.

Oczy dziewczyny świeciły w ciemnościach niczym oczy schwytanego w snop światła zwierzęcia.

— Czy zawsze miewasz takie okrutne sny? — spytała po jakimś czasie.

— Chyba nie. Ale…

— Słucham?

— Tu chodzi nie tylko o okrucieństwo, Carabello. Ja nie mam brata! Dziewczyna roześmiała się.

— Sądzisz, że sny muszą dokładnie odpowiadać rzeczywistości? Valentine, któż cię tego nauczył? Sny mają głębsze znaczenie niż otaczająca nas rzeczywistość. Bratem z twojego snu może być ktokolwiek, Zalzan Kavol, Sleet, twój ojciec, Lord Valentine, Pontifex Tyeveras, Shanamir, nawet ja. Chyba wiesz, że jeśli sny nie są szczególnymi przesłaniami, może być w nich wszystko przeinaczone.

— Tak, wiem. Ale cóż mógłby znaczyć taki sen jak ten? Pojedynkować się z bratem, niemal zginąć z jego ręki… a potem zabić go samemu?

— Chcesz, bym ci go wytłumaczyła?

— Poza tym, że jest straszny i tajemniczy, niczego mi nie mówi.

— Rzeczywiście cię przestraszył. Byłeś spocony i krzyknąłeś kilka razy. Przykre sny wyjawiają jednak bardzo wiele. Spróbuj go sam zrozumieć.

— Mój brat… nie mam brata…

— Powiedziałam ci, że to bez znaczenia.

— Czy zatem walczyłem z sobą samym? Nic nie rozumiem. Nie mam wrogów, Carabello.

— Może chodzi o twojego ojca.

Zastanowił się. Jego ojciec? Szukał twarzy, którą mógłby dopasować do zagadkowego mężczyzny z szablą, ale w miejsce wyjaśnienia pojawiły się nowe wątpliwości.

— Nie pamiętam ojca.

— Czy umarł, kiedy byłeś chłopcem?

— Chyba tak. — Valentine potrząsnął głową, która zaczynała pulsować bólem. — Nie pamiętam. Widzę wielkiego mężczyznę… ma ciemną brodę, ciemne oczy…

— Jak miał na imię? Kiedy umarł?

Valentine znów potrząsnął głową. Carabella przysunęła się bliżej, ujęła go za ręce i odezwała się łagodnie:

— Valentine, gdzie się urodziłeś?

— Na wschodzie.

— To już wiem. Ale gdzie? W jakim mieście? W jakiej prowincji? — dopytywała się.

— W Ni-moya. Tak. Duży ogród, duży dom nad brzegiem rzeki. Tak. Widzę tam siebie. Pływam w rzece. Poluję w książęcych lasach. Czy to wszystko mi się tylko śniło?

— Tak myślisz?

— A może gdzieś o tym czytałem? Albo słyszałem? — A twoja matka, jak miała na imię?

Już otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale nie przychodziło mu do głowy żadne imię.

— Czy ona też umarła młodo?

— Galiara — powiedział wreszcie, ale bez większego przekonania. — No tak, Galiara.

— Ładne imię. Powiedz mi, jak wyglądała.

— Ona… ona miała… — zastanowił się chwilę — ona miała złote włosy, takie jak moje. Pachnącą gładką skórę. Jej oczy… jej głos rozbrzmiewał jak… Nie, to jest zbyt trudne, Carabello!

— Drżysz cały.

— Tak.

— Chodź tutaj! — Jeszcze raz przyciągnęła go do siebie. Była mała i drobna, ale teraz wydawała się dużo silniejsza od niego i Valentine poczuł się bezpieczny w jej objęciach. Powiedziała łagodnie: — Niczego nie pamiętasz, Valentine, prawda?

— Nie, nie pamiętam.

— Ani gdzie się urodziłeś, ani skąd pochodzisz, ani jak wyglądali twoi rodzice, ani nawet tego, gdzie spędziłeś ostatni Dzień Gwiazdy. Twoje sny nie mogą tobą kierować, ponieważ nie masz im niczego do powiedzenia. — Przesunęła dłonią po jego głowie, badając palcami skórę.

— Co robisz? — zapytał.

— Szukam śladu po jakiejś ranie. Wiesz chyba, że uderzenie w głowę może spowodować utratę pamięci?

— Czy coś znalazłaś?

— Nie, niczego nie ma. Żadnej blizny, żadnego śladu uderzenia, ale sprawdzę jeszcze raz, kiedy wzejdzie słońce.

— Lubię dotyk twoich rąk, Carabello.

— Lubię cię dotykać, Valentine.

Leżał obok niej cicho. Słowa, które przed chwilą padły, wstrząsnęły nim do głębi. Inni ludzie, pomyślał, są pewni miejsca, w którym przyszli na świat, znają imiona swoich rodziców, mają bogate wspomnienia z dzieciństwa, z wieku młodzieńczego. On me miał żadnych. Zasłaniał się jedynie mgiełką kruchych wyobrażeń, poza którymi rozciągała się próżnia. Tak, wiedział o tej próżni, ale wolał do niej nie zaglądać. Teraz zmuszała go do tego Carabella. Zastanawiał się, dlaczego nie jest podobny do innych. Dlaczego jego pamięć jest pusta? Czy został uderzony w głowę, tak jak podejrzewała Carabella? Czy po prostu miał niesprawny umysł, brakowało mu zdolności do przechowywania w pamięci zdobytych doświadczeń i całe lata wędrował przez Majipoor, a każdy dzień wczorajszy zacierał się o świcie każdego następnego ranka?

Żadne z nich już nie zasnęło. Tuż przed nadejściem świtu kochali się raz jeszcze, nieoczekiwanie dla samych siebie, pośpiesznie, inaczej niż poprzednio, kiedy to złączyła ich harmonia miłosnej gry. Wstali, wzięli kąpiel w zimnym strumyku, ubrali się i ruszyli przez miasto do gospody. Po ulicach snuło się jeszcze kilku spóźnionych hulaków o mętnym wzroku, ale słońce stało już wysoko na niebie.

Rozdział 10

Carabella nakłoniła Valentine'a, aby zaufał Sleetowi i opowiedział mu swój sen, jak również ich późniejszą rozmowę. Mały białowłosy żongler słuchał uważnie nie przerywając, a twarz poważniała mu z każdym słowem.

Wysłuchawszy opowieści do końca, rzekł:

— Powinieneś zwrócić się do kogoś, kto tłumaczy sny.

— Myślisz, że mogło to być przesłanie?

— Niewykluczone.

— Od Króla Snów?

Sleet z uwagą przyglądał się czubkom swoich palców.

— Możliwe. Powinieneś uważać na siebie i czekać, co będzie dalej. Król nigdy nie zsyła pojedynczych wiadomości.

— Równie dobrze ten sen może pochodzić od Pani Wyspy Snu — włączyła się do rozmowy Carabella. — Nie powinna nas zwieść jego gwałtowność. Kiedy zachodzi potrzeba, ona również zsyła takie sny.

— Są jeszcze i takie — mówił dalej Sleet — które nie pochodzą ani od Pani, ani od Króla, lecz biorą się z mglistej głębi naszego umysłu. Któż potrafi zrozumieć je sam, bez niczyjej pomocy? Valentine, musisz zobaczyć się z wieszczką, która tłumaczy sny.

— Czy wieszczka pomoże mi odnaleźć pamięć?

— Owszem. Taka, która tłumaczy sny, albo czarodziej, pod warunkiem, że sny mają związek z przeszłością.

— A poza tym — powiedziała Carabella — sen o tak silnej wymowie nie powinien zostać niewyjaśniony. Weź to pod uwagę. Bo jeśli nakazuje ci jakieś działanie, a ty nie chcesz się temu podporządkować… — Wzruszyła ramionami. — Twoja dusza odpowie za to, i to szybko. Poszukaj wieszczki, Valentine.

— Miałem nadzieję — Valentine zwrócił się ponownie do Sleeta — że posiadasz jakąś wiedzę w tej materii.

— Ja jestem żonglerem. Poszukaj wieszczki.

— Czy możesz polecić mi jakąś w Pidruid?

— Już wkrótce odjeżdżamy. Zaczekaj, aż znajdziemy się o kilka dni drogi od miasta. Będziesz miał więcej do opowiadania.

— Zastanawiam się, czy to jest przesłanie — rzekł Valentine. — I czy pochodzi od Króla Snów. Jaką on może mieć sprawę do takiego jak ja włóczęgi? Trudno mi w to uwierzyć. Przy dwudziestu miliardach istot żyjących na Majipoorze, jak mógłby znaleźć czas na zajmowanie się kimś tak niewiele znaczącym?

— Na Suvraelu — powiedział Sleet — w pałacu Króla Snów są wielkie maszyny, które prześwietlają cały świat i każdej nocy wysyłają przesłania do umysłów milionów ludzi. Kto wie, czym się kierują, wybierając te, a nie inne osoby? Kiedy byliśmy dziećmi, mówiono nam, że zanim opuścimy ten świat, dusza każdego z nas przynajmniej raz poczuje na sobie dotknięcie Króla Snów. To prawda, doświadczyłem już takiego dotknięcia.

— Ty?

— I to więcej niż raz. — Sleet przeciągnął dłonią po prostych białych włosach. — Czy myślisz, że taki się urodziłem? Nie będąc jeszcze żonglerem, leżałem pewnej nocy w hamaku, w dżungli, w okolicach Narabalu, kiedy przyszedł do mnie Król Snów i wydał mojej duszy pewne rozkazy. Obudziłem się z białymi włosami, takimi, jakie mam teraz. Miałem wtedy dwadzieścia trzy lata.

— Rozkazy? — wybuchnął Valentine. — Jakie rozkazy?

— Takie, które między zmierzchem a świtem zamieniły moje włosy z czarnych na białe — odparł Sleet. Było oczywiste, że nie chce powiedzieć niczego więcej. Podniósł się i rozejrzał po niebie, jakby chciał sprawdzić, jak daleko zawędrowało słońce. — Myślę, że na razie dość sobie powiedzieliśmy, przyjacielu. Można by jeszcze spróbować zarobić parę koron na festynie. Czy chciałbyś nauczyć się kilku sztuczek, nim Zalzan Karol wyśle nas do pracy?

Valentine skinął głową. Sleet przyniósł piłki i maczugi i wszyscy troje udali się na podwórze.

— Patrz — powiedział Sleet i stanął tuż za Carabellą. Ona trzymała dwie piłki w prawej ręce, on jedną w lewej i oplatając się wolnymi ramionami, przywarli ciasno do siebie. — To takie półżonglowanie. Zupełnie proste nawet dla początkujących, ale wygląda ciekawie.

Carabellą rzuciła piłkę. Sleet rzucił, złapał i natychmiast oboje weszli w zgodny rytm, z łatwością posyłając piłki tam i z powrotem, jedna istota o czterech nogach, dwu głowach i dwóch żonglujących ramionach. Rzeczywiście, wygląda to ciekawie, pomyślał Valentine.

— Rzuć nam maczugi! — zawołał Sleet.

Valentine kolejno rzucał maczugi do prawej ręki Carabelli, ona je przejmowała i jedną, drugą, trzecią posyłała do Sleeta, aż w końcu i piłki, i maczugi krążyły między dwojgiem żonglerów w zawrotnym tempie. Valentine wiedział już z własnego doświadczenia, jak trudno radzić sobie z wieloma przedmiotami naraz. Za kilka tygodni zmierzy się z pięcioma piłkami, cztery maczugi, ma nadzieję, opanuje równie szybko, ale robić to jednocześnie z partnerem tak dobrze jak tamta para? Taka umiejętność budziła jego podziw. I trochę zazdrość, dopowiedział sobie, gdyż Sleet stapiał się z Carabellą w jedno ciało, a przecież jeszcze przed paroma godzinami to on ją trzymał w objęciach.

— Teraz ty spróbuj — zawołał białowłosy żongler.

Carabella stanęła tuż przed Valentinem, ramię w ramię. Posługiwali się tylko trzema piłkami. Początkowo Valentine miał kłopoty z właściwą oceną wysokości i siły rzutu, czasami miotał piłką poza zasięg ręki Carabelli, ale po dziesięciu minutach umiał już to robić we właściwy sposób, a po piętnastu radził sobie tak gładko, jakby ćwiczyli ze sobą od lat.

Podszedł do nich Erfon, brat Zalzana Karola, chłodny i nieprzystępny, jak przystało na Skandara.

— Jesteście gotowi? — spytał burkliwie.

Tego popołudnia trupa dawała pokaz w prywatnym parku jednego z kupców Pidruid, który wydawał ucztę dla diuka tej prowincji. Carabella i Valentine wystąpili z nowym numerem, półżonglerką, program Skandarów był jak zwykle wypełniony żonglowaniem kryształowymi czarami, naczyniami i garnkami, ale punktem kulminacyjnym był popis Sleeta żonglującego z zawiązanymi oczami.

— Czy to możliwe? — spytał Valentine zdumiony. — Tylko popatrz! — odpowiedziała Carabella.

On patrzył, ale poza nim nie było wielu widzów, ponieważ po szaleństwach Dnia Gwiazdy nastał Dzień Słońca i wielmoże, na pół rozbudzeni, znużeni wczorajszym świętem i popisami wynajętych muzyków, akrobatów i żonglerów, omdlewali przy suto zastawionych stołach. Sleet rozpoczął występ. Jeszcze zatrzymał się na chwilę, uniósł głowę do góry, jakby nasłuchując wijących w międzygwiezdnej przestrzeni wiatrów, zaczerpnął powietrza i zaczął żonglować.

— Dwadzieścia lat praktyki, panowie i panie Pidruid! Do tego potrzebny jest najostrzejszy słuch! On słyszy szmer powietrza, kiedy przecinają je maczugi! — grzmiał głos Zalzana Kavola.

Valentine zachodził w głowę, w jaki sposób ktoś obdarzony nawet najostrzejszym słuchem może wyłowić cokolwiek spośród rozmów, brzęku naczyń i hałaśliwych, napuszonych zapowiedzi Zalzana Kavola. Niemniej Sleet nie popełnił żadnego błędu. Dało się jednak zauważyć, że żonglerka na ślepo jest trudna nawet dla niego; zwykle szło mu jak z płatka, ale teraz jego dłonie wykonywały gwałtowne ruchy, to wybiegając na spotkanie maczugi, która zbyt długo wirowała w powietrzu, to chwytając z rozpaczliwym pośpiechem tę, która padała o włos za daleko. Wciąż jednak była to umiejętność, która przyprawiała o zachwyt. Wykonał dziesięć, piętnaście przerzutów, przycisnął maczugi do piersi, zrzucił z oczu przepaskę i głęboko się ukłonił. Rozległy się słabe brawa. Sleet stał sztywno, nieporuszony. Carabella objęła go, Valentine klepnął mocno w plecy. Zespół opuścił scenę.

W przebieralni Sleet długo drżał z emocji, a na jego czole lśniły krople potu. Pił wino palmowe wielkimi haustami, wciąż nie mając dość, zupełnie jakby to była woda.

— Czy patrzyli na mnie? — spytał Carabellę. — Czy w ogóle mnie zauważyli?

— Kilku, owszem, patrzyło — odpowiedziała cicho. Sleet zatupał nogami.

— Świnie! Blavy! Nie mieliby dość siły, żeby przejść z kąta w kąt, a siedzą i gadają, kiedy… kiedy artysta… kiedy…

Valentine dotychczas ani razu nie widział Sleeta ogarniętego gniewem. Takie żonglowanie na ślepo, skonstatował w duchu, nie wychodzi na zdrowie. Objął zdesperowanego żonglera i przygarnął go do siebie.

— Co się naprawdę liczy — odezwał się z powagą w głosie — to sam pokaz twoich umiejętności, a nie zwyczaje widzów. Byłeś doskonały.

— Niezupełnie — mruknął Sleet. — Koordynacja…

— Doskonała — obstawał przy swoim Valentine. — Absolutnie panowałeś nad grą. Byłeś wspaniały. Jak możesz przejmować się reakcją pijanych kupców? Robisz to dla nich czy z potrzeby ducha?

Sleet powoli zaczął się rozchmurzać.

— No tak, żonglerka to jak pokarm dla duszy, zwłaszcza żonglerka z zawiązanymi oczami.

— Nie chciałbym cię więcej oglądać w takim stanie ducha. — Ach, to przejdzie. Już czuję się znacznie lepiej.

— Sam jesteś sobie winny — dodał Valentine. — Nic trzeba im było pozwolić na taką zniewagę. Powtórzę raz jeszcze: byłeś doskonały, reszta się nie liczy. Idź do kuchni — zwrócił się do Shanamira — i spytaj, czy dostaniemy trochę mięsa i chleba. To była ciężka praca i Sleet powinien się pokrzepić. Nie wystarczy tylko wino palmowe.

Sleet ochłonął z gniewu. Wcale nie wyglądał na zmęczonego. Spojrzał z uśmiechem na Valentine'a.

— Masz wrażliwe serce, Valentine. I promienną duszę. -B oli mnie twoje cierpienie, to wszystko.

— Na przyszłość obiecuję bardziej panować nad sobą — rzekł Sleet. — A ty masz rację, Valentine, żonglujemy dla siebie. Inni się nie liczą. Nie powinniśmy o tym zapominać.

Zanim opuścili Pidruid, Valentine jeszcze dwa razy oglądał żonglerkę z zawiązanymi oczami. I za każdym razem Sleet schodził ze sceny znużony i przegrany. A więc uwaga czy nieuwaga widzów nie miała wiele wspólnego ze stanem jego ducha, stwierdził. Tego typu żonglowanie okazało się po prostu piekielnie trudne, a cena, jaką za to płacił ten niski człowiek, była zbyt wysoka. Kiedy tak się dręczył, Valentine robił, co mógł, by go podnieść na duchu i ulżyć w cierpieniu. Lubił pomagać innym.

Jeszcze dwa razy przed opuszczeniem miasta Valentine miał mroczne sny. Jednej nocy ukazał mu się Pontifex i wezwał go do Labiryntu; zanurzył się więc w niezliczone, nieprawdopodobnie splątane korytarze, a zmęczona twarz starego Tyeverasa niczym błędny ognik unosiła się nad nim, prowadząc go coraz dalej i dalej w głąb, aż do rdzenia, aż do jakiegoś wewnętrznego królestwa, i nagle Pontifex znikł, zostawiając go w kręgu zimnego zielonego światła. Znikło oparcie dla nóg, a on zaczął spadać i spadać bez końca ku środkowi Majipooru. Innej nocy śniło mu się, że Koronal jadąc na rydwanie kiwa na niego i zaprasza do gry w kości, ale kiedy do niej zasiedli, z kubka posypały się zbielałe kości palców, a na pytanie, czyje to, Lord Valentine roześmiał się i skubiąc sztywne kosmyki czarnej brody i przewiercając go na wylot budzącym grozę wzrokiem powiedział: — Popatrz na swoje ręce — i Valentine spojrzał, i okazało się, że jego dłonie nie mają palców, że kończą się różowymi kostkami nadgarstków.

Valentine opowiedział te sny Carabelli i Sleetowi, ale oni nawet nie próbowali ich interpretować, tylko powtórzyli poprzednią radę, by udał się do jakiejś wieszczki, kiedy tylko opuszczą Pidruid.

Odjazd zdawał się nieuchronny. Festyn miał się ku końcowi; w porcie nie stały już okręty Koronala, a ulice były zatłoczone ludźmi z prowincji, którzy opuszczali stolicę, kierując się do własnych domów. Zalzan Karol zarządził, aby wszyscy kończyli swoje sprawy tego ranka, ponieważ po południu w Dniu Morza będą już w drodze.

Słysząc tę zapowiedź Shanamir przycichł i zmarkotniał. Nie uszło to uwadze Valentine'a.

— Sądziłem, że będziesz wyruszał z ochotą. Czy aż tak bardzo podoba ci się to miasto, że żal ci je opuścić?

Shanamir potrząsnął przecząco głową.

— Mógłbym stąd odejść w każdej chwili.

— No to o co chodzi?

— Ostatniej nocy przyśnili mi się ojciec i bracia. Valentine uśmiechnął się.

— Jeszcze nie zdążyłeś wyjechać poza granice prowincji, a już tęsknisz za domem?

— Nie chodzi o tęsknotę — powiedział smutno Shanamir. — Oni leżeli związani na drodze, a ja prowadziłem stado wierzchowców i choć wołali o pomoc, wyminąłem ich bezradne ciała i pojechałem dalej. Nie trzeba chodzić do wieszczki, by zrozumieć ten sen.

— Czujesz się winny, że porzucasz domowe obowiązki, tak?

— Winny? Ależ tak! Tylko że tu chodzi o pieniądze! — Niecierpliwił się tak, jak niecierpliwią się dorośli, kiedy dziecko zanudza ich pytaniami. Popukał się w pas. — Pieniądze, Valentine! Noszę tu jakieś sto sześćdziesiąt rojali, które dostałem za wierzchowce, czyżbyś zapomniał? To majątek! Wystarczy, by utrzymać naszą rodzinę przez ten rok i kawałek następnego. Los ich wszystkich zależy teraz od mojego bezpiecznego powrotu do Falkynkip.

— Nie miałeś zamiaru oddać im pieniędzy?

— Zatrudnił mnie Zalzan Kavol. Co będzie, jeśli zechce jechać inną drogą? Jeśli pojadę najpierw do domu, już nigdy was nie odnajdę. Jeśli ruszę z żonglerami, to ukradnę pieniądze ojca, których się spodziewa i których potrzebuje. Rozumiesz?

— Można znaleźć na to radę — rzekł Valentine. — Jak daleko stąd do Falkynkip?

— Dwa dni, jeśli się pośpieszyć, a trzy normalnego marszu.

— To całkiem blisko. Jestem pewny, że Zalzan Karol jeszcze nie ustalił trasy. Zaraz z nim porozmawiam. Powinno mu być obojętne do jakiego miasta się uda. Postaram się tak go podejść, żeby wybrał drogę przez Falkynkip. Kiedy już będziemy w pobliżu twojego domu, wymkniesz się nocą, oddasz pieniądze jednemu z braci i przed świtem, zanim Skandar cokolwiek zauważy, będziesz z powrotem. W ten sposób zdejmiesz sobie z sumienia ten ciężar.

Shanamir nie dowierzał własnym uszom.

— Myślisz, że coś wskórasz u tego Skandara?

— Spróbuję.

— Na pierwsze twoje słowo powali cię na ziemię, zobaczysz. On nie bardzo lubi, gdy ktoś się miesza do jego spraw, tak jak tobie na pewno by się nie podobało, gdyby jakieś stado blavów decydowało za ciebie.

— Pozwól, że najpierw z nim porozmawiam — rzekł Valentine. — Mam powody, by przypuszczać, że Zalzan Kavol wcale nie jest taki zły, na jakiego wygląda. Czy wiesz, gdzie go znaleźć?

— Jest przy swoim wozie, przygotowuje go do drogi. Trafisz tam?

— Chyba tak — powiedział Valentine. — To gdzieś w okolicach portu, prawda?

Żonglerzy podróżowali z miasta do miasta pięknym wozem, który stał kilka kwartałów dalej, gdyż był za szeroki, by zmieścić się w uliczce przy gospodzie. Był to niezmiernie imponujący i kosztowny wehikuł, zrobiony przez pierwszorzędnych rzemieślników w jednej z położonych w głębi lądu prowincji. Podstawę konstrukcji wozu stanowiły długie jasne belki z lekkiego, sprężystego drewna, ułożone na zakładkę, klejone bezbarwnym klejem żywicznym i powiązane giętką łoziną, sprowadzaną do tych celów aż z południowych bagien. Tak wyszukane ożebrowanie pokrywały płaty garbowanej skóry olbrzymich patyczaków, pozszywane grubymi żółtymi ścięgnami, wyciągniętymi z tychże samych chrząstkowatych stworzeń.

Podszedłszy do wozu Valentine zastał przy nim Erfona i jeszcze jednego z braci, Gibora Haerna, całkowicie pochłoniętych oliwieniem skórzanych postronków, podczas gdy sam wehikuł zdawał się kołysać rozsadzany gwałtownymi wrzaskami.

— Gdzie jest wasz brat? — spytał Valentine. Gibor Haern spojrzał kwaśno w stronę wozu.

— To chyba nie najbardziej odpowiedni moment, żeby mu przeszkadzać.

— Mam do niego sprawę.

— On ma dosyć kłopotów z tym małym złodziejskim czarodziejem, którego opłacamy, żeby przeprowadzał nas przez różne prowincje, a który chce porzucić służbę właśnie teraz, kiedy jesteśmy gotowi do drogi. Idź, jeśli chcesz, tylko żebyś potem nie żałował.

Gniewne krzyki narastały, aż nagle drzwi wozu otworzyły się z trzaskiem i wyskoczyła przez nie maleńka figurka starego pomarszczonego Vroona, kruchego, lekkiego jak piórko stworzenia o wyblakłej zielonkawej skórze, z powrozowatymi mackowatymi kończynami i pełnymi przerażenia wielkimi złocistymi oczami. Z kącika jego ust sączyła się strużka czegoś, co mogło być bladożółtą krwią, i brudziła mu kanciasty podbródek.

Zalzan Karol pokazał się w drzwiach chwilę później; przerażająca postać z nastroszoną z oburzenia sierścią, z rękami ogromnymi niczym grabie, młócącymi powietrze w bezsilnej wściekłości.

— Łapcie go! Nie pozwólcie mu uciec! — krzyczał do braci.

Erfon Karol i Gibor Haern podnieśli się ciężko i utworzyli ze swych cielsk kosmatą zaporę, zagradzając Vroonowi drogę ucieczki.

Mały przerażony stwór, schwytany w pułapkę, zakręcił się w kółko i przypadł kurczowo do kolan Valentine'a.

— Panie — wymamrotał — ratuj mnie!

Zalzan Kavoł rzucił ostro:

— Trzymaj go, Valentine!

Ruszył do przodu, ale Valentine schował Vroona za siebie i odważnie stawił czoło nadciągającej burzy.

— Opanuj się, proszę. Jeśli go zamordujesz, ugrzęźniemy w Pidruid na zawsze.

— Nie zamierzam go zamordować — grzmiał Zalzan Karol. — Wcale mi się nie uśmiechają lata koszmarnych nocnych przesłań.

— On nie zamierza mnie mordować, on tylko z całej siły ciśnie mną o ścianę — powiedział Vroon drżącym głosem.

— O co się kłócicie? — spytał Valentine. — Może mógłbym was pogodzić?

Zalzan Karol spojrzał na niego spode łba.

— Nie twój interes, Valentine. Zabieraj się stąd!

— Lepiej będzie, jeśli zostanę, dopóki nie minie ci furia.

Oczy Zalzana Karola niebezpiecznie rozbłysły. Był już tak blisko, że Valentine mógł wyczuć jego przesiąknięty wściekłością zapach. Być może, pomyślał Valentine, rzuci nas obu o ścianę. Erfon i Gibor Haern obserwowali całą scenę z boku. Możliwe, że widzieli po raz pierwszy, by ktoś przeciwstawił się ich bratu. Zaległa cisza. Ręce Zalzana Karola zaciskały się konwulsyjnie; mimo to stał w miejscu. W końcu odezwał się:

— Ten Vroon to czarodziej Autifon Deliamber, którego wynająłem, aby przeprowadził nas przez kontynent i strzegł od podstępów Zmiennokształtnych. Przez cały tydzień zabawiał się w Pidruid za moje pieniądze, a kiedy nadszedł czas, żeby ruszyć w drogę, on mi mówi, bym poszukał sobie innego przewodnika, bo jego przestało interesować podróżowanie od miasteczka do miasteczka. Czy zawsze w ten sposób dotrzymujesz umów, czarodzieju?

— Jestem już stary i zmęczony — odpowiedział Vroon. — Moje czary nie maja tej mocy, co dawniej, i zdaje mi się, że mógłbym zabłądzić w drodze. Ale jeśli nadal tego sobie życzysz, będę ci towarzyszył jak dotychczas, Zalzanie Kavolu.

— Co takiego?

— Zmieniłem zdanie — powiedział z niewinną miną Autifon Deliamber. Oderwał się od nóg Valentine'a i zajął zwijaniem i rozwijaniem licznych pozbawionych kości gumowatych ramion, jakby chciał je uwolnić od napięcia i strachu. Odważnie popatrzył w górę na Skandara. — Dotrzymam umowy — oznajmił.

Zalzan Kavol był wyraźnie zdezorientowany.

— Przez półtorej godziny przysięgałeś, że za żadne skarby nie ruszysz z Pidruid, lekceważąc moje błagania i groźby, czym doprowadziłeś mnie do takiego gniewu, że gotów byłem rozgnieść cię na miazgę, tak na twoje, jak i na moje nieszczęście. Martwi czarodzieje na nic się zdadzą, a Król Snów mógłby mnie za taki czyn strasznie ukarać. Ty jednak trwałeś w uporze, każąc mi szukać innego przewodnika. A teraz, ni stąd, ni zowąd, odwołujesz to wszystko?

— Odwołuję.

— Czy byłbyś łaskaw powiedzieć mi dlaczego?

— Tak sobie, bez powodu — odrzekł Vroon. — Poza tym tylko, że spodobał mi się ten młody człowiek, że podziwiam jego odwagę, jego dobroć i ciepło płynące z jego duszy. Jeśli on idzie z tobą, pójdę i ja. Czy to zaspokaja twoją ciekawość, Zalzanie Kavolu?

Skandar burknął coś niechętnie, gestykulując gwałtownie zewnętrzną parą rąk, jakby chciał je uwolnić ze splątanych pnączy ptasiej winorośli. Jeszcze przez chwilę wszystkim się zdawało, że może znów wybuchnąć gniewem.

— Zejdź mi z oczu, czarodzieju — wydusił z siebie w końcu — bo mimo wszystko cisnę tobą o pierwszą lepszą ścianę. I niech opatrzność ma cię w swej opiece, jeśli nie wrócisz na godzinę odjazdu.

— Na drugą po południu — podpowiedział Autifon Deliamber grzecznie. — Będę punktualnie, Zalzanie Kavolu. — Zwrócił się jeszcze do Valentine'a: — Dziękuję za obronę. Jestem twoim dłużnikiem, ale wypłacę ci się szybciej, niż się spodziewasz. I już go nie było.

— Głupio postąpiłeś, mieszając się w nasze sprawy, Valentine — powiedział Skandar po chwili milczenia. — Wiesz chyba, że igrałeś z ogniem.

— Wiem.

— A gdybym wyrządził krzywdę wam obu?

— Czułem, że potrafisz powstrzymać swój gniew. Miałem rację?

Zalzan Kavol uśmiechnął się, jak zapewne sądził, choć w tym uśmiechu nie było odrobiny ciepła.

— Powstrzymałem swój gniew, to prawda, ale tylko dlatego, że twoja zuchwałość zaskoczyła mnie. A poza tym — czy Deliamber musiał mi się sprzeciwiać?

— W końcu zgodził się dotrzymać umowy — zauważył Valentine.

— No tak, zgodził się. I dlatego chyba i ja jestem twoim dłużnikiem. Wynajęcie nowego przewodnika mogłoby nam zająć kilka dni. Dziękuję ci, Valentine — powiedział Zalzan Karol, siląc się na uprzejmość.

— Czy naprawdę uważasz, że masz wobec mnie dług?

— Co masz na myśli? — spytał Skandar podejrzliwie. — Potrzebuję odrobinę twojej przychylności. Jeśli wyświadczyłem ci przysługę, czy mogę prosić o rewanż?

— Mów dalej. — Głos Zalzana Karola był lodowaty. Valentine zaczerpnął powietrza.

— Ten chłopiec, Shanamir, pochodzi z Falkyiikip. Zanim ruszy z nami w drogę, ma tam do załatwienia sprawę nie cierpiącą zwłoki. Chodzi o honor jego rodziny.

— Niech więc idzie do Falkynkip, a potem gdzieś do nas dołączy. — Ale on się boi, że już nas nie odnajdzie.

— O co zatem prosisz, Valentine?

— Zaplanuj naszą podróż w ten sposób, byśmy znaleźli się o kilka godzin drogi od domu chłopca.

Zalzan Kavol popatrzył na Valentine'a wzrokiem, który nie wróżył niczego dobrego. Zaczął cedzić słowa:

— Najpierw słyszę od przewodnika, że nasza umowa nie jest ważna, potem miesza się do awantury terminujący żongler i wreszcie jestem proszony o to, bym planował podróż kierując się honorem rodzinnym stajennego. To za dużo jak na jeden dzień. Valentine.

— Jeśli nie jesteś związany pilnym kontraktem gdzie indziej — nie ustępował Valentine — to do Falkynkip mamy tylko dwa dni drogi. A chłopiec…

— Ani słowa więcej! — ryknął Zalzan Kavol. — Niech będzie Falkynkip. I żadnych więcej ustępstw. Zostaw mnie teraz. Erfonie! Haernie! Czy wóz jest gotowy do drogi?

Rozdział 11

Wóz Zalzana Karola był tak samo wspaniały z zewnątrz, jak i wewnątrz. Wypolerowana na najwyższy połysk ciemna podłoga została wykonana z desek z drzewa nocnokwietnego, połączonych ze sobą w sposób niezwykle wyszukany. Z tyłu, w kabinie dla podróżnych, z owalnej powały zwisały sznury suszonych nasion i różnych wisiorków, a bogato rzeźbione mozaikowe ściany pokrywały futra i zasłonki z delikatnych jak pajęczyna tkanin. Było tu może niezbyt przestronnie, ale starczało miejsca dla pięciorga, sześciorga osobników rozmiarów Skandara. Środkowa kabina służyła do przechowywania kufrów, pakunków i sprzętu do żonglowania, całego dobytku trupy, a z przodu, na podwyższonej, odkrytej platformie znajdowało się siedzenie dla woźnicy, wystarczająco szerokie, aby zmieścić dwóch Skandarów albo troje ludzi.

Ogromny i z przepychem urządzony wóz, jakiego nie powstydziłby się książę albo i sam Koronal, był na tyle lekki, że mógł unosić się na poduszce ciepłego powietrza wytwarzanego przez magnetyczne wirniki umieszczone w jego kadłubie. Jak długo Majipoor obracał się wokół osi, tak długo mogły obracać się wirniki, a wóz mógł płynąć kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią, bez trudu ciągnięty przez zaprzęg rumaków.

Późnym rankiem skończono załadunek i wszyscy poszli do gospody, aby się posilić przed podróżą. Valentine był zaskoczony, widząc Hjorta Vinorkisa o pomarańczowych bokobrodach właśnie sadowiącego się u boku Zalzana Kavola. Skandar uderzył w stół, by zwrócić na siebie uwagę, i huknął:

— Poznajcie Vinorkisa, nowego zarządcę. Zatrudniłem go na czas podróży. Będzie mi pomagał w robieniu rachunków, będzie doglądał naszego gospodarstwa i przejmie na siebie te wszystkie obowiązki, które do tej pory były na mojej głowie!

— O, nie — jęknęła Carabella pod nosem. — On zatrudnił Hjorta? Tego okropnego, który obserwował nas przez cały tydzień?

Vinorkis uśmiechnął się przerażającym uśmiechem Hjortów, pokazując trzy rzędy gumowych przeżuwaczy, i rozejrzał się po wszystkich wybałuszonymi oczami.

— To jednak mówiłeś na serio o dołączeniu do trupy! — zdziwił się Valentine. — A ja myślałem, że żartujesz z tą żonglerką cyframi.

— Wiadomo powszechnie, że Hjortowie nigdy nie żartują — odparł Vinorkis poważnie, po czym nieoczekiwanie wybuchnął hałaśliwym śmiechem.

— A co z twoim handlem skórami?

— Sprzedałem cały zapas na targu — odpowiedział Hjort. — Myślałem o tobie, o tym, że nie wiesz, gdzie będziesz jutro, i że wcale o to nie dbasz. Podziwiałem cię. Zazdrościłem ci. Pytałem sam siebie: czy zamierzasz kramarzyć skórami przez wszystkie swoje dni, Vinorkisie, czy też spróbujesz czegoś nowego? Na przykład podróży? Tak więc kiedy przypadkowo podsłuchałem, że Zalzan Kavol potrzebuje pomocnika, ofiarowałem mu swoje usługi. No i jestem!

— No i jesteś — powiedziała kwaśno Carabella. — Witaj!

Po obfitym posiłku zaczęli zbierać się w drogę. Shanamir przyprowadził ze stajni czwórkę wierzchowców i kiedy Skandarzy przywiązywali zwierzęta postronkami do wozu, przemawiał do nich spokojnym, kojącym głosem. Zalzan Kavol usadowił się na koźle, wziął do rąk lejce, jego brat Heitrag usiadł obok niego, a gdzieś zupełnie z boku wcisnął się Autifon Deliamber. Shanamir jechał na swoim wierzchowcu. Valentine zajął miejsce w przytulnej, luksusowej kabinie dla pasażerów, razem z Carabellą, Vinorkisem, Sleetem i pozostałymi czterema Skandarami. Trzeba było długo przestawiać nogi z miejsca na miejsce, zanim każdy w końcu rozsiadł się wygodnie.

— Hop! — zakrzyknął ostro Zalzan Karol i oto już wyjeżdżali przez Bramę Falkynkip, na wschód, wielkim gościńcem, którym Valentine wkraczał do miasta Pidruid równo tydzień temu, w Dzień Księżyca.

Nad ciągnącą się wzdłuż brzegu morza równiną wisiało ciepłe, przesiąknięte wilgocią powietrze letniego dnia. Wspaniałe kwiaty ognistych palm zaczynały już przekwitać i więdnąć i zaścielały gościniec opadłymi płatkami niczym szkarłatnym kobiercem. Wóz miał kilka okien zrobionych z pieczołowicie dopasowanych najlepszego gatunku cienkich, mocnych i całkowicie przezroczystych skór patyczaków. Patrząc przez nie, pośród uroczystej ciszy, jaka niespodziewanie zapanowała, Valentine obserwował Pidruid, malejące coraz bardziej, znikające z minuty na minutę wielkie miasto miliona istot, gdzie żonglował przed Koronalem, gdzie skosztował dziwnego wina i ostrych potraw i gdzie spędził świąteczną noc w ramionach ciemnowłosej Carabelli.

A teraz otwierała się przed nim droga i kto wie, jakie podróże miał jeszcze przed sobą.

Niczego nie planował. Na wszystko był gotów. Ciągnęło go do żonglerki, pragnął rozwijać swoje umiejętności aż do perfekcji, chciał skończyć z terminowaniem i marzył o dorównaniu Sleetowi i Carabelli, a może nawet samym Skandarom. Sleet ostrzegał go przed tym ostatnim, mówiąc, że tylko mistrz mógłby podjąć ryzyko współzawodniczenia z nimi, gdyż podwójny komplet ramion daje Skandarom taką przewagę, że zwykła istota ludzka zawsze pozostanie w tyle. Ale Valentine widział, że i Sleet, i Carabellą nie ustępują czwororamiennym, więc miał nadzieję, że i on w przyszłości zmierzy się z nimi. Mam wygórowane ambicje, pomyślał. Lecz czegóż więcej mógłbym pragnąć, niż zostać mistrzem godnym żonglowania z Zalzanem Karolem i jego braćmi!

Ciszę przerwał głos Carabelli.

— Wyglądasz na szczęśliwego, Valentine.

— Naprawdę?

— Jesteś promienny niczym słońce. Płyną od ciebie strumienie światła.

— To z powodu złotych włosów — powiedział skromnie. — To one dają takie złudzenie.

— Nie. Nie. Twój nagły uśmiech… Przykrył dłonią jej dłoń.

— Myślałem o podróży, która nas czeka. O swobodnym i radosnym życiu. O wędrowaniu tu i tam przez Zimroel, o postojach, o przedstawieniach, o uczeniu się nowych sposobów żonglowania. Chcę zostać najlepszym żonglerem spośród wszystkich istot ludzkich na całym Majipoorze!

— Masz na to niezłe zadatki — wtrącił się do rozmowy Sleet. — Twoje wrodzone umiejętności są naprawdę niezwykłe. Musisz tylko bardzo dużo ćwiczyć.

— Liczę na ciebie i na Carabellę.

— Kiedy ty myślałeś o żonglerce, Valentine, ja myślałam o tobie — powiedziała półgłosem Carabella.

— A ja o tobie — wyszeptał Valentine, zmieszany. — Ale wstydziłem się przyznać do tego głośno.

Wóz wolno pokonywał krętą górską drogę, która prowadziła ku wielkiemu płaskowyżowi w głębi lądu. Zakręty były tak ostre, że wehikuł z trudem się na nich mieścił, ale Zalzan Kavol, równie zręczny woźnica jak żongler, wyprowadzał go bezpiecznie ze wszystkich po kolei. Wkrótce znaleźli się na szczycie wzniesienia, z którego Pidruid, przycupnięte nad zatoką, wyglądało jak własna mapa. Na grani powietrze było suche, ale niewiele tylko chłodniejsze niż na dole, mimo późnego popołudnia słońce wciąż przygrzewało niemiłosiernie i na ochłodzenie można było liczyć dopiero z nastaniem zmierzchu.

Na nocleg zatrzymali się w pokrytej kurzem górskiej wiosce tuż przy drodze do Falkynkip. Valentine, leżąc na nierównym, wypchanym słomą sienniku, znów miał niepokojący sen. Po raz kolejny znalazł się wśród władców Majipooru. W jednym końcu pustego, dudniącego echem korytarza o kamiennej posadzce siedział na tronie Pontifex, a w drugim Koronal. W suficie tkwiło budzące grozę, wypełnione światłem oko, które niczym ostre słońce rzucało bezlitosny, oślepiający blask. Valentine niósł jakąś wiadomość od Pani Wyspy, ale nie był pewny, czy mają dostarczyć Pontifexowi, czy Koronalowi. Gdy do któregoś z nich się zbliżał, ten oddalał się od niego. Przez całą noc mozolnie krążył tam i z powrotem po zimnej śliskiej posadzce, błagalnie wyciągając ręce to ku jednej z potęg, to ku drugiej, lecz niezmiennie nie osiągał celu.

Następny nocleg wypadł na obrzeżu Falkynkip. I znów śniło mu się to samo. Znów Pontifex i Koronal, ale z mglistego snu zapamiętał jedynie jakieś groźne, wyniosłe osobistości, jakieś pompatyczne zgromadzenie i to, że z nikim nie potrafił się porozumieć. Rano był bardzo przygnębiony. Najwyraźniej śnił sny o niezwykłej doniosłości, ale niczego z nich nie pojmował.

— Jesteś we władaniu potęg, które nie chcą cię zostawić w spokoju — powiedziała Carabella. — Zdaje się, że łączą cię z nimi nierozerwalne więzy. Jestem przekonana, że te sny to przesłania.

— Pośrodku upalnego dnia nagle sobie wyobrażam, że zimne ręce Króla Snów uciskają moje skronie. A kiedy zamykam oczy, jego palce przewiercają mi duszę.

W oczach Carabelli pojawił się błysk trwogi. — Więc jesteś pewny, że to on je zsyła?

— Nie, nie jestem tego pewny, ale myślę…

— Może jednak pochodzą od Pani?

— Pani zsyła łagodniejsze sny, jestem o tym przekonany — powiedział Valentine. — Obawiam się, że moje mogą pochodzić jedynie od Króla. Ale czego on ode mnie chce? Jaką popełniłem zbrodnię?

Carabella zmarszczyła brwi.

— W Falkynkip musisz się wybrać do wieszczki, Valentine, obiecałeś mi to.

— Dobrze, rozejrzę się za jakąś.

Autifon Dełiamber, niespodziewanie włączając się do rozmowy, zapytał:

— Czy mogę ci kogoś polecić?

Valentine nie zauważył, kiedy mały zasuszony Vroon zbliżył się do nich. Spojrzał w dół, zdziwiony.

— Przepraszam — odezwał się bezceremonialnie czarodziej. — Przypadkowo podsłuchiwałem. Zdaje mi się, że niepokoją cię przesłania, tak?

— Moje sny nie mogą oznaczać niczego innego. — Jesteś pewien?

— Niczego nie jestem pewien. Ani dnia tygodnia, ani twojego, ani nawet własnego imienia.

— Przesłania są niezwykle zagadkowe. Nigdy nie możemy być zupełnie pewni, czy przemawia przez nie Król Snów, czy Pani Wyspy — stwierdził Dełiamber.

Valentine potrząsnął głową.

— Ostatnio mam zupełnie zaćmiony umysł. Niczego nie jestem pewny, a te sny wyprowadzają mnie z równowagi. Potrzebuję odpowiedzi, chociaż nie wiem, czy potrafiłbym zadać pytanie.

Vroon wyciągnął jedną ze swych delikatnych macek i sięgnął po rękę Valentine'a.

— Zaufaj mi. Być może twój umysł jest zaćmiony, ale mój nie. Widzę ciebie wyraźnie, mam na imię Deliamber, a ty — Valentine, dzisiaj jest Dzień Piąty i dziewiąty tydzień lata, a w Falkynkip mieszka wieszczka Tisana, która jest moją przyjaciółką i sojuszniczką i która ci pomoże odnaleźć siebie. Idź do niej i przekaż ode mnie pozdrowienia i uściski. Pora odkryć źródło twoich krzywd, Valentine!

— Krzywd? Jakich krzywd?

— Idź do Tisany — uciął rozmowę Deliamber.

Valentine zastał Zalzana Kavola zajętego rozmową z kimś miejscowym. Kiedy rozmówca odszedł, Skandar spojrzał na Valentine'a złym okiem, jak zwykle.

— Chciałbym, żebyś mi pozwolił spędzić noc po Dniu Gwiazdy osobno, w Falkynkip.

— Znów chodzi o honor rodziny? — spytał Skandar ironicznie.

— Nie, tym razem to moja osobista sprawa. A więc?

Zalzan Kavol wzruszył czterema ramionami w typowy dla siebie sposób.

— W tobie jednak musi siedzieć coś dziwnego, coś, co mnie niepokoi. Ale rób, co chcesz. Jutro występujemy w Falkynkip na jarmarku, więc śpij, gdzie masz ochotę, tylko masz stawić się z powrotem w Dniu Słońca wcześnie rano, bo odjedziemy, słyszysz?

Rozdział 12

W porównaniu z rozległym Pidruid Falkynkip było małe, niemniej jednak znaczyło wiele, gdyż znajdowała się tu stolica rolniczego okręgu. W mieście i na jego obrzeżach żyło zapewne trzy czwarte miliona ludzi, a pięć razy tyle na dalszych połaciach prowincji. Rytm życia tego miasta też był inny niż tamtego, portowego, co Valentine zdążył szybko zauważyć. Być może sprawiała to sucha, gorąca wyżynna aura, tak bardzo różna od łagodnego, pełnego wilgoci klimatu wybrzeża; w każdym razie ludzie poruszali się tutaj dostojnie, flegmatycznie, niespiesznie.

Shanamir wymknął się po cichu wieczorem przed Dniem Gwiazdy i udał się w kilkugodzinną podróż na północ od miasta, do gospodarstwa ojca, gdzie, jak opowiadał Valentine'owi następnego ranka, zostawił zarobione w Pidruid pieniądze i mruknąwszy parę słów o tym, że zamierza wyruszyć na poszukiwanie przygód i wiedzy, opuścił dom nie zauważony przez nikogo. Nie spodziewał się jednak, że ojciec lekko potraktuje stratę tak zdolnego i użytecznego pomocnika i bojąc się, że powiadomiona o ucieczce straż miejska będzie go szukała, wymyślił, że do końca pobytu w Falkynkip będzie się ukrywał w wozie. Valentine wtajemniczył w to Zalzana Kavola, który przystał na taki plan, choć i tym razem nie darował sobie zwykłych uszczypliwości.

Tego popołudnia wszyscy żonglerzy dumnie wkroczyli na jarmark, prowadzeni przez Carabellę i Sleeta. On uderzał w bęben, ona zaś wystukiwała na tamburynie rytm do śpiewanej przez siebie piosenki:

Nie szczędź grosza ni korony

O, szlachetnie urodzony!

Siła, zręczność, rozum, serce —

Znajdziesz wszystko to w żonglerce.

Nie szczędź cala, nie szczędź mili,

Setnie będziem was bawili.

Kula, stołek, talerz, dzwonek

Wzlecą w niebo jak skowronek.

Nie szczędź chwili, nie szczędź dnia,

Smutki pierzchną precz raz-dwa.

Czasu stracisz małowiele,

Zyskasz radość i wesele.

Ale i beztroska, i zachwyt obce były Valentine'owi tego dnia. Nieustannie spięty i zaniepokojony pełnymi snów nocami, pożerany ambicją, która przewyższała jego możliwości, przeliczył się z siłami. Dwa razy upuścił maczugi i chociaż Sleet nauczył go, co robić, by upuszczenie wyglądało na celowe, a widzowie okazali się pobłażliwi, trudno mu było wybaczyć samemu sobie. Więc kiedy tylko środek sceny zajęli Skandarzy, Valentine powlókł się w ponurym nastroju do straganu z winem.

Obserwował teraz ich wyczyny z pewnej odległości. Sześć ogromnych kudłatych postaci, wymachujących dwoma tuzinami ramion, precyzyjnie, bez jednego zbędnego ruchu i bez jednego błędu. Każdy z nich żonglował siedmioma nożami, chwytając przy tym i odrzucając inne, co dawało niezwykle widowiskowy efekt. Flegmatyczni obywatele Falkynkip jak zahipnotyzowani wsłuchiwali się w świst przeszywającej powietrze stali.

Patrząc na te wyczyny Valentine coraz bardziej zapamiętywał się w żalu po nieudanym występie. Od opuszczenia Pidruid tęsknił za publicznością, ręce wyrywały mu się do piłek i maczug, a kiedy wreszcie nadszedł ten moment, on, Valentine, okazał się po prostu niezdarą. Nieważne. Przecież będą jeszcze inne place targowe, inne jarmarki. Trupa będzie wędrowała przez cały Zimroel, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem, on zaś jeszcze będzie błyszczał, będzie lśnił, będzie porażał oczy widzów, a widzowie będą wołać imię żonglera Valentine'a, będą domagać się więcej i więcej, aż Zalzan Karol zzielenieje z zazdrości. Król żonglerów, owszem, monarcha, Koronal sceny! No właśnie! Przecież ma talent. Valentine uśmiechnął się. Zły nastrój zaczynał mijać. Czy sprawiło to wino, czy też odzyskiwał swój zwykły spokój ducha? Cokolwiek by zresztą powiedzieć, zajmował się sztuką żonglerki zaledwie od tygodnia, i popatrzcie tylko, ile już osiągnął! Któż może przewidzieć, do jakiej perfekcji dojdzie jego ręka i oko, jeśli będzie ćwiczył przez rok czy dwa. Ma przecież dużo czasu.

Jak spod ziemi wyrósł obok niego Autifon Deliamber.

— Tisanę można znaleźć na ulicy Kupców Wodnych — rzekł mały czarodziej. — Spodziewa się ciebie niebawem.

— Czyżbyś już z nią rozmawiał?

— Nie — odparł Deliamber.

— To skąd może wiedzieć, że przyjdę, co? Za pośrednictwem czarów?

— Coś w tym rodzaju — powiedział Vroon wyginając kończyny, co zapewne miało oznaczać wzruszenie ramion.

Valentine pokiwał głową. Spojrzał na drugą stronę ulicy. Skandarzy skończyli popisy i teraz Carabella i Sleet demonstrowali żonglerkę złączeni ramionami. Z jaką gracją poruszają się razem, pomyślał. Jacy spokojni, jacy pewni siebie, jacy oszczędni w ruchach. A ona, jaka piękna. Valentine i Carabella nie byli kochankami od pamiętnej nocy po wielkiej paradzie, mimo że czasami spali obok siebie. Już tydzień minął od tego czasu, a on oddalał się od niej, zamiast zbliżyć.

Teraz pójdzie do Tisany na rozmowę o snach, a potem, być może już jutro, znów obejmie Carabellę…

— Tak, ulica Kupców Wodnych — powtórzył Valentine, wracając do rzeczywistości. — W porządku. Czy na drzwiach jej mieszkania jest jakiś znak?

— Na pewno trafisz — uspokoił go Deliamber.

Kiedy Valentine zbierał się do drogi, zza wozu wysunął się Hjort Vinorkis i powiedział: — Ruszasz w miasto?

— Mam pewną sprawę do załatwienia — odparł Valentine.

— Nie potrzebujesz towarzystwa? — Hjort zaśmiał się hałaśliwie. -Odwiedzilibyśmy po drodze parę karczem, co? Z chęcią uciekłbym stąd od tego kuglarstwa, choć na parę godzin.

Valentine nie wiedział, co odpowiedzieć.

— To jest coś takiego, co można zrobić tylko samemu.

Vinorkis przyglądał mu się przez chwilę.

— Wykręcasz się!

— Proszę cię, Vinorkisie! Jest dokładnie tak, jak powiedziałem: muszę to zrobić sam. Nie zamierzam włóczyć się tej nocy po karczmach, wierz mi.

Hjort wzruszył ramionami.

— Nie to nie, niech ci będzie. Mało mnie to obchodzi. Chciałem ci tylko pomóc się zabawić, pokazać miasto, zaprowadzić w kilka niezłych miejsc…

— Innym razem — uciął Valentine i nie czekając na dalszą dyskusję ruszył szybko w drogę.

Ulicę Kupców Wodnych znalazł bez trudu, jako że Falkynkip nie było średniowiecznym labiryntem uliczek, tak jak Pidruid. Na każdym większym skrzyżowaniu umieszczono dokładne i zrozumiałe plany dzielnic, ale poszukiwanie domu wieszczki przeciągało się, gdyż ulica była długa i pytani przechodnie niedbałym ruchem głowy niezmiennie wskazywali na północ. Szedł więc dalej równym krokiem, aż o wczesnym zmierzchu, kiedy był już bardzo daleko od placu targowego, zauważył niewielki drewniany domek. Na podniszczonych ze starości frontowych drzwiach były przybite dwa symbole potęg: skrzyżowane pioruny — godło Króla Snów i trójkąt w trójkącie — godło Pani Wyspy.

Tisana była kobietą w podeszłym wieku, silną, tęgą i nieprzeciętnie wysoką, o szerokiej masywnej twarzy i chłodnym badawczym spojrzeniu. Miała rozpuszczone czarne włosy, poznaczone już pasmami siwizny, i mocne, choć pulchne dłonie. Sprawiała wrażenie osoby mądrej i pewnej siebie.

Przywitała Valentine'a jego imieniem i kazała mu się rozgościć.

— Przynoszę ci, jak się zapewnię domyślasz, pozdrowienia i uściski od Autifona Deliambera — rzekł Valentine.

Wieszczka pokiwała głową z powagą.

— Tak, przesłał mi już parę słów, ten szubrawiec! Ale cenię sobie jego pozdrowienia mimo wszystkich tych sztuczek, do których jest zdolny. Uściśnij go również ode mnie. — Zakręciła się po małym ciemnym pokoju, zaciągnęła zasłony, zapaliła trzy grube czerwone świece i jakieś kadzidła. Mebli było tu niewiele, tylko wysoki stos wełnianych dywaników w szarej i czarnej tonacji, wiekowy drewniany stół i wysoka stara szafa. Wciąż się krzątając, powiedziała:

— Czy uwierzysz, że znam Deliambera prawie od czterdziestu lat? Spotkaliśmy się po raz pierwszy na początku panowania Tyeverasa, na festynie w Piliploku, kiedy to do miasta przybył nowy Koronal, Lord Malibor, który utonął podczas polowania na smoka morskiego. Mały Vroon już wtedy był mądry. Staliśmy na ulicy, witając przejeżdżającego Lorda, a Deliamber powiedział: “Wiesz, on umrze przed Pontifexem”. Zabrzmiało to tak, jakby ktoś przepowiadał deszcz, kiedy wieją suche południowe wiatry. Żachnęłam się, uważając, że mówi okropne rzeczy, ale on wiedział swoje. To straszne, kiedy Koronal umiera, podczas gdy Pontifex żyje i żyje. Jak ci się zdaje, ile on teraz ma lat? Sto? Sto dwadzieścia?

— Nie mam pojęcia — odrzekł Valentine.

— Jest stary, bardzo stary. Był Koronatem na długo przedtem, nim zamknął się w Labiryncie. A tam przeżył już rządy trzech innych Koronali. Zastanawiam się, czy przeżyje Lorda Valentine'a. — Jej oczy spoczęły na przybyszu. — Myślę, że Deliamber wie również to. Napijesz się ze mną wina?

— Tak — odpowiedział. Niezbyt podobała mu się jej bezpośredniość.

Tisana wyciągnęła rzeźbioną karafkę i nalała dwie pełne miarki wina, nie tamtego palmowego z Pidruid, lecz starego, słodko pachnącego miętą, imbirem i czymś jeszcze, bardziej tajemniczym. Odczekała, aż przełknie łyk i drugi, i dopiero wtedy rzuciła od niechcenia:

— Domyślasz się chyba, że to wino zawiera pewien medykament?

— Medykament? Jaki?

— Rozjaśniający umysł.

— Och! No tak, oczywiście. — Czuł się zakłopotany swoją niewiedzą. Zmarszczył brwi i zapatrzył się w kielich. Wino miało barwę ciemnoczerwoną, niemal purpurową i odbijało na swojej powierzchni zniekształcone migotliwym blaskiem świec oblicze Valentine'a. Zastanawiał się, co teraz nastąpi. Czy powinien opowiedzieć jej swoje ostatnie sny? Spokojnie, spokojnie. Dopił wino szybkimi łykami, ale stara kobieta znów napełniła jego kielich, dolewając również do swojego, ledwo napoczętego.

— Dużo czasu minęło, od kiedy ostatni raz byłeś u wieszczki, prawda?

— Chyba bardzo dużo.

— To widać. Teraz powinnam dostać od ciebie zapłatę. Taki jest zwyczaj. Cena jest wyższa niż ta, którą pamiętasz. Valentine sięgnął po sakiewkę. — To było tak dawno…

— …że niczego nie pamiętasz, rozumiem. Teraz biorę dziesięć koron. Doszły nowe podatki i mam różne inne potrzeby. Za czasów Lorda Voriaxa brałam pięć, a kiedy pierwszy raz podjęłam się tego zadania za rządów Lorda Malibora, dostawałam dwie, może dwie i pół. Czy to nie za dużo dla ciebie, dziesięć koron?

Tyle dostawał tygodniowo od Zalzana Kavola poza spaniem i jedzeniem, ale gdy przybył do Pidruid, miał sakiewkę ciężką od monet, choć nie wiedział, skąd ani dlaczego tam się znalazły; prawie sześćdziesiąt rojali, i jeszcze zachował ich sporo. Dał wieszczce rojala, ona zaś niedbałym gestem wrzuciła monetę do stojącej na stole zielonej porcelanowej miseczki. Valentine ziewnął. Przyglądała mu się. Jeszcze raz się napił, ona też. Znów napełniła kielichy. Valentine tracił powoli jasność myśli i chociaż nie było późno, stawał się coraz bardziej senny.

— Przejdziesz teraz na dywan snów — powiedziała zdmuchując dwie spośród trzech palących się świec.

Ściągnęła z siebie długi szary kaftan i stanęła przed nim naga.

Tego się nie spodziewał. Ma pozwolić wciągnąć się w miłosną grę? Z tą starą kobietą? Chociaż teraz nie wyglądała już na starą. Ciało o ciężkich piersiach i silnych gładkich udach, o dwadzieścia lat młodsze od twarzy, mimo że nie zachowało świeżości ciała młodej dziewczyny, nadal było jędrne, pulchne i nie pomarszczone. Może wieszczki to jakieś kapłanki miłości, pomyślał Valentine. On też się rozebrał. Cisnął ubranie w kąt. W pokoju panował półmrok. Położyli się razem na grubym wełnianym dywanie. Przyciągnęła go do siebie i objęła ramionami, ale w tym uścisku nie było nic lubieżnego — jedynie matczyne, dogłębne zawładnięcie ciałem dziecka. Valentine odetchnął z ulgą. Jego głowa znalazła się przy miękkich, ciepłych piersiach, ale od zaśnięcia powstrzymywał go ostry, przyjemny zapach jej ciała. Pachniała tak, jak pachnie sękata, powykręcana przez wiatr kosodrzewina w wysokich górach dalekiej północy, na granicy wiecznych śniegów. Tisana przemówiła łagodnie.

— Językiem, jakiego się używa w królestwie snów, jest tylko język prawdy. Nie bój się, wyruszam razem z tobą w tę daleką podróż.

Valentine zamknął oczy.

Wysokie szczyty, tak, tuż na granicy wiecznych śniegów. Wiejący między turniami rześki wiatr. Nie czuł zimna, chociaż stąpał boso po jałowej, kamienistej ziemi. Szlak, który przed nim leżał, był drogą, a raczej schodami ułożonymi z szarych kamiennych bloków, ostro opadającymi w dół ku spowitej mgłą dolinie. Valentine zaczął nimi schodzić bez chwili wahania. Pomyślał, że te obrazy są zapewne wstępem do prawdziwego snu, że staje na progu, że dopiero zaczyna podróż przez noc. Ale schodząc mijał innych, wchodzących, i ci inni byli mu już znani z poprzednich nocy: Pontifex Tyeveras z pergaminową skórą i zasuszoną twarzą, który pokonywał stopnie dygocąc, z wyraźnym wysiłkiem, i Lord Valentine, Koronal, wspinający się śmiało, pewnym krokiem, i zmarły Lord Voriax, unoszący się łagodnie tuż nad stopniami, i Koronal Lord Stiamot, wielki wojownik sprzed ośmiu tysięcy lat, potrząsający potężnym berłem w szalejącej burzy. A znów ten, czy to nie Pontifex Arioc, który opuścił Labirynt sześć tysięcy lat temu, by ogłosić się kobietą i zostać Panią Wyspy Snu? A ten wielki władca to zapewne Lord Confalume, a tuż za nim dorównujący mu potęgą jego następca Lord Prestimion — to przecież za ich długich rządów Majipoor doszedł do szczytu bogactwa i siły. No i Zalzan Karol niosący na plecach czarodzieja Deliambera, i Carabella, naga, oliwkowa, biegnąca z nieposkromioną energią, i Vinorkis o wciąż wytrzeszczonych oczach, i Sleet żonglujący podczas wspinaczki ognistymi kulami, i Shanamir, i sprzedający skwierczące kiełbaski Liimen, i dobrotliwa, łagodnooka Pani Wyspy, i znów Pontifex, i Koronal, i zastęp muzykantów, i dwudziestu Hjortów niosących w złotej lektyce Króla Snów, starego strasznego Simonana Barjazida. Na dole mgła była gęstsza, niż to wyglądało z góry, powietrze ociekało wilgocią, oddech Valentine'a stawał się coraz krótszy i boleśnie rozdzierał mu płuca, bo oto już nie schodził, lecz pokonywał stok pod górę, w pełnej wysiłku walce, i doszedł za linię karłowatych drzew, do obnażonych granitowych bloków, wciąż po płatach śniegu, depcząc je bosymi rozpalonymi gorączką stopami, wciąż spowity w szarą zasłonę chmur zakrywających przed nim cały Majipoor.

Niebiosa wypełniły się wzniosłą, wspaniałą muzyką. Majestatyczne orkiestry grały poważną i posępną melodię, odpowiednią na ceremonię przyoblekania Koronala w nowe szaty. I rzeczywiście. Kilkunastu przykucniętych wokół służących wkładało na niego płaszcz obrzędowy i koronę z płomienną gwiazdą, ale on potrząsnął nieznacznie głową, odsunął ich na bok, własnymi rękami zdjął koronę i wręczył ją bratu pod groźbą miecza, zrzucił piękny strój, podarł go na strzępy i kawałkami drogocennej tkaniny obdzielił biednych, którzy obwiązali nimi swoje stopy, a przez wszystkie prowincje Majipooru popłynęła wieść, że Koronal rezygnuje z najwyższego stanowiska i zrzeka się całej władzy, on zaś, Valentine, raz jeszcze znalazł się na kamiennych stopniach i znów schodził górską ścieżką w poszukiwaniu doliny mgły, która leżała gdzieś w nieosiągalnej dali.

“Dlaczego schodzisz na dół?” — spytała Carabella, zagradzając mu drogę, a on nie umiał jej odpowiedzieć, ale kiedy mały Deliamber wskazał ku górze, wzruszył tylko ramionami i zaczął się wspinać poprzez pola jaskrawych, czerwonych i niebieskich kwiatów, poprzez złocistą trawę pod wyniosłymi cedrami. I wtedy pojął, że szczyt, na który wchodził, z którego schodził, potem znów wchodził, nie był zwykłym szczytem, lecz samą Górą Zamkową, sterczącą trzydzieści mil w niebo, a jego, Valentine'a, celem była tamta, ponad wszystko inne wyniesiona i wiecznie rozrastająca się budowla zamieszkała przez Koronala, zamek nazywany Zamkiem Lorda Valentine'a, który był jeszcze nie tak dawno Zamkiem Lorda Voriaxa, a jeszcze przedtem Zamkiem Lorda Malibora, a jeszcze wcześniej nosił imiona tych wszystkich władców, którzy rządzili Majipoorem z wyniosłej Góry Zamkowej, każdy z nich zaś odcisnął swe piętno na rozrastającym się nieprzerwanie budynku i nadawał mu swoje imię, i tak aż do Lorda Stiamota, zwycięzcy Metamorfow, który pierwszy zamieszkał na Górze i zbudował skromną warownie, a wokół dopiero wyrosła cała reszta. Będę ponownie rządził, powiedział do siebie Valentine, ponownie obejmę Zamek.

Ale co to takiego? Robotnicy, tysiące robotników rozbierających ten ogromny budynek! Prace rozbiórkowe szły pełną parą, nie było już bocznych skrzydeł ani przypór i łuków, które zbudował Lord Voriax, zniknął wielki pokój pełen trofeów Lorda Malibora i wielka biblioteka założona przez Tyeverasa w dniach, kiedy był Koronalem, i wiele innych pomieszczeń zamieniło się już w sterty cegieł starannie układanych na stokach Góry, a teraz robotnicy przenieśli się do bardziej zabytkowych skrzydeł, do domu-ogrodu Lorda Confalume'a i do zbrojowni Lorda Dekkereta, i podziemnych archiwów Lorda Prestimiona i rozbierając w pośpiechu cegła po cegle kolejne ściany, zachowywali się jak głodna szarańcza, która spadła na pole w czasie żniw. — Zaczekajcie! — krzyknął Valentine — Pośpieszyliście się niepotrzebnie. Właśnie wracam, jeszcze raz włożę królewskie szaty i koronę! — Ale niszcząca Zamek praca trwała nadal, jego mury osypywały się, jakby były zrobione z piasku, a czyjś łagodny głos stwierdził ze smutkiem: “Za późno, o wiele za późno” — i przewróciła się strażnica Lorda Arioca, padły mury Lorda Thimina i obserwatorium Lorda Kinnikena wraz ze wszystkimi przyrządami do obserwacji gwiazd, a w końcu sama Góra Zamkowa zatrzęsła się, jak gdyby usunięcie Zamku zachwiało jej równowagę, robotnicy zaś zaczęli biegać gorączkowo z cegłami w rękach, szukając płaskich miejsc, na których mogliby je układać w następne stosy. I nastała pełna grozy wieczna noc, niebo pęczniało nowymi, nieustannie mnożącymi się gwiazdami, zawiodły mechanizmy powstrzymujące kosmiczny chłód nad szczytem Góry Zamkowej, ciepłe łagodne powietrze odpłynęło w kierunku księżyca, a planeta załkała. Valentine stał pośród tych zniszczeń i chaosu, wskazując palcem w ciemność.

Następnym, co zobaczył, było poranne słońce świecące mu prosto w oczy. Zamrugał, nie wiedząc, gdzie się znajduje i co robił w nocy, bo teraz leżał nagi na grubym wełnianym dywanie w ciepłym, ale obcym pokoju, po którym kręciła się kobieta zajęta parzeniem herbaty. Być może…

Tak. Wieszczka Tisana. Znajdował się w Falkynkip, na ulicy Wodnych Kupców…

Zawstydzony własną nagością, wstał i ubrał się szybko.

— No, wreszcie się obudziłeś. Wypij to, a ja przygotuję śniadanie — powiedziała kobieta podając mu kubek.

Spojrzał niepewnie na płyn w kubku.

— To tylko herbata — uspokoiła go. — Nic poza tym. Czas snów dawno minął.

Był w dziwnym stanie ducha. Miał wrażenie, że przehulał całą noc, a teraz ktoś mu za to wystawia rachunek. Wiedział, że śnił niezwykłe sny, lecz nie czuł się po nich tak przygnębiony jak po tych, które go prześladowały w ostatnim czasie. Tego ranka miał odrętwiałą duszę i był przepełniony niezwykłym spokojem. W jakim celu przyszedł do wieszczki? Nie bardzo wiedział. Był jak dziecko, które zagubiło się pośród mechanizmów olbrzymiego, skomplikowanego świata.

Śniadanie upływało w milczeniu. Valentine czuł, że Tisana uważnie go obserwuje. Minionej nocy, przed snem, mówiła dużo, ale teraz była bardzo opanowana, zamyślona, zamknięta w sobie. Może musi spojrzeć na niego z pewnego dystansu, zanim cokolwiek powie.

Wreszcie, po umyciu naczyń, padły pierwsze słowa.

— Jak się czujesz?

— Odczuwam wewnętrzny spokój.

— Dobrze, bardzo dobrze. To ważne. Wizyta u wieszczki, która kończy się zamętem umysłu, to czysta strata pieniędzy. Ale jeśli idzie o ciebie, nie miałam cienia wątpliwości. Jesteś silny duchem.

— Naprawdę?

— Silniejszy, niż ci się wydaje. Tam gdzie zwykły człowiek zostałby starty na proch, ty wychodzisz cało z opresji. Otrząsasz się z nieszczęścia. Lekceważysz sobie niebezpieczeństwo.

— Mówisz bardzo ogólnie, Tisano.

— Jestem wyrocznią, a wyrocznie nigdy nie wyrażają się jasno — odpowiedziała siląc się na niefrasobliwy ton.

— Czy moje sny są przesłaniami? Tyle chyba mogłabyś mi powiedzieć.

— Nie jestem pewna — odpowiedziała po chwili zastanowienia.

— Przecież dzieliłaś je ze mną! Czy nie odróżniasz snów pochodzących od Pani Wyspy od tych, które zsyła Król Snów?

— Nie śpiesz się, to nie takie proste — odrzekła, machnąwszy dłonią. — Twoje sny nie pochodzą od Pani, tego jestem pewna.

— Więc jeśli są przesłaniami, muszą pochodzić od Króla.

— I to właśnie nie jest wcale takie oczywiste. Owszem, czuje się w nich ducha Króla, ale nie czuje się ducha przesłań. Wiem, że trudno ci to pojąć, mnie zresztą również. Mogę cię jedynie zapewnić, że Król Snów obserwuje twoje poczynania i interesuje się tobą, ale nie wydaje mi się, żeby wdawał się w twoje sny. I tego właśnie nie rozumiem.

— Czy zetknęłaś się już z podobnym przypadkiem? Wieszczka potrząsnęła głową przecząco.

— Raczej nie.

— To wszystko, co masz mi do powiedzenia? A więc mnożą się nie wyjaśnione pytania.

— Wszystkiego jeszcze ci nie powiedziałam — odparła Tisana. — Wybacz mi w takim razie moją niecierpliwość.

— Niczego nie muszę ci wybaczać. No, podaj mi ręce, a powiem ci to, czego jestem pewna. — Sięgnęła ponad stołem i ujęła jego dłonie w mocny uścisk. Odezwała się dopiero po długiej chwili.

— Spadłeś z bardzo wysokiego miejsca i teraz musisz zacząć wspinać się na nie z powrotem.

Valentine roześmiał się głośno.

— Z wysokiego miejsca?

— Z najwyższego.

— Najwyższym miejscem na Majipoorze — powiedział niedbałym tonem — jest szczyt Góry Zamkowej. Czy to tam, według ciebie, mam się wspinać? — Tak, tam.

— W takim razie czeka mnie bardzo stroma wspinaczka. Na zdobycie tego szczytu musiałbym poświęcić całe życie.

— A jednak, Lordzie Valentine, ta wspinaczka cię nie ominie i to wcale nie ja każę ci tam wchodzić.

Valentine zaniemówił słysząc, jak Tisana go tytułuje, po czym wybuchnął głośnym śmiechem, traktując ten tytuł jak niewybredny żart.

— Lord Valentine! Lord Valentine! Zbyt wiele honoru jak na moją skromną osobę, droga pani Tisano. Nie Lord Valentine, tylko Valentine. Valentine kuglarz, ostatni nabytek trupy Zalzana Kavola, Skandara, to wszystko.

Tisana nie spuszczała z niego wzroku.

— Przepraszam bardzo, nie chciałam cię obrazić — odezwała się miękko.

— Kto tu mówi o obrażaniu? Ale proszę cię, nie używaj wobec mnie królewskiego tytułu. Wystarczy mi, że żonglując żyję po królewsku i nieważne, że moje sny czasami bujają wysoko w obłokach.

Tisana nadal wpatrywała się w niego.

— Czy napiłbyś się jeszcze herbaty? — spytała.

— Obiecałem Skandarowi, że będę gotów do odjazdu wczesnym rankiem, zatem muszę już iść. Czy masz mi jeszcze coś do powiedzenia?

— Usłyszałeś wystarczająco dużo — odpowiedziała Tisana. Valentine był niemile zaskoczony. Przychodząc tutaj, spodziewał się wyjaśnień, odpowiedzi lub choćby porady. A czego się dowiedział?

— Spadłem z wysoka i muszę wspinać się od nowa. To wszystko, co masz mi do powiedzenia za mego rojala?

— Ceny idą w górę z dnia na dzień — powiedziała wieszczka bez cienia urazy w głosie. — Czy czujesz się oszukany?

— Niezupełnie. To, co usłyszałem, też ma jakąś wartość.

— Grzecznie powiedziane, ale nieszczerze. Masz jednak rację, to ma jakąś wartość, choć przekonasz się o tym dopiero z czasem. — Podniosła się od stołu, a z jej postaci biło przekonanie o własnej sile. Valentine wstał również.

— Życzę ci szczęśliwej podróży — rzekła. — I bezpiecznej wspinaczki.

Rozdział 13

O bladym świcie mały Vroon stał w pobliżu wozu i żonglował drobnymi skorupkami podobnymi do sopli lodu. Oczywiście były to czary, a nie żonglerka, gdyż Deliamber tylko udawał, że rzuca i łapie, a skorupki krążyły nad jego głową same, bez czyjejkolwiek pomocy.

Kiedy Valentine zbliżył się do niego, Vroon zagiął koniuszki macek i w tym momencie szkliste skorupki zbiły się w jedną wiązkę, którą zręcznie schwycił i pokazał Valentine'owi.

— To są odłamki murów świątyni z Dulornu, miasta Ghayrogow, leżącego o kilka dni drogi stąd na wschód. Miasto to jest miejscem niezwykłej urody. Czy już je odwiedziłeś?

Valentine uginał się jeszcze pod ciężarem nocy spędzonej u wieszczki i nie odpowiadał mu napuszony styl Deliambera. Chcąc się go pozbyć, odpowiedział krótko:

— Nie pamiętam.

— Gdybyś je odwiedził, to byś pamiętał. Miasto światła. Miasto poezji zamienionej w kryształy lodu! — Vroon zarechotał vroonim śmiechem. — Może zresztą nie pamiętasz. Może. Ty w ogóle niewiele pamiętasz. No, ale niedługo znów tam będziesz.

— Znów? Przecież nigdy tam nie byłem.

— Jeśli byłeś, to będziesz znów. Jeśli nie byłeś, to będziesz, bo właśnie Dulorn, miasto Ghayrogow, jest miejscem następnego postoju, jak mówi nasz kochany Skandar. — Deliamber przypatrywał się Valentine'owi z ironią. — Widzę, że dużo się dowiedziałeś od Tisany.

— Deliamberze, zostaw mnie w spokoju.

— Ona jest cudowna, nieprawdaż?

Valentine chciał odejść jak najprędzej.

— Niczego się nie dowiedziałem. Straciłem czas i pieniądze.

— Och, nie mów tak! Czas nigdy nie jest stracony. Pokaż mi swoją dłoń, Valentine. — Zasuszona gumowa macka owinęła się wokół niechętnych palców Valentine'a. — Powinieneś wiedzieć raz na zawsze: żaden czas nie jest stracony. Cokolwiek robimy, dokądkolwiek podążamy, zawsze uczymy się czegoś, tylko często nie zdajemy sobie z tego sprawy.

— Tisana powiedziała mi to i owo w ostatniej chwili, kiedy już wychodziłem — mruknął pod nosem Valentine. — Zdaje mi się, że wy oboje spiskujecie ze sobą. A czego się dowiedziałem? Znów śniłem o Koronalu i Pontifexach. Pokonywałem górskie szlaki tam i z powrotem, w górę i w dół. A wieszczka na koniec zażartowała sobie z mojego imienia. Lepiej bym zrobił wydając rojala na wino, bo jeśli chcesz wiedzieć, po wizycie u niej nie jestem wcale mądrzejszy, niż byłem przedtem.

Spróbował uwolnić dłoń ze splotu macek, ale uścisk Vroona był nadspodziewanie silny. Poczuł, że głowa zaczyna mu pękać od akordów posępnej muzyki, a tuż pod powierzchnią świadomości, niczym morski smok w odmętach oceanu, prześlizguje się nieuchwytny, migotliwy obraz, lecz kiedy jest już bliski rozszyfrowania jego znaczenia, obraz odpływa, on zaś znów zanurza się w nieświadomości, a muzyka cichnie… Może i lepiej. Może lepiej nie wiedzieć, co kryje się w nim samym. Może lepiej, żeby smok, przyczajony na dnie jestestwa, nie przebił się przez mrok duszy i mgliste opary niepamięci. Valentine bał się potwornej, groźnej wiedzy, która gdzieś w nim drzemała i która właśnie zaczynała się budzić do życia. Spróbuje się temu oprzeć. Będzie walczył.

Zobaczył, że mały czarodziej wpatruje się w niego z wielkim napięciem, gotów śpieszyć z pomocą, gotów użyczyć mu siły potrzebnej do zaakceptowania tej mrocznej wiedzy, siły, której Valentine'owi brakuje. Nie, on nie chce pomocy. Gwałtownie wyrwał rękę i słaniając się na nogach ruszył w stronę wozu Skandara. Serce biło mu głośno, skronie pulsowały, czuł słabość i zawrót głowy. Po kilku niepewnych krokach odwrócił się i spytał ze złością:

— Co mi takiego zrobiłeś?

— Zaledwie dotknąłem twojej ręki.

— Chyba po to, żeby zadać ból.

— Ból tkwił w tobie od dawna, tylko go sobie nie uświadamiałeś, Valentine — rzekł Deliamber. — Twoja świadomość była uśpiona, a teraz się budzi. Nie walcz z nią.

— Chcę pozostać w nieświadomości.

— Za późno. Już nie masz wyboru. Walka już się rozpoczęła. Valentine potrząsnął obolałą głową.

— Nie chcę żadnego bólu ani żadnej walki. Przez ostatni tydzień byłem szczęśliwym człowiekiem.

— Czy równie szczęśliwy byłeś w snach?

— Sny opadają ze mnie szybko. Chyba są przeznaczone dla kogoś innego.

— Czy wierzysz w to, co mówisz, Valentine? Valentine milczał długo. Wreszcie powiedział:

— Chcę tylko, żeby pozwolono mi być tym, kim chcę być. — To znaczy?

— Wędrownym żonglerem i wolnym człowiekiem. Deliamberze, czemu mnie dręczysz?

— Bądźże sobie żonglerem, życzę ci tego z całego serca — powiedział łagodnie stary Vroon. — Chciałbym też, żebyś nie miał żadnych kłopotów. Ale nie zawsze nasze życzenia mają odbicie w rzeczywistości.

— Będę mistrzem w sztuce żonglerki. Nikim innym.

— Powodzenia zatem — zakończył rozmowę czarodziej i znikł, jakby zapadł się pod ziemię.

Valentine odetchnął z ulgą. Miał wciąż napięte i zesztywniałe ciało, więc przysiadł na ziemi, zwiesił głowę i wyciągnął przed siebie ręce, a potem nogi, próbując w ten sposób rozluźnić mięśnie. I rzeczywiście, po chwili napięcie zaczęło ustępować, ale mrok w duszy pozostał. Te sny pełne męczarni, te wijące się na dnie świadomości smoki, te zapowiedzi, te wróżby…

Carabella, która tymczasem wyszła z wozu, obserwowała go z niepokojem.

— Pozwól, że ci pomogę — powiedziała, kucając obok niego. Rozciągnęła go płasko na ziemi i rozmasowała mięśnie jego szyi i karku. Ulga w fizycznym cierpieniu była widoczna, ale ponury nastrój nie ustąpił.

— Nie pomogła ci wieszczka? — Nie.

— Nie chcesz o tym mówić?

— Raczej nie.

— Jak wolisz — zgodziła się Carabella bez sprzeciwu, jej oczy błyszczały jednak zaciekawieniem i współczuciem. Musiał coś powiedzieć.

— Niewiele zrozumiałem z tego, co ta kobieta mówiła. A z tym, co zrozumiałem, trudno mi się zgodzić. Wolałbym jednak nie rozmawiać o tym.

— Jeśli kiedyś poczujesz potrzebę…

— Nie teraz. Zresztą może nigdy. — Czuł, że Carabella usiłuje dotrzeć do niego na wszelkie sposoby i że pragnie uśmierzyć ból jego duszy, tak jak uśmierzyła ból ciała. Czuł, jak promieniuje miłością. Zawahał się. Chwilę walczył ze sobą. W końcu zaczął, choć niepewny jeszcze, co powie.

— To, co mówiła wróżka…

— Tak?

Nie. Mówienie o tych rzeczach oznaczałoby nadawanie im realnego kształtu, a przecież to, co się z nim dzieje, nie może być realne. To tylko absurd, fantazje, chimery.

— …nie miało żadnego sensu — dokończył ostrym tonem. Carabella spojrzała na niego z wyrzutem. Odwrócił wzrok.

— Czy nie możesz tego zrozumieć? — spytał w końcu. — To była stara, szalona kobieta. Plotła trzy po trzy. Wierz mi, nie ma co powtarzać. A poza tym chodziło o mój sen. Nie chcę więcej nikomu opowiadać swoich snów. Ja… — Zobaczył, że Carabella jest wstrząśnięta. Zmienił ton głosu. — No, wystarczy. Dawaj piłki, pożonglujemy.

— Teraz? — Właśnie teraz. — Ale…

— Chcę, żebyś nauczyła mnie wymiany piłek między żonglerami. Proszę.

— Za pół godziny wyjeżdżamy!

— Proszę cię — powiedział ponaglająco.

Skinęła głową i wbiegła po schodach do domu, by już po chwili wrócić z piłkami. Odeszli nieco dalej, tam gdzie było więcej miejsca, i Carabella rzuciła Valentine'owi trzy piłki. Nie wyglądała jednak na zadowoloną.

— O co chodzi? — spytał.

— Chcesz się uczyć nowej techniki mając umysł zaprzątnięty zmartwieniem. Nie radziłabym.

— Może to mnie uspokoi — rzekł. — Spróbujmy.

— Jak chcesz. — Carabella zaczęła żonglować, stopniowo zwiększając tempo. Valentine usiłował naśladować ją, ale trudności sprawiało mu przebrnięcie przez najłatwiejsze ćwiczenia. Miał zimne ręce i sztywne palce. Gubił piłki. Carabella nie odzywała się. Żonglowała dalej, a on wykonywał kolejne nieudane serie rzutów i denerwował się coraz bardziej. Nie chciała mu powtarzać, że wybrał zły moment na naukę, ale jej milczenie, jej twarz, nawet jej postawa, wszystko razem przemawiało silniej niż słowa. Valentine rozpaczliwie usiłował uchwycić rytm. SPADŁEŚ Z WYSOKIEGO MIEJSCA, brzmiały mu w uszach słowa wieszczki, A TERAZ MUSISZ SIĘ TAM WSPIĄĆ NA POWRÓT. Zagryzł wargi. Jak można skoncentrować się na grze mając głowę zaprzątniętą takimi sprawami? Ręka i oko, ręka i oko, zapomnij o wszystkim innym. Ręka i oko. A JEDNAK, LORDZIE VALENTINE, WSPINACZKA CIĘ NIE OMINIE I TO WCALE NIE JA KAŻĘ CI TAM WCHODZIĆ. Nie, nie, nie. Trzęsły mu się ręce. Palce były soplami lodu. Zrobił jeden niezręczny ruch i piłki rozsypały się.

— Proszę cię, Valentine — powiedziała łagodnie Carabella.

— Przynieś maczugi.

— Będzie ci szło jeszcze gorzej. Chcesz połamać palce?

— Maczugi — powtórzył.

Wzruszyła ramionami, zebrała piłki i weszła do wozu. W drzwiach stanął Sleet, przeciągnął się, ziewnął, rzucił Valentine'owi zdawkowe powitanie. Wyszedł Shanamir, też mruknął jakieś pozdrowienie i poszedł nakarmić wierzchowce. Jeden ze Skandarów zajrzał pod wóz, żeby coś poprawić przed drogą. Zaczynał się ranek. Carabella wróciła i podała Valentine'owi maczugi. Czując na sobie chłodne spojrzenie Sleeta, Valentine stanął w odpowiedniej pozycji, rzucił maczugę za wysoko i zepsuł chwyt. Nikt się nie odezwał. Valentine spróbował jeszcze raz. Wyrzucił kolejno trzy. Krążyły nie dłużej niż pół minuty i rozsypały się. Jedna uderzyła go boleśnie w palce u nogi. Valentine zauważył spojrzenie Autifona Deliambera, obserwującego całą scenę z pewnej odległości. Pozbierał maczugi, podczas gdy Carabella, stojąc tuż przed nim, nie przerywała żonglerki. Ignorowała go. Valentine jeszcze raz wyrzucił trzy maczugi. Upuścił jedną, zaczął znów. Upuścił drugą, zaczął znów, źle chwycił i wybił sobie lewy kciuk.

Jeszcze udawał, że nic się nie stało. Jeszcze pozbierał maczugi. Ale tym razem do akcji wkroczył Sleet. Podszedł i chwycił go za oba nadgarstki.

— Nie teraz — powiedział. — Oddaj mi je.

— Chcę ćwiczyć.

— Żonglowanie nie jest odtrutką na zmartwienia. Jesteś z czegoś niezadowolony i to psuje twoją grę. Jeśli nadal będziesz tak robił, na długo wypadniesz z rytmu i żeby odzyskać formę, będziesz potrzebował tygodni.

Valentine usiłował się wyrwać z rąk Sleeta, ale mały człowieczek nie ustępował. Carabella odeszła parę kroków dalej i żonglowała nie zwracając na nich uwagi. Valentine nieoczekiwanie przestał się szarpać. Ziewnął. Spokojnie oddał Sleetowi maczugi. Sleet podszedł z nimi do wozu. Chwilę później na schodach stanął Zalzan Kavol, podrapał się wszystkimi czterema rękami dokładnie, z przodu i z tyłu, jakby szukał pcheł, a gdy miał już dość drapania, huknął:

— Wszyscy do środka! Ruszamy w drogę!

Rozdział 14

Droga do Dulornu, miasta Ghayrogów, wiodła przez kipiące zielenią, urodzajne okolice rolnicze, po gospodarsku doglądane troskliwym okiem letniego słońca. Tak jak większość połaci Majipooru, tak i ten kraj był gęsto zaludniony, ale dzięki mądremu zagospodarowaniu przestrzeni szerokie strefy uprawne były poprzedzielane pasami ruchliwych miast, toteż podróżując tędy jechało się, jak dzień długi, godzinę wśród farm, godzinę przez miasto i znów godzinę wśród farm, i znów godzinę przez miasto. W tej rozległej, opadającej na wschód od Falkynkip dolinie zwanej Rozpadliną Dulorn klimat znakomicie sprzyjał rolnictwu, ponieważ tutejsze podzwrotnikowe upały były łagodzone deszczami powstającymi w wyniku przenikania arktycznych mas powietrza do jej północnych krańców. Sezon uprawny trwał przez cały rok, a teraz przyszła pora na zbiory słodkich żółtych bulw stadżdża, z których pieczono chleb, oraz na zbiory owoców niyk i glein.

Oczarowany pięknem krajobrazu Valentine radośniej spojrzał na świat i przestał rozmyślać o sprawach, które kładły się cieniem na jego duszę. Należało cieszyć oczy cudami, w jakie obfitowała planeta. Oto na horyzoncie tańczyły drzewa niyk o czarnych wysmukłych pniach, rosnące w grupach o wymyślnych geometrycznych kształtach; oto zastępy Hjortów i ludzi w wiejskich ubraniach mocując się z ciężkimi bulwami uwijały się na polach stadżdża niczym armia najeźdźców; oto przed chwilą wóz sunął cicho przez okolice pełne jezior i strumieni, a teraz przez zieloną równinę, pośród której sterczały podobne do olbrzymich zębów bloki białego granitu.

W samo południe wóz dojechał do szczególnie pięknego miejsca, a mianowicie do jednego z rezerwatów przyrody. Przy wejściu zielono podświetlona tabliczka głosiła:

REZERWAT DRZEW PĘCHERZOWYCH

Ten oto dziewiczy obszar jest rezerwatem klasy pierwszej dulorneńskich drzew pęcherzowych. Drzewa te wytwarzają gazy lżejsze odpowietrza, które pozwalają im istnieć niezależnie od podłoża. Po osiągnięciu przez drzewo wieku dojrzałego następuje atrofia jego korzeni i pnia, wobec czego staje się ono naturalnym epifitem, zdanym na odżywianie wyłącznie za pośrednictwem atmosfery. Zdarza się, że w późnej starości drzewo zupełnie traci więź z podłożem i w poszukiwaniu nowego siedliska dryfuje w powietrzu nawet bardzo daleko. Drzewa pęcherzowe poza Zimroelem mają stanowiska na Alhanroelu, ale w ostatnich czasach pojawiają się tam dość rzadko. Ta uprawa została założona przez obywateli Majipooru na mocy urzędowego dekretu wydanego przez XII Pont. Confalume'a Kor. Lorda Prestimiona.

Żonglerzy, którzy postanowili zwiedzić rezerwat, szli leśną ścieżką przez kilka minut, nie dostrzegając po drodze niczego szczególnego. Wtem idąca przodem Carabella, przedarłszy się przez gąszcz niebiesko-czarnych zarośli, wydała głośny okrzyk podziwu i stanęła zachwycona cudownym zjawiskiem. Reszta grupy dołączyła do niej.

Drzewa pęcherzowe rosły wszędzie, znajdując się we wszystkich fazach rozwoju. Młode, nie wyższe niż Deliamber czy Carabella, były dziwacznymi, niezgrabnymi krzakami o grubych, napęczniałych srebrzystych gałęziach wyrastających z przysadzistych pni pod najróżniejszymi kątami. Drzewa sięgające piętnastu, dwudziestu stóp wysokości miały już cieńsze pnie, ich konary natomiast stawały się coraz bardziej rozdęte, a całe korony wyglądały na niebezpiecznie przeciążone. Jeszcze wyższe pnie były już tylko pomarszczonymi, chropowatymi, łuszczącymi się więzadłami, wciąż jednak trzymały się ziemi. Ich nabrzmiała do granic możliwości konary jak wypełnione powietrzem pęcherze unosiły się wysoko nad głowami zwiedzających. Intensywny srebrny kolor, właściwy młodym gałęziom, zamieniał się w przezroczyste, połyskliwe migotanie, i tańczące na wietrze drzewa, to splatając się ze sobą, to rozplatając, lśniły w promieniach słonecznych przenikliwym blaskiem. Nawet Zalzan Karol wydawał się poruszony ich pięknem. Zbliżył się do jednego z najwyższych i ostrożnie objął palcami pień. Valentine pomyślał, że chce go przerwać i uwolnić drzewo, aby odpłynęło z wiatrem jak latawiec, ale Skandar sprawdził tylko jego grubość i cofnął się, mamrocząc coś pod nosem.

Przez dłuższy czas błądzili wśród niezwykłych drzew, porównując kolejne fazy ich rozwoju, stopniowe zwężanie się pni i powiększanie konarów. Wręcz trudno było uwierzyć, że te bezlistne, nie upiększone żadnymi kwiatami drzewa to rośliny. Było to niezwykłe, wprost bajkowe miejsce, do którego nie pasował zły humor i ponure myśli. Czyż można było zamartwiać się czymkolwiek na planecie obfitującej w tak piękne zjawiska?

Carabella zauważyła zmianę nastroju Valentine'a, przyniosła z wozu piłki i trzy rzuciła do niego. Rozpoczęli grę na polanie pod unoszącymi się w górze wielkimi srebrnymi bąblami.

Stali naprzeciw siebie i żonglowali, każde oddzielnie, aż do chwili, kiedy ich ruchy zgrały się i nabrały jednakowego rytmu. Valentine czuł, że wraca mu spokój, koncentracja i pogoda ducha.

— Teraz rzuć piłkę z prawej ręki do mojej lewej, a zrób to tak, jakbyś podawał ją do siebie, nie do mnie — powiedziała Carabella przechodząc do następnego etapu nauczania. Raz… dwa… trzy… cztery… pięć i przerzut! Na hasło “przerzut” Valentine rzucił do niej piłkę, ona odrzuciła mu inną, schwycił tę inną, wprowadził w orbitę własnych i znów odliczał. Do tyłu… do przodu… do tyłu… do przodu i przerzut…

Na początku szło mu dość trudno, chyba najtrudniej w całej dotychczasowej praktyce, lecz nie przestawał rzucać, nie przestawał łapać, udawało mu się unikać błędów i po kilku kolejkach zachowywał się tak, jakby ćwiczył z Carabellą od miesięcy. Zdawał sobie sprawę, że dokonał rzeczy nadzwyczajnej, opanowując taki jak ten układ już przy pierwszej próbie, ale wynikało to z jego umiejętności skupiania się na istocie rzeczy; potrafił wprawić się w stan, w którym nie istniało nic poza ręką, okiem i poruszającą się piłką, stan, w którym popełnienie błędu było niemożliwe.

— Hej! — krzyknął Sleet. — A teraz do mnie!

Kiedy białowłosy żongler dołączył do nich, Valentine zagubił się na chwilę, ale szybko potrafił wrócić do narzuconej sobie roli automatu i rzucać wtedy, kiedy powinno się rzucać, i łapać to, co wpadało do ręki, a pozostałe piłki utrzymywać w ciągłym ruchu. W ten sposób, kiedy Sleet i Carabellą zaczęli wymieniać rzuty między sobą, dzielnie dotrzymał im kroku i przechwytywał piłki Sleeta jak gdyby nigdy nic. — Jeden… dwa… trzy… — wołał stojący pośrodku Sleet i wypuszczał piłki to w jedną, to w drugą stronę. Długo utrzymywał jednostajny rytm, ale w pewnym momencie ostro przyśpieszył, Valentine nie nadążył, w powietrzu pojawiło się kilkanaście piłek, Valentine zgarnął je szerokim gestem dłoni, upuścił i opadł na miękką, rozgrzaną słońcem darń.

— A więc jeszcze nie wszystko potrafisz — roześmiał się Sleet. — To dobrze, bo już zaczynałem się zastanawiać, czy aby podlegasz ludzkim ograniczeniom!

Valentine zachichotał.

— Obawiam się, że aż nadto.

— Drugie śniadanie! — przerwał im zabawę Deliamber.

Czarodziej urzędował nad garnkiem gotującego się mięsa, zawieszonym na trójnogu nad żarokulami. Skandarzy, ćwiczący w innej części lasku, wyrośli jak spod ziemi i zajęli się jedzeniem nader skwapliwie, nie oglądając się na resztę towarzystwa. Również Vinorkis był szybki w napełnianiu swego talerza. Valentine i Carabella zostali obsłużeni ostatni, ale niewiele się tym przejęli. Valentine ociekał potem, pulsowały mu skronie, lecz wysiłek nie był daremny i długa noc niespokojnych snów została daleko za nim, w Falkynkip.

Całe popołudnie wóz pędził na wschód. Był to już niewątpliwie kraj Ghayrogów, istot gładkością skóry przypominających węże. Kiedy zapadła noc, podróżni byli jeszcze o pół dnia drogi od stolicy prowincji, Dulornu, gdzie Zalzan Kavol załatwił występy, a wtedy Deliamber obwieścił, że niedaleko przed nimi znajduje się wiejska gospoda. I rzeczywiście, już wkrótce zajęci byli przygotowaniami do snu.

— Dziel ze mną łoże — powiedziała Carabella do Valentine'a.

W korytarzu prowadzącym do ich komnaty minęli Deliambera, który przystanął na chwilę, dotykając ich dłoni czubkami macek.

— Dobrych snów — mruknął.

— Dobrych snów — powtórzyła Carabella.

Valentine nic nie powiedział, gdyż dotyk czarodzieja na nowo zbudził drzemiącego w jego duszy smoka i na powrót wprowadził go w stan, w jakim się znajdował przed zwiedzaniem rezerwatu drzew pęcherzowych. Odniósł wrażenie, że czarodziej celowo burzy jego spokój i wywołuje w nim lęki i obawy, przeciw którym nie potrafi się bronić.

— Chodź — ponaglił szorstko Carabellę.

— Tak się śpieszysz? — Roześmiała się dźwięcznie, lecz zamilkła, kiedy spostrzegła wyraz twarzy Valentine'a. — Co ci jest?

— Nic. — Nic?

— Czy czasami nie mogę pozwolić sobie na humory, tak jak inni ludzie?

— Twoja twarz wygląda jak zachmurzone słońce. I to tak nieoczekiwanie…

— To przez Deliambera — odrzekł Valentine. — Zakłóca mi spokój, zatrważa. Kiedy poczułem dotyk jego macek…

— Deliamber jest złośliwy, to prawda, tak jak wszyscy czarodzieje, a zwłaszcza Vroonowie, a zwłaszcza mali. W małych istotach zwykle siedzi jakaś nie uzasadniona niczym złośliwość. Ale ze strony Deliambera nie musisz niczego się obawiać.

— Jesteś pewna? — Valentine zamknął za nimi drzwi i wziął Carabellę w ramiona.

— Tak, jestem pewna — odpowiedziała. — A poza tym ty nikogo nie musisz się obawiać. Kochają cię wszyscy i na całym świecie nie ma nikogo, kto chciałby cię zranić.

Stali objęci, przytuleni do siebie. Valentine pocałował ją miękko, potem jeszcze raz i jeszcze raz. Nie kochał się z nią od przeszło tygodnia i bardzo tęsknił za jej ciałem. Ale ten drobny incydent na korytarzu sparaliżował go i wyzuł z wszelkiej namiętności. Carabella musiała wyczuwać bijący od niego chłód, lecz mimo to jej gibkie, rozgorączkowane ciało z pasją szukało jego ciała. Zmusił się, by wyjść naprzeciw jej pożądaniu i po chwili zapłonęli oboje. A jednak kiedy trwał miłosny akt, on pozostawał daleki duchem. Po chwili uniesienie minęło — i tylko świecący przez okno księżyc rzucał na ich twarze zimny, surowy blask.

— Przyjemnych snów — szepnęła Carabella.

— Przyjemnych snów — odpowiedział.

Zasnęła prawie natychmiast, a on długo jeszcze tulił w ramionach drobne dziewczęce ciało. Po jakimś czasie odsunął się i ułożył w ulubionej pozycji na plecach, ze skrzyżowanymi na piersi rękoma. Niewiele to pomogło. Zapadał, co prawda, w krótkie drzemki, lecz szybko się z nich otrząsał. Zaczął liczyć blavy, rozgrywał w wyobraźni zawiłe przerzuty piłek, rozluźniał mięśnie, ale sen nadal nie przychodził. Zaprzestał tych zmagań, podparł się na łokciu i z lubością popatrzył na oświetloną księżycem twarz Carabelli.

Dziewczyna śniła. Nieustannie drgały mięśnie jej policzków, pod powiekami poruszały się gałki oczne, piersi podnosiły się i opadały w nierównym rytmie. W pewnej chwili przygryzła zębami kostki palców i powiedziała coś niewyraźnie. Podciągnęła kolana do piersi. Jej nagie ciało było tak powabne, że Valentine wyciągnął rękę ku jej udom, by pogłaskać ich jedwabistą skórę, zbliżył usta do małych, sterczących brodawek, lecz zaniechał tego w ostatniej chwili: przerywając czyjś sen okazałby się nieokrzesanym gburem, pogwałciłby wszelkie formy grzeczności. Musiał powstrzymać budzące się na nowo pożądanie.

Carabella krzyknęła głośno i spojrzała na niego nic nie widzącym wzrokiem. Był to wyraźny znak, że dziewczyna otrzymała przesłanie. Po jej ciele przebiegła fala dreszczy. Nadal śniąc, obróciła się do Valentine'a. Jęknęła. Objął ją, jakby chcąc obronić przed zmorą mrocznych widziadeł. Wreszcie przestała śnić i słaba, zmęczona, mokra od potu, przytuliła się do jego piersi.

Przez chwilę leżała cicho i Valentine sądził, że śpi nadal. Ale nie. Nie spała. Wsłuchiwała się w siebie, usiłując widocznie odtworzyć znaczenie snu i wynieść go na powierzchnię jawy. Nagle usiadła wyprostowana, z błyskiem przerażenia w oczach, i zaczerpnąwszy powietrza zakryła usta dłonią.

— Panie mój! — zdołała wyszeptać drżącymi wargami i w wielkim pośpiechu zaczęła odsuwać się od niego, tyłem, niezgrabnie, w poprzek łóżka, jednym ramieniem niby tarczą zasłaniając piersi, a drugim twarz. Valentine wyciągnął rękę, ale odpełzła jeszcze dalej, zsunęła się na drewnianą podłogę, skuliła i objęła ramionami, jakby chciała ukryć swoją nagość.

— Carabello, co ci jest? — spytał, zaskoczony jej niezwykłym zachowaniem.

Podniosła na niego oczy.

— Panie… panie… proszę… zostaw mnie… panie… — Po czym skłoniła się i wykonała dłońmi znak gwiazdy, taki jaki składa się przed obliczem Koronala.

Rozdział 15

Zastanawiając się, czy to przypadkiem nie on śni, Valentine podniósł się, podał sukienkę Carabelli i włożył coś na siebie. Skulona na ziemi dziewczyna nadal była oszołomiona i przerażona. Kiedy chciał ją uspokoić, znów się cofnęła i jeszcze bardziej skuliła ramiona.

— Carabello, powiedz, co się stało? — przemówił czule. — Miałam sen… Miałam sen, w którym ty byłeś… — Głos jej się załamał. — To było takie prawdziwe i takie straszne.

— Opowiedz mi wszystko. Może pomogę ci to wyjaśnić.

— Tu nie ma czego wyjaśniać. Sen mówi sam za siebie. — Znów wykonała przed nim znak gwiazdy i mówiła dalej: — Śniło mi się, że byłeś prawdziwym Koronalem, Lordem Valentinem, że okradzione cię z całej twej wielkości i z całej pamięci, umieszczono w innym ciele i pozostawiono w pobliżu Pidruid, byś się włóczył i żył bezużytecznie, podczas gdy ktoś inny zajął twoje stanowisko i rządzi za ciebie Majipoorem.

Valentine poczuł, że ziemia zaczyna mu się osuwać spod stóp.

— Czy to było przesłanie? — spytał drżącym głosem.

— Tak, to było przesłanie. Nie wiem, od kogo, od Pani Wyspy czy od Króla Snów, ale to nie był mój sen, to było coś, co napłynęło do mojej świadomości z zewnątrz. Widziałam ciebie, panie…

— Przestań mnie tak nazywać.

— …na szczycie Góry Zamkowej, a twoja twarz była twarzą innego Koronala, ciemnowłosego, tego, przed którym żonglowaliśmy w Pidruid, a potem zszedłeś na dół, aby odbyć wielką podróż po wszystkich lądach, a kiedy znalazłeś się na południu, w moim rodzinnym mieście Tilomon, oni pojmali cię podczas snu, czymś cię napoili, dali ci nowe ciało, to, które masz teraz, i wyrzucili potajemnie, aby nikt się nie dowiedział, że pozbawiono cię królewskiej władzy. A ja dotykałam ciebie, panie, dzieliłam z tobą łoże i spędzałam z tobą dni, więc w jaki sposób mogłabym teraz uzyskać przebaczenie?

— Carabello…?

Dziewczyna nadal zakrywała twarz, drżąc na całym ciele.

— Popatrz, Carabello! Popatrz na mnie.

Potrząsnęła przecząco głową. Wtedy ukląkł przed nią i dotknął ręką jej policzka. Drgnęła, jakby upadła tam kropla żrącego kwasu. Ponowił dotknięcie.

— Podnieś głowę — powiedział łagodnie. — Spójrz na mnie. Powoli, nieśmiało spojrzała w jego twarz, tak jak się patrzy w oślepiające słońce.

— Mam na imię Valentine, ale jestem żonglerem, nikim innym.

— Nie, panie.

— Koronal jest mężczyzną o ciemnych włosach, a moje włosy są złote.

— Proszę cię, panie, zostaw mnie w spokoju, boję się ciebie.

— Boisz się wędrownego żonglera?

— Boję się nie tego, kim jesteś. Jesteś moim przyjacielem i przyszłam do ciebie, żeby się z tobą kochać. Chodzi mi o to, kim byłeś, panie. Zajmowałeś miejsce w pobliżu Pontifexa i piłeś królewskie wino. Przechadzałeś się po szczycie Góry Zamkowej. Panowałeś nad całym światem. To był prawdziwy sen, panie, bardziej oczywisty i realny niż cokolwiek, co do tej pory widziałam; nie wątpię, że było to przesłanie. Jesteś Koronalem, a ja dotykałam twojego ciała i byliśmy ze sobą bardzo blisko. Popełniłam świętokradztwo po tysiąckroć. Teraz czeka mnie śmierć.

Valentine uśmiechnął się.

— Jeśli nawet byłem Koronalem, to miałem inne ciało, ukochana, a w tym, które obejmowałaś tej nocy, nie ma niczego świętego. Lecz ja nigdy nie byłem Koronalem.

Wreszcie spojrzała na niego, a kiedy się odezwała, w jej głosie nie było poprzedniego drżenia.

— Nie pamiętasz niczego ze swojego życia przed Pidruid. Nie powiedziałeś mi nawet, jak miał na imię twój ojciec, a w to, co mówiłeś o dzieciństwie spędzonym w Ni-moya, sam nie wierzyłeś. Wymyśliłeś też imię swojej matki, prawda?

Valentine skinął głową.

— Shanamir powiedział mi, że nosisz w sakiewce mnóstwo pieniędzy, tylko że nie masz pojęcia o ich wartości i próbowałeś zapłacić Liimenowi pięćdziesięciorojalową monetą. Czy to prawda?

Znów skinął głową.

— Czy nie jest zatem tak, że całe życie spędziłeś na królewskim dworze i nigdy nie brałeś do ręki pieniędzy? Tak mało wiesz, Valentine! Trzeba cię wszystkiego uczyć, tak jak się uczy małe dziecko.

— To prawda, z moją pamięcią coś się stało. Ale brak pamięci z nikogo nie czyni Koronala.

— To, jak żonglujesz, tak naturalnie, jak gdybyś wszystko potrafił, twój krok, twoja postawa, jasność bijąca z twojej twarzy, no i to uczucie, którego doświadcza każdy, kto się z tobą styka, że urodziłeś się po to, aby władać…

— Naprawdę?

— Od czasu, gdy zjawiłeś się pośród nas, o niczym innym nie mówiliśmy jak tylko o tym, że musisz być pozbawionym władzy księciem albo diukiem na wygnaniu. No a teraz mój sen nie pozostawia żadnych wątpliwości, panie.

Twarz zbielała jej z napięcia. Na krótką chwilę przezwyciężyła strach, ale teraz drżała ponownie. Ten strach musiał być zaraźliwy, gdyż Valentine sam zaczął się bać. Przemknął go nagły chłód. Czy w tym, co mówiła Carabella, była jakaś prawda? Czy był Koronalem, pomazańcem, którego dotknęły ręce Tyeverasa w samym sercu Labiryntu i na szczycie Góry Zamkowej?

Usłyszał głos wieszczki Tisany: SPADŁEŚ Z BARDZO WYSOKIEGO MIEJSCA I TERAZ MUSISZ WSPIĄĆ SIĘ NA NIE Z POWROTEM. Niemożliwe. Nie do pomyślenia. A JEDNAK, LORDZIE VALENTINE, WSPINACZKA CIĘ NIE OMINIE I TO WCALE NIE JA KAŻĘ CI TAM WCHODZIĆ. Niemożliwe. I te sny: brat, który chciał go zamordować, a którego on sam zabił, i tamci Koronalowie i Pontifexowie poruszający się w zakamarkach jego duszy, i cała reszta. Czy to możliwe? Niemożliwe. Niemożliwe.

— Nie musisz się mnie obawiać, Carabello — rzekł.

Zadrżała. Wyciągnął do niej rękę, ale znów odskoczyła, krzycząc: — Nie! Nie dotykaj mnie! Panie…

— Carabello, nawet jeśli byłem kiedyś Koronalem — choć brzmi to bardzo dziwnie i niemądrze — nawet jeśli, Carabello, to już nim nie jestem. Moja dusza nie znajduje się w ciele, na które nałożył ręce Pontifex, i wobec tego to, co zaszło między nami, nie jest świętokradztwem. Kimkolwiek byłem w życiu poprzednim, teraz jestem żonglerem Valentinem.

— Ty nic nie rozumiesz, panie.

— Rozumiem tyle, że Koronal jest człowiekiem jak każdy inny, tylko że na nim spoczywa więcej odpowiedzialności niż na każdym innym. Nie posiada jednak cech nadprzyrodzonych i nie można się bać niczego poza jego władzą, a tej ja nie posiadam. Jeśli w ogóle kiedykolwiek ją posiadałem.

— Nie — zaprzeczyła. — Koronal jest dotknięty najwyższą łaską, raz na zawsze.

— Każdy może zostać Koronalem, jeśli ma odpowiednie wykształcenie i odpowiedni charakter. Nikt nie jest do takiej władzy specjalnie stworzony. Koronalowie pochodzą z różnych rejonów Majipooru i z różnych warstw społecznych.

— Panie, ty wciąż nie rozumiesz. Być Koronalem oznacza być dotkniętym łaską. Ty rządziłeś, ty przechadzałeś się po Górze Zamkowej, ty zostałeś sukcesorem Lorda Stiamota i Lorda Dekkereta, i Lorda Prestimiona, to twoim bratem był Lord Voriax, to ty jesteś synem Pani Wyspy. A ja mam myśleć o tobie jak o zwykłym mężczyźnie? I mam się ciebie nie bać?

Patrzył na nią wstrząśnięty.

Przypomniał sobie, co przemknęło mu przez myśl, kiedy stojąc na ulicy ujrzał w pochodzie Lorda Valentine'a, Koronala, i poczuł bijącą od niego potęgę. Pojął wtedy, że Koronal jest wyobcowany ze społeczeństwa i skazany na życie z dala od innych, że jest kimś, kto sprawuje rządy nad dwudziestoma miliardami mieszkańców planety, kimś, kto jest silny siłą sławnych władców żyjących na przestrzeni tysięcy lat, kimś, kto pewnego dnia zejdzie do Labiryntu i zostanie obdarzony autorytetem Pontifexa. Im dłużej o tym myślał, tym bardziej zatracał się w niezrozumiałym lęku. Ależ to absurdalne, stwierdził w końcu. Bać się samego siebie? Pogrążać się w strachu przed własnym wyimaginowanym majestatem? On jest Valentinem żonglerem, nikim innym i niczym więcej.

Carabella szlochała. Za chwilę dostanie ataku histerii, pomyślał. Vroon powinien mieć jakieś lekarstwo, które by ją uspokoiło.

— Zaczekaj — powiedział. — Wrócę za chwilę. Poproszę Deliambera o pomoc.

Wybiegł na korytarz, ale nie wiedział, które drzwi prowadzą do sypialni czarownika. Wszystkie były zamknięte. Bał się, że pukając na chybił trafił mógłby się natknąć na Zalzana Karola. Wtem z ciemności, gdzieś na wysokości jego łokcia, dobiegł go oschły głos:

— Czy masz jakieś problemy ze spaniem? — To ty, Deliamberze?

— Tak, to ja.

Valentine musiał dobrze wytężyć wzrok, żeby w mroku korytarza wypatrzyć postać siedzącą w pozie medytacyjnej, ze skrzyżowanymi mackami.

— Pomyślałem, że możesz mnie potrzebować — powiedział czarodziej podnosząc się.

— Carabella miała wizję. Potrzebne mi lekarstwo, które uspokoiłoby jej ducha. Czy masz coś odpowiedniego?

— Żadnych lekarstw. Wystarczy mój dotyk. Chodźmy.

Mały Vroon niczym duch przemknął wzdłuż korytarza i wpadł do pokoju Valentine'a i Carabelli. Dziewczyna siedziała tak, jak ją Valentine zostawił. Deliamber podszedł do niej i delikatnie objął mackami jej ramiona. Carabella opadła na podłogę bezwładnie, z ciężkim westchnieniem. Za chwilę przyszła do siebie, rozejrzała się wokół, ale jej spojrzenie nadal wyrażało strach i zagubienie.

Wskazała na Valentine'a.

— Śniło mi się, że on był… że kiedyś był… — Zawahała się. — Wiem wszystko — powiedział Deliamber.

— To nieprawda — zaprzeczył Valentine stłumionym głosem. — Jestem tylko żonglerem.

— Teraz jesteś żonglerem — odparł łagodnie Deliamber.

— Ty też wierzysz w te brednie?

— Ależ było to dla mnie oczywiste od samego początku, od kiedy wszedłeś między mnie a Skandara. Tak postępują królowie, powiedziałem sobie i wyczytałem w twojej duszy…

— Co zrobiłeś?

— Ach, to taka zawodowa sztuczka. Zajrzałem do twojej duszy i zobaczyłem, jak z tobą postąpiono.

— To niemożliwe! — zaprotestował Valentine. — Oddzielić umysł człowieka od ciała i włożyć go w inne ciało, a umysł kogoś drugiego włożyć do…

— Niemożliwe? — odparł Deliamber. — Niestety, myślę, że się mylisz. Z Suvraelu od dawna dochodziły pogłoski, że na dworze Króla Snów prowadzi się studia w tej dziedzinie. Od wielu już lat przeciekały stamtąd skąpe, ale ciągłe wiadomości o dziwnych eksperymentach.

Valentine w milczeniu wpatrywał się w czubki swoich palców.

— To nie mogło się wydarzyć.

— Ja też tak myślałem, kiedy usłyszałem o tym po raz pierwszy. Potem jednak zacząłem się zastanawiać. Znam wiele czarów, mimo że jestem tylko drugorzędnym czarodziejem. Ziarna takiej sztuki mogły być już dawno zasiane i w końcu jakiś czarownik z południowego kontynentu znalazł sposób na to, by zakiełkowały. Valentine, gdybym był tobą, nie wątpiłbym w prawdziwość tego zdarzenia.

— Zamiana ciał? — odezwał się Valentine, zdruzgotany. — To nie jest moje prawdziwe ciało? A zatem czyje?

— Któż to wie? Może jakiegoś nieszczęśliwca, który zginął w wypadku. Utopił się albo udławił kawałkiem mięsa, albo padł ofiarą trującego grzyba. Martwego, ale z ciałem w miarę całym, zawieziono w ciągu godziny od chwili śmierci w jakieś tajemne miejsce, gdzie odbył się przeszczep duszy Koronala do pustej powłoki cielesnej. W tym samym czasie inny mężczyzna wypełnił czaszkę Koronala własnym umysłem i dopomagając sobie pamięcią poprzednika może teraz udawać, że jest prawdziwym monarchą…

— Nie mogę się zgodzić z tym, co mówisz.

— Niemniej — kontynuował Deliamber — kiedy zajrzałem do twojej duszy, zobaczyłem w niej wszystko dokładnie tak, jak ci to teraz opisałem. Napędziło mi to niemało strachu, bo w moim zawodzie nie spotyka się zbyt często Koronali ani tak karygodnych zbrodni. Zapytałem więc samego siebie, czy nie byłoby mądrzej zapomnieć o tym, co widziałem. Jednak po dokładnym rozważeniu sprawy doszedłem do przekonania, że nie mogę tak postąpić, jeśli nie chcę, by męczyły mnie potworne sny do końca moich dni. Powiedziałem sobie, że na świecie istnieje wiele zła i krzywd do naprawienia i że mógłbym, z pomocą bogów, przyczynić się do tego. Tak oto zaczęło się naprawianie.

— Ja nie mam z tym nic wspólnego — wzbraniał się nadal Valentine.

— Nie odrzucaj moich słów — nalegał Deliamber. — Dopuść do siebie myśl, że to się stało, że podeszli cię zdradziecko w Tilomon i pozbawili ciała, w którym osadzili na tronie uzurpatora. I co teraz zrobisz?

— Nic. W ogóle nic.

— Naprawdę?

— Naprawdę — odpowiedział Valentine ze złością. — Niechaj Koronalem pozostanie ten, kto chce nim być. Myślę, że władza jest chorobą umysłu, a rządzenie kaprysem szaleńców. Niech ci będzie, że kiedyś zamieszkiwałem Górę Zamkową, ale teraz już tam nie mieszkam, a do powrotu na nią nic mnie nie zmusi. Jestem żonglerem i to dobrym, coraz lepszym, jestem szczęśliwym człowiekiem. Czy Koronal jest szczęśliwy? A Pontifex? Jeśli odsunięto mnie od władzy, poczytuję to za szczęśliwe zrządzenie losu. Nie podjąłbym się teraz takiej odpowiedzialności.

— Ale byłeś do niej przeznaczony.

— Przeznaczony do odpowiedzialności? W takim razie przeznaczeniem było również to, że mnie obalono i zastąpiono kimś innym. Jeśli już mówimy o przeznaczeniu… — Roześmiał się. — Trzeba być szalonym, żeby chcieć rządzić, a ja na szczęście jestem przy zdrowych zmysłach. Władza to codzienny kierat i dźwiganie nielichego ciężaru. Nigdy się na to nie zgodzę.

— Zgodzisz się — odpowiedział spokojnie Deliamber. — W tej chwili mówisz jak ktoś podmieniony, nie czujesz się Koronalem, ale być nim raz, to znaczy pozostać nim na zawsze. Będziesz uzdrowiony i odzyskasz sam siebie, Lordzie Valentine.

— Nie używaj tego tytułu!

— Kiedyś znów będzie twój — rzekł Deliamber.

Valentine z irytacją odsunął od siebie takie przypuszczenie. Spojrzał na śpiącą na podłodze Carabellę. Podniósł ją i położył ostrożnie na łóżku.

— Zrobiło się późno, Deliamberze. To była ciężka noc, a od rozmowy z tobą rozbolała mnie głowa. Zrób dla mnie to, co zrobiłeś dla niej — obdarz mnie snem i nie mów mi więcej o odpowiedzialności.

Nigdy na mnie nie spoczywała i nigdy się jej nie podejmę. Jutro mamy występ i chcę być wypoczęty.

— Bardzo dobrze. Wracaj zatem do łóżka.

Valentine położył się obok Carabelli. Vroon dotknął go delikatnie, a potem ponowił dotyk z większą siłą. Valentine zaczął się zanurzać w sen jak w gęstą białą mgłę podnoszącą się o zmierzchu znad oceanu. To dobrze, pomyślał. To bardzo dobrze. I pogrążył się w niebycie.

Sen, który mu się przyśnił, był niezwykle żywym obrazem, spowitym w jasny, gorączkowy blask, znamienny dla snów będących przesłaniami. Valentine znów zobaczył siebie na nieprzyjaznej, purpurowej równinie, którą ostatnio tak często odwiedzał w snach, ale tym razem wiedział, gdzie ta równina się znajduje. Otóż nie było to fantastyczne, zmyślone królestwo, lecz odległy Suvrael, wydany na pastwę lejącego się z nieba żaru słonecznego, a rozwierające się pomarańczowe szczeliny były niczym innym jak tylko wysuszoną, pozbawioną wszelkiej wilgoci ziemią południowego kontynentu. Wiły się na niej obrzydliwe rośliny o nabrzmiałych szarawych liściach, a wśród nich poruszały się wielkie, kolczaste, bryłowate stwory. Valentine, z popękaną od spiekoty skórą, smagany bezlitosnymi uderzeniami wiatru, przemierzał równinę szybkim krokiem. Śpieszył do pałacu Króla Snów, gdzie najęto go do żonglowania.

Wreszcie zamajaczyła przed nim złowieszcza, ponura i mroczna budowla, pokryta pająkowatymi wieżyczkami i najeżona ze wszystkich stron postrzępionymi portykami, równie odpychająca jak cała purpurowa równina. Z zewnątrz przywodziła na myśl więzienie, nie pałac, ale inaczej wyglądała od środka. Zbytek i przepych, dziedzińce z fontannami, miękkie pluszowe kotary, w powietrzu zapach kwiatów. Słudzy gięli się przed nim w ukłonach, gotowi do wszelkich usług. Zaprosili go na pokoje i już po drodze zdjęli zeń zakurzone ubranie, wykąpali, wytarli puszystymi ręcznikami, ubrali w nowe, wykwintne, ozdobione klejnotami szaty, poczęstowali orzeźwiającymi napojami i lodowatym winem srebrzystego koloru, nakarmili nie znanym w smaku, lecz niezwykle delikatnym mięsem, w końcu ponieśli do wysoko sklepionej sali, gdzie w całym majestacie swego urzędu siedział na tronie Król Snów Simonan Barjazid, szalony, nieobliczalny władca, który z omiatanej wichrami pustynnej ziemi wysyłał na wszystkie strony Majipooru złowieszcze wiadomości.

Valentine mógł mu się przyjrzeć jedynie z daleka. Był to ociężały mężczyzna, z pozbawioną zarostu twarzą, mięsistymi policzkami, głęboko osadzonymi, podkrążonymi oczami, krótko przyciętymi włosami. Miał na czole złoty, symbolizujący władzę diadem, który był jednocześnie aparatem pobudzającym myśli, wynalezionym tysiące lat temu przez innego Barjazida. Po lewej ręce Simonana siedział jego syn Cristoph, otyły jak ojciec, a po jego prawicy starszy syn Minax, następca tronu, mężczyzna o odpychającym wyglądzie, ciemnoskóry, wychudły, o ostrym, wysmaganym przez pustynne wiatry obliczu.

Niedbałym ruchem ręki Król Snów rozkazał Valentine'owi rozpocząć występ. Valentine żonglował kilkunastoma sztyletami, tak ostrymi, że niecelnie rzucone z łatwością przeszyłyby mu ramię na wylot. On jednak posługiwał się nimi po mistrzowsku, jak Sleet albo i sam Zalzan Kavol. Stojąc w miejscu wykonywał nadgarstkami niezauważalne dla oka ruchy, a sztylety szybowały wysoko w górze, migocąc ostrym blaskiem stali, po czym z absolutną dokładnością lądowały w oczekujących na nie dłoniach. Wznosiły się i opadały, wznosiły i opadały, a tor ich lotu stopniowo zaczął przybierać kształt gwiezdnego emblematu Koronala i kiedy Valentine doszedł do kulminacyjnego punktu przedstawienia, sztylety zastygły w powietrzu z ostrzami skierowanymi na zewnątrz, tworząc symbol gwiazdy. Wyciągnięte palce żonglera czekały na próżno.

Jakby czekał na ten moment, zza tronu wynurzył się nachmurzony, z pałającymi gniewem oczami syn Króla Snów, Dominin Barjazid. Podszedł do Valentine'a, z łatwością, niemal pogardliwym ruchem ręki zgarnął z powietrza gwiezdne sztylety i wepchnął je sobie za szarfę.

Król Snów roześmiał się drwiąco.

— Jesteś znakomitym żonglerem, Lordzie Valentine. Wreszcie znalazłeś godne siebie zajęcie.

— Jestem Koronalem Majipooru — odpowiedział spokojnie Valentine.

— Byłeś, byłeś… Teraz jesteś włóczęgą. Nie nadajesz się do niczego innego.

— Leń — powiedział Minax Barjazid.

— Tchórz — dodał Cristoph Barjazid. — Próżniak.

— Uchylasz się od obowiązków — stwierdził Dominin Barjazid.

— Straciłeś swoje stanowisko — kontynuował Król Snów. — Opuściłeś urząd. Idź! Idź i żongluj, żonglerze Valentine! Idź, próżniaku! Idź, włóczęgo!

— Jestem Koronalem Majipooru — powtórzył Valentine stanowczym głosem.

— Już nim nie jesteś — odrzekł Król Snów. Dotknął złotego diademu i w tej samej chwili Valentine zachwiał się, jakby nagle stracił grunt pod nogami, potknął się i upadł, a kiedy spojrzał do góry, zobaczył, że Dominin Barjazid ma na sobie zielony kubrak i gronostajowy płaszcz Koronala, że w miejsce swojej twarzy ma twarz Lorda Valentine'a, a jego ciało w miejsce swojego ciała, i że ze sztyletów do żonglowania, które zabrał Valentine'owi, sporządził już gwiezdną koronę Koronala, którą stary Simonan Barjazid właśnie wkładał mu na głowę.

— Widzisz? — krzyczał Król Snów. — Wreszcie władza przechodzi w godne ręce! Idź, żonglerze! Idź precz!

I Valentine znów znalazł się na purpurowej równinie. Widząc nadciągające z południa wściekłe wiry burzy piaskowej, rzucił się do ucieczki w przeciwnym kierunku, lecz okazało się, że burza naciera na niego i z północy, i z pozostałych stron świata. Zaczął krzyczeć ile tchu w piersiach: — Jestem Lord Valentine, Koronal! — wiatr jednak zagłuszał wszystko i wciskał mu do ust szorstki pustynny piasek. Valentine, nie bacząc na to, krzyczał dalej: — To zdrada! Władzę przejął uzurpator! — lecz odpowiadało mu tylko wycie wiatru. Popatrzył w stronę, gdzie powinien znajdować się pałac Króla Snów. Poza tumanami piasku nie zobaczył niczego. Zrozumiał, że stracił wszystko i na zawsze.

Obudził się.

Obok spała spokojnie Carabella. Do pokoju przenikało pierwsze światło brzasku. Chociaż sen, który śnił przed chwilą, był przesłaniem najbardziej złowieszczego rodzaju, Valentine czuł, że ogarnia go spokój. Całymi dniami usiłował zaprzeczać prawdzie, ale teraz nie mógł już jej odrzucić, bez względu na to, jak była absurdalna. Kiedyś, w innym ciele był Koronalem Majipooru i tamto ciało oraz tamtą tożsamość w jakiś sposób mu ukradziono. Czy mogło tak się stać? Przeglądał teraz najgłębsze zakamarki umysłu, próbując odtworzyć choćby okruchy wspomnień dotyczących władzy, ceremonialnych obrzędów na Górze, królewskiego przepychu czy smaku odpowiedzialności. Znajdował tylko pustkę. Nie pamiętał niczego. Był żonglerem i nikim więcej. Miał wrażenie, że urodził się na stoku góry zawieszonej nad Pidruid, chwilę wcześniej, nim zjawił się przy nim pastuch Shanamir; urodził się z pieniędzmi w sakiewce, butelką dobrego czerwonego wina i z garstką nieprawdziwych wspomnień w pamięci.

A jeśli to prawda? Jeśli był Koronalem?

No cóż, jeśli tak, to musi podjąć wyzwanie i przez wzgląd na królestwo usunąć uzurpatora i odzyskać należną sobie pozycję. Nie może uchylić się od takiego obowiązku. Ale już na samą myśl o tym czuł suchość w gardle i głuchy łomot serca. Ogarniała go panika. Odsunąć od władzy tamtego ciemnowłosego mężczyznę, który na królewskim rydwanie jechał przez Pidruid? A w jaki sposób można się zbliżyć do Koronala, nie mówiąc już o strąceniu go z tronu? To, że być może postąpiono tak poprzednio, nie znaczyło jeszcze, że uda się taki czyn powtórzyć. I kto miałby tego dokonać? Wędrowny żongler? Lekkomyślny młody człowiek, który wcale nie czuje w sobie nieodpartej potrzeby, by zabierać się za to, co niemożliwe? Poza tym Valentine zdawał sobie sprawę ze swoich miernych zdolności do rządzenia. Jeśli naprawdę był Koronalem, to musiał być całymi latami do tego przygotowywany. Całymi latami musiał poznawać rodzaje i sposoby wykonywania władzy, ale po tych naukach nie został teraz najmniejszy ślad w jego umyśle. Jakże mógłby być monarchą, nie mając monarszych uzdolnień?

A jednak… a jednak…

Popatrzył na Carabellę. Też nie spała. Przyglądała mu się w milczeniu. Pozbyła się już nocnych koszmarów, ale nadal nie była pewna siebie.

— Co zamierzasz uczynić, panie? — odezwała się, napotkawszy jego wzrok.

— Masz mnie nazywać Valentinem, teraz i zawsze. — Jeśli tak sobie życzysz, panie.

— Tak, tak właśnie sobie życzę.

— Więc powiedz mi… Valentine, co teraz zrobisz?

— Będę podróżował ze Skandarami — odpowiedział. — Będę żonglował. Chcę gruntownie opanować tę trudną sztukę. Chcę bacznie obserwować swoje sny. Uzbroić się w cierpliwość. Zrozumieć, co się ze mną dzieje. Cóż jeszcze mi pozostaje, Carabello? — Dotknął jej palców. Już chciała je cofnąć, ale zamiast tego przykryła jego dłoń swoją. Valentine uśmiechnął się.

— Cóż więcej mogę uczynić, Carabello?

Загрузка...