KSIĘGA METAMORFÓW

Rozdział 1

Trzeba przejść dwieście mil ze wschodu na zachód i dwieście z północy na południe, by zwiedzić Dulorn, miasto Ghayrogów, serce wielkiej Rozpadliny Dulorn, zaklęte w lodowo-brylantowej scenerii. I chociaż miasto zajmuje tak wielki obszar, to i tak piętrzy się do góry niezliczonymi wieżami, które niczym olbrzymie skalne kły wyrastają z miękkiego wapiennego podłoża. Miejska architektura jest niezwykle fantazyjna, lecz jedynym surowcem, jakim się posłużono przy budowie domów, jest miejscowy kalcyt, lekki i porowaty, silnie załamujący światło, który lśni niczym czysty kryształ czy diament. Z niego Dulorneńczycy wznosili imponujące budowle z nieprzeliczonymi balkonami i tarasami, strzelistymi przyporami, podniebnymi żebrowymi sklepieniami, stalaktytami i stalagmitami, koronkowymi kładkami przerzucanymi wysoko nad poziomem ulic, kolumnadami i kopułami, wisiorami i pagodami. Wędrowna trupa Zalzana Kavola zbliżała się do miasta w samo południe, kiedy słońce stało prosto nad głowami, zapalając białe płomienie na ścianach i murach miasta. Valentine wstrzymał oddech, patrząc na zjawiskowo piękną kompozycję światła i formy.

W Dulornie mieszkało czternaście milionów obywateli, co stawiało to miasto w rzędzie wielkich, choć nie największych metropolii Majipooru. Na kontynencie Alhanroel, jak mówiono, miasto takie byłoby ledwo zauważalne, ale nawet na rolniczo-pasterskim Zimroelu wiele innych miast dorównywało Dulornowi, a zdarzały się i większe. Jednak żadne miejsce na świecie nie mogło się z nim równać pod względem piękna, pomyślał Valentine. Dulorn był i zimny, i płomienny. Iskrzące się iglice wież wypełniały blaskiem oczy i wdzierały się do duszy jak przetaczające się przez mroki przestworzy dźwięki potężnych organów.

— Koniec z wiejskimi gospodami! — zawołała uszczęśliwiona Carabella. — Będziemy spali na cienkich prześcieradłach i miękkich poduszkach!

— Skąd ta hojność u Zalzana Karola? — spytał Valentine.

— Hojność? — roześmiała się, — Nie, on po prostu nie będzie miał wyboru. Dulorn oferuje tylko luksusowe usługi. Jeśli nie chcesz spać na ulicy, musisz spać jak książę.

— Jak książę… — powtórzył Valentine. — Spać jak książę. Dlaczego nie?

Tego ranka, przed opuszczeniem wiejskiej gospody wymógł na Carabelli przysięgę, że nie będzie mówiła nikomu o wydarzeniach ostatniej nocy, ani Sleetowi, ani żadnemu ze Skandarów, ani nie uda się do żadnej wieszczki. Zażądał tej przysięgi w imieniu Pani, Pontifexa i Koronala. Wymógł na niej ponadto, żeby zachowywała się tak jak dotychczas i traktowała go jak zwykłego żonglera. Aby nadać przysiędze większe znaczenie, zachowywał się z powagą godną Koronala i biedna Carabella, klęcząc i drżąc ze strachu, wpatrywała się w niego tak, jakby miał już na głowie koronę. Valentine poczuł się jak oszust, ponieważ wciąż był daleki od przekonania, że sny ostatniej nocy mają jakiekolwiek odbicie w rzeczywistości. Wymógł również przysięgę na Autifonie Deliamberze, choć zastanawiał się, jak dalece można zawierzyć jakiemuś Vroonowi, na dodatek czarodziejowi; niemniej jednak zdawało mu się, że w głosie Deliambera ślubującego zachować tajemnicę, brzmiała szczerość.

— A kto poza mną wie o tym? — spytał czarodziej.

— Tylko Carabella. Ale i ją związałem podobną przysięgą.

— Nie mówiłeś o niczym Hjortowi?

— Vinorkisowi? Ani słowa. Dlaczego pytasz?

— On bardzo uważnie cię obserwuje. Zadaje zbyt wiele pytań. Nie darzę go specjalną sympatią.

Valentine wzruszył ramionami.

— Nietrudno nie lubić Hjortów. Czego się obawiasz?

— Ten nasz jest szczególnie skryty i tajemniczy. Trzymaj się z dala od niego, Valentine, bo inaczej napytasz sobie kłopotów.

Żonglerzy jechali do hotelu po roziskrzonych blaskiem ulicach. Prowadził Deliamber, który, jak się zdawało, miał w głowie mapę każdego zakątka Majipooru. Wóz zatrzymał się przed niezmiernie wysokim budynkiem, z rozmachem i fantazją skupiającym w jednym miejscu przeróżne formy architektoniczne, wieże i wieżyczki, łukowe sklepienia i błyszczące ośmiokątne okna. Valentine wysiadając z wozu zamrugał i aż otworzył ze zdumienia usta.

— Wyglądasz, jakbyś oberwał maczugą po głowie — odezwał się zgryźliwie Zalzan Kavol. — Nigdy jeszcze nie widziałeś Dulornu?

Valentine wykonał ręką bliżej nieokreślony gest. Sięgnął do swej pamięci, ale jak zwykle niewiele tam znalazł. Kto jednak, będąc raz w tym mieście, mógłby je zapomnieć? Odpowiedział pytaniem na pytanie.

— Czy jest coś piękniejszego na całym Majipoorze?

— Tak — odpowiedział mu Skandar. — Waza gorącej zupy. Kubek mocnego wina. Skwierczenie pieczeni nad płonącym ogniem. Nie ugryziesz nawet najpiękniejszej wieży. Dla głodnego człowieka nawet Góra Zamkowa jest warta tyle, co zeschły kawałek łajna. — Zalzan Karol parsknął krótkim śmiechem, zadowolony z siebie, i chwyciwszy bagaż pomaszerował wielkimi krokami do hotelu.

— Chodziło mi tylko o urodę miast! — zawołał za nim Valentine. Thelkar, zwykle najbardziej milczący ze wszystkich Skandarów, odezwał się:

— Zalzan Karol podziwia Dulorn bardziej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać, ale nigdy się do tego nie przyzna.

— Przyznaje się tylko do podziwiania Piliploku, miejsca naszego urodzenia — dodał Gibor Haern. — Uznałby za nielojalne wykrztuszenie choćby jednego dobrego słowa o jakimkolwiek innym mieście.

— Szszsz…! — uciszył ich Erfon Karol. — Idzie tutaj! Ich najstarszy brat pojawił się w drzwiach hotelu.

— No i co? — zagrzmiał. — Dlaczego tak stoicie? Za pół godziny próba! — Żółte oczy Skandara błysnęły niczym ślepia dzikiego zwierza. Warknął, groźnie zacisnął cztery pięści i zniknął powtórnie.

Osobliwy pracodawca, pomyślał Valentine. Gdzieś pod tą kudłatą skórą kryje się delikatność, a może i dobre serce, a jednak Skandar nieustannie pracuje nad zachowaniem wizerunku gbura.

Żonglerzy zostali zaangażowani na występ w Dulorneńskim Cyrku Nieustającym, który, jak sama jego nazwa wskazywała, zabawiał widzów dzień i noc, jak rok długi. Ghayrogowie, nadający ton miastu i prowincji, nie spali raz na dobę, lecz przesypiali dwa albo trzy miesiące w porze zimowej, a kiedy się budzili, myśleli tylko o rozrywkach. Deliamber twierdził, że płacą dobrze i nigdy w tej części Majipooru nie starcza wędrownych artystów, by zaspokoić ich potrzeby.

Kiedy trupa zebrała się na popołudniową próbę, Zalzan Kavol oznajmił, że będą występować między czwartą a szóstą rano.

Valentine wcale się tym nie ucieszył. Po rewelacjach ostatniej nocy pragnął następnych wiadomości, które mógł przynieść sen, a tu każą mu spędzić na scenie najbardziej płodne w senne marzenia godziny.

— Możemy pójść spać wcześniej — zauważyła Carabella. — Sny przychodzą o każdej porze. A może masz umówione spotkanie z przesłaniem?

I kto to pozwalał sobie na uszczypliwe uwagi? Ktoś, kto jeszcze nie tak dawno trząsł się ze strachu przed nim. Uśmiechnął się, nie zwiedziony pozorami, bo doskonale się orientował, że pod kpiną czai się niepewność.

— Nie, nie mam, ale pewnie w ogóle bym nie zasnął wiedząc, że muszę tak wcześnie wstać.

— Poddaj się dotykowi Deliambera — pośpieszyła z radą. — Wolę zasypiać bez jego pomocy — odpowiedział.

Po próbie i smacznym obiedzie, który składał się z obsuszonego na wietrze mięsa i zimnego niebieskiego wina, udał się do swego pokoju, lecz zanim wszedł do łóżka między chłodne, gładkie prześcieradła, godne księcia, jak mówiła Carabella, polecił się opiece Pani Wyspy i poprosił ją o przesłanie. Była to dozwolona i często stosowana praktyka, choć nie zawsze przynosząca spodziewane rezultaty. Jeśli naprawdę jest obalonym Koronalem, to Pani jest jego prawdziwą matką, i cielesną, i duchową. Z całego serca potrzebował teraz jej pomocy. Chciał, by upewniła go co do tożsamości i pokierowała jego poczynaniami.

Zasypiając spróbował wyobrazić sobie Panią i jej Wyspę, usiłował pokonać w myśli tysiące dzielących go od niej mil, zbudować jakiś pomost czy wzniecić w sobie choćby niewielką iskierkę świadomości, która przeskoczyłaby bezgraniczną pustkę jego pamięci. Prawdopodobnie pierwszy lepszy dorosły mieszkaniec planety znał rysy Pani i geografię Wyspy na pamięć, tak jak twarz własnej matki czy peryferie własnego miasta, ale Valentine, człowiek o okaleczonym umyśle, zdany był wyłącznie na wyobraźnię. Jak wyglądała twarz Pani tamtej nocy w Pidruid, w świetle fajerwerków? Łagodna, uśmiechnięta, okolona długimi gęstymi włosami. No tak, ale reszta? Te włosy są pewnie czarne i lśniące, takie jak u Lorda Valentine'a i zmarłego Lorda Voriaxa. Oczy brązowe, ciepłe i żywe, z siateczką drobnych zmarszczek w kącikach. Pełne usta. Policzki z niewielkimi dołeczkami. Cała postać pełna godności i majestatu. Właśnie przechadza się po ogrodzie pełnym ukwieconych krzewów, żółtych tanigalów i kamelii, i czarnego bzu, i purpurowych thwalów kipiących bujnością tropików, zatrzymuje się na moment, zrywa kwiat, wpina go we włosy, rusza dalej, po wijącym się między krzewami marmurowym chodniku, wychodzi na szerokie kamienne patio usytuowane po zamieszkałej przez nią stronie wzgórza, spogląda w dół na schodzące aż do morza tarasy, patrzy na zachód, ku odległemu Zimroelowi, zamyka oczy, myśli o utraconym synu wędrującym przez miasto Ghayrogów, zbiera siły, wysyła słodkie, pełne nadziei przesłanie jemu, Valentine'owi, wygnanemu do Dulornu.

Zapadł w sen.

I spotkał ją, lecz nie na stoku wzgórza poniżej ogrodów, tylko w jakimś opustoszałym mieście, w pustynnej krainie, na ogołoconym skrawku ziemi, pełnym połamanych przez burze kamiennych kolumn i roztrzaskanych ołtarzy. Zbliżali się do siebie z dwóch stron placu zalanego widmowym blaskiem księżyca. Twarz miała osłoniętą welonem i uporczywie odwracała oczy, więc poznawał ją tylko po ciężkim zwoju ciemnych włosów i po zapachu wpiętego nad uchem kwiatu czarnego bzu, ale chciał, by w tym niegościnnym miejscu rozgrzał mu duszę jej uśmiech, chciał pociechy jej dobrych oczu, a widział tylko welon, tylko ramiona, nie dostrzegał twarzy. — Matko? — zapytał niepewnym głosem. — Matko, to ja, Valentine! Nie poznajesz mnie? Spójrz na mnie, matko! — A ona przepłynęła obok jak widmo i znikła między połamanymi kolumnami, na których wyryte były sceny z życia wielkich Koronalów. — Matko!… — zawołał raz jeszcze.

Sen się skończył. Valentine wytężał wszystkie siły, by jeszcze raz przywołać Panią, lecz na próżno. Rozbudzony, wpatrywał się w ciemność, wciąż mając przed oczami osłoniętą welonem postać. Nie rozpoznała go. Dlaczego? Czyżby był aż tak bardzo odmieniony, że nie poznaje go własna matka? Ta, która nosiła go w swoim łonie? A może nigdy nie był jej synem? Nie znajdował odpowiedzi. Pani Wyspy nie dała mu podczas snu żadnego potwierdzenia, że dusza ciemnowłosego Lorda Valentine'a znajduje się w ciele jasnowłosego żonglera. Nadal pogrążony był w tej samej niewiedzy, z jaką zasypiał.

Jakież ja ścigam urojenia, pomyślał, jakie niewiarygodne snuję spekulacje, jakiemu poddaję się szaleństwu!

Zasnął ponownie, lecz prawie natychmiast, jak mu się zdawało, czyjaś ręka dotknęła jego ramienia, ktoś nim potrząsnął i, choć niechętnie, musiał się przebudzić. Była to Carabella.

— Druga w nocy — oznajmiła. — Zalzan Karol chce nas widzieć przy wozie za pół godziny. Śniłeś coś?

— Niezbyt wyraźnie. A ty?

— W ogóle się nie kładłam. Można przecież nie spać kilka nocy. Valentine zaczął się ubierać, a ona spytała nieśmiało: — Czy moglibyśmy znów spać w jednym pokoju? — Naprawdę chciałabyś?

— Przecież przysięgłam zachowywać się wobec ciebie tak jak przedtem… przedtem, zanim wiedziałam… Och, Valentine, tak się wtedy wystraszyłam, a jednak chcę, żebyśmy pozostali przyjaciółmi, a nawet kochankami. Jutrzejszej nocy, dobrze?

— A jeśli jestem Koronalem?

— Proszę, nie zadawaj takich pytań. — Jeśli jednak?

— Rozkazałeś, bym cię nazywała Valentinem i traktowała jak Valentine. Chcę postępować zgodnie z twoim życzeniem.

— Czy wierzysz, że jestem Koronalem?

— Tak — wyszeptała.

— I mimo to nie boisz się mnie?

— Tylko trochę. Odrobinę. Nadal wydajesz mi się zwykłym człowiekiem.

— To dobrze.

— Miałam cały dzień na to, by się przyzwyczaić do nowej sytuacji. A poza tym wiąże mnie złożona przysięga. Jestem zmuszona do myślenia o tobie jako o Valentinie. — Zaśmiała się szelmowsko. — Przysięgałam udawać, że nie jesteś Koronalem, przysięgałam traktować cię jak dotychczas, nazywać Valentinem, nie przejawiać lęku w twojej obecności, zachowywać się tak, jakby nic się nie zmieniło. Czyż nie powinniśmy zatem razem sypiać?

— Myślę, że tak.

— Kocham cię, Valentine. Przyciągnął ją do siebie delikatnie.

— Dziękuję ci, że potrafiłaś opanować strach. I ja cię kocham, Carabello.

— Lepiej będzie, jak się pośpieszymy. Zalzan Karol nie lubi na nikogo czekać — powiedziała.

Rozdział 2

Cyrk Nieustający, usytuowany na wschód od miasta na wielkiej, nie zabudowanej przestrzeni, był olbrzymią rotundą, nie wyższą niż dziewięćdziesiąt stóp, w niczym nie przypominającą strzelistych budowli, tak charakterystycznych dla Dulomu. Wewnątrz znajdowała się olbrzymia okrągła arena, otoczona rzędami wznoszących się aż pod sam dach krzeseł.

Cyrk mógł pomieścić jednorazowo tysiące, może setki tysięcy widzów. Valentine był wstrząśnięty, kiedy zobaczył, że w porze, która dla niego była środkiem nocy, zajęte były prawie wszystkie miejsca. Patrzenie na publiczność było trudne, gdyż światła rampy świeciły mu prosto w oczy, niemniej dostrzegał swobodnie rozparte w krzesłach postaci. Większość widzów stanowili Ghayrogowie, chociaż w kilku miejscach zauważył także Hjortów i Vroonów, a nawet ludzi. Na Majipoorze nie było ani skrawka przestrzeni zamieszkanego tylko przez jedną rasę, gdyż dekrety rządowe, sięgające najdawniejszych czasów, kiedy Majipoor był zaludniony istotami odmiennymi, zakazywały skupisk jednorasowych z wyjątkiem rezerwatu Metamorfów. Ghayrogowie jednak przepadali za życiem w gromadzie i do tego celu upatrzyli sobie Dulorn i jego okolice, gdzie ich liczba sięgała górnej zakreślonej prawem granicy. Chociaż byli ssakami ciepłokrwistymi, mieli jednak pewne gadzie cechy, które nie wzbudzały do nich miłości innych ras: rozwidlone, migotliwe czerwone języki, szarawą, łuskowatą skórę, grubą i błyszczącą, oraz zimne zielone oczy bez powiek. Czarne, bezładnie poskręcane pasma włosów przywodziły na myśl galaretowate meduzy, a słodki i jednocześnie drażniący zapach ich ciał wcale nie był przyjemny dla nosów innych niż ich własne.

Valentine, stojąc na scenie wraz z innymi członkami trupy, nie był w najlepszym nastroju. Zupełnie nie do przyjęcia jest taka pora popisów, pomyślał. Zgodnie ze swoim cyklem biologicznym właśnie znajdował się w stadium niskiej aktywności i chociaż nie chciało mu się spać, nie lubił wstawać o takiej porze. Znów poczuł się przytłoczony ostatnim snem. Odrzucenie przez Panią, brak możliwości porozumienia się z nią, co to wszystko miało znaczyć? Kiedy był żonglerem Valentinem, nie miał poważnych zmartwień: ten sam rytm dni, te same ćwiczenia podnoszące sprawność ręki… A teraz? Teraz, od kiedy zaczęły go prześladować dwuznaczne i niepokojące odkrycia, zmuszony był do posępnych rozmyślań o przeznaczeniu i o wyborze właściwej drogi. Wcale mu się to nie podobało. Już zaczynał odczuwać gorącą tęsknotę za starymi dobrymi czasami sprzed tygodnia, kiedy szczęśliwy włóczył się bez celu po zatłoczonym, ruchliwym Pidruid.

Spektakl, który go ściągnął do tego cyrku, upomniał się jednak o swoje prawa. Nie było czasu, by w oślepiającym świetle reflektorów myśleć o czymś innym poza żonglowaniem.

A na olbrzymiej arenie działo się jednocześnie bardzo wiele. Magik Vroon był zajęty mieszaniem barwnych świateł wybuchających kłębami zielonego i czerwonego dymu; tuż obok Vroona treser zwierząt stawiał na ogonach kilkanaście grubych węży; grupa tancerzy o groteskowo szczupłych ciałach spryskanych srebrnym proszkiem odblaskowym popisywała się niesamowitymi układami tanecznymi; w różnych punktach sceny kilka małych orkiestr wydobywało z blaszanych i drewnianych instrumentów ostre dźwięki, tak lubiane przez Ghayrogów; jednoręczny akrobata; kobieta-guma; ktoś lewitujący nad głowami innych; trio hutników wyczarowywujących wokół siebie szklane klatki; połykacz węgorzy; gromada szalejących błaznów… reszty Valentine nie był już w stanie ogarnąć wzrokiem. Publiczność, siedząca w rozleniwionych pozach, mogła być spokojna, że zobaczy wszystko, gdyż arena ciągle się obracała dzięki umieszczonej pod nią maszynerii i w ciągu godziny czy dwóch robiła pełen obrót, prezentując kolejno każdą grupę artystów całemu audytorium. Sleet szepnął do Valentine'a:

— To wszystko unosi się na zbiorniku rtęci. Za cenę zgromadzonego tu metalu mógłbyś kupić trzy prowincje.

Uczestnicząc w tak wielkim spektaklu żonglerzy zaprezentowali kilka najlepszych numerów, a Valentine, pozostawiony sam sobie, zabawiał się podrzucaniem maczug i od czasu do czasu podawał współtowarzyszom noże lub pochodnie. Carabella, tańcząc na toczącej się po scenie srebrzystej kuli półmetrowej średnicy, żonglowała pięcioma małymi kulami rozjarzonymi od środka zielonym światłem. Sleet chodził na szczudłach i gdzieś ponad głowami Skandarów precyzyjnie odmierzanymi, choć pozornie niedbałymi ruchami przerzucał z ręki do ręki trzy olbrzymie czerwono i czarno nakrapiane jajka moleekahenów, które kupił tego wieczora na targu. Jeśliby z takiej wysokości upuścił choć jedno z nich, rozległoby się plaśnięcie słyszane w ostatnich rzędach, a on zapewne czułby się bardzo upokorzony, lecz ten mały człowieczek, odkąd Valentine go znał, nie upuścił jeszcze niczego, więc dlaczego miałby to zrobić właśnie dzisiaj?

Natomiast szóstka Skandarów stojąc plecami do siebie uformowała gwiazdę i żonglowała płonącymi pochodniami. W tym samym ułamku sekundy każdy z nich przerzucał pochodnię do brata stojącego po przeciwnej stronie gwiazdy. Nad głowami Skandarów zawisła sieć świetlnych błysków. Trajektorie lotu były wyliczone z tak niezawodną precyzją, że ani jeden włosek na skórze żonglerów nie został przypalony, choć właściwie powinno się to zdarzyć, kiedy na pozór niedbale przechwytywali rzucane przez niewidocznych partnerów głownie.

Żonglerzy przesuwali się przed oczami widzów pół godziny, po czym następowała pięciominutowa przerwa, którą spędzali w pomieszczeniu pod sceną, razem z setkami innych odpoczywających artystów. Valentine marzył o wielkim popisie, ale Zalzan Kavol zakazał mu tego krótkim stwierdzeniem, że jeszcze nie jest gotów, choć jak na nowicjusza radzi sobie całkiem nieźle.

Zanim trupie pozwolono opuścić scenę, już nastał ranek. Płacono za godziny, a czas trwania występu zależał od publiczności, która miała pod siedzeniami zainstalowane liczniki, odczytywane następnie przez zimnookich Ghayrogów siedzących w kabinach pod sceną. Niektórzy wykonawcy pozostawali na scenie zaledwie kilka minut, szybko przepędzani powszechnym znudzeniem lub wzgardą, ale Zalzan Kavol wraz ze swoją trupą, mimo że wynajęty na dwie godziny, wytrwał aż cztery. Zostałby i na piątą, gdyby nie odwiodła go od tego krótka, lecz burzliwa dyskusja z braćmi.

— Jego chciwość na pieniądze napyta mu kiedyś kłopotów — stwierdziła spokojnym głosem Carabella. — Jak długo, według niego, można obrzucać się pochodniami, póki wreszcie ktoś się nie pomyli? Ostatecznie Skandarzy też bywają zmęczeni.

— Ale nie Zalzan Karol, sądząc po jego wyglądzie — rzekł Valentine.

— On może i jest maszyną do żonglowania, ale jego bracia są śmiertelni. Rovorn zaczynał już nie nadążać za innymi. Cieszę się, że mają odwagę, by mu się przeciwstawić. — Uśmiechnęła się. — Ja zresztą też byłam nieźle zmęczona.

Występ żonglerów cieszył się tak wielkim powodzeniem, że zostali zatrudnieni na cztery dalsze dni. Zalzan Karol nie posiadał się z dumy i gdy Ghayrogowie dali swoim ulubieńcom wysokie wynagrodzenie, obiecał każdemu pięciokoronową premię.

Niech mu będzie, pomyślał Valentine, ale on sam nie ma zamiaru siedzieć wśród Ghayrogów bez końca. Po drugim dniu występów nie ukrywał swego zniecierpliwienia.

— Chciałbyś już ruszyć w dalszą drogę. — Deliamber nie pytał. Deliamber to wiedział.

Valentine skinął twierdząco głową.

— Próbuję ją sobie wyobrazić.

— Drogę na Wyspę?

— Dlaczego tracisz czas na rozmowy, jeśli czytasz w ludzkich umysłach?

— Tym razem nie musiałem czytać. Twoje następne posunięcie nie powinno nasuwać wątpliwości.

— A więc mam udać się do Pani. No, tak. Któż inny mógłby powiedzieć mi prawdę o tym, kim jestem?

— Widzę, że nadal brak ci wiary — stwierdził Deliamber.

— Opieram się tylko na snach, na niczym więcej.

— Za to na snach, które objawiają wielką prawdę.

— Tak — powiedział Valentine. — Sny jednak mogą być zmyśleniem, fantazją czy metaforą. Szaleństwem byłoby brać je dosłownie, nie mając znikąd potwierdzenia ich prawdziwości. Takie potwierdzenie mogę uzyskać od Pani, przynajmniej mam taką nadzieję. Jak daleko stąd do Wyspy, czarodzieju?

Deliamber przymknął na chwilę wielkie złociste oczy.

— Tysiące mil — odpowiedział. — Do tej pory przemierzyliśmy mniej więcej jedną piątą Zimroelu. Aby posuwając się na wschód ominąć terytorium Metamorfów, musisz zahaczyć o Khyntor albo Velathys, a dalej udać się rzeką, przez Ni-moya do Piliploku. Dopiero stamtąd ruszają na Wyspę statki z pielgrzymami.

— Ile czasu może trwać taka podróż?

— Żeby się dostać do Piliploku? Przy naszym dotychczasowym tempie około pięćdziesięciu lat. Wędrowanie z żonglerami, zatrzymywanie się po tygodniu to tu, to tam…

— A gdybym opuścił trupę i zdał się sam na siebie?

— Sześć miesięcy. Być może. Rzeką podróżuje się szybko, ale wędrówka lądem zabiera dużo czasu. Gdybyśmy mieli statki powietrzne, tak jak to bywa na innych planetach, dostanie się do Piliploku byłoby kwestią jednego dnia — no, może dwóch — ale oczywiście my żyjemy na Majipoorze, gdzie nie ma udogodnień, które ułatwiają życie innym.

— Sześć miesięcy? — Valentine zmarszczył brwi. — A gdybym wynajął jakiś pojazd i przewodnika, to ile musiałbym zapłacić?

— Pewnie dwadzieścia rojali. Długo będziesz żonglował, zanim tyle uzbierasz.

— A kiedy już dotrę do Piliploku, to co wtedy? — Valentine nie dawał za wygraną.

— Wtedy popłyniesz na Wyspę. To zabierze ci kilka tygodni. Na Wyspie wynajmiesz kwaterę na najniższym tarasie i rozpoczniesz wspinaczkę.

— Wspinaczkę?

— Wspinaczkę ku modlitwie, oczyszczeniu, wtajemniczeniu. Przechodzisz z tarasu na taras, aż osiągniesz Taras Adoracji, który jest przedsionkiem Świątyni Wewnętrznej. Naprawdę nic o tym wszystkim nie wiesz?

— Mój mózg został nieźle wyprany. — No, tak.

— Docieram do Świątyni Wewnętrznej. I co dalej?

— Zaczynasz nowicjat. Służysz Pani jako akolita i jeśli szukasz u niej posłuchania, przechodzisz rytualne próby, po czym oczekujesz przyzywającego snu.

— Ile czasu zabiera ten cały proces — te tarasy, wtajemniczenie, służba akolity, przyzywający sen? — zaniepokoił się Valentine.

— To zależy. Czasami pięć lat. Czasami dziesięć. Bywa, że i całe życie. Pani nie ma czasu na zajmowanie się każdym pielgrzymem.

— A czy nie ma prostszej drogi, by uzyskać u niej posłuchanie? Deliamber zabulgotał kaszlem, który zabrzmiał jak śmiech.

— Co takiego? Chciałbyś zapukać do drzwi świątyni, wykrzyczeć, że jesteś jej podmienionym synem i domagać się wpuszczenia?

— Dlaczego nie?

— Ponieważ — powiedział Vroon — zewnętrzne tarasy Wyspy służą temu, by zapobiegać takim właśnie incydentom. Nie ma ani prostych, ani wymyślnych sposobów skomunikowania się z Panią. Może ci to zabrać całe lata.

— Znajdę jakąś drogę. — We wzroku Valentine'a widać było zdecydowanie. — Gdybym tylko znalazł się na Wyspie, potrafiłbym dotrzeć do jej umysłu, wykrzyczeć swoje prośby, przekonać ją, by wezwała mnie przed swoje oblicze. To znaczy — myślę, że bym potrafił.

— Może — potwierdził Deliamber.

— Ale przy twojej pomocy to “może” znaczyłoby więcej.

— Tego się obawiałem — odpowiedział czarodziej oschle.

— Masz pewne zdolności w sprowadzaniu przesłań. Moglibyśmy dotrzeć, jeśli nie do samej Pani, to przynajmniej do jej najbliższego otoczenia. Krok po kroku skracalibyśmy nie kończący się proces osiągania kolejnych tarasów…

— Być może da się to zrobić — powiedział Deliamber. — Trudno mi w to uwierzyć, ale chyba zgodzę się na tę pielgrzymkę.

Valentine przez dłuższą chwilę przyglądał się Vroonowi.

— Dobrze o tym wiedziałem — odezwał się wreszcie. — Udajesz wahanie, ale to ty od samego początku popychałeś mnie ku Wyspie. I oczywiście widziałeś siebie u mego boku. Może nie mam racji, co? Przyznaj, Deliamberze, że masz większą ode mnie ochotę wyprawić mnie w tę podróż.

— Och! — westchnął czarodziej. — Co tu ukrywać.

— No widzisz, miałem rację.

— Jeśli się zdecydujesz wyruszyć na Wyspę, Valentine, nie opuszczę cię. Ale czy ciebie w ogóle stać na decyzję?

— Czasami.

— To za mało, by być silnym — stwierdził czarodziej.

— Łatwo ci mówić. Tysiące mil. Lata oczekiwań. Znój i intrygi. Dlaczego ja się na to godzę, czarodzieju?

— Ponieważ byłeś Koronalem i musisz być nim ponownie.

— Co do pierwszego, to może i prawda, choć nadał mam poważne wątpliwości. Drugie pozostaje kwestią otwartą. Deliamber spojrzał na niego przebiegle. — Wolisz zatem żyć pod rządami uzurpatora?

— Co mi do Koronala i jego rządów! Dzieli nas pół świata. On mieszka na Górze Zamkowej, ja jestem wędrownym żonglerem. — Valentine wyciągnął przed siebie dłonie i przyglądał im się tak, jakby je widział po raz pierwszy. — Oszczędziłbym sobie wiele zachodów, gdybym pozostał z Zalzanem Kavolem i pozwolił tamtemu, kimkolwiek on jest, zatrzymać tron dla siebie. A może jest mądrym i sprawiedliwym uzurpatorem? Jaką korzyść odniesie Majipoor, jeśli wykonam tę całą robotę po to tylko, by samemu zająć jego miejsce? Och, Deliamberze, Deliamberze, czy wyglądam na króla, skoro mówię takie rzeczy? Gdzie moja żądza władzy? I jak mógłbym sprawować rządy, jeśli w tak oczywisty sposób nie przejmuję się tym, co się wydarzyło?

— Mówiliśmy już o tym. Zostałeś zamieniony, mój panie. I twój duch, i twoje ciało.

— Chyba tak. Moja królewska natura, jeśli ją kiedykolwiek miałem, opuściła mnie. Tamta żądza władzy…

— Dwa razy użyłeś tego wyrażenia — przerwał mu Deliamber. — Żądza władzy nie ma z tym nic wspólnego. Prawdziwy król nie jest żądny władzy, to poczucie odpowiedzialności żąda od niego, by panował. A król nie może uciekać od odpowiedzialności. Obecny Koronal jest nowy, jeszcze niewiele dokonał, a już zdążył wyprawić się w wielki objazd, ludzie zaś szemrzą przeciw jego pierwszym dekretom. I ty zastanawiasz się, czy on jest mądry i sprawiedliwy? Widziałeś sprawiedliwego uzurpatora? On jest przestępcą, Valentine, jego rządy naznaczone są piętnem przestępstwa, strach go zżera w czasie snu i z czasem ten strach zatruje go, a wtedy uzurpator zmieni się w tyrana. Jak możesz w to wątpić? Usunie każdego, kto stanie mu na drodze, nawet zabije, jeśli zajdzie potrzeba. Trucizna, która krąży w jego żyłach, z czasem skazi całą planetę i każdego jej mieszkańca. A ty, tkwiąc tutaj, oglądając z takim zainteresowaniem swoje palce, nie poczuwasz się do żadnej odpowiedzialności? Jak możesz mówić o oszczędzaniu sobie zachodów? Jakby nie było ważne, kto jest królem. To bardzo ważne, kto nim jest, mój panie. Ty zostałeś wybrany, ty zostałeś przygotowany, by sprawować tę godność. To nie było przypadkowe zrządzenie losu. Chyba nie wierzysz, że każdy może być Koronalem?

— Wierzę w przypadkowe zrządzenia losu.

Deliamber zaśmiał się cierpko.

— Być może tak było dziewięć tysięcy lat temu. Teraz rządy sprawuje dynastia, mój panie. Od czasów Lorda Arioka, a może i wcześniej, Koronalowie są wybierani spośród małej garstki rodzin, nie większej niż sto klanów. Wszystkie te klany zamieszkują Górę Zamkową i uczestniczą w rządzeniu. Już jest przygotowywany następny Koronal, chociaż jego imię zna tylko on sam i kilku doradców. Wybrano już także jego dwóch czy trzech zastępców. Teraz jednak ta dynastyczna linia została przerwana, pojawił się intruz. Nic poza złem nie może z tego wyniknąć.

— A jeśli uzurpator jest następcą pochodzącym z grona pretendentów, który się zmęczył długim oczekiwaniem?

— Nie — odparł Deliamber. — To nieprawdopodobne. Ten, którego uważano za odpowiedniego do sprawowania godności Koronala, nie mógłby obalić prawnie wyniesionego na tron władcy. I czemu miałaby służyć ta maskarada, ta zamiana ciał i dusz?

— Powiedzmy, że masz rację.

— W takim razie czy nie mam też racji, że osobnik przebywający teraz na Górze Zamkowej nie ma ani praw do rządzenia, ani żadnych kwalifikacji, i wobec tego powinien być zrzucony z tronu, a ty jesteś jedynym, który może to uczynić?

— Niemało ode mnie żądasz — westchnął Valentine.

— To historia stawia takie wymagania, nie ja — powiedział Deliamber. — Na tysiącach planet od tysięcy lat inteligentne istoty wybierają między ładem a anarchią, między tworzeniem a niszczeniem, między rozumem a głupotą. A siły zdolne budować ład i zapobiegać głupocie skupiają się zwykle w ręku jednego przywódcy lub, jeśli wolisz, króla, prezydenta, przewodniczącego, premiera, generalissimusa, monarchy — użyj jakiej tylko chcesz nazwy. Nami rządzi Koronal, a dokładnie mówiąc, Koronal rządzi w imieniu Pontifexa, który kiedyś też był Koronalem. Wobec tego nie jest bez znaczenia, kto powinien, a kto nie powinien być Koronalem.

— Tak — powiedział Valentine. — Być może.

— Wciąż się wahasz między “tak” a “być może” — stwierdził Deliamber. — Ale ostatecznie zwycięży “tak” i wtedy udasz się na Wyspę, a z Wyspy, mając błogosławieństwo Pani, wyruszysz na Górę Zamkową i zajmiesz należne sobie miejsce.

— To, o czym mówisz, napawa mnie przerażeniem. Jeśli nawet kiedyś miałem zdolności do sprawowania władzy i odpowiednie przygotowanie, to wszystko już zdążyło wypalić się w moim umyśle.

— Twoje przerażenie zniknie, bądź pewien. A twój umysł wróci z czasem do poprzedniej harmonii.

— No właśnie, czas upływa, a my wciąż tkwimy w Dulornie zabawiając Ghayrogów.

— To już długo nie potrwa. Znajdziemy naszą drogę na wschód, mój panie. Uwierz w to.

Pewność Deliambera udzieliła się również Valentine'owi. Nie na długo jednak. Zaledwie bowiem czarodziej znikł mu z oczu, Valentine naszły nieprzyjemne myśli o trudnościach związanych z całym przedsięwzięciem. Czy mógłby, tak po prostu, wynająć parę wierzchowców i razem z Deliamberem wyprawić się jutro do Piliploku? A co z Carabellą, która zupełnie nieoczekiwanie stała się dla niego kimś bardzo ważnym? Porzucić ją tu, w Dulornie? A Shanamir? Chłopiec przywiązał się do niego, nie do Skandarów, i ani sam nie chciałby, ani nie powinien być zdany na ich łaskę. Poza tym w grę wchodziły koszty. Wyprawa ich czworga przez olbrzymi Zimroel, jedzenie, spanie, transport, statek na Wyspę… A wydatki na Wyspie, jeśli ma zamiar dostać się do Pani? Autifon Deliamber przypuszczał, że podróż tylko do Piliploku, i to w pojedynkę, może kosztować dwadzieścia rojali. Zatem suma na całą ich czwórkę albo i piątkę, jeśli uwzględnić Sleeta, gdyby i on chciał wyruszyć z nimi, zatem ta suma może przekroczyć sto, a może i sto pięćdziesiąt rojali. Z pieniędzy, które znalazł przy sobie w Pidruid, pozostało mu jeszcze sześćdziesiąt rojali, no i rojal czy dwa, które zarobił u Skandara. Za mało. Zdecydowanie za mało. Carabella, jak wiedział, nie miała nic, Shanamir wszystko oddał rodzinie, Deliamber, gdyby posiadał majątek, nie włóczyłby się w podeszłym wieku po świecie i nie wiązał umową z bandą Skandarów.

No więc? Pozostaje tylko snuć plany i mieć nadzieję, że Zalzan Karol zmierza, ogólnie rzecz biorąc, na wschód. I oszczędzać koronę po koronie, czekając stosownej chwili, by stawić się przed Panią.

Rozdział 3

W kilka dni po wyjeździe z Dulornu z pełnymi, dzięki hojności Ghayrogów sakiewkami, Valentine odciągnął Zalzana Kavola na stronę, pytając go o dalszy kierunek podróży. Dzień późnego lata tchnął spokojem. Tu, przy wschodnich stokach rozpadliny, gdzie rozłożyli się ze śniadaniem, wszystko było spowite purpurową mgłą wiszącą nad ziemią niczym gęsta wilgotna chmura. Mgła nabierała barwy od powietrza, a powietrze z kolei zabarwiało się purpurą od pyłu nanoszonego przez wiatr z pobliskich złóż piaskowca skuwa.

Zalzan Kavol nie wyglądał na takiego, który cieszyłby się życiem. Irytowała go mgła. Jego szara sierść, sina teraz od wilgoci, która przenikała wszystko wokół, pozbijała się w śmieszne kłaki, więc wciąż pocierał ją i wygładzał. Prawdopodobnie nie najlepsza to pora na taką rozmowę, pomyślał Valentine, ale było już za późno. Wydarzenia zaczęły się toczyć własnym biegiem.

— Który z nas jest przywódcą trupy, Valentine? — spytał głucho Skandar.

— Ty, to nie ulega wątpliwości.

— To dlaczego próbujesz mną rządzić?

— Ja? Rządzić tobą?

— W Pidruid — mówił Skandar — poprosiłeś mnie, abym poszedł przez Falkynklp, bo tego wymagał honor twojego pastuszego giermka, a jeszcze przedtem zmusiłeś mnie do zatrudnienia go, chociaż nie jest żonglerem i nigdy nim nie będzie. Ustąpiłem, choć sam nie wiem, dlaczego. Dalej, twoja ingerencja w kłótnię z Vroonem…

— Moja ingerencja przyniosła korzyść — zauważył Valentine. — Swego czasu sam to przyznałeś.

— Nie przeczę, jednak nie byłem nią zachwycony. Czy potrafisz zrozumieć, że ja tu jestem panem?

Valentine nieznacznie wzruszył ramionami. — Nikt tego nie kwestionuje.

— Ale czy rozumiesz, co to znaczy? Bo moi bracia tak. Oni wiedzą, że ciało może mieć tylko jedną głowę, chyba że jest to ciało Su-Suherów, ale nie o nich mówimy, i wiedzą, że tutaj tą głową jestem ja i że to w moim umyśle rodzą się wszelkie plany i zamierzenia, w moim i tylko w moim. — Zalzan Karol błysnął zębami w groźnym uśmiechu. — Może mi powiesz, że to tyrania? Nie. To sposób na skuteczność. Żonglerka to nie demokracja, Valentine. W żonglerce wszyscy muszą podporządkować się jednemu, inaczej nastąpi chaos. Czego znów chcesz ode mnie?

— Chcę wiedzieć, jaki jest ogólny kierunek naszej wędrówki. Widać było wyraźnie, że Zalzan Karol powstrzymuje się od ataku furii.

— Po co ci to? Jesteś w naszym zespole, więc idziesz tam, dokąd idzie zespół. Twoja ciekawość nic ci nie da.

— Nie sądzę. Z niektórych szlaków mogę mieć większy pożytek. — Pożytek? Ty możesz mieć pożytek? Więc masz jakieś swoje plany? Gdy cię zatrudniałem, powiedziałeś, że nie masz żadnych!

— Teraz mam.

— Co zatem planujesz? Valentine zaczerpnął powietrza.

— Chcę odbyć pielgrzymkę na Wyspę i poświęcić się służbie dla Pani. Ponieważ statek pielgrzymów odpływa z Piliploku, a między nami i tym portem leży jeszcze prawie cały Zimroel, więc dobrze byłoby wiedzieć, czy nie zamierzasz pójść w innym kierunku, powiedzmy do Velathys, czy też wrócić do Tilomon albo Narabal, albo…

— Zwalniam cię — powiedział lodowato Zalzan Karol.

— Co? — Valentine nie wierzył własnym uszom.

— Jesteś zwolniony. Mój brat Erfon da ci dziesięć koron odprawy. Masz godzinę na zabranie się stąd.

Valentine czuł, jak zaczynają mu płonąć policzki. — Nie o to mi chodziło! Ja tylko zapytałem…

— Ty tylko zapytałeś! I w Pidruid tylko zapytałeś, i w Falkynkip tylko zapytałeś, i w następnym tygodniu w Mazadone tylko zapytasz. Burzysz mój spokój, Valentine, a to przekreśla twoją karierę żonglera. Poza tym jesteś nielojalny.

— Nielojalny? W stosunku do czego? Do kogo?

— Zatrudniłeś się u nas, ale w skrytości ducha traktujesz naszą trupę jako środek do celu. Twoje przywiązanie do nas jest nieszczere. Ja to nazywam zdradą.

— Kiedy zatrudniałem się u was, o niczym innym nie myślałem, tylko o tym, żeby podróżować z wami. Obojętne dokąd. Teraz jednak sprawy przyjęły inny obrót i mam ważny powód, aby odbyć pielgrzymkę.

— Dlaczego pozwalasz kierować sobą jakimś sprawom? Gdzie twoje poczucie obowiązku w stosunku do pracodawców i nauczycieli?

— Czy podpisałem z wami kontrakt na całe życie? — Valentine zaczynał tracić panowanie nad sobą. — Czy to jest zdrada, kiedy się odkrywa, że w życiu istnieje inny cel poza jutrzejszym przedstawieniem?

— Dlatego właśnie cię zwalniam. Zaczynasz tracić energię na inne cele, podczas kiedy ja żądam, byś przez cały czas myślał tylko o żonglerce, a nie o dacie odjazdu statku z pielgrzymami z przystani Shkunibor.

— Nie ma mowy o żadnej utracie energii. Żonglując myślę tylko o żonglowaniu. Kiedy dojedziemy do Piliploku, zrezygnuję z pracy u ciebie. Ale aż do tej chwili…

— Wystarczy — powiedział Skandar. — Pakuj się. Odejdź. Zabieraj się do Piliploku i żegluj na Wyspę. Rób, co chcesz. Dłużej cię nie potrzebuję.

Wyglądało na to, że Zalzan Kavol wcale nie żartuje. Nachmurzony, poklepał się po mokrej skórze, ciężko zakręcił w miejscu i odszedł. Valentine otrząsnął się, do głębi poruszony. Myśl o nagłym odjeździe, o samotnej podróży do Piliploku wprawiała go w panikę. Bardzo zżył się z całą grupą i wcale nie chciałby jej porzucić, a przynajmniej nie teraz. Jeszcze pragnął się nacieszyć i Carabellą, i Sleetem, i nawet Skandarami, których na pewno nie darzył zbyt wielką sympatią, ale szanował. Jeszcze liczył na poprawianie sprawności ręki i ćwiczenie bystrości oka, jeszcze miałby na to czas podczas długiej podróży na wschód ku dziwnemu i osobliwemu przeznaczeniu, które mu przepowiadał Deliamber.

— Zaczekaj! — zawołał za Skandarem. — A co na to prawo? Zalzan Karol rzucił mu przez ramię piorunujące spojrzenie. — Jakie prawo?

— Takie, które zobowiązuje ciebie do zatrudnienia w trupie żonglerów trojga ludzi — odpowiedział Valentine.

— Na twoje miejsce zatrudnię pastucha. Nauczę go tyle, na ile go stać — odpowiedział Zalzan Kavol nawet się nie zatrzymując.

Valentine stał w miejscu, patrząc przed siebie tępym wzrokiem. Rozmowa z Zalzanem Kavolem odbywała się w lasku, w którym rosły małe złotolistne rośliny. Musiały być niezwykle wrażliwe, bo pod wpływem kłótni człowieka ze Skandarem najbliżej rosnące pomarszczyły się i ściemniały. Valentine dotknął jednej z nich, kruchej, pozbawionej życia, i poczuł się winny zniszczenia, jakie się tutaj dokonało.

— Co się stało? — spytał Shanamir, który wyrósł jak spod ziemi i z równym jak Valentine żalem przyglądał się martwym roślinom. — Słyszałem okropne krzyki. Skandar…

— Zwolnił mnie — odpowiedział półprzytomnie Valentine. — Zwolnił mnie, ponieważ zapytałem, jaką drogą ruszamy dalej, ponieważ przyznałem mu się, że moim ostatecznym celem jest pielgrzymka na Wyspę, i ponieważ zastanawiałem się, czyjego plany będą odpowiadać moim zamierzeniom.

— Ty zamierzasz odbyć pielgrzymkę? Na Wyspę? Nie wiedziałem o tym!

— Bo to nagła decyzja.

— No to o co chodzi! — krzyknął chłopiec. — Zrobimy to razem, no nie? Chodź, pakuj swoje rzeczy, ukradniemy Skandarowi parę wierzchowców i w drogę!

— Tak myślisz? -Oczywiście!

— Od Piliploku dzielą nas tysiące mil. Ty i ja, i nikogo, kto by nas poprowadził, i…

— Czym się martwisz! — gorączkował się Shanamir. — Słuchaj, pojedziemy do Khyntoru, stamtąd statkiem rzecznym do Ni-moya, i dalej rzeką Zimr na wybrzeże, zaokrętujemy się na statek z pielgrzymami i… O co chodzi, Valentine?

— Czuję się związany z żonglerami. Nauczyłem się od nich ciekawej sztuki, ja… ja… -Valentine urwał, zmieszany. Czy jest żonglerem-terminatorem, czy Koronalem wygnańcem? Czyjego celem jest codzienna ciężka harówka ze Skandarami, Carabellą i Sleetem, czy też spoczywa na nim obowiązek jak najrychlejszego wyruszenia na Wyspę, a dalej, z pomocą Pani, ku Górze Zamkowej? Ach, to ciągle wahanie, pomyślał.

— Koszty, tak? — zgadywał dalej Shanamir. — To cię trapi? W Pidruid miałeś pięćdziesiąt rojali, jeśli nie więcej. Coś ci z tego musiało jeszcze zostać. Ja też mam parę koron. Jeśli nam zabraknie, będziesz mógł na statku żonglować, a ja zajmę się doglądaniem wierzchowców, myślę, że…

— Dokąd to się wybieracie? — spytała Carabella, której nadejścia obaj nie zauważyli. — I co się przydarzyło tym małym nadwrażliwcom? Czuję tu jakieś kłopoty.

Valentine powtórzył jej pokrótce rozmowę z Zalzanem Kavolem.

Słuchała z zapartym tchem, a kiedy skończył, odwróciła się na pięcie i popędziła do Zalzana Karola.

— Carabello! — zawołał za nią Valentine, ale dziewczyna znikła mu z oczu.

— Chodźmy już — powiedział Shanamir. — Spakujemy się w pół godziny, a z nadejściem nocy będziemy daleko stąd. Zajmij się pakowaniem, a ja zorganizuję dwa wierzchowce, wyprowadzę je za drzewa, w dół stoku, do małego jeziorka, które mijaliśmy jadąc tutaj i spotkamy się przy lasku drzew kapuścianych. — Przejęty, gestykulował gorączkowo. — Tylko się pośpiesz! Muszę wyprowadzić wierzchowce, dopóki w pobliżu nie ma żadnego Skandara.

Shanamir zniknął między drzewami. Valentine stał jak skuty lodem. Odjechać teraz, tak nagle, nie mając czasu na oswojenie się z nową sytuacją? A co z Carabellą? Żadnego pożegnania? A Deliamber? A Sleet? Ruszył w stronę wozu, by zebrać swój niewielki majątek, ale zatrzymał się jeszcze, dotknął obumarłej rośliny, oderwał z niej zeschłe liście, jakby chciał pobudzić ją do życia. Może to zrządzenie losu, zaczął się zastanawiać, bo gdyby pozostał z żonglerami, mógłby o miesiące, a nawet lata opóźnić konfrontację z rzeczywistością, która wcześniej czy później i tak by go dopadła. A Carabella? Jeśli rodzące się między nimi uczucie jest szczere, i tak nie znalazłoby miejsca dla siebie w nowej rzeczywistości. No cóż, wypada mu tylko odsunąć na bok zmartwienia, otrząsnąć się z nagłego szoku i ruszyć na gościniec, który zaprowadzi go do Piliploku i na statek pielgrzymów. Ruszże się, powiedział do siebie, pozbieraj swoje rzeczy, w lasku kapuścianym czeka Shanamir z wierzchowcami.

Zwlekał jeszcze, kiedy nadbiegła w podskokach Carabella. Jej twarz promieniała radością.

— Wszystko załatwione — oznajmiła. — Posłużyłam się Deliamberem. Trochę popracował nad Skandarem. No wiesz, drobna sztuczka tu, drobna sztuczka tam, delikatne dotknięcie macek, czary jak czary, normalne. No i Zalzan Karol zmienił zamysł. Czy też my zmieniliśmy za niego.

— To znaczy, że mogę zostać? — z ulgą w głosie spytał Valentine.

— Pod warunkiem, że pójdziesz do niego i poprosisz o przebaczenie.

— Przebaczenie za co?

— To nie ma znaczenia — roześmiała się Carabella. — Wilgotne futro, zimny nos, obraził się, bogowie wiedzą za co. On jest Skandarem, Valentine. Ma własne poczucie dobra i zła. Nie musi myśleć tak samo jak ludzie. Wprawiłeś go w złość, więc cię odprawił, ale jeśli go grzecznie poprosisz, to przyjmie cię z powrotem. Idź, tylko szybko.

— Tak… ale…

— Jakie ale? Teraz z kolei ty wbijasz się w dumę? Chcesz być nadal zatrudniony u Skandara, czy nie? — Jasne, że chcę.

— No to idź! — powiedziała. Chwyciła go za ramię usiłując zmusić do zrobienia pierwszego kroku, lecz w tym samym momencie przypomniała sobie, z kim się szamoce, odskoczyła niepewna, czy nie powinna uklęknąć i prosić go o przebaczenie. — Proszę cię — powiedziała cicho po chwili wahania. — Proszę cię, idź do niego. Jeśli opuścisz trupę, ja też ją opuszczę, a wcale bym tego nie chciała. Idź. Proszę!

— Dobrze — zgodził się Valentine.

Zalzan Karol siedział na schodkach wozu z posępną miną, skulony, spowity w purpurową mgłę niczym w strojny płaszcz. Valentine podszedł do niego i odezwał się głosem, w którym brzmiała szczerość:

— Nie miałem zamiaru cię rozgniewać. Wybacz mi, proszę. Zalzan Kavol warknął z cicha.

— Naprzykrzasz mi się — powiedział. — Dlaczego miałbym ci wybaczyć? Od tej chwili masz się do mnie nie odzywać, dopóki cię o to nie poproszę. Rozumiesz, co się do ciebie mówi?

— Rozumiem — odpowiedział Valentine.

— I nie będziesz się starał wpływać na kierunek dalszej podróży.

— Rozumiem — potwierdził Valentine.

— A jeśli jeszcze raz wyprowadzisz mnie z równowagi, zwolnię cię bez żadnej odprawy i będziesz miał dziesięć minut na to, by zejść mi z oczu, nawet gdybyśmy obozowali pośrodku rezerwatu Metamorfów i gdyby zbliżała się noc, rozumiesz?

— Rozumiem.

Nie odszedł jednak, zastanawiając się, czy teraz Skandar nie każe mu bić przed sobą pokłonów, całować w owłosione palce albo czołgać się po ziemi. Stojąca z boku Carabella wstrzymała oddech, bojąc się, że scena, w której władca Majipooru prosi o przebaczenie wędrownego Skandara, zakończy się wielką awanturą.

Zalzan Karol spoglądał na Valentine'a tak, jakby patrzył na talerz z nieświeżą rybą w zakrzepłym już sosie. W końcu przemówił z kwaśną miną:

— Nie jestem zobowiązany udzielać moim pracownikom informacji, które ich nie dotyczą. Powiem ci jednak, że moim rodzinnym miastem jest Piliplok, że wracam do niego od czasu do czasu i że i tym razem zamierzam w końcu tam dotrzeć. Kiedy to nastąpi, jeszcze nie wiem. Będzie to zależało od umów na występy, jakie zawrę po drodze, ale wiedz, że nasza trasa w zasadzie biegnie na wschód, chociaż możemy z niej tu i tam zbaczać, chcąc zarobić na chleb. Kiedy już znajdziemy się w Piliploku, będziesz mógł odejść z mojej trupy i robić co zechcesz, lecz gdybyś wtedy zamierzał odłączyć od zespołu kogokolwiek poza pastuchem, zaskarżę cię w sądzie Koronala i zażądam najwyższej kary. Rozumiesz, co się do ciebie mówi?

— Rozumiem — odpowiedział Valentine, choć nie przejmował się zbytnio groźbą Skandara.

— I jeszcze jedno — kontynuował Zalzan Kavol. — Chcę, żebyś wciąż pamiętał, że dostajesz wystarczająco dużo koron na tydzień nie licząc premii i tego, co łożę na twoje utrzymanie. Więc jeśli przyłapię cię na zaprzątaniu sobie głowy myślami o Pani i służbie dla niej albo o czymkolwiek innym poza tym, jak rzucać maczugami czy piłkami jak je łapać, by zabawić publiczność, zerwę z tobą umowę. I tak już przez parę ostatnich dni nie byłeś w najlepszej formie, Valentine. Musisz się zmienić. Potrzebuję do swojej trupy troje człowieczych istot, ale niekoniecznie tych, które mam teraz. Rozumiesz, co się do ciebie mówi?

— Rozumiem — odpowiedział Valentine po raz któryś z rzędu.

— No to możesz odejść!

Kiedy znaleźli się poza zasięgiem wzroku i słuchu Skandara, Carabella odezwała się nieśmiało:

— Czy to było dla ciebie strasznie nieprzyjemne?

— To musiało być strasznie nieprzyjemne dla Zalzana Kavola.

— On jest tylko owłosionym zwierzęciem!

— Nie — glos Valentine'a brzmiał poważnie. — On jest istotą rozumną, tak samo jak my. Skandar tylko wygląda jak zwierzę. Kiedy obcujesz z istotami wrażliwymi na punkcie honoru i dumy, najmądrzej jest dostosować się do ich wymagań, zwłaszcza jeśli mają dwa i pół metra wzrostu i zapewniają ci zarobek łącznie z utrzymaniem. Z tego punktu widzenia bardziej ja potrzebuję Zalzana Kavola niż on mnie.

— A pielgrzymka? — spytała Carabella. — Naprawdę zamierzasz ją odbyć? Kiedy się zdecydowałeś?

— W Dulornie. Po rozmowie z Deliamberem. Mam pewne wątpliwości co do siebie, które powinienem wyjaśnić. Może mi w tym pomóc jedynie Pani Wyspy. Dlatego pójdę do niej, a przynajmniej będę usiłował tam dotrzeć. Ale to wszystko jest jeszcze daleką przyszłością, a dopiero co przysięgałem Zalzanowi Kavolowi nie myśleć o tych sprawach. — Ujął dłoń dziewczyny. — Dziękuję ci za załagodzenie sporu między mną a Skandarem. Zupełnie nie byłem przygotowany na odejście z trupy ani na stracenie ciebie zaraz po tym, jak cię odnalazłem.

— Dlaczego sądzisz, że straciłbyś mnie, gdybyś odszedł od Skandara? Odeszłabym z tobą.

— Za to też ci dziękuję, Carabello. Teraz powinienem zejść do lasku drzew kapuścianych i kazać Shanamirowi zwrócić wierzchowce, które dla nas ukradł.

Rozdział 4

W miarę upływu dni krajobraz za oknami wozu stawał się coraz bardziej obcy i Valentine dziękował losowi za to, że nie wyruszył w podróż we dwójkę z Shanamirem.

Tereny leżące między Dulornem a następnym większym miastem, Mazadone, były stosunkowo słabo zaludnione. Znaczną część ziemi, zgodnie z zapowiedzią Deliambera, pokrywały królewskie rezerwaty leśne, reszta mokła w wodzie pod uprawami ryżu i lusavendery. Zalzan Karol był bardzo zmartwiony, ponieważ w takiej okolicy nie było żadnych szans na pracę dla żonglerów. Rozkazał więc jechać jak najszybciej, nie zbaczając nigdzie z drogi. Podróżni, przygnębieni bezczynnością i dżdżystą pogodą, obojętnym wzrokiem omiatali mijane małe miasteczka i wsie; nie rozbawiły ich nawet pola śmiesznych drzew kapuścianych o grubych przysadzistych pniach i wyrastających wprost z tych pni baniastych białych owocach. W miarę jak zbliżali się do mazadońskiego kompleksu rezerwatów, drzewa kapuściane zaczęły ustępować miejsca gęstym zaroślom żółtolistnych szklistych paproci, które, gdy ktoś się do nich zbliżył, śpiewały “bing tling bliiip” — wysokim i przenikliwym tonem, przypominającym zgrzytanie metalu po szkle. To jeszcze nie byłoby takie złe, w końcu można doszukać się melodii i w niemelodyjnej pieśni paproci, pomyślał Valentine, ale paprociowy gąszcz zamieszkiwały małe stworzenia daleko bardziej kłopotliwe niż rośliny: skrzydlate gryzonie, znane pod nazwą dhiimów, które wzbijały się w powietrze trzepotliwą chmurą, ilekroć wóz poruszył choćby jednym śpiewającym liściem. Dhiimy roiły się tu i tam, kąsając po drodze wszystko, co się dało. Siedzący na koźle Skandarzy, chronieni grubym futrem, lekceważąco przeganiali je rękami, ale konie, zwykle tak spokojne, teraz wystawione na ataki wściekłych owadów, odskakiwały nerwowo to na jedną, to na drugą stronę drogi. Shanamir, wysłany na zewnątrz, aby je uspokoić, sam zarobił kilka ukąszeń, nim zdążył wrócić do wozu. A gdy tylko uchylił drzwi, do środka wpadły dziesiątki dhiimów, które rozszalały się na dobre i podróżni musieli stoczyć z nimi prawdziwą walkę, trwającą ponad pół godziny, zanim padł ostatni napastnik. Większość dhiimów zginęła z rąk Carabelli, która przebijała je ostrzem sztyletu, przed śmiercią zdążyły jednak niemiłosiernie pokąsać Valentine'a i boleśnie użądlić Sleeta niemal w samo oko.

Pozostawiwszy za sobą ostoję dhiimów oraz śpiewających paproci, znaleźli się wśród rozległych zielonych łąk, z których wyrastały setki naturalnych obelisków z czarnego granitu. Valentine'owi wydały się niezwykle piękne, Zalzan Kavol, gnany żądzą natrafienia na jarmark lub festyn, nawet nie rzucił na nie okiem, natomiast Autifon Deliamber, wiedziony intuicją czarodzieja, dopatrzył się w tym zjawisku czegoś niepokojącego. Stojąc w oknie wozu badał obeliski przenikliwym wzrokiem.

— Zaczekaj! — zawołał w końcu do Zalzana Karola.

— Co się stało?

— Pozwól mi wyjść. Chcę coś sprawdzić.

Zalzan Kavol chrząknął, niezadowolony z przerwy w podróży, lecz ściągnął lejce. Deliamber wygramolił się z wozu i poczłapał na uginających się powrozowatych kończynach ku dziwnym formacjom skalnym. Szybko zniknął z oczu patrzącym i tylko od czasu do czasu widać było, jak zygzakiem przemyka między obeliskami.

Wrócił do wozu pochmurny i zalękniony.

— Popatrzcie na szczyty obelisków — powiedział. — Czy dostrzegacie rozpięte między nimi pnącza? Od skały do skały, i do następnej i jeszcze dalej? A widzicie pełzające po nich tu i tam małe stworzenia?

Valentine dość długo wpatrywał się we wskazanym kierunku, nim wreszcie zauważył czerwoną, niemal przezroczystą sieć rozpiętą nad ziemią na wysokości kilkudziesięciu stóp. Huśtało się na niej kilka małych stworzeń, uczepionych pnączy rękami i nogami, niczym akrobaci w cyrku.

— Wygląda to jak sidła na ptaki — powiedział zaintrygowany ZaIzan Karol.

— Bo to są sidła na ptaki — potwierdził Deliamber.

— To dlaczego nie zaplątują się w nie ci tam w górze? I co to w ogóle za stwory?

— Leśni bracia — wyjaśnił Vroon. — Wiesz coś o nich?

— Czekam, aż ty mi powiesz.

— To niebezpieczna rasa. Dzikie plemię wywodzące się z centralnego Zimroelu i rzadko spotykane tak daleko na zachodzie. Metamorfowie polują na nich, choć nie wiem, czy dla jedzenia, czy dla sportu. Są obdarzeni inteligencją pośrednią między inteligencją psów czy droli a cywilizowanych istot. Czczą drzewa dwikka. Zorganizowani są w swoistą strukturę plemienną. Potrafią używać zatrutych strzał i dlatego są zagrożeniem dla podróżnych. Pot tych stworów zawiera pewien enzym uodporniający ich na lepkość pnączy ptasich sideł, które potrafią wykorzystywać do swoich celów.

— Jeśli tylko spróbują nas zaczepić, zniszczymy ich — powiedział Skandar. — A teraz naprzód!

Tego dnia podróżni już nie natknęli się na leśnych braci, ale nazajutrz Deliamber wypatrzył w koronach mijanych drzew wijące się pnącza ptasich sideł, a trzeciego dnia w głębi rezerwatu natrafili na drzewa o niesamowicie wielkich rozmiarach, które według czarodzieja były drzewami dwikka, czczonymi przez te małe, zwinne stwory.

— To wyjaśnia obecność leśnych braci na terytorium tak odległym od rezerwatu Metamorfów — powiedział czarodziej. — Są zapewne plemieniem koczowniczym, które przywędrowało aż do tego lasu, by złożyć hołd swemu bóstwu.

Drzewa dwikka wzbudziły w podróżnych zdumienie. Rosło ich tu pięć, z dala od siebie, na polu pozbawionym innej roślinności. Ich pnie, pokryte grubą, pożlobioną głębokimi szczelinami jasnoczerwoną korą, miały średnicę większą niż szerokość wozu Zalzana Kavola. Przy takiej grubości pni wysokość drzew, dochodząca do stu stóp, nie była zbyt imponująca, za to konary, każdy rozmiarów zwykłego drzewa, rozrastały się tak szeroko, że pod ich gigantycznym sklepieniem mogłyby znaleźć schronienie całe legiony. Na szypułkach, nie cieńszych niż udo Skandara, zwisały ciężko czarne, twarde jak skóra, wielkie jak dom liście nie przepuszczające promieni światła. Każda gałąź dźwigała po dwa albo trzy żółtawe, słoniowate owoce o średnicy dobrych dziesięciu stóp. Jeden z nich musiał niedawno spaść z drzewa, bo w wilgotnej, miękkiej ziemi wyżłobił wielki lej. Leżał w nim teraz rozłupany, obnażając purpurowy miąższ, w którym pławiły się czarne kanciaste pestki.

Patrząc na tych monarchów wśród drzew Valentine nie dziwił się, że czczą je leśni bracia. Sam był bliski ugięcia kolan przed ich majestatem.

— Owoce dwikka są jadalne i smaczne — obwieścił Deliamber. -Ale działają odurzająco. I to nie tylko na ludzi.

— Na Skandarów też? -Także na Skandarów.

— Zaraz to sprawdzimy — zaśmiał się Zalzan Kavol. — Erfonie! Thelkarze! Przynieście nam parę kawałków!

— Niech lepiej tego nie robią — krzyknął wystraszony czarodziej. — Pod każdym drzewem zakopane są w ziemi talizmany leśnych braci. Mogą powrócić lada moment, a jeśli zobaczą, że profanujemy ich teren, zginiemy od zatrutych strzał.

— Sleet i Carabella staną na straży po lewej stronie, a Valentine i Shanamir tam. Krzyczcie głośno, jeżeli zobaczycie choć jedną z tych małych małp. — Zalzan Kavol skinął na braci. — Wy nabierzcie owocowego miąższu — polecił. — Haernie, my dwaj będziemy ich osłaniać z tego miejsca. Ty, czarodzieju, zostaniesz z nami.

W wozie na półce leżały miotacze energii. Zalzan Karol wyniósł dwa i jeden wręczył bratu. Widząc te przygotowania Deliamber cmokał językiem i mamrotał coś pod nosem.

— Leśni bracia poruszają się jak duchy, jakby brali się z powietrza…

— Dość — przerwał mu Zalzan Kavol.

Valentine zajął punkt obserwacyjny w pewnej odległości przed wozem i uważnie przesuwał wzrokiem po skraju lasu, rozciągającego się tuż za obszarem olbrzymich drzew, spodziewając się nadlatującej stamtąd zdradzieckiej strzały. Nie było to zbyt miłe uczucie. Aby dodać sobie odwagi, popatrywał co chwila w stronę smakowitego owocu, do którego zbliżali się już Erfon i Thelkar, niosąc wielki wiklinowy kosz. Chyba też się bali, bo przystawali co parę kroków rozglądając się ostrożnie dokoła, aż w końcu zniknęli za owocem, chcąc zapewne sprawdzić, czy nie kryje się za nim jakieś niebezpieczeństwo.

— A może gromada leśnych braci siedzi sobie za czymś takim i ucztuje w najlepsze? — spytał Shanamir. — Przypuśćmy, że Thelkar potknie się o jednego z nich i…

Jego domysły przerwał potworny wrzask, niby ryk zranionego byka. Coś się działo za owocem dwikka. Wybiegł stamtąd ogarnięty paniką Erfon, a tuż za nim wielkimi susami sadził w stronę wozu nie mniej przestraszony Thelkar.

— Bestie! — krzyczał za nimi dziki głos. — Świnie! Świński pomiot! Napadać na jedzącą śniadanie kobietę! Widział to kto? Już ja was nauczę rozboju i gwałtu! Zapamiętacie to sobie na całe życie! Stójcie, włochate zwierzęta! Stójcie, mówię wam!

Zza owocu wybiegła największa kobieta, jaką Valentine kiedykolwiek widział. Owa istota doskonale pasowała wyglądem do otaczających ją drzew dwikka. Miała blisko siedem stóp wzrostu, a gigantyczne ciało było wielką górą mięsa podtrzymywaną przez dwie kolumny nóg. Ubrana w szare skórzane spodnie i obcisłą, rozchyloną aż do talii koszulę, dźwigała przed sobą dumnie podskakujące dwa wielkie bochny piersi. Stercząca na głowie miotła rozburzonych pomarańczowych włosów i przenikliwe niebieskie oczy, w których płonęła żądza mordu, dopełniały wyglądu tej postaci. Nie zmyślała, mówiąc, że przerwano jej śniadanie, gdyż po brodzie i piersiach spływały jej strużki soku z owocu dwikka. Idąc w stronę żonglerów wywijała nad głową potężnym mieczem wibracyjnym z taką siłą, że nawet stojący w odległości stu stóp Valentine czuł powiew gwałtownie mieszanego powietrza. Olbrzymka szukała zemsty.

— Co tu się dzieje? — pytał zupełnie ogłupiały Zalzan Karol, wybałuszając na braci przerażone oczy. — Co wy jej zrobiliście?

— My? My jej nawet nie dotknęliśmy — powiedział Erfon. — Rozglądaliśmy się za leśnymi braćmi i Thelkar wpadł na nią niespodziewanie, potknął się i żeby nie upaść, schwycił ją za ramię…

— Powiedziałeś, że nawet jej nie dotknęliście — przerwał zgryźliwie Zalzan Karol.

— Nie w TAKI sposób. On dotknął ją przez przypadek, tylko się potknął.

— Zrób coś! — Zalzan Karol rzucił się w stronę Deliambera z błaganiem w głosie, bo olbrzymka już na nich nacierała.

— Uspokój się — rzekł łagodnie czarodziej zachodząc jej drogę. — Nie zamierzaliśmy wyrządzić ci krzywdy.

Na poparcie swoich słów stary Vroon zaczął gwałtownie gestykulować, wyczarowując w powietrzu między sobą a kobietą ledwo widoczną niebieską poświatę. Czary musiały podziałać, gdyż olbrzymka zwolniła nieco i zatrzymała się kilka kroków od wozu. Jeszcze wymachiwała mieczem, ale coraz to wolniej i niżej. Drugą ręką ściągnęła obie poły koszuli i zapięła je nierówno. Popatrując groźnie na szóstkę Skandarów wskazała na Erfona i Thelkara i odezwała się głębokim, dudniącym głosem:

— Co ci dwaj zamierzali ze mną zrobić?

— Oni tylko poszli po owoc dwikka. Widzisz kosz, który mieli ze sobą? — pośpieszył z odpowiedzią Deliamber.

— Nie mieliśmy pojęcia, że tam jesteś — wymamrotał Thelkar. — Obchodziliśmy owoc dokoła, żeby sprawdzić, czy z tyłu nie ukrywają się leśni bracia, to wszystko.

— Wszystko? A upaść na mnie, udając niedołęgę, i zgwałcić, gdybym nie była uzbrojona, to co?

— Ja się tylko potknąłem — obstawał przy swoim Thelkar. — Nie miałem zamiaru cię napastować. Myślałem o leśnych braciach, więc kiedy zamiast na nich natknąłem się na kogoś twoich rozmiarów…

— Co takiego? Jak śmiesz jeszcze bardziej mnie obrażać! Thelkar zaczerpnął powietrza.

— Chciałem tylko powiedzieć… nie spodziewałem się… byłem zaskoczony, kiedy… kiedy ty…

— Nie mieliśmy niczego złego na myśli… — Erfon chciał przyjść bratu z pomocą, ale przerwał mu Valentine, który z rosnącym rozbawieniem obserwował całą scenę.

— Gdyby myśleli o gwałcie, to czy dopuściliby się tego przed tak licznym audytorium? Popatrz, jesteśmy tej samej rasy. Nie pozwolilibyśmy na nic takiego. — Wskazał na Carabellę. — Ta kobieta jest równie porywcza jak ty. Bądź pewna, że gdyby Skandarzy spróbowali wyrządzić ci jakąś krzywdę, ona sama zdołałaby temu zapobiec. To było zwykłe nieporozumienie, nic ponadto. Odłóż broń. Między nami możesz czuć się bezpieczna.

Olbrzymka spoglądała już nieco łagodniej, uspokojona grzecznym wystąpieniem Valentine'a. Powoli opuściła miecz wibracyjny i przytroczyła go do pasa.

— Kim jesteście? — odezwała się zrzędliwie. — Co tu robi ta cała procesja?

— Nazywam się Valentine, jesteśmy wędrownymi żonglerami, a ten Skandar to Zalzan Karol, przywódca naszej trupy.

— A ja jestem Lisamon Hultin — przedstawiła się olbrzymka. — Wynajmuję się do pracy w charakterze straży przybocznej lub wojowniczki, chociaż przyznam, że ostatnio niezbyt często.

— Tracimy czas — wtrącił Zalzan Kavol. — Jeśli czujesz się przez nas odpowiednio przeproszona, to ruszamy w dalszą drogę.

Lisamon Hultin kiwnęła od niechcenia głową. — Oczywiście, ruszajcie, tylko czy zdajecie sobie sprawę, że znajdujecie się w niebezpiecznej okolicy?

— Z powodu leśnych braci? — spytał Valentine.

— Tak, są wszędzie. Przy drodze, którą będziecie jechali, lasy aż roją się od nich.

— A ty się ich nie boisz? — zainteresował się Deliamber.

— Znam ich język — odpowiedziała Lisamon Hultin. — I zawarłam z nimi prywatną umowę. Myślicie, że inaczej zajadałabym tak spokojnie owoc dwikka? Jeszcze mam trochę oleju w głowie, mały czarodzieju. Dokąd zdążasz? — spytała Zalzana Karola.

— Do Mazadone — odpowiedział krótko.

— Tak? A czy czeka tam na was jakaś praca?

— Dowiemy się na miejscu — odparł Skandar.

— Możecie się dowiedzieć już tutaj. Właśnie stamtąd wracam. Dopiero co zmarł tamtejszy książę i przez trzy tygodnie w całej prowincji obowiązuje żałoba. A może wy żonglujecie na pogrzebach?

Oblicze Zalzana Kavola pociemniało ze złości.

— Nie ma żadnej pracy w Mazadone? Ani w całej prowincji? Narażamy się na koszty, żeby ją znaleźć! Od Dulornu nie zarobiliśmy złamanego miedziaka! I co teraz zrobimy?

Lisamon Hultin splunęła miąższem owocu.

— To nie moje zmartwienie. Zresztą i tak nigdzie się nie dostaniecie.

— Dlaczego?

— O kilka mil stąd leśni bracia zatarasowali drogę. Żądają od podróżnych haraczu. Czyste szaleństwo, no nie? Tak czy inaczej, nie przepuszczą was. Dobrze będzie, jeśli cało wyjdziecie z tej opresji.

— Muszą nas przepuścić! — wykrzykną! Zalzan Kavol. Olbrzymka wzruszyła ramionami.

— Beze mnie na pewno nie.

— Bez ciebie?

— Powiedziałam ci już, że znam ich język. Dogadam się z nimi i załatwię wam przejście. Jesteś tym zainteresowany? Opłata pięć rojali.

— Po co leśnym braciom pieniądze? — zapytał Skandar.

— Och, to nie dla nich — powiedziała lekko. — Ta piątka to dla mnie. Zaproponuję im co innego. Załatwione?

— Nonsens. Pięć rojali to majątek!

— Nie będę się targować — powiedziała Lisamon Hultin stanowczo. — W moim zawodzie to nie honor. Zatem powodzenia w dalszej podróży. — Obrzuciła Thelkara i Erfona lodowatym spojrzeniem. — Możecie się poczęstować owocem dwikka. Ale lepiej nie zajadajcie się nim, kiedy spotkacie braciszków!

Z wyniosłą miną odwróciła się i podeszła pod drzewo do wielkiego owocu. Wyciągnęła miecz, ucięła trzy wielkie plastry miąższu i pchnęła je pogardliwie w stronę dwóch Skandarów, którzy, nie czując się zbyt pewnie w tym sam na sam z olbrzymką, szybko włożyli przysmak do wiklinowego kosza.

— Wszyscy do wozu! — krzyknął Zalzan Kavol. — Pośpieszcie się! Do Mazadone jeszcze kawał drogi!

— Nie zajedziecie dzisiaj daleko — powiedziała Lisamon Hultin patrząc za odjeżdżającymi. — Zaraz tu wrócicie, o ile w ogóle uda się wam przeżyć.

Rozdział 5

Valentine myślał o zatrutych strzałach leśnych braci przez kilka następnych mil. Nie pociągała go nagła okrutna śmierć, która być może czaiła się za każdym mijanym drzewem. A las był gęsty, tajemniczy, obfitujący w bujną pierwotną roślinność, pełen wielkich krzewów paproci o liściach upstrzonych srebrnymi pochewkami zarodników, skrzypów wysokości kilkunastu stóp, wielkich kolonii grzybów o wyblakłych i popękanych ze starości kapeluszach, i kto wie, czy jeszcze nie czegoś gorszego.

Ale sok z owocu dwikka zrobił swoje. Podzielony przez Vinorkisa i puszczony w obieg granulkowaty miąższ miał niezwykły, słodki zapach i wprost rozpływał się w ustach, a zawarte w nim alkaloidy były wchłaniane przez krew i mózg, działając szybciej niż najmocniejsze wino. Valentine czuł krążące w żyłach ciepło i ogarniający go bezwład. Oparł się o ścianę kabiny mieszkalnej, jedną ręką objął Carabellę, a drugą Shanamira. Zalzan Karol, który jak zwykle pełnił dyżur na koźle, chyba też nie poskąpił sobie pachnącej słodyczy, bo wbrew własnym surowym zasadom poganiał wierzchowce coraz częściej, nadając wozowi zawrotne tempo. Zwykle opanowany Sleet dzielił teraz następną część owocu i śpiewał hałaśliwą piosenkę:

Z łańcuchem i wiadrem wpadł na Belka Strand

Lord Barhold i szurnąwszy nogą,

Starego Gornupa przełamawszy wstręt

Zmusił go, by zjadł własny…

Pędzący wóz zatrzymał się tak nagle, że na kolanach Valentine'a wylądował rozochocony żongler, a na jego twarzy plaster miękkiego wilgotnego owocu. Valentine śmiał się, zupełnie oślepiony. Kiedy wytarł oczy, zobaczył, że wszyscy podróżni tłoczą się przy koźle Skandara.

— Co się stało?

— Ptasie sidła — odezwał się nagle wytrzeźwiały Vinorkis. — Blokada drogi. Olbrzymka mówiła prawdę.

Rzeczywiście. Dziesiątki lepkich czerwonych nici przeciągniętych w poprzek drogi od jednego drzewa do drugiego tworzyły silny sprężynujący łańcuch, równie gruby, co szeroki. Las był także nie do przebycia — ptasie sidła wisiały wszędzie. Nie było przejazdu.

— Czy nie można przeciąć pnączy? — spytał Valentine.

— Miotaczem zrobilibyśmy to w pięć minut, ale tylko popatrz — powiedział Zalzan Karol.

— Leśni bracia — szepnęła Carabella.

Las roił się od nich; byli wszędzie, ale nie zbliżali się do wozu. Nagie kościste ciała, prawie pozbawione tkanki tłuszczowej, obciągnięte niebieskoszarą gładką skórą. Cienkie kończyny i zapadnięte piersi. Bezwłose wąskie i długie czaszki o cofniętych czołach kolebały się na długich, wątłych szyjach. Wszystkie osobniki, zarówno płci męskiej, jak i żeńskiej, miały uwiązane przy pasach dmuchawki ze strzałami.

Podróżni niewątpliwie stanowili ośrodek zainteresowania leśnych braci. Całe to towarzystwo na wyścigi pokazywało sobie wóz i trajkotało zajadle, wydając przy tym mnóstwo syczących i gwiżdżących dźwięków.

— I co teraz? — Zalzan Kavol zwrócił się z pytaniem do Deliambera.

— Myślę, że trzeba wynająć olbrzymkę.

— Za nic w świecie!

— W takim razie przygotujmy się do obozowania w wozie aż do końca dni naszych albo wróćmy do Dulornu i tam poszukajmy drogi wiodącej w innym kierunku.

— Może należy spróbować pertraktacji — powiedział Skandar. — Wyjdź do nich, czarodzieju. Porozmawiaj z nimi w języku snów, Vroonów, małp, obojętne w jakim, bylebyś się dogadał. Powiedz im, że mamy do załatwienia w Mazadone sprawę nie cierpiącą zwłoki, że musimy występować na pogrzebie księcia i że jeśli nas zatrzymają, zostaną srogo ukarani.

— Ty im to powiedz — odrzekł spokojnie Deliamber. — Ja?

— Ten, kto pierwszy wychyli się z wozu, zostanie podziurawiony strzałami. Wolę nie dostąpić takiego zaszczytu. Być może podziałają na nich twoje wielkie rozmiary i obwołają cię swoim królem. A może nie.

— Odmawiasz wyjścia? — Oczy Zalzana Kavola zapłonęły gniewem.

— Martwy czarodziej nie zaprowadzi cię daleko — stwierdził Deliamber. — Wiem coś niecoś o tych stworzeniach. Są bardzo groźne i nigdy nie można przewidzieć, jak się zachowają. Wyślij do nich innego mediatora, Zalzanie Karolu. Nasza umowa nie zobowiązuje mnie do nadstawiania za ciebie karku.

Z gardzieli Zalzana Karola wyrwał się dobrze wszystkim znany warkot niezadowolenia, ale na tym się skończyło. Skandar zostawił czarodzieja w spokoju.

Zbici w gromadkę i zmartwieni siedzieli w milczeniu długie minuty. Leśni bracia, oswoiwszy się z sytuacją, zaczęli schodzić z drzew, uważali jednak, by nie znaleźć się zbyt blisko wozu. Niektórzy z nich zaczęli tańczyć na drodze w rytm ni to melodii, ni to buczenia owadów.

Kłopotliwą ciszę przerwał wreszcie Erfon Karol.

— Podmuch z miotacza energii na pewno by te stworzenia rozpędził. I nie zabrałoby nam dużo czasu spalenie pnączy. A potem…

— A potem te stworzenia będą za nami gonić wydmuchując strzały, ilekroć zobaczą choćby cień naszych twarzy — zaoponował Zalzan Kavol. — Nie. Ich liczba idzie pewnie w tysiące. Widzą nas doskonale, a same, schowane za drzewami, pozostają niewidoczne. Nie możemy pokonać ich siłą. — Wielki Skandar rzucił się żarłocznie na ostatni kawałek owocu dwikka, pomilczał chwilę, popatrzył spode łba w kierunku maleńkich ludzików tarasujących mu drogę, pogroził im pięścią i wreszcie odezwał się cierpko: — Do Mazadone mamy jeszcze kilka dni drogi, a tamta kobieta powiedziała, że i tak nie dostaniemy żadnej pracy, wobec tego może udalibyśmy się do Borgax albo do Thagobaru. Co ty na to, Deliamberze? Czas upływa, żadnych widoków na zarobek, a my siedzimy spokojnie w pułapce zastawionej przez te małe małpy z zatrutymi strzałami. Valentine?

— Słucham — odezwał się zaskoczony Valentine.

— Chcę, żebyś wymknął się chyłkiem z wozu i wrócił do olbrzymki. Zaproponuj jej trzy rojale za wyprowadzenie nas stąd.

— Mówisz serio? — spytał Valentine.

— Nie! Tylko nie on! Ja pójdę za niego! — zaprotestowała gwałtownie Carabella.

— Co to ma znaczyć? — spytał zirytowany Skandar. — Valentine jest… on jest… on się zgubi… on jest roztargniony,

on jej…

— Absolutne bzdury — przerwał Skandar wymachując niecierpliwie rękami. — Droga jest prosta, poradzi sobie, a poza tym szkoda by było, gdybyś ty podjęła to ryzyko, Carabello, zbyt sobie cenię twoje umiejętności. To on musi iść.

— Nie rób tego — szepnął Shanamir.

Valentine jeszcze się wahał. Niezbyt był zachwycony pomysłem Opuszczenia w miarę bezpiecznego wozu i samotnego marszu przez rojący się od śmiercionośnych stworzeń las. Ale ktoś musiał to zrobić, t przecież nie żaden z powolnych, ociężałych Skandarów ani płaskostopy Hjort. Dla Zalzana Karola on, Valentine, nie przedstawia wielkiej wartości i może Skandar nie jest w tym daleki od prawdy. Może on, Valentine, znaczy niewiele nawet dla samego siebie.

— Olbrzymka żądała od nas pięciu rojali.

— Masz zaproponować trzy.

— A jeśli odmówi? Przecież powiedziała, że to nie honor targować się o cenę.

— Trzy — powtórzył Zalzan Karol. — Pięć rojali to majątek. Według mnie trzy to też za dużo.

— Chcesz, żebym biegł parę mil przez niebezpieczny las i proponował za przysługę, bez której nie możemy się obejść, mniej niż ta kobieta żąda?

— Ty masz ją tylko przyprowadzić, a ja będę się z nią układał. — To sam ją sobie przyprowadź.

Zalzan Kavol zdawał się ważyć w myślach słowa Valentine'a. Carabella, nagle pobladła, potrząsała ze zdenerwowania głową. Sleet dawał oczami znaki, by Valentine nie ustępował. Shanamir, z wypiekami na twarzy, płonął oburzeniem. A Valentine zastanawiał się, czy tym razem nie posunął się za daleko.

Futro opięte na wykrzywionych spazmem wściekłości muskułach zaczęło poruszać się niezależnie od woli Skandara. On sam resztką sił powstrzymywał się od wybuchu. Pewnie uznał, że nie powinien tolerować takiego demonstrowania niezależności, ale widać było, że wykonuje w myślach skomplikowane obliczenia: czy lepiej ukarać Valentine'a za jawną niesubordynację, czy wykorzystać go do wykonania niezbędnej w ich sytuacji usługi. Na pewno nie chciał się ośmieszyć.

Po długiej, pełnej napięcia ciszy Zalzan Karol odetchnął, wypuszczając z gwizdem powietrze z płuc i z naburmuszoną miną sięgnął po sakiewkę. Niechętnie odliczył pięć błyszczących jednorojalowych monet.

— Masz — mruknął. — Tylko się pośpiesz.

— Pójdę tak szybko, jak potrafię.

— Jeśli nie potrafisz biec, wyjdź przed wóz i zapytaj leśnych braci, czy pozwolą ci wyprzęgnąć jednego z wierzchowców, żebyś mógł dotrzeć do tej kobiety nie zmęczony. Rób, jak uważasz, byle szybko.

— Pobiegnę — odpowiedział Valentine i otworzył okienko z tyłu wozu.

Ruszył w drogę, czując między łopatkami mrówki. Czekał na uderzenie strzały. Ale wkrótce otrząsnął się ze strachu. Las, który tak groźnie wyglądał z okien wozu, w rzeczywistości wcale nie był złowrogi, pomimo nieznanych roślin, a kolonie grzybów o popękanych kapeluszach i krzewy paproci z błyszczącymi w słońcu pochewkami zarodników zamiast przerażać, cieszyły oczy. Jego długie nogi poruszały się równym rytmem, serce pracowało miarowo i Valentine poddał się odprężającemu, hipnotycznemu biegowi, tak jak poddawał się magii żonglowania.

Biegł już dość długo, nie licząc mil, aż w końcu zdawało mu się, że dotarł za daleko Tylko w jaki sposób mógł przebiec obok drzew dwikka nie zauważając ich? A może przez nieuwagę skręcił w boczną drogę i pomylił kierunek? Niemożliwe. No więc biegł dalej i dalej, i dalej, aż w końcu zobaczył olbrzymie drzewa i leżący pod najbliższym ten sam rozłupany owoc.

Ale olbrzymki nigdzie nie było widać. Wołał ją po imieniu, zaglądał za owoc dwikka, obchodził po kolei wszystkie drzewa. Ani śladu. Przepadła. Przerażony, nie wiedział, co dalej począć. Czy aby znaleźć Lisamon Hultin, ma biec aż do samego Dulornu? A właśnie teraz, kiedy się zatrzymał, poczuł skutki długiego biegu: bolały go mięśnie łydek i ud, serce waliło niepokojąco. Wcale nie miał ochoty na dalszy wysiłek.

I wtedy z tyłu, za drzewami dwikka zauważył spętanego wierzchowca, który, jak można było sądzić po rozmiarach grzbietu i nóg, służył do dźwigania ogromnego cielska Lisamon Hultin. Valentine podszedł bliżej i zobaczył, że wierzchowiec stoi nad urwiskiem, a w dole płynie woda.

Płaska łąka kończyła się tu nagle i ustępowała miejsca poszarpanej ścianie skalnej. Valentine wychylił się nad krawędzią. Gdzieś z lasu wypływał strumień i pędził w dół po kamiennych blokach ku wydrążonemu w skalistym podłożu basenowi, nad którym świeżo po kąpieli wygrzewała się w słońcu Lisamon Hultin. Leżała twarzą ku ziemi, z nieodłącznym mieczem wibracyjnym przy boku. Valentine popatrzył z obawą na potężne bary, silne ramiona, grube kolumny nóg, na falujące kule pośladków.

Zawołał.

Olbrzymka przetoczyła się na plecy, usiadła i rozejrzała wokół.

— Jestem na górze — krzyknął.

Popatrzyła w jego kierunku i roześmiała się głośno, widząc, jak przybysz dyskretnie odwraca oczy od jej nagości. Wstała bez zbędnego pośpiechu i sięgnęła po ubranie.

— To ty — powiedziała. — Ten, który tak ładnie potrafi mówić. Valentine. Możesz zejść na dół, nie boję się ciebie.

— Dobrze pamiętam, że nie lubisz, by ci przeszkadzano w odpoczynku — powiedział Valentine schodząc stromą ścieżką.

Nim znalazł się na dole, Lisamon Hultin wciągnęła już spodnie i teraz szamotała się z ciasną koszulą.

— Dojechaliśmy do blokady drogi — powiedział bez żadnych wstępów.

— Jakżeby inaczej.

— Chcemy się dostać do Mazadone. Skandar przysyła mnie, bym wynajął cię do pomocy. — Wysupłał z sakiewki pięć rojali. — Zgodzisz się?

Lisamon Hultin spojrzała na błyszczące monety.

— Moja cena to siedem i pół.

— Przedtem powiedziałaś pięć, prawda? — Valentine zacisnął usta.

— To było przedtem.

— Dostałem od Skandara pięć, nie więcej.

Wzruszyła ramionami i zaczęła odpinać koszulę, z którą dopiero co się uporała.

— W takim razie wracam do słonecznej kąpieli. Możesz tu zostać albo nie, jak wolisz, tylko masz się do mnie nie zbliżać.

— Kiedy Skandar próbował dać ci mniej, niż chciałaś, powiedziałaś mu, że w twoim zawodzie nie honor się targować. Według mnie honor nie porwała też podnosić ceny, którą się raz wymieniło.

Olbrzymka położyła ręce na biodrach. Między ścianami wąwozu przetoczył się jej śmiech, który omal nie powalił Valentine'a na ziemię. Czuł się przy niej jak piórko; z pewnością przewyższała go wagą o sto funtów, a wzrostem — co najmniej o głowę.

— Nie wiem, co w tobie siedzi — odrzekła — głupota czy odwaga. Mogę cię zmiażdżyć jednym uderzeniem ręki, a ty stoisz przede mną i mówisz mi o honorze!

— Nie sądzę, byś mogła mnie skrzywdzić. Olbrzymka przyjrzała mu się z zainteresowaniem.

— Chyba masz rację, ale ryzykujesz, chłopie. Łatwo się obrażam i robię wtedy więcej szkody, niż bym chciała. No, nieczęsto. Tylko wówczas, gdy przestaję panować nad sobą.

— Wróćmy do sprawy. My musimy dostać się do Mazadone, a tylko ty możesz dogadać się z leśnymi braćmi. Skandar daje ci pięć rojali, nie więcej. — Valentine przyklęknął i położył na kamieniu, jedną obok drugiej, pięć błyszczących monet. — Ale wiesz, mam trochę własnych pieniędzy. Jeśli ma to rozstrzygnąć spór, dołożę ci resztę. — Pogrzebał w sakiewce, wyjął rojala, wyjął drugiego, potem jeszcze pół i popatrzył na Lisamon Hultin z nadzieją.

— Wystarczy pięć. — Zgarnęła ze skały monety Skandara, wyminęła Valentine'a i ruszyła stromą ścieżką pod górę.

— Gdzie twój wierzchowiec? — spytała zdejmując pęta swojemu.

— Przyszedłem piechotą.

— Piechotą? Biegłeś całą drogę? — Przyjrzała mu się badawczo. — Ależ z ciebie oddany pracownik! Czy aby on ci dobrze płaci? Za takie usługi i za takie ryzyko?

— Nieszczególnie.

— Tak też myślałam. W porządku, usadów się za mną. To bydlę nawet nie zauważy twojego ciężaru.

Dosiadła wierzchowca, który teraz, pod jej cielskiem, stracił nieco na okazałości. Valentine wahał się chwilę, w końcu wskoczył na jego grzbiet i objął olbrzymkę w talii. Wcale nie wyczuł pulchności bioder. Ta kobieta to same mięśnie, pomyślał.

Wierzchowiec przemierzył obszar porośnięty drzewami dwikka i pogalopował przed siebie gościńcem. Wóz, kiedy się do niego zbliżyli, nadal był szczelnie zamknięty, a leśni bracia, tańcząc i trajkocząc zawzięcie, okupowali drogę i las wokół.

Zeskoczyli na ziemię. Lisamon Hultin bez cienia lęku wyszła przed wóz i rzuciła parę słów wysokim, przenikliwym głosem. Od strony drzew nadeszła odpowiedź w podobnym tonie. Zawołała jeszcze raz i jeszcze raz dostała odpowiedź. Wywiązała się długa gorączkowa dyskusja, przerywana częstymi wykrzyknikami.

Wreszcie olbrzymka wróciła do Valentine'a.

— Uchylą wam wrót, ale za opłatą.

— Ile chcą?

— Nie chcą pieniędzy. Chcą świadczeń w naturze.

— A czegóż się po nas spodziewają?

— Powiedziałam im, że jesteście żonglerami, i wyjaśniłam, czym żonglerzy się zajmują. Pozwolą wam przejechać, jeśli urządzicie im pokaz. W przeciwnym razie zamierzają was zabić i zrobić zabawki z waszych kości, ale nie dzisiaj, bo dzisiaj jest ich święto, a w święto nie mają zwyczaju nikogo zabijać. Radzę wam, żebyście dali przedstawienie, ale to już wasza sprawa. Trucizna, której używają, nie działa szczególnie szybko — dodała jeszcze.

Rozdział 6

Zalzan Kavol był oburzony. Występować przed małpami? Występować bez zapłaty? Deliamber przypomniał jednak, że leśni bracia to stworzenia o wyższym niż małpy współczynniku inteligencji, Sleet dodał, że jeszcze dzisiaj nie ćwiczyli i że próba dobrze im zrobi, a Erfon zamknął sprawę argumentem, że przedstawienie to nic innego jak handel wymienny, uzyskują w ten sposób przejście przez niebezpieczny odcinek lasu. Był jeszcze jeden argument, najważniejszy: nie mieli wyboru. Nie namyślając się dłużej, wyszli na drogę z maczugami, piłkami i sierpami. Pochodni nie wzięli, gdyż Deliamber sugerował, że pochodnie mogą przestraszyć leśnych braci, co pociągnęłoby za sobą nieobliczalne następstwa. Znaleźli przestronne miejsce i zaczęli żonglować.

Leśni bracia przyglądali się występowi z zachwytem. Coraz to nowe setki małpich stworów wychodziły z lasu i kucały wzdłuż drogi, gryząc z przejęcia palce i długie chwytne ogony oraz wymieniając między sobą ciche, piskliwe uwagi. Nad Skandarami unosiły się w powietrzu sierpy, noże, maczugi, topory, Valentine wywijał maczugami, Sleet i Oarabella popisywali się wdziękiem i gracją. Mijała godzina za godziną, słońce chowało się w morzu za miastem Pidruid, artyści żonglowali, publiczność trwała na swych miejscach, a w sprawie odblokowania drogi nic się nie działo.

— Czy będziemy zabawiać to towarzystwo przez całą noc? — zaczął się niecierpliwić Zalzan Karol.

— Cicho! — powiedział Deliamber. — Nie obrażaj ich. Nasze życie jest w ich rękach.

Żonglerzy widząc, że ich popisom nie ma końca, postanowili wykorzystać ten czas na doskonalenie techniki. Skandarzy ćwiczyli numer z podkradaniem sobie nawzajem rzucanych przedmiotów, co zważywszy na ich potężne sylwetki i gwałtowność ruchów wyglądało nader komicznie, Valentine trenował ze Sleetem i Carabellą wymianę maczug, potem Sleet i Carabellą zwiększyli tempo, dziewczyna zaczęła fikać koziołki, następnie przyłączył się do nich Shanamir wykonując przewroty na rękach i na tym minęła trzecia godzina.

— Ci leśni bracia obejrzeli przedstawienie warte pięć rojali — zrzędził Zalzan Karol. — Kiedy to się skończy?

— Wy żonglujecie bardzo zręcznie, a im się to bezgranicznie podoba — stwierdziła Lisamon Hultin. — Mnie zresztą też.

— Jak to miło z twojej strony — odrzekł kwaśno Zalzan Karol.

Nadchodził zmierzch, a wraz z nim leśne stworzenia zaczęły wreszcie tracić zainteresowanie podziwianym od kilku godzin występem. Piątka leśnych braci, wyróżniających się prezencją i autorytetem, wysunęła się do przodu i zaczęła zrywać pnącza ptasich sideł. Ich małe dłonie o cienkich, szponiastych palcach szybko poradziły sobie z zasupłanymi lepkimi pędami. Droga stała się przejezdna już po kilku minutach, a całe leśne towarzystwo nie przerywając ani na moment trajkotania zniknęło w ciemniejącym lesie.

— Nie macie wina? — spytała Lisamon Hultin, kiedy żonglerzy zebrawszy swój sprzęt szykowali się do odjazdu. — To podziwianie was całkiem mnie wysuszyło.

Zalzan Karol zaczął mętnie tłumaczyć, że zapasy są na wyczerpaniu, ale było już za późno. Carabellą, spojrzawszy ostro na swego pracodawcę przyjęła na siebie rolę gospodyni i podała olbrzymce butelkę. Lisamon Hultin przechyliła ją, opróżniła jednym długim łykiem, wytarła usta rękawem koszuli i czknęła.

— Niezłe — powiedziała. — Dulorneńskie?

Carabella skinęła potakująco głową.

— Ci żmijowaci Ghayrogowie znają się na trunkach. W Mazadone czegoś takiego nie znajdziecie.

— A więc mówisz, że trzy tygodnie żałoby, tak? — Zalzan Karol zmienił temat.

— Ani dnia mniej. Zakazano wszelkich publicznych rozrywek. Na drzwiach każdego domu wiszą żółte żałobne szarfy.

— Na co umarł książę? — spytał Sleet. Olbrzymka lekceważąco wzruszyła ramionami.

— Jedni mówią, że śmiertelnie go przestraszyło przesłanie od Króla Snów, drudzy, że zadławił się kęsem nie dogotowanego mięsa, a jeszcze inni, że pofolgował sobie w uciechach z trzema nałożnicami. Ale czy to takie ważne? Pewne, że jest martwy, co nas obchodzi reszta.

— Więc nie dostaniemy żadnej roboty — powiedział przygnębiony Zalzan Karol.

— Nie, nie znajdziecie niczego aż do Thagobaru i nawet dalej.

— Całe tygodnie bez dochodów — utyskiwał Skandar.

— Trudna sprawa — powiedziała Lisamon Hultin. — Ale ja wiem, gdzie mógłbyś znaleźć niezłe zarobki, nie tak daleko od Thagobaru.

— Pewnie w Khyntorze — powiedział Zalzan Karol.

— Nie, w Khyntorze nastały ciężkie czasy, jak słyszałam. Nie obrodziły im tego lata klennety, kupcy cofnęli kredyty, więc myślę, że nie mają pieniędzy na rozrywki. Nie, ja mówię o Iliriroyne.

— Co takiego?! — krzyknął Sleet, jakby go raził piorun. Valentine szukał przez chwilę w pamięci takiej nazwy, jak zwykle bez rezultatu, więc szeptem zapytał Carabellę: — Gdzie to jest?

— Na południe od Khyntoru.

— Ale na południe od Khyntoru leży terytorium Metamorfów.

— Właśnie.

Ponure rysy Zalzana Karola rozpogodziły się po raz pierwszy od przeprawy z leśnymi braćmi. Odwrócił się do Lisamon Hultin i spytał:

— Jaką tam możemy dostać robotę?

— W przyszłym miesiącu Zmiennokształtni urządzają u siebie festyn — odpowiedziała Lisamon Hultin. — Będą dożynki, różnego rodzaju popisy, zabawy. Słyszałam, że czasami zjeżdżają do nich zespoły z królewskich prowincji i że zarabiają olbrzymie sumy. Zmiennokształtni nie przywiązują znaczenia do pieniędzy i łatwo je wydają.

— Och tak — powiedział Zalzan Karol. — Słyszałem już o tym, ale nie przyszło mi do głowy, żeby się przekonać, ile jest w tym prawdy.

— Możesz się przekonać, ale beze mnie — włączył się do rozmowy Sleet.

— Mówiłeś coś? — Skandar obrzucił go niechętnym spojrzeniem.

Sleet miał zbielałe i zaciśnięte usta oraz nieruchome, nienaturalnie błyszczące oczy. Okazywał takie zdenerwowanie jak po żonglowaniu z zawiązanymi oczami.

— Jeśli pojedziesz do Ilirivoyne — odezwał się głosem, w którym drżało napięcie — nie licz na moje towarzystwo.

— Przypominam ci o kontrakcie — powiedział Zalzan Karol.

— Nie dbam o kontrakt. Zresztą nie ma w nim mowy o wyprawie na terytorium Metamorfów. A poza tym u nich nie obowiązuje królewskie prawo i nasza umowa wygasa z chwilą, gdy znajdziemy się w rezerwacie. Nie czuję sympatii do Zmiennokształtnych i odmawiam ryzykowania ciała i duszy.

— Pomówimy o tym później, Sleecie.

— Później dostaniesz taką samą odpowiedź.

Zalzan Karol rozejrzał się po twarzach zgromadzonych wokół żonglerów.

— Dosyć tego! Straciliśmy tu ładnych parę godzin. Dziękuję ci za pomoc — zwrócił się do Lisamon Hultin, ale w jego głosie trudno byłoby się doszukać szczerości.

— Życzę wam zyskownych występów. — Powiedziawszy to olbrzymka zniknęła w lesie.

Ponieważ pokonanie zgotowanej im przez leśnych braci przeszkody spowodowało opóźnienie w podróży, Zalzan Karol zdecydował, że pojadą nocą, w oczywisty sposób łamiąc ustalone przedtem przez siebie zasady poruszania się po kraju. Valentine, wyczerpany długim biegiem i godzinami żonglowania, a także odurzony nektarem owocu dwikka, zasnął siedząc z tyłu wozu i przespał gwałtowną dyskusję o ryzyku zapuszczania się na ziemię Metamorfów. Deliamber obstawał przy tym, że wieści o grożących tam niebezpieczeństwach są wyolbrzymione, Carabella zauważyła, że Zalzan Karol ma prawo obciążyć Sleeta kosztami, jeśli ten złamałby umowę, Sleet trwał w histerycznym uporze twierdząc, że boi się Metamorfów i woli, żeby dzieliły go od nich tysiące mil. Shanamir i Vinorkis również nie kryli lęku, twierdząc, że Zmiennokształtni są niebezpieczni, a przynajmniej niesympatyczni i podstępni.

Valentine obudził się dopiero rankiem, z głową na kolanach Carabelli. Do wozu zaglądały już pierwsze promienie słońca. Właśnie przystanęli w jakimś przestronnym parku, porośniętym niebieskoszarą trawą i strzelistymi, sięgającymi nieba drzewami. Wokół rozciągał się łańcuch łagodnych wzniesień w kształcie kopców.

— Gdzie my jesteśmy? — spytał na wpół rozbudzony.

— Na obrzeżach Mazadone. Skandar pędził jak szalony przez całą noc, a ty przez całą noc spałeś jak zabity. — Carabella zaśmiała się z wdziękiem.

Na zewnątrz, nie dalej niż kilka stóp od wozu, Zalzan Karol i Sleet prowadzili gorącą dyskusję. Złość kipiąca z niskiego białowłosego mężczyzny zdawała się unosić go w powietrze i sprawiała, że wyglądał na wyższego, niż był w rzeczywistości. Chodził tam i z powrotem, uderzał pięścią w dłoń, krzyczał, tupał i widać było, że jest bliski rzucenia się na Skandara. Ten zaś zachowywał się w nietypowy dla siebie sposób: stał z założonymi rękami, wszystkimi czterema, i cierpliwie popatrywał z góry na miotającego się rozmówcę, obdarzając go od czasu do czasu chłodną odpowiedzią.

Carabella patrzyła wyczekująco na Deliambera.

— To trwa zbyt długo. Czarodzieju, czy mógłbyś wmieszać się do ich rozmowy, zanim Sleet powie coś nierozważnego?

Vroon nie miał wesołej miny.

— Sleet w lęku przed Metamorfami przekracza granice zdrowego rozsądku. Być może ma to związek z przesłaniem od Króla Snów, jakiego doświadczył dawno temu w Narabalu, z tym przesłaniem, po którym w ciągu jednej nocy zbielały mu włosy. Może tak, a może nie. W każdym razie chyba najmądrzej zrobiłby wycofując się z zespołu, bez względu na konsekwencje, jakimi mu grozi Zalzan Kavol.

— Ale on jest nam potrzebny!

— A jeśli jest przekonany, że w Ilirivoyne przydarzy mu się coś strasznego? Czy możemy wymagać, żeby postępował wbrew własnej woli?

— Być może mnie uda się go uspokoić — powiedział Valentine. Podniósł się, by wyjść z wozu, kiedy właśnie Sleet z pociemniałą z gniewu twarzą wtargnął do środka. Z jego ust nie padło ani jedno słowo. Szybko zebrał swój niewielki dobytek, wypadł na zewnątrz, minął Zalzana Kavola i szybkim, zdecydowanym krokiem ruszył w stronę gór, na północ.

Obserwowali go bezradnie. Nikt nie ruszył się z miejsca aż do chwili, kiedy Sleet zaczął znikać im z oczu.

— Idę za nim — powiedziała Carabella. — Może uda mi się przekonać go do powrotu.

Widząc oddalającą się Carabellę, Zalzan Kavol krzyknął za nią, ale dziewczyna zlekceważyła jego wołanie. Skandar, potrząsając głową, przywołał do siebie całą resztę.

— Dokąd ona pobiegła?

— Za Sleetem. Chce go sprowadzić z powrotem — odpowiedział Valentine.

— Nic z tego. Sleet na dobre od nas odszedł, ale jeszcze tego pożałuje. Valentine, od dziś przejmiesz jego obowiązki. Dołożę ci za to pięć koron tygodniowo. Przystajesz na te warunki?

Valentine kiwnął głową. Myślami był przy Sleecie, takim zwykle spokojnym i zrównoważonym. Poczuł w sercu ukłucie żalu.

— Deliamberze — zwrócił się Skandar do czarodzieja. — Jak się zapewne domyślasz, zdecydowałem się szukać pracy wśród Metamorfów. Czy znasz drogę do Ilirivoyne?

— Nigdy tam nie byłem — odpowiedział Vroon — znam jednak wiodące tam drogi.

— To wskaż mi najkrótszą.

— Myślę, że powinniśmy się udać do Khyntoru, a dalej statkiem rzecznym jakieś czterysta mil na wschód, do Verfu, skąd już biegnie droga wprost do rezerwatu, na południe. Niezbyt równa droga, ale mam nadzieję, że dosyć szeroka, by wóz mógł tamtędy przejechać. Dopilnuję tego.

— Ile czasu zabierze nam cała podróż?

— Pewnie z miesiąc, o ile po drodze nie natrafimy na jakieś przeszkody.

— Doskonale! Dojedziemy tam w sam czas na festyn Metamorfów — ucieszył się Zalzan Karol. — Ale o jakich przeszkodach mówisz?

— Normalnych — odpowiedział czarodziej. — Zwykłych kłopotach, takich jak usterka wozu, miejscowe zamieszki, napad przestępców. W głębi kontynentu nie ma takiej dyscypliny i porządku jak na wybrzeżu. Przejeżdżając przez niezbyt cywilizowane okolice zawsze się ryzykuje.

— I to jak! — zadudnił znajomy wszystkim głos. — Potrzebujecie ochrony, to jasne!

W krąg rozmawiających niespodziewanie wtargnęła Lisamon Hultin. Była świeża i wypoczęta, nocna jazda na grzbiecie wierzchowca nie pozostawiła na jej twarzy śladów zmęczenia. Wierzchowiec też nie wyglądał na szczególnie utrudzonego.

— Skąd się tu wzięłaś tak szybko? — spytał zaintrygowany Zalzan Karol.

— Jestem wielka, ale nie aż tak wielka jak twój wóz; mieszczę się na leśnych ścieżkach. A więc wybieracie się do Ilirivoyne, tak?

— Tak — odpowiedział Skandar.

— Spodziewałam się tego i przyjechałam zaproponować wam swoje usługi. Nie mam pracy, a wy zapuszczacie się w niebezpieczne okolice. Dogadajmy się. Będę was eskortować aż na miejsce, tylko się na mnie zdajcie.

— Zbyt wysoko się cenisz jak na nasze możliwości.

— Myślisz, że zawsze biorę pięć rojali za taką niepoważną robotę jak tamta? — Lisamon Hultin zaśmiała się na cały głos. — Zapłaciliście dodatkowo za mój gniew, bo nie lubię, gdy mi ktoś przeszkadza w jedzeniu. Zaprowadzę was za następną piątkę, nie więcej, bez względu na to, ile czasu stracę.

— Trzy rojale — rzucił ostro Zalzan Karol.

— Czy ty się nigdy niczego nie nauczysz? — Olbrzymka splunęła tuż pod nogi Skandara. — Nigdy się nie targuję. Zbierajcie się beze mnie i niech wam szczęście sprzyja. Chociaż w to ostatnie wątpię. — Mrugnęła do Valentine'a. — A gdzie tamci dwoje?

— Sleet odmówił udania się do miasta Metamorfów. Wybiegł stąd z wielkim krzykiem dziesięć minut temu.

— Nie dziwię mu się. A ta kobieta?

— Pobiegła za nim, aby go namówić do powrotu. O, popatrz tam! — Valentine wskazał na ścieżkę wijącą się po łagodnym stoku.

— Tam?

— Między jednym a drugim wzgórzem.

— W lasku żarłocznych roślin? — W głosie Lisamon Hultin brzmiało niedowierzanie.

— O czym ty mówisz? — spytał Valentine.

— Żarłoczne rośliny? Tutaj? — spytał Deliamber jednocześnie.

— Ten park został założony ze względu na nie — wyjaśniła olbrzymka. — U stóp wzgórza są tablice ostrzegawcze. Czy poszli ścieżką? Pieszo? Niech moc boska ma ich w swojej opiece!

— Jeśli o mnie chodzi, jego mogą sobie pożreć i to dwa razy, ale ona jest mi potrzebna — powiedział wzburzony Zalzan Karol.

— Mnie również — dodał Valentine. Zwrócił się do Lisamon Hultin: — Jeśli zaraz ruszymy, możemy ich dopędzić, nim wejdą do lasku żarłocznych roślin.

— Twój pracodawca uznał, że nie stać go, by mnie zatrudnić.

— Pięć rojali? — spytał pośpiesznie Zalzan Kavol. — Stąd do Ilirivoyne?

— Sześć — odpowiedziała bez mrugnięcia okiem.

— Niech będzie. Tylko sprowadź ich tutaj! A przynajmniej ją!

— W porządku. — Z tonu jej głosu przebijała odraza. — Wy nie macie rozumu, ja nie mam pracy, więc tak czy inaczej zasługujemy na siebie. Weź jednego z wierzchowców — zwróciła się do Valentine'a — i jedź za mną.

— Jego też zabierasz? — jęknął Zalzan Karol. — Nie będę miał w zespole ani jednego człowieka!

— Tego ci zwrócę — powiedziała olbrzymka. — A jeśli szczęście nam dopisze, również tamtych dwoje. Ruszamy.

Rozdział 7

Ścieżka prowadząca w stronę wzgórz wiła się łagodnie pośród niebieskoszarej trawy, miękkiej niczym aksamit. Aż trudno było uwierzyć, że w tym uroczo wyglądającym zakątku może się kryć jakieś niebezpieczeństwo. Ale gdy dojechali do miejsca, w którym stok nabierał stromizny, Lisamon Hultin chrząknęła i wskazała na osadzony w ziemi drewniany słup. Tuż za nim na pół ukryta w trawie tablica głosiła wielkimi czerwonymi literami:

NIEBEZPIECZEŃSTWO
WSZELKI RUCH PIESZY
WZBRONIONY

Sleet, porażony gniewem, pewnie nie zwracał na nic uwagi, tylko parł do przodu, a Carabella, pragnąc go dogonić, też mogła przeoczyć napis albo go zlekceważyć.

Ścieżka zaczęła szybko piąć się w górę prowadząc do miejsca, gdzie zamiast aksamitnej trawy krzewił się zwykły leśny gąszcz. Lisamon Hultin, jadąca tuż przed Valentinem, ściągnęła lejce i oba wierzchowce zwolniły kroku. Znaleźli się teraz w wilgotnym, tajemniczym zagajniku, gdzie w szerokich odstępach rosły cienkie drzewka, których wadę pnie niczym łodygi fasoli pięły się w górę i splatały ze sobą, tworząc nad ich głowami gruby zielony baldachim.

— Popatrz, pierwsza żarłoczna roślina — powiedziała olbrzymka. — Ohydne stwory! Gdybym to ja rządziła tą planetą, spuściłabym na nie ogień, ale nasz Koronal pozuje na wielbiciela przyrody i dlatego chroni je w królewskich parkach. Módl się, żeby twoi przyjaciele mieli dość rozsądku, by trzymać się od nich z daleka.

Na leśnej ściółce, okupując wolną przestrzeń między drzewkami, rosły kolosalnych rozmiarów rośliny. Były to pozbawione łodyg, wyrastające bezpośrednio z ziemi liście czterocalowej szerokości i około dziesięciostopowej długości, metaliczną barwą i ząbkowanymi krawędziami przypominające piły. Rosły w skupiskach, tworząc rozety, pośrodku których otwierały się półmetrowej szerokości paszcze do połowy wypełnione złowieszczo wyglądającą cieczą i gmatwaniną klockowatych pręcików. Z cieczy sterczało coś, co mogło przypominać delikatne kwiaty, a także widać było inne kształty, które Valentine'owi przywodziły na myśl ostrza noży i pary szczypiec połączonych ze sobą w sposób dość niemiły.

— Tak właśnie wyglądają — powiedziała Lisamon Hultin. — Ściółka leśna jest szczelnie pokryła ich pędami, które tylko czyhają, by jakieś drobne zwierzę wciągnąć do wciąż głodnej paszczy.

Podjechała bliżej ku jednej z roślin i wtedy to coś, co swoim wyglądem przypominało bicz, zaczęło błyskawicznie wić się po ziemi i pełznąć w jej stronę, a będąc wystarczająco blisko uniosło się w górę i z głośnym świstem owinęło wokół pęciny zwierzęcia. Wierzchowiec, zwykle spokojny, rozdął teraz chrapy wietrząc śmiertelne niebezpieczeństwo, w którym istotnie się znalazł. Pętla zacisnęła się mocniej — roślina rozpoczęła zmagania ze swą ofiarą.

Olbrzymka sięgnęła po miecz wibracyjny, pochyliła się i jednym cięciem uwolniła nogę wierzchowca. Pęd odskoczył jak zerwana sprężyna i cofnął się niemal do samej paszczy, ale w tej samej chwili w górę wyskoczyło kilkanaście innych, tnąc z dziką furią powietrze.

— Żarłoczne rośliny nie mają tyle siły, by wciągnąć do paszczy wielkie zwierzę, ale wierzchowiec nie uwolniłby się sam. Raz schwytany, słabłby z dnia na dzień, aż skończyłby żywot, a wtedy one już by sobie poradziły. Jedna roślina przeżyłaby na jego mięsie cały rok.

Valentine zadrżał. Carabella zagubiona w lesie z takimi potworami? Te ohydne rośliny na zawsze miałyby stłumić ukochany głos, pożreć zwinne ręce, błyszczące oczy? Nie!

— Czy nie za późno przybywamy z pomocą? — zapytał.

— Nie znam ich imion — odpowiedziała. — Wołaj głośno, gdzieś tu muszą być.

— Carabello! — zawołał z rozpaczą w głosie. — Sleecie!

Kilka chwil później usłyszał słaby głos, ale Lisamon Hultin już i tak ich wypatrzyła i ruszyła ku nim. Wkrótce i on ujrzał Sleeta klęczącego na jednym kolanie i z całej siły opierającego się pędowi owiniętemu wokół kostki drugiej nogi, który ciągnął go ku rozwartej paszczy żarłocznej rośliny. Przykucnięta tuż za nim Carabella obejmowała go ramionami i desperacko usiłowała odciągnąć w przeciwną stronę. Wokół nich zwijały się i rozwijały macki innych roślin, zawiedzionych, że to nie one zdobyły żer. Sleet trzymał w ręku nóż i bezskutecznie ciął nim napięty pęd; roślina zdołała pociągnąć go już krok do przodu, o czym świadczył ślad wyryty w miękkiej, butwiejącej ściółce. Cal po calu Sleet przegrywał walkę o życie.

— Pomóż nam! — zawołała Carabella.

Lisamon Hultin jednym cięciem miecza odrąbała pęd owinięty wokół nogi Sleeta. Uwolniony żongler odskoczył gwałtownie do tyłu, upadł na plecy i gdyby nie to, że ze zręcznością akrobaty przetoczył się na bok, następny pęd owinąłby mu się wokół szyi. Poderwał się na nogi, a olbrzymka schwyciła go w pół i wciągnęła na grzbiet wierzchowca. Valentine zbliżył się do Carabelli. Stała w miejscu, do którego nie sięgały szalejące pędy, lecz mimo to drżała ze strachu. Szybko podniósł ją z ziemi i posadził za sobą. Dziewczyna przywarła do niego, niemal łamiąc mu w uścisku żebra. By ją uspokoić, obrócił się do tyłu, objął i pocałował w wychylające się spod włosów ucho. Poczuł niewymowną ulgę, a przy tym wzruszenie; chyba nie zdawał sobie dotychczas sprawy, jak wiele Carabella dla niego znaczy i jak mało obchodzi go wszystko inne poza jej bezpieczeństwem. Dziewczyna stopniowo wracała do siebie, ale od czasu do czasu jej ciałem wstrząsały dreszcze wywołane zapewne wspomnieniem strasznej przygody.

— Jeszcze chwila, a Sleet przestałby się opierać — wyszeptała. — Czułam, jak powoli sunie w stronę rośliny. Ale skąd wzięła się tutaj ta kobieta?

— Przyjechała wraz ze mną przez las na skróty. Zalzan Karol zatrudnił ją, by nas chroniła w czasie podróży do Ilirivoyne.

— Ona już zapracowała na swoją zapłatę — powiedziała Carabella. — Jedźcie za mną! — rozkazała Lisamon Hultin.

Ruszyła przodem, starając się wybierać bezpieczną drogę, a mimo to oba wierzchowce raz po raz wpadały w zdradzieckie sidła. Za każdym razem olbrzymka przecinała pędy jednym cięciem i wkrótce dotarli do ścieżki, która doprowadziła ich do wozu. Na widok powracających wśród Skandarów zapanowała radość, jednak Zalzan Kavol zmierzył Sleeta chłodnym okiem.

— Wybrałeś niezbyt rozsądną trasę, by od nas odejść — zauważył cierpko.

— Daleko jej do tej, którą wybrałeś ty — odpowiedział Sleet. — Proszę jednak, byś mi wybaczył. Pójdę teraz do Mazadone i poszukam tam jakiegoś zajęcia.

— Zaczekaj — wtrącił się Valentine. Sleet spojrzał na niego spod oka.

— Chciałbym z tobą chwilę pomówić. Chodź, przejdziemy się kawałek. — Valentine objął niskiego mężczyznę ramieniem i odprowadził na bok, na porosłą bujną trawą polankę, uprzedzając następny wybuch złości Skandara.

— O co chodzi, Valentine? — w głosie Sleeta brzmiała nieufność. — To dzięki mnie Zalzan Kavol wynajął olbrzymkę i gdyby nie to, stałbyś się dla tamtych żarłoków niezłym przysmakiem. — W takim razie dziękuję ci.

— To za mało — powiedział Valentine. — Można by powiedzieć, że skoro ocaliłem ci życie, to jesteś moim dłużnikiem.

— Można by.

— A zatem w drodze rewanżu proszę cię, byś nie rezygnował z pracy u Skandara.

— Sam nie wiesz, o co prosisz — rzucił gniewnie Sleet.

— Metamorfowie to niewątpliwie dziwne i niesympatyczne stworzenia, zgadzam się, ale Deliamber twierdzi, że nie są tak groźne, jak się o nich mówi. Zostań z nami, Sleecie.

— Myślisz, że jestem postrzelony, tak?

— Nie. Myślę raczej, że postępujesz wbrew rozumowi. Sleet potrząsnął głową przecząco.

— Kiedyś, bardzo dawno temu, Król Snów zesłał mi przesłanie, w którym Metamorfowie naznaczyli mnie strasznym losem. Takie przesłania zapadają w serca, i to głęboko. I teraz wcale nie mam ochoty zbliżać się do miejsca, gdzie te stworzenia przebywają.

— Przesłań nie należy brać dosłownie, przynajmniej nie zawsze. — Tak, ale czasami trudno je inaczej interpretować. W moim śnie Król zapowiedział, że dostanę żonę, którą będę kochał bardziej niż sztukę żonglerki, żonę, która będzie żonglowała ze mną tak, jak to robi Carabella, i z którą tak zestroję swoją rękę, że będziemy stanowili jedno ciało. — Zawiesił na chwilę głos, jakby się wahał, czy mówić dalej. Na przeciętej blizną twarzy pojawiły się krople potu. — Śniłem dalej, Valentine. Śniłem, że któregoś dnia przyszli do mnie Zmiennokształtni i ukradli mi tę żonę, podstawiając za nią kogoś spośród siebie i maskując swoje dzieło tak zręcznie, że niczego nie zauważyłem. Sen trwał. Występowaliśmy oboje przed Koronalem, Lordem Maliborem, tym, który się potem utopił, i żonglowaliśmy z taką perfekcją i z taką harmonią, jak nigdy przedtem, po czym Koronal ugościł nas smacznym mięsem i przednim winem i dał nam sypialnię o ścianach obitych jedwabiem, więc wziąłem ją w ramiona i zaczęliśmy się kochać, a kiedy już w nią wniknąłem, na moich oczach zmieniła się w Metamorfa, w potworne stworzenie, mówię ci, Valentine, w stworzenie z głową z gumy, szarą skórą i chrząstkami zamiast zębów, oczami mętnymi jak brudne kałuże i to stworzenie dalej przyciskało się do mnie i całowało mnie. Od tamtej nocy nie zbliżyłem się do żadnej kobiety z obawy przed podobnym uściskiem, i nigdy nie opowiedziałem nikomu tej historii. Teraz nie mogę znieść samej myśli o podróży do Ilirivoyne, tam przecież byłbym otoczony przez Zmiennokształtnych, którzy tak podstępnie potrafią zmieniać swoje twarze i ciała.

Serce Valentine'a napełniło się współczuciem. Milcząc, objął małego człowieczka, jak gdyby siła jego ramion mogła uleczyć okaleczoną duszę przyjaciela. Po chwili, zwalniając uścisk, powiedział wolno:

— To był naprawdę straszny sen. Ale z naszych snów powinniśmy umieć korzystać, a nie pozwalać im, by nami władały.

— Ten sen nie jest mi do niczego potrzebny. Wiem jedno: ostrzegł mnie przed zbliżaniem się do Metamorfów.

— Rozumiesz go zbyt dosłownie. A nie sądzisz, że mógł zawierać jakieś pośrednie wskazówki? Czy byłeś u wieszczki, Sleet?

— Po co?

— I pomyśleć, że to ty wysyłałeś mnie do niej, kiedy przeżywałem tamte straszne noce w Pidruid! Pamiętam każde twoje słowo. Mówiłeś, że Król nigdy nie zsyła jednoznacznych przesłań.

Sleet uśmiechnął się ironicznie.

— Zwykle łatwiej leczyć cudze dusze niż swoją, Valentine. Zresztą i tak za późno, by szukać wyjaśnienia snu sprzed piętnastu lat, więc zostanę nadal więźniem tamtego koszmaru.

— Musisz się od niego uwolnić!

— W jaki sposób?

— Kiedy dziecku się śni, że spada, i budzi się przerażone, to co rodzice mu mówią? Że sny o spadaniu nie mogą być traktowane dosłownie, bo we śnie nie można się zabić. Że dziecko powinno być wdzięczne nocy za taki sen, ponieważ oznacza on władzę i siłę. Albo że dziecko nie spadło, ale pofrunęło — i to do miejsca, w którym można się czegoś nauczyć, inaczej bowiem to dziecko ze strachu mogłoby utracić raz na zawsze świat marzeń.

— Innymi słowy, dziecko powinno cieszyć się takim snem — powiedział Sleet.

— Tak. Podobnie jest z naszymi przykrymi snami: nie powinniśmy się ich bać, lecz wykorzystywać ich mądrość przy dalszym działaniu.

— Tak mówi się dzieciom. Choć dorośli nie zawsze panują nad snami lepiej niż dzieci. Przypominam sobie jakieś dziwne krzyki i pojękiwania, kiedy śniłeś ostatnio, Valentine.

— Ja próbuję jednak uczyć się z moich snów, bez względu na to, jak są niejasne.

— No dobrze, ale czego chcesz teraz ode mnie?

— Żebyś pojechał z nami do Ilirivoyne.

— Czy to dla ciebie takie ważne?

— Należysz do naszej grupy. Z tobą tworzymy całość, bez ciebie zespół byłby rozbity.

— Skandarzy są doskonałymi żonglerami. To, co ludzie wnoszą do tej sztuki, jest mało istotne. I Carabella, i ja, i ty znaleźliśmy się u nich z tego samego powodu — aby uczynić zadość prawu. Zarobicie pieniądze bez względu na to, czy będę z wami, czy też nie.

— No, a kto mnie będzie dalej uczył?

— Wystarczy ci Carabella. Jest równie zręczna jak ja, a poza tym kocha cię i zna tak, jak ja nigdy nie poznam. I niech bogowie bronią — dodał zmienionym głosem — byś miał ją utracić wśród Zmiennokształtnych!

— Nie obawiam się tego — powiedział Valentine. Wyciągnął dłonie do Sleeta. — Tak bym chciał, żebyś pozostał z nami.

— Ale dlaczego?

— Ponieważ cię cenię.

— Ja również cię cenię, Valentine. Jednak pobyt w miejscu, do którego ten Skandar chce nas poprowadzić, mógłby mi sprawić wiele bólu. Dlaczego tak bardzo na to nalegasz?

— W Ilirivoyne może byś się z tego bólu wyleczył, widząc, że Metamorfowie to zaledwie nieszkodliwe, pierwotne stworzenia.

— Potrafię żyć ze swoim bólem — odparł Sleet. — Cena za takie uzdrowienie wydaje mi się zbyt wysoka.

— Oczywiście, potrafimy żyć nie z takimi ranami w sercu. Ale dlaczego nie spróbować ich leczyć?

— Jest jeszcze coś, na temat czego nie padło tu ani jedno słowo, Valentine.

Valentine zamilkł na chwilę, po czym westchnął głęboko.

— No cóż, to prawda. — A zatem o co chodzi?

— Sleecie, czy pojawiałem się w twoich snach, od kiedy spotkałeś mnie w Pidruid? — spytał Valentine z wahaniem w głosie.

— Tak. — Jako kto?

— Czy to takie ważne?

— Czy śniłeś, że mogę być jakąś niezwykłą postacią na Majipoorze, kimś ważniejszym i potężniejszym, niż sam potrafię to sobie wyobrazić?

— Twój sposób bycia i wygląd powiedziały mi o tym już przy naszym pierwszym spotkaniu. Te twoje fenomenalne zdolności, które tak szybko pomogły ci opanować nasze rzemiosło. I treść twoich snów, o których mi opowiadałeś.

— A kim ja jestem w tych snach, według ciebie?

— Jesteś osobą o wielkiej potędze, kimś obdarzonym wielką łaską i podstępnie pozbawionym wysokiej pozycji. Może diukiem. Może jednym z książąt królestwa.

— A może jeszcze kimś potężniejszym?

Sleet nagle zwilżył wargi.

— Tak. Być może kimś potężniejszym. Czego chcesz ode mnie, Valentine?

— Żebyś mi towarzyszył do Ilirivoyne. I nie tylko. Dalej też.

— Chcesz powiedzieć, że w snach, które śniłem, kryje się prawda? — Wciąż staram się tego dowiedzieć — odrzekł Valentine. — Ale myślę, że tak. Nawet jestem o tym coraz bardziej przekonany. Przesiania mi to potwierdzają.

— Mój panie… — wyszeptał Sleet.

— Być może.

Sleet popatrzył na niego w zdumieniu i zaczął opadać na kolana, ale Valentine powstrzymał go.

— Nic z tych rzeczy — powiedział. — Ktoś mógłby nas zobaczyć. Nie chcę, żeby ktokolwiek się czegoś domyślał. A poza tym pozostaje jeszcze mnóstwo nie wyjaśnionych wątpliwości. Nie życzę sobie, żebyś klękał przede mną, Sleecie, albo żebyś pozdrawiał mnie znakiem gwiazdy; nic z tych rzeczy, dopóki nie poznam całej prawdy.

— Mój panie…

— Jestem żonglerem Valentinem.

— Przestraszyłeś mnie, mój panie. Dzieliły mnie dzisiaj minuty od niechybnej śmierci, ale to, że stoję tutaj spokojnie rozmawiając o takich rzeczach, przeraża mnie znacznie bardziej.

— Mów mi po imieniu. — Jakżebym śmiał!

— Nazywałeś mnie tak jeszcze pięć minut temu.

— To było przedtem.

— Nic się nie zmieniło, Sleecie.

Sleet nie mógł się z tym pogodzić.

— Wszystko się zmieniło, mój panie.

Valentine westchnął ciężko. Czuł się jak szalbierz, jak oszust, manipulując Sleetem, chociaż dzięki temu cel wydawał się osiągnięty.

— Jeśli wszystko się zmieniło, to czy zastosujesz się do moich rozkazów? Nawet jeśli idzie o Ilirivoyne?

— Jeśli będę musiał — odparł oszołomiony Sleet.

— Nie spotka cię tam zło, jakiego się obawiasz. Wyjedziesz od Metamorfów wyleczony z bólu, który cię dręczy. Czy możesz mi zawierzyć?

— A jednak boję się tam jechać.

— Jesteś mi potrzebny nie tam, nie w Ilirivoyne, lecz później. Nie ja wybrałem podróż tamtędy, lecz Skandar, więc proszę cię, jedź ze mną.

— Jeśli muszę, mój panie. — Sleet pochylił kornie głowę.

— I równie usilnie cię proszę, nazywaj mnie Valentinem i nie okazuj więcej szacunku, niż robiłeś to jeszcze wczoraj, zwłaszcza przy innych.

— Jak sobie życzysz — zgodził się Sleet.

— Valentine.

— Valentine — powtórzył z pokorą Sleet. — Jak sobie życzysz… Valentine.

— No, to wracamy.

Zalzan Karol chodził niespokojnie tam i z powrotem; inni przygotowywali wóz do odjazdu. Valentine podszedł do Skandara.

— Namówiłem Sleeta, by wycofał swą rezygnację. Będzie nam towarzyszył do Ilirivoyne.

Zalzan Karol spojrzał na niego z niedowierzaniem.

— Jak ci się to udało?

— No, właśnie — wtrącił Vinorkis. — Co też takiego mu powiedziałeś?

— Myślę, że zanudziłbym was opowiadaniem o tym — odpowiedział Valentine z czarującym uśmiechem.

Rozdział 8

Tempo podróży wyraźnie wzrosło. Przez cały dzień wóz z cichym chrzęstem sunął do przodu, a czasem nie zatrzymywał się nawet późnym wieczorem. Lisamon Hultin na swoim wierzchowcu wytrwale dotrzymywała im kroku, chociaż od czasu do czasu zostawała w tyle. Cóż, każde zwierzę dźwigające na grzbiecie podobny ciężar domagałoby się przerw w podróży.

W prowincji Mazadone źródłem utrzymania milionów ludzi był handel, ponieważ tędy transportowano na zachód i na północ wszelkie dobra ze wschodu i tu był punkt przeładunkowy towarów przewożonych lądem z Pidruid i portu Tilomon i ekspediowanych dalej do prowincji wschodnich. Monotonię widoków mijanych kupieckich miasteczek przerywały skąpe pasy zieleni, ledwo odpowiadające rozmiarami wymaganym normom. Nie zatrzymując się trupa minęła kolejno Cynthion i Apoortel, i Diorectine, stolicę Mazadone, a za nią Borgax i Thagobar, wszystkie podobne do siebie jak dwie krople wody, nie zapadające w pamięć żadnym znamiennym szczegółem, wszystkie tak samo przycichłe na okres żałoby po ostatnim księciu i jednakowo przybrane żółtymi szarfami symbolizującymi żal i smutek. Niesamowita sprawa, pomyślał Valentine, z powodu zgonu księcia zamiera życie w całej prowincji. To co się tu dzieje po śmierci Pontifexa? Jak zareagowano przed dwoma laty na przedwczesne odejście Lorda Voriaxa? Być może przejmowano się stratą lokalnego władcy, ponieważ żył tutaj i był postacią z krwi i kości, natomiast niemal mityczni i nierealni, choćby z racji odległości, władcy Góry Zamkowej, Labiryntu i całego Majipooru, odchodząc z tego świata nie okrywają żałobą tutejszych miast ani nie wypełniają bólem serc mieszkańców. Na planecie tak rozległej jak ta żaden centralny ośrodek władzy nie mógł rządzić skutecznie; rozciągał nad owym światem zaledwie symboliczną kontrolę. Valentine podejrzewał, że trwałość Majipooru zależy od niepisanej umowy, na mocy której miejscowi władcy — prowincjonalni książęta i miejscy burmistrze — z jednej strony zgadzają się wprowadzać w życie i przestrzegać edyktów królewskiej władzy, z drugiej zaś z podporządkowanymi sobie terytoriami robią to, co im się żywnie podoba.

W jaki sposób, pytał sam siebie, taka umowa może być dotrzymywana, jeśli Koronal nie jest pomazańcem i uroczyście osadzonym na tronie królem, lecz uzurpatorem, który nie ma łaski bogów niezbędnej do podtrzymywania kruchej konstrukcji życia społecznego.

Im bardziej dłużyły się godziny jazdy, tym bardziej pogrążał się w rozmyślaniach. Przyzwyczajony do lekkości i prostoty swego umysłu, sam był zaskoczony ich głębią i powagą. Jak widać, rzucone na niego czary miały krótki żywot i teraz brał górę jego własny rozum, który szybko uczył się sięgać do tkwiących w nim pokładów intelektu.

Jeśli, oczywiście, został poddany działaniu jakichś czarów. Wciąż nie był o tym przekonany, chociaż dzień po dniu jego wątpliwości słabły.

W snach coraz częściej zajmował pozycję kogoś nadającego ton. Pewnej nocy to on, a nie Zalzan Karol, prowadził wóz żonglerów; innej znów przewodniczył, ubrany w książęce szaty, Wysokiej Radzie Metamorfów, tych mglistych, budzących grozę widm, które jedną postacią nie pozostawały dłużej niż minutę; w jeszcze innym widział siebie na targu w Thagobar, jak siedząc pomiędzy sprzedawcami sukna a kupcami bransolet rozsądza toczący się między nimi hałaśliwy spór.

— Widzisz? — powiedziała Carabella. — Wszystkie te sny mówią o władzy i majestacie.

— Władza? Majestat? Siadanie na beczce na targu i zaprowadzanie ładu pomiędzy kupcami bawełny i lnu nazywasz władzą i majestatem?

— Sny zawsze można różnie interpretować. Twoje wizje symbolizują potęgę.

Valentine uśmiechnął się, ale nie zaprzeczył słuszności takiej interpretacji.

Pewnej nocy, kiedy byli w pobliżu miasta Khyntor, miał bardziej wymowne widzenie dotyczące swego poprzedniego życia. Znajdował się w pokoju o ścianach wyłożonych rzadkimi gatunkami drewna — na przemian semotanem, bannikopem i ciemnym bagiennym mahoniem. Siedział przy kwadratowym biurku z połyskliwego palisandru i podpisywał dokumenty. Po prawej ręce miał gwiezdny herb. Usłużni sekretarze kręcili się wokół, a olbrzymie wygięte okno odsłaniało powietrzną przepaść, jak gdyby wychodziło na tytaniczne zbocze Góry Zamkowej. Czy to była fantazja? Czy też to ulotny fragment pogrzebanej przeszłości, która uwolniła się i podpłynęła ku powierzchni jego świadomości? Opisał wygląd pokoju i biurka Carabelli i Deliamberowi, mając nadzieję, że wiedzą coś na temat wyglądu rzeczywistego miejsca urzędowania Koronala, ale z równym powodzeniem mógłby oczekiwać po nich, że wymienią mu, jakie potrawy jada na śniadanie Pontifex. Vroon zapytał go, czy siedząc za palisandrowym biurkiem miał złote włosy żonglera z wozu Skandara, czy też ciemne Koronala odbywającego podróż przez Pidruid i zachodnie prowincje.

— Ciemne — odpowiedział bez chwili namysłu. Zmarszczył jednak czoło. — Właściwie to skąd mogę wiedzieć? Siedziałem przy biurku i nie przyglądałem się osobie, którą byłem. A poza tym… poza tym…

— W świecie snów często widzimy sami siebie — rzekła Carabella.

— Możliwe, że byłem i jasnowłosym, i ciemnowłosym jednocześnie. Raz takim, raz innym. Przejście z koloru w kolor mogło być płynne, prawda?

— Prawda — zgodził się Deliamber.

Wreszcie, po wielu długich dniach jednostajnej, męczącej jazdy, dojeżdżali do Khyntoru. To główne miasto środkowej części pomocnego Zimroelu leżało na górzystym, pofałdowanym terenie, urozmaiconym jeziorami i ciemnymi, trudnymi do przebycia lasami. Droga wskazana przez Deliambera przecinała południowo-zachodnie przedmieścia, znane jako Gorący Khyntor z powodu znajdujących się tutaj geotermicznych cudów natury — wielkich syczących gejzerów, szerokiego różowego jeziora, nad którym wiecznie unosi się para i które złowieszczo bulgocze i wrze, i ciągnących się na przestrzeni mili czy dwóch wulkanicznych szczelin, z których w pięciominutowych odstępach wydobywają się obłoki szarawych gazów przy wtórze śmiesznej niby-czkawki i groźnych podziemnych pomruków. Chociaż lato jeszcze na dobre nie odeszło, jednak nad miastem niebo pęczniało już od ciężkich ciemnoperłowych chmur, a w powietrzu pachniało chłodną jesienią, nawiewaną ostrymi północnymi wiatrami.

Gorący Khyntor oddzielała od właściwego miasta rzeka Zimr, największa z rzek Zimroelu. Kiedy podróżni, wynurzywszy się z gąszczu wąskich uliczek starej dzielnicy, wjechali na niezwykle szeroką esplanadę, Valentine zaniemówił ze zdumienia.

— Co cię tak dziwi? — spytała Carabella.

— Rzeka. Nigdy bym się nie spodziewał, że może być tak szeroka.

— Czy w ogóle nie znasz rzek?

— Między Pidruid a tym miastem nie widziałem żadnej godnej uwagi, a tego, co było wcześniej, nie pamiętam zbyt wyraźnie.

— Nie ma tu nigdzie rzeki tak wielkiej jak Zimr, więc pozwól mu się dziwić — rzekł Sleet.

Valentine spojrzał w prawo, spojrzał w lewo — szare rozlewiska sięgały kresu horyzontu. W miejscu, w którym przystanęli, rzeka przypominała morską zatokę i z trudem można było rozpoznać kwadratowe wieże miasta na majaczącym w oddali drugim brzegu. Było tu może osiem, może dziesięć mostów, podczas gdy Valentine nie pojmował, jak można było zbudować choćby jeden. Ten, u którego wylotu stali, Most Khyntor, o szerokości czterech gościńców, miał kształt pierścieniowatych łuków sadzących wielkimi susami od jednego brzegu do drugiego. Następny most, idąc w dół rzeki, stał wsparty na wysokich filarach i miał ciężką kamienną nawierzchnię, obramowaną masywną balustradą, a ten z drugiej strony tak porażał oczy blaskiem, jakby był zrobiony ze szkła.

— To jest Most Koronala. Ten po prawej — Pontifexa, a dalej z biegiem rzeki jest taki, który się nazywa Mostem Snów. Wszystkie są stare i dobrze znane — rzekł Deliamber.

— Nie rozumiem tylko, dlaczego wznoszono je w miejscu, gdzie rzeka jest tak szeroka — zauważył oszołomiony Valentine,

— To miejsce jest jednym z najwęższych — odparł wszystkowiedzący Vroon.

Zgodnie z tym, co Vroon dalej mówił, Zimr toczył swe wody przez siedem tysięcy mil, od źródeł leżących przy wrotach Rozpadliny Dulornu, przez Górny Zimroel, na południowy wschód, aż do położonego na wybrzeżu Morza Wewnętrznego portu Piliplok. Ta szczęśliwa, spławna na całej długości rzeka niczym błyszczący wąż wiła się wartkim nurtem przez liczne zakola Na jej brzegach z dawien dawna rozłożyły się setki bogatych portowych miast, z których Khyntor był najbardziej wysunięty na zachód.

Na północno-wschodnich krańcach miasta sterczały ledwo widoczne w chmurach poszarpane szczyty dziewięciu olbrzymich gór zwanych Pielgrzymami Khyntoru, których stoki zamieszkiwały plemiona dzikich, hardych myśliwych. Przez większą część roku można było spotkać tych górali na targu w Khyntorze, gdzie wymieniali skóry i mięso na wytwarzane w mieście towary.

Tej nocy Valentine śnił, że wchodzi do Labiryntu, aby odbyć naradę z Pontifexem.

Skończyły się sny mgliste; ten był wyraźny i ostry aż do bólu. Valentine stał w surowym blasku zimowego słońca na jałowej, nieurodzajnej równinie i patrzył na białe mury niskiej, pozbawionej dachu świątyni. Deliamber powiedział mu, że są to wrota do Labiryntu. Stary Vroon, Lisamon Hultin i Carabella szli wraz z nim, tworząc obronną falangę, lecz kiedy Valentine wstąpił na leżący między murami zmurszały pomost, okazało się, że jest sam, a na jego spotkanie pośpiesza jakaś istota o odpychającym wyglądzie. Istota ta miała odmienne kształty, jednak nie należała do żadnej rasy osiadłej z dawien dawna na Majipoorze — ani do Liimenów czy Ghayrogow, ani też do Vroonów czy Skandarów, Hjortów czy Su-Suherów. Jej muskularne ramiona pokryte pełną wgłębień i nierówności czerwoną skórą, płaska czaszka i żółto świecące ledwo powstrzymywaną wściekłością oczy nie wróżyły niczego dobrego. Niskim, dudniącym głosem istota zapytała Valentine'a, co go sprowadza do Pontifexa.

— Most Khyntor potrzebuje naprawy — odpowiedział Valentine. — Zajmowanie się takimi sprawami jest odwiecznym obowiązkiem Pontifexa.

Żółtookie stworzenie roześmiało się na całe gardło.

— Czy myślisz, że Pontifex dba o takie rzeczy?

— Do moich obowiązków należy zmuszenie go, by o nie dbał.

— Zatem idź! — Zagradzający mu drogę strażnik skłonił się z przesadną grzecznością i usunął na bok. Kiedy Valentine go minął, strażnik warknął niechętnie i z trzaskiem zamknął wrota. Na odwrót było już za późno. Valentine znalazł się przed wejściem do wąskiego krętego korytarza, oświetlonego porażającym oczy światłem, które biło nie wiadomo skąd. Całe godziny zajęło mu schodzenie spiralnymi zakrętami coraz niżej i niżej, aż wreszcie znalazł się w miejscu, gdzie ściany korytarza rozstąpiły się, ukazując następną pozbawiona dachu białą kamienną świątynię, a może tę samą co poprzednio, ponieważ takie samo dziobate czerwonoskóre stworzenie zagrodziło mu drogę, powarkując w bezgranicznej wściekłości.

— Stoisz przed Pontifexem — powiedziało między jednym a drugim warknięciem.

Valentine spojrzał przed siebie w głąb słabo oświetlonej komnaty i zobaczył siedzącego na tronie władcę Majipooru, noszącego na głowie królewską tiarę i ubranego w czarno-szkarłatne szaty. Pontifex miał co prawda ludzką twarz, ale poza tym było to monstrum o wielu rękach i nogach, ze skrzydłami smoka, które wrzeszczało i ryczało jak oszalałe. Ludzkie usta wydawały całkiem nieludzkie gwizdy, od postaci bił odór nie do wytrzymania, a czarne skórzaste skrzydła gwałtownie wachlowały, miotając Valentinem z mocą jesiennej wichury.

— Wasza Królewska Mość — odezwał się Valentine, skłonił się i jeszcze raz powiedział: — Wasza Królewska Mość…

— Wasza Lordowska Mość — zrewanżował mu się Pontifex, po czym wyciągnął rękę do Valentine'a, przyciągnął go do siebie i okazało się, że to Valentine siedzi na tronie, a Pontifex ucieka jasno oświetlonym korytarzem, trzepocząc w biegu skrzydłami, śmiejąc się dziko, wrzeszcząc skrzekliwie, i wreszcie znika za którymś z zakrętów.

Valentine obudził się zlany potem. Leżał w ramionach Carabelli, przestraszonej tak, jakby lęki z jego snu przeniosły się na nią. Obejmowała go jeszcze przez chwilę, czekając, aż senne widziadła opuszczą jego duszę.

— Krzyczałeś kilkakrotnie — odezwała się wreszcie.

— To się zdarza — powiedział łyknąwszy nieco wina ze stojącej obok łóżka butelki — gdy sny bardziej męczą człowieka niż rzeczywistość. Moje sny, Carabello, to ciężki znój.

— Twoja dusza aż się wyrywa, żeby wszystko z siebie wykrzyczeć, mój panie.

— Ale robi to w sposób niezwykle dla mnie męczący — rzekł Valentine przytulając się do jej piersi. — Jeśli sny są źródłem mądrości, będę się na przyszłość modlił, by mi jej nie przybywało przed brzaskiem dnia.

Rozdział 9

W Khyntorze Zalzan Kavol wsiadł z całą trupą na statek rzeczny płynący do Ni-moya i dalej do Piliploku. Żonglerzy mieli podróżować rzeką niezbyt daleko, zaledwie do Verfu, miasta, które graniczyło z terytorium Metamorfów.

Valentine żałował, że musi wysiąść na ląd w Yerfie, wiedząc, że za następne dziesięć czy piętnaście rojali mógłby dopłynąć aż do Piliploku, skąd wyruszały statki zdążające na Wyspę Snu. Przecież to nie rezerwat Zmiennokształtnych, lecz ta wyspa była jego prawdziwym celem. Miał nadzieję znaleźć na niej potwierdzenie nocnych wizji, które prześladowały go od dłuższego czasu. Musiał się jednak uzbroić w cierpliwość. Przeznaczenia, pomyślał, nie należy ponaglać.

Jak dotąd sprawy posuwały się może niezbyt spiesznie, ale za to nieprzerwanie, wciąż ku temu samemu, choć niezbyt jeszcze zrozumiałemu celowi. Przestał już być beztroskim, prostodusznym próżniakiem z Pidruid i miał świadomość wewnętrznej przemiany, jaka się w nim od tamtego czasu dokonała, jak również zdawał sobie sprawę, że z raz obranej drogi nie ma odwrotu. Widział siebie jako aktora porywającego dramatu, którego główny akt był jeszcze bardzo odległy, tak w czasie, jak i w przestrzeni.

Statki oceaniczne, które przybijały do nabrzeży Pidruid, musiały się odznaczać dużą wytrzymałością, a równocześnie wdziękiem, ponieważ stawiały czoło tysiącom mil i prezentowały się w różnych portach planety. Statek z rzeki Zimr był przysadzisty, szeroki, o niewyszukanych kształtach, stąd zapewne jego budowniczowie dla zrekompensowania rzucającej się w oczy toporności przyozdobili go w fantazyjny, niemal groteskowy sposób — wysoki mostek kapitański był zwieńczony trzema głowami pomalowanymi na jaskrawe, czerwone i żółte kolory, na olbrzymim głównym pokładzie wielkości wiejskiego placu stały rzeźby, namioty i salony gier, a na rufie wznosiła się wielopoziomowa nadbudówka, w której zakwaterowano pasażerów. Dolne pokłady przeznaczono na fracht, kajuty trzeciej i czwartej klasy, mesy, kabiny dla załogi, no i oczywiście na maszynownię, z której buchające nieustannie dwa słupy dymu spowijały kadłub i wznosiły się ku niebu jak rogi demona. Cała konstrukcja statku była drewniana, gdyż metal występował na Majipoorze zbyt rzadko, by używać go w tak wielkich ilościach, a kamień nie nadawał się na potrzeby żeglugi, stąd też stolarze mieli niemałe pole do popisu. Obdarzeni bogatą wyobraźnią, pokryli burty dziwaczną boazerią o rzeźbionych belkach, ślimacznicach i setkach podobnych ozdób.

Ten statek wydawał się swoistym mikrokosmosem. Czekając na odbicie od brzegu, Valentine, Deliamber i Carabella przechadzali się po pokładzie zatłoczonym mieszkańcami różnych okręgów i przedstawicielami wszystkich ras Majipooru. Wśród nich Valentine zobaczył górali ze zboczy gór nad Khyntorem, Ghayrogów z Dulornu, ludzi z parnego południa spowitych w przewiewne białe szaty, podróżnych paradujących w drogich szkarłatnych i zielonych strojach, którzy według Carabelli wyglądali na typowych mieszkańców zachodniego Alhanroelu, i wielu innych. Wszędobylscy Liimeni sprzedawali swoje nieśmiertelne pieczone kiełbaski; natrętni Hjortowie przechadzali się wyniośle w uniformach żeglugi rzecznej, informując i pouczając zarówno tych, którzy chcieli się czegoś dowiedzieć, jak i tych, którzy tego nie chcieli; rodzina Su-Suherów w przezroczystych zielonych sukniach, rzucając się w oczy z powodu nieprawdopodobnych, dwugłowych ciał i nieprzystępnych, władczych min, płynęła w pokornie rozstępującym się przed nią tłumie niczym emisariusze ze świata snów. Tego popołudnia na pokładzie statku znajdowała się też mała grupa Metamorfów.

Deliamber wypatrzył ich pierwszy. Mały Vroon cmoknął z cicha i dotknął ręki Valentine'a.

— Widzisz ich? Miejmy nadzieję, że nie wpadną w oczy Sleetowi.

— Którzy to? — spytał Valentine.

— Stoją przy relingu, samotni. Wyglądają na zakłopotanych. Mają teraz swoje naturalne kształty.

Valentine popatrzył we wskazanym kierunku. Zobaczył pięcioro dorosłych, prawdopodobnie obojga płci, i troje młodych. Wiotkie, kanciaste, długonogie stworzenia, jedno nawet wyższe od Valentine'a, omiatały patrzących przelotnymi, niewidzącymi spojrzeniami. Pokryte były ziemistą, prawie zielonkawą skórą. Ich twarze przypominały kształtem twarze ludzkie, lecz kości policzkowe były ostre jak brzeszczoty, usta tak wąskie, że niemal niewidoczne, nosy zredukowane do wypukłych guzów, a blisko siebie i głęboko osadzone oczy pozbawione źrenic. Valentine nie mógł rozsądzić, czy ci Metamorfowie noszą się dumnie i arogancko, czy może bojaźliwie, lecz z pewnością czuli się na statku jak na wrogim terytorium — oni, wywodzący się z prastarej rasy tubylcy, potomkowie tych, do których należał Majipoor przed przybyciem pierwszych osadników ziemskich, czternaście tysięcy lat temu. Nie mógł oderwać od nich oczu.

— Jak to się dzieje, że zmieniają kształty?

— Ich kości nie są powiązane z sobą, tak jak kości innych żywych istot — odpowiedział Deliamber. — Pod naciskiem mięśni mogą się przemieszczać i układać w nowe formy. W skórze z kolei mają komórki mimetyczne, które pozwalają na zmianę koloru i struktury ciała. Dorośli mogą transformować się niemal ciągle.

— Czemu to służy?

— Tego nikt nie wie. Prawdopodobnie Metamorfowie z kolei zastanawiają się, jaki cel przyświecał wszechświatowi, że stworzył rasy niezdolne do zmiany kształtów. Myślę jednak, że ta zmienność musi ułatwiać im życie.

— Nie sądzę — odezwała się cierpko Carabella. — Nie potrafili nawet obronić swojej planety.

— Jeśli ludzie przenoszą się z planety na planetę po to, by ukraść czyjś dom, to nawet zmiana kształtów niewiele może pomóc obrońcom tego domu.

Metamorfowie zafascynowali Valentine'a. Zdawał sobie sprawę z niezwykłości ich istnienia na przestrzeni długiej historii Majipooru. Ta krucha zielonoskóra nacja zamieszkująca całą olbrzymią planetę w epoce, kiedy nie było tu ani istot ludzkich, ani Skandarów, Vroonów czy Ghayrogów, stanowiła teraz przeżytek, relikt archeologiczny, zepchnięty do rezerwatu. Intruzi, którzy przybyli szukać dla siebie miejsca, zamienili się w zdobywców. Valentine chciałby zobaczyć, jak Metamorfowie przemieniają się w nich, w tych zdobywców. Jednak samotna, wyobcowana z tłumu grupka trwała niezmiennie przy własnym wyglądzie.

Shanamir, wyraźnie czymś przejęty, przepchnął się do Valentine i chwytając go za rękaw wykrzyczał:

— Czy wiesz, kto podróżuje razem z nami? Słyszałem, jak mówili o tym w ładowni. Tu jest podobno cała rodzina Zmienno…

— Ciszej — szepnął Valentine. — Popatrz tam! Chłopiec spojrzał we wskazanym kierunku i zadrżał.

— Oni są straszni. — Gdzie jest Sleet?

— Na mostku, u kapitana statku, z Zalzanem Kavolem. Starają się o pozwolenie na wieczorny występ. Jeśli ich zobaczy…

— On i tak wcześniej czy później będzie musiał stanąć twarzą w twarz z Metamorfami — mruknął Valentine. A zwracając się do Deliambera zapytał: — To chyba nie jest dla nich typowe, pokazywać się poza rezerwatem?

— Znajdziesz ich wszędzie, ale nigdy w dużych skupiskach i rzadko pod własną postacią. Mówią, że w Pidruid jest jedenastu, w Falkynkip sześciu, a w Dulornie dziewięciu…

— W przebraniu?

— Tak, jako Ghayiogowie albo Hjortowie, albo istoty ludzkie, stosownie do okoliczności.

Metamorfowie zeszli z pokładu. Poruszali się z wielką godnością, ale w przeciwieństwie do malej grupy Su-Suherów nie było w nich niczego władczego; wprost przeciwnie, sprawiali wrażenie, że nie chcą się nikomu rzucać w oczy.

— Czy zamieszkują swoje terytorium z wyboru, czy z nakazu? — spytał Valentine.

— Myślę, że z obu tych powodów. Kiedy Lord Stiamot zakończył podbój planety, zmusił ich do całkowitego opuszczenia Alhanroelu. W tym czasie Zimroel był zamieszkany tylko na wybrzeżach, toteż pozwolono Metamorfom osiedlić się w głębi kontynentu. To oni sami wybrali teren między Zimrem a górami na południu, ale dostęp do nich musiał być łatwy, aby można ich było stale kontrolować. Teraz tradycyjnie mieszkają w rezerwacie, poza nielicznymi wyjątkami, to znaczy tymi, którzy żyją w miastach pod cudzą postacią. Nie mam pojęcia, jak ta tradycja ma się do prawa, ale pewne jest, że nie przykładają zbytniej wagi do dekretów pochodzących z Labiryntu czy z Góry Zamkowej.

— Jeśli królewskie prawo znaczy dla nich tak mało, to czy nie ryzykujemy udając się do Ilirivoyne? Deliamber roześmiał się.

— Czasy, w których Metamorfowie atakowali przybyszów powodowani żądzą odwetu, dawno minęły, tego jestem pewien. Są płochliwą i posępną rasą, ale nie wyrządzą nam krzywdy i prawdopodobnie opuścimy ich kraj nietknięci, za to dobrze obładowani pieniędzmi, które Zalzan Kavol kocha nade wszystko. Popatrz, oto i on.

Skandar, z towarzyszącym mu Sleetem, zbliżał się do nich wyraźnie z siebie zadowolony.

— Dostaliśmy pozwolenie na występy — obwieścił. Pięćdziesiąt koron za godzinę pracy, zaraz po obiedzie! Pokażemy im jednak tylko najprostsze sztuczki. Dlaczego mielibyśmy niepotrzebnie tracić energię przed festynem w Ilirivoyne?

— Nie — zaprotestował Valentine. — Pokażmy się im od najlepszej strony. — Spojrzał twardo na Sleeta. — Na statku znajduje się mała grupka Metamorfów. Dzięki nim wieści o naszej doskonałej grze mogą dotrzeć do Ilirivoyne, zanim my się tam zjawimy.

— Przekonałeś mnie — zgodził się Zalzan Kavol.

Sleet natomiast był wstrząśnięty. Drżały mu nozdrza, wargi miał zaciśnięte i lewą ręką kreślił tajemnicze znaki. Valentine odwrócił się do niego i powiedział przyciszonym głosem:

— Widzę, że zaczął się proces zdrowienia. Żongluj dzisiaj przed nimi tak, jakbyś to robił na dworze Pontifexa.

— Są moimi wrogami — odrzekł chrapliwie Sleet.

— Nie ci. To nie są Metamorfowie z twojego snu. To inni wyrządzili ci okrutną krzywdę, i to bardzo dawno temu.

— Przebywanie z nimi na jednym statku przyprawia mnie o mdłości.

— Już za późno, by ten statek opuścić — rzekł Valentine. — Poza tym jest ich tylko pięcioro. Mała próbka tego, co nas czeka w Ilirivoyne.

— Ilirivoyne…

— Nie da się już ominąć Ilirivoyne — przerwał mu Valentine. — Przyrzekłeś mi, Sleecie…

Mały żongler popatrzył na niego w milczeniu.

— Tak, mój panie — wyszeptał po chwili.

— No, to idziemy. Poćwicz ze mną. Obu nam się to przyda. I pamiętaj, masz mnie nazywać Valentinem!

Znaleźli na dolnym pokładzie spokojne miejsce i przystąpili do pracy. Po raz pierwszy ich role się odwróciły. Valentine żonglował płynnie, podczas gdy Sleet był niezgrabny jak nowicjusz. Bez przerwy upuszczał maczugi i wybijał sobie palce. Jednak po kilku minutach potrafił już nad sobą zapanować i powietrze wypełniło się fruwającymi maczugami, i to podawanymi na tak wyszukane sposoby, że rozbawiony Valentine szybko się poddał i poprosił o chwilę odpoczynku.

Wieczorne przedstawienie — pierwsze od tamtego, zaimprowizowanego na drodze w celu przekupienia leśnych braci — miało być, zgodnie z życzeniem Zalzana Kavola, na najwyższym poziomie. Żonglerzy podzielili się na trzy zespoły — Sleet z Carabellą i Valentinem, Zalzan Kavol z Thelkarem i Giboiem Haernem oraz Heitrag z Rovornem i Erfonem — i przystąpili do symultanicznej rozgrywki: jedna grupa Skandarów żonglowała nożami, druga płonącymi pochodniami, a ludzie srebrnymi maczugami. Valentine przechodził jeden z najpoważniejszych testów zręczności; upuszczony przez kogokolwiek z dziewiątki żonglerów przedmiot mógł zniszczyć cały efekt, a ponieważ on był najsłabszym ogniwem tego łańcucha, na nim spoczywała największa odpowiedzialność za powodzenie całego występu.

Nie upuścił ani jednej maczugi. Owacja po zakończonym popisie, kiedy jeszcze pełni emocji, a już pozbawieni napięcia żonglerzy przerzucali bezładnie wszystko, co im wpadło w ręce, przeszła ich najśmielsze oczekiwania. Składając niski ukłon Valentine spostrzegł siedzącą w jednym z pierwszych rzędów rodzinę Metamorfów. Rzucił krótkie spojrzenie na Sleeta, ale ten, rozradowany, kłaniał się wciąż od nowa, za każdym razem niżej i niżej.

Kiedy schodzili po długotrwałej owacji ze sceny, Sleet powiedział:

— Widziałem ich, kiedy zaczynaliśmy, a potem zapomniałem, że w ogóle istnieją. Zapomniałem o nich, Valentine! — Roześmiał się uszczęśliwiony. — Zresztą oni w niczym nie przypominają stworzeń z. mego snu.

Rozdział 10

Trupa spędziła tę noc na skąpo zasłanej podłodze w ociekającej wilgocią ładowni. Valentine, wciśnięty między Shanamira i Lisamon Hultin, nie spodziewał się spokojnej nocy. Olbrzymka, jak się okazało, była równie ekspansywna w dzień, jak i w nocy; chrapała, rzucała się na wszystkie strony, przetaczała z boku na bok, młóciła rękami i nogami. Valentine kilkakrotnie musiał dobrze się wysilić, by odsunąć na bok przygniatające go ciało. Wkrótce jednak Lisamon Hultin przestała chrapać i walczyć ze sobą. Valentine wykorzystał ten moment i również zasnął.

We śnie, który przyszedł natychmiast, to on był Koronalem, Lordem Valentinem o oliwkowej cerze i czarnych włosach, i to on zasiadał na Górze Zamkowej, dzierżąc w ręku wszystkie insygnia władzy, lecz już po chwili w niewiadomy sposób znalazł się w przesyconym wilgocią, nie znanym sobie miejscu, w którym rosły olbrzymie krzewy winorośli i czerwone jaskrawe kwiaty; domyślił się, że jest to miasto Tilomon na odległym, południowym krańcu Zimroelu, a on uczestniczy w wielkiej, wydanej na jego cześć uczcie. Przy stole siedzi jeszcze jeden dostojny gość, mrocznooki i szorstkoskóry mężczyzna, Dominin Barjazid, drugi syn Króla Snów. Dominin Barjazid napełnia winem puchary i wznosi toasty na cześć Koronala, życząc mu głośno długiego życia i przepowiadając panowanie w sławie, równe panowaniu Lorda Stiamota i Lorda Prestimiona, i Lorda Confalume'a.

A Lord Valentine pije raz za razem i staje się coraz weselszy, wznosi toasty za samego siebie, za swego gościa i za burmistrza Tilomon, i za diuka prowincji, i za Simonana Barjazida Króla Snów, i za Pontifexa Tyeverasa, i za Panią Wyspy, swoją ukochaną matkę, a puchar napełnia się i napełnia złocistym winem i czerwonym winem, i niebieskim winem z południa, aż wreszcie nie może pić więcej i idzie do sypialni, gdzie natychmiast zapada w sen, a kiedy śpi, postaci z otoczenia Dominina Barjazida podnoszą go z łoża i owiniętego w jedwabne prześcieradła niosą gdzieś, a on nie jest w stanie się opierać, bo zdaje mu się, że nie słuchają go ani jego własne ręce, ani nogi, i śni, że to mu się śni, że znajduje się na stole w jakimś sekretnym pokoju, a jego włosy stają się złociste, a skóra jasna, a tym, który ma twarz Koronala, jest Dominin Barjazid.

— Zabierzcie go do jakiegoś miasta na dalekiej północy — słyszy głos fałszywego Lorda Valentine'a. — Niech się tam zagubi i niech pójdzie przez świat własną drogą.

Sen zapewne miałby dalszy ciąg, ale Valentine poczuł, że się dusi, i wrócił do świadomości: to Lisamon Hultin, rozwalona na nim, przygniatała mu twarz muskularnym ramieniem. Choć nie bez wysiłku, zrzucił z siebie ten ciężar, ale nie mogło być już mowy o kontynuacji snu.

Rankiem nie powiedział nikomu, co mu przyniosła noc; zbliżał się czas, kiedy powinien przestać rozpowszechniać informacje o sobie, gdyż, jak przypuszczał, zaczęły one dotyczyć spraw wagi państwowej. Dwukrotnie śnił, że Dominin Barjazid zajął jego miejsce, a Carabella już kilka tygodni temu wyśniła, że nieznani wrogowie uśpili go i skradli mu osobowość. Oczywiście, mogła to być przenośnia lub gra pobudzonej wyobraźni, ale Valentine nabierał coraz głębszego przekonania, że tak nie jest; sny były zbyt bogate w treść i zbyt często miały ten sam motyw.

No, a jeśli jakiś Barjazid naprawdę nosi gwiezdną koronę? To co wtedy? Co wtedy?

Valentine z miasta Pidruid mógłby na to wzruszyć ramionami i powiedzieć: nieważne, jeden wart drugiego, ale Valentine podróżujący z Khyntoru do Verfu brał już sprawy poważniej. Na tym świecie istniała równowaga sił, pieczołowicie utrzymywana od tysiącleci, która zapewniała istnienie systemu władzy sięgającego korzeniami epoki Lorda Stiamota, a może i wcześniejszej, tej z pierwszych wieków po zasiedleniu planety. W tym systemie niedostępny nikomu Pontifex rządził poprzez osobę silnego Koronala, którego sam wybierał, oraz przy pomocy urzędnika znanego pod postacią Króla Snów, który to urzędnik egzekwował wykonywanie zarządzeń państwowych i karał nie przestrzegających prawa dzięki mocy wnikania do ich uśpionych umysłów. Pani Wyspy Snu, podtrzymująca na świecie miłość i mądrość, równoważyła ten układ, będąc trzecim ośrodkiem władzy. Na tym właśnie zasadzała się siła systemu, bez którego Majipoor nie byłby szczęśliwym i pomyślnie rozwijającym się światem, podporządkowanym co prawda słabościom ludzkiego ciała i dziwactwom natury, ale w przeważającej mierze wolnym od konfliktów i cierpień. A co stanie się z owym światem, zastanawiał się Valentine, jeśli naprawdę jakiś Barjazid, w którego żyłach płynie krew Króla Snów, odsunął od władzy prawowitego Koronala i naruszył tym samym tę świętą równowagę? Jakaż to krzywda dla państwa, jak wielkie zakłócenie ładu społecznego!

I co można powiedzieć o odsuniętym od władzy Koronalu, który bez sprzeciwu akceptuje obcą interwencję w swoje przeznaczenie i nie kwestionuje praw uzurpatora? Czyż nie jest to zwykła abdykacja, której nigdy nie było w historii Majipooru? Czy w ten sposób nie staje się on wspólnikiem Dominina Barjazida i razem z nim nie burzy społecznego ładu?

Tak. Przestał się wahać. Kiedy pierwszy raz usłyszał, że on, żongler Valentine, może być Lordem Valentinem, Koronalem, zabrzmiało to dla niego śmiesznie, wręcz dziwacznie. Czysty absurd, farsa, obłęd, pomyślał wtedy. Wtedy tak, ale nie teraz. Sny charakteryzowały się znacznym stopniem prawdopodobieństwa, choć mówiły o wydarzeniach zgoła nieprawdopodobnych. Ale znaczenie tych wydarzeń było olbrzymie. Zaczynał to pojmować coraz jaśniej. I do niego należało nadanie im właściwego biegu.

W jaki sposób? Czy można rzucić wyzwanie panującemu Koronalowi i w żonglerskim kostiumie wspinać się na Górę Zamkową z żądaniem zwrotu korony?

Ranek spędził spokojnie, nie dzieląc się z nikim swoimi myślami. Wsparty o reling, przypatrywał się odległemu brzegowi. Nie był w stanie pojąć ogromu tej rzeki. W niektórych miejscach była tak szeroka, że nie widziało się lądu, w innych znów to, co Valentine brał za brzeg, okazywało się wyspami, wcale zresztą nie małymi. A do tego rzeka miała bardzo bystry nurt, co pozwalało statkowi szybko zmierzać do celu.

Dzień był jasny. Na pomarszczonej tafli wody załamywały się promienie słońca. Jednak w samo południe z gęstej, zbitej chmury podświetlonej słonecznym blaskiem zaczął padać deszcz, początkowo drobny, później coraz bardziej rzęsisty i żonglerzy zmuszeni byli odwołać przedstawienie ku wielkiemu niezadowoleniu Zalzana Kavola, a wszyscy pasażerowie, chcąc nie chcąc, stłoczyli się pod pokładem.

Wraz z nadejściem nocy Valentine postarał się o to, by zająć miejsce do spania obok Carabelli i odgłosy chrapania Lisamon Hultin zostawić uszom Skandarów. On sam z niecierpliwością oczekiwał na kolejny sen. Niestety, to, co mu się przyśniło, nie miało żadnego znaczenia, ot, zwykłe przemieszanie fantazji i chaosu, kilka ulic bez nazwy, kilka nieznajomych twarzy, jasne światła, krzykliwe kolory, bezsensowne rozmowy, zamazane obrazy i już był ranek, i już statek przybijał do południowego brzegu w rzecznym porcie miasta Verf.

Rozdział 11

— Prowincja Metamorfów — mówił Autifon Deliamber — nazywa się Piurifayne, od słowa “Piurivar”, jakim Metamorfowie określają siebie we własnym języku. Od północy otaczają ją peryferie miasta Verf, od zachodu Uskok Velathys, od południa potężny łańcuch Gongharów, a od wschodu rzeka Steiche, która jest ważnym dopływem Zimru. Widziałem każdą z przygranicznych stref na własne oczy, ale nigdy nie byłem w samej Piurifayne. Dotarcie do niej jest trudne, gdyż Uskok Velathys to nic innego jak wielka pionowa ściana na milę wysoka i trzysta mil długa, Gonghary to góry nieprzystępne, z wiecznie szalejącymi burzami, a Steiche jest rzeką dziką, nie uregulowaną, pełną progów i wirów. Jedyna rozsądna droga wiedzie przez Verf i dalej przez Wrota Piurifayne.

Żonglerzy, opuściwszy bezbarwne handlowe miasto Verf tak szybko, jak tylko to było możliwe, znajdowali się teraz o kilka zaledwie mil na północ od wejścia do krainy Metamorfów. Przez cały ranek siąpił deszcz równie monotonny, jak mijana okolica: poza piaszczystymi polami i karłowatymi drzewami o zielonkawych pniach i wąskich, nieustannie drżących liściach, nic nie przyciągało oczu podróżnych. W wozie mało kto się odzywał. Sleet pogrążył się w rozmyślaniach, Carabella żonglowała pośrodku kabiny trzema czerwonymi piłkami, Skandarzy, nie zajęci powożeniem, oddawali się jakiejś skomplikowanej grze, do której używali płytek z kości słoniowej i pęków czarnych wąsów droli, Shanamir drzemał, Vinorkis zapisywał coś w prowadzonym przez siebie dzienniku, Deliamber mamrotał zaklęcia, paląc maleńkie świeczki używane w czarnej magii, Lisamon Hultin, doczepiwszy swego wierzchowca do zaprzęgu Skandara, schowała się przed deszczem do wozu i chrapała już w najlepsze niczym wyciągnięty na brzeg smok morski, nie zaniedbując jednak od czasu do czasu przepłukać gardła łykiem kupionego w Yerfie taniego bezbarwnego wina. Valentine siedział w kącie pod oknem i rozmyślał o Górze Zamkowej. Jak może wyglądać góra wysokości trzydziestu mil? Czy była samotnie sterczącą skałą, wznoszącą się niczym olbrzymia wieża w ciemną noc przestworzy? Jeśli, zdaniem Deliambera, nie można pokonać wysokiego na milę Uskoku Velathys, to jaki rodzaj bariery stanowi góra trzydzieści razy wyższa? Jak długi cień pada na ziemię, kiedy słońce oświetla jej wschodni stok? Czy ciemna smuga kładzie się wtedy na całym Alhanroelu? A w jaki sposób miasta, położone wysoko na jej zboczach, otrzymują ciepło i niezbędny do oddychania tlen? Czy nadal posługują się prehistorycznymi maszynami, które, jak słyszał Valentine, nieprzerwanie utrzymywały niezbędną do życia temperaturę oraz wytwarzały światło i wonne powietrze — tymi cudownymi maszynami pochodzącymi z zapomnianej ery technicznej sprzed tysięcy lat, kiedy umiejętności przyniesione z Ziemi wykorzystywano na Majipoorze na szeroką skalę? Jeśliby nawet tak było, to Valentine nie mógł pojąć zasady ich działania, tak samo jak nie mógł zrozumieć pracy swego mózgu, zdolnego choćby zapamiętać i odróżnić kolor włosów Carabelli od koloru włosów Sleeta. Myślał także o zbudowanym na szczycie Góry budynku z czterdziestoma tysiącami pokoi, obecnej siedzibie Lorda Valentine'a, a nie tak dawno Lorda Voriaxa, jeszcze przedtem zaś Lorda Malibora, panującego w czasach jego, Valentine'a, dzieciństwa, których to czasów teraz w ogóle nie pamiętał. Zamek Lorda Valentine'a! Czy to miejsce istniało naprawdę, czy też Zamek i jego Góra były tylko bajką, wytworem ludzkiej wyobraźni, sennym przywidzeniem? Zamek Lorda Valentine'a! Wyobrażał go sobie jako uczepioną kurczowo wierzchołka jasną plamkę kolorów grubości kilku molekuł, bo taki tylko mógł się wydawać w olbrzymiej skali owej nieprawdopodobnej Góry; jako plamkę spływającą nieregularnymi strużkami w dół szczytu, obejmującą go niczym macki, setki pokoi po jednej stronie, setki po drugiej, tu amfilada wystawnych sal, tam gmatwanina korytarzy i krużganków. A pośrodku tego wszystkiego urzęduje Koronal w całej okazałości, ciemnobrody Lord Valentine, chyba że jeszcze tam nie dotarł, chyba że jeszcze zbiera hołdy na jednej z tras objazdu wiodącego przez całe królestwo, może w Ni-moya a może w innym mieście na wschodzie Zimroelu. I to ja, myślał dalej Valentine, ja żyłem kiedyś na tamtej Górze? Mieszkałem w tamtym Zamku? Co robiłem, będąc Koronalem? Jakie wydawałem dekrety, jakie obsadzałem stanowiska, jakie miałem obowiązki? Trudno to było objąć umysłem, a jednak czuł narastające przeświadczenie, że jego pamięć, składająca się dotychczas zaledwie z oderwanych fragmentów, zaczyna nabierać spoistości i pełni. Teraz już wiedział, że nie urodził się w Ni-moya nad brzegiem rzeki, jak podpowiadały mu fałszywe wspomnienia; urodził się zapewne w jednym z Pięćdziesięciu Miast wzniesionych na Górze, prawie tuż przy Zamku, i wychowywał się wśród królewskiej kasty, wśród kadry, z której wybierano książąt, a jego dzieciństwo i wiek chłopięcy były jednym pasmem przywilejów i wygód. Wciąż jeszcze nie dotarł pamięcią do ojca, który z pewnością zajmował w królestwie pozycję wielkiego księcia, ani też nie mógł przypomnieć sobie matki, poza tym, że miała ciemne włosy i śniadą cerę, tak jak on kiedyś, i że — tu pamięć wdarła się gwałtownie w jego świadomość — i że pewnego dnia trzymała go w ramionach przez dłuższą chwilę, popłakując cicho, zanim powiedziała mu, że na miejsce Lorda Malibora, który się utopił, na Koronala wybrano Voriaxa i że wobec tego ona musi udać się na Wyspę, by spędzić tam resztę życia. Czy tkwiła w tym prawda, choćby jej część, czy też była to tylko gra wyobraźni? Kiedy Voriax doszedł do władzy, on mógł mieć wtedy dwadzieścia dwa lata. Czy to możliwe, by matka obejmowała dorosłego mężczyznę? Czy powinna płakać stając się Panią Wyspy? Czy nie powinna się cieszyć, że ona i jej syn zostali wybrani na władców Majipooru? Być może były to i łzy smutku, i łzy radości. Valentine zadrżał. Sceny pełne powagi i dostojeństwa. Wielkie momenty historyczne. Czy kiedykolwiek będzie w nich uczestniczył, czy też na zawsze zostanie podporządkowany tamtemu, który okradł go z przeszłości?

Gdzieś w oddali rozległ się przeraźliwy wybuch, który wstrząsnął zarówno ziemią, jak i powietrzem, skupiając na sobie całą uwagę podróżnych. Powtórzył się jeszcze kilka razy, po czym wszystko wokół ucichło.

— Co to było? — krzyknął Sleet, gorączkowo szukając na półce miotacza energii.

— Spokojnie, spokojnie — rzekł Deliamber. — To zagrzmiała Fontanna Piurifayne. Zbliżamy się do granicy.

— Fontanna Piurifayne? Co to takiego? — zainteresował się Valentine.

— Poczekaj, niedługo ją zobaczysz — odpowiedział Deliamber. Wóz zatrzymał się już po kilku minutach. Zalzan Karol odwrócił się na koźle i wrzasnął:

— Gdzie jest ten Vroon? Czarodzieju, nie ma przejazdu! — Dojechaliśmy do Wrót Piurifayne — odpowiedział spokojnie Deliamber.

Wąską drogę przegradzał szlaban zrobiony z grubych, odartych z kory żółtych pni powiązanych ze sobą jaskrawoszmaragdowym sznurem. Obok szlabanu, po lewej stronie drogi stała strażnica, w której urzędowali dwaj Hjortowie, ubrani w szarozielone mundury. Hjortowie rozkazali, by wszyscy wysiedli z wozu na deszcz, podczas gdy sami pozostali pod daszkiem.

— Dokąd to? — spytał grubszy.

— Do Iliriroyne, na festyn. Jesteśmy żonglerami — powiedział Zalzan Kavol.

— Pozwolenie na wejście do Piurifayne — zażądał drugi.

— Żadne pozwolenie nigdy nie było tu potrzebne — rzeki Deliamber.

— Jesteś zbyt pewny siebie, Vroonie. Zgodnie z dekretem Lorda Valentine'a, Koronala, wydanym już ponad miesiąc temu, nikt z mieszkańców Majipooru nie ma wstępu na terytorium Metamorfów, chyba że w sprawach służbowych.

— My właśnie jedziemy w sprawach służbowych — warknął Zalzan Kavol.

— To powinniście mieć pozwolenie.

— O niczym takim nawet nie słyszeliśmy — zaprotestował Skandar. Hjortowie popatrzyli przed siebie obojętnym wzrokiem. Wyglądało na to, że rozmowa jest skończona i że wracają do własnych spraw.

Zalzan Kavol spojrzał na Vinorkisa, jakby spodziewał się, że ten potrafi coś wskórać u swoich pobratymców, ale kiedy Hjort wzruszył ramionami, Skandar przeniósł piorunujący wzrok na Deliambera.

— Od czego ty tu jesteś! Masz natychmiast znaleźć jakąś radę! Vroon również wzruszył ramionami.

— Nawet czarodzieje nie nadążają za prawami, które zmieniają się z dnia na dzień, zaskakując podróżnych w leśnych rezerwatach czy innych równie zapomnianych miejscach.

— No to co zrobimy? Wrócimy do Verfu?

Takie rozwiązanie niewątpliwie zadowoliłoby Sleeta. Widać to było po jego oczach; wykręciłby się wreszcie od przygody z Metamorfami. Lecz Zalzan Karol już kipiał wściekłością, a ręka Lisamon Hultin błądziła wokół rękojeści miecza wibracyjnego. Widząc, co się święci, Valentine postanowił wkroczyć do akcji.

— Hjortowie nie zawsze są nieprzekupni — rzekł spokojnie.

— Niezła myśl — mruknął pod nosem Skandar.

Wyciągnął sakiewkę. W oczach Hjortów znów pojawił się błysk zainteresowania trupą żonglerów. To rzeczywiście była niezła myśl, stwierdził w duchu Valentine.

— Przypuśćmy, że znalazłem niezbędny dokument — powiedział

Zalzan Karol. Ostentacyjnie wysuwając z sakiewki dwie półkoronówki, ujął jedną parą rąk po jednej pulchnej dłoni Hjortów, a drugą parą wcisnął strażnikom po monecie. Na twarzy rozlał mu się uśmiech pełen satysfakcji. Tymczasem Hjortowie wymienili spojrzenia i nie ukrywając pogardy upuścili monety w błoto.

— Jedna korona? — Carabella mruknęła z niedowierzaniem. — Chciał ich kupić za jedną koronę?

— Próba przekupienia urzędnika królewskiego jest poważnym przestępstwem — oznajmił złowieszczo grubszy z Hjortów. — Jesteście aresztowani; odeślemy was do więzienia w Yerfie. Do chwili znalezienia odpowiedniej eskorty nie wolno wam opuszczać waszego pojazdu.

Zalzan Karol wyglądał na oburzonego. Kręcił się w miejscu, zaczął coś mówić do Valentine'a, zakrztusił się, pogroził Deliamberowi wszystkimi czterema ramionami, warknął głośno, wreszcie rzucił parę słów w języku Skandarów ku trzem najbliżej stojącym braciom. Lisamon Hultin na powrót zaczęła przebierać palcami po rękojeści miecza. Valentine wpadł w rozpacz. Za chwilę zginą dwaj Hjortowie, a żonglerzy zostaną wyjęci spod prawa i będą się błąkać po pograniczu Piurifayne, co w żaden sposób nie przyśpieszy jego podróży do Pani Wyspy.

— Zrób coś — powiedział półgłosem do Autifona Deliambera. Czarodzieja nie trzeba było popędzać. Wysunął się przed grupę i podniósł z błota monety.

— Przepraszam, ale musieliście zgubić te drobne pieniądze — powiedział kładąc je Hjortom w dłonie. Na mgnienie oka macki Vroona omotały ich pulchne nadgarstki.

Kiedy czarodziej wrócił na swoje miejsce, chudy Hjort powiedział:

— Wasza wiza jest ważna tylko na trzy tygodnie, a poza tym musicie opuścić Piurifayne tym samym przejściem. Inne punkty graniczne są dla was niedozwolone.

— Nie mówiąc już o tym, że niebezpieczne — dodał grubszy. Skinął nieznacznie głową, a czyjaś niewidzialna dłoń odciągnęła szlaban na tyle, żeby wóz mógł pojechać dalej.

Kiedy już wszyscy znaleźli się wewnątrz, Zalzan Kavol, wciąż wściekły, nie potrafił oszczędzić sobie kilku kwaśnych uwag.

— Na przyszłość nie dawaj mi rad niezgodnych z prawem — powiedział do Valentine'a. — A ty, czarodzieju, racz się dowiedzieć o przepisy, które nas dotyczą. Ten incydent mógł spowodować wielkie opóźnienie i przynieść nam niepowetowane straty.

— Prawdopodobnie łatwiej by poszło, gdybyś spróbował przekupić ich rojalami, a nie koronami — powiedziała Carabella, ale sadowiący się na koźle Skandar nie usłyszał już jej słów.

— Nieważne, nieważne — rzekł Deliamber. — Mamy pozwolenie, czy nie mamy? Czary mniej kosztują niż gruba łapówka.

— Nowe prawa — zaczął utyskiwać Sleet. — Nowe dekrety!

— Nowy Koronal chce pokazać swoją władzę — stwierdziła Lisamon Hultin. — Oni wszyscy po kolei tak robią. Ustanawiają to, ustanawiają tamto, a stary Pontifex zgadza się z nimi potulnie. Ten najnowszy Koronal zdążył już pozbawić mnie pracy. Dacie wiarę?

— Jakże to? — zdziwił się Valentine.

— Pracowałam w straży przybocznej kupca w Mazadone, który bardzo obawiał się zawistnych konkurentów. Nowy Koronal nałożył dodatkowy podatek od każdego strażnika na pracodawców nie wywodzących się ze szlacheckiego stanu — i to podatek równy mojej rocznej zapłacie. No i mój kupiec, niech go diabli, odprawił mnie z tygodniowym wymówieniem! Dwa lata roboty, a on mi mówi — żegnaj Lisamon Hultin, dziękuję ci bardzo, w prezencie weź sobie na drogę butelkę mojej najlepszej brandy. — Czknęła głośno. — Jednego dnia bronię jego nędznego życia, a na drugi dzień jestem już zbędnym luksusem, a to wszystko dzięki Lordowi Valentine'owi! Biedny Voriax! Czy nie uważacie, że własny brat go zamordował?

— Uważaj, co mówisz! — warknął Sleet. — Nie robi się takich rzeczy na Majipoorze.

Ona jednak trwała przy swoim.

— Wypadek na polowaniu, tak? A ten ostatni, stary Malibor, utopiony podczas morskich połowów? Dlaczego nasi Koronalowie umierają tak niespodziewanie i w tak dziwnych okolicznościach? Nigdy dotąd to się nie zdarzało, prawda? Starzeli się, zostawali Pontifexami, usuwali się w cień Labiryntu i tam żyli wiecznie. A teraz co mamy? Malibor karmi swoim ciałem morskie smoki, a Voriax ginie od nieostrożnego strzału w lesie. — Czknęła jeszcze raz. — Tak sobie myślę, że może tym na Górze Zamkowej za bardzo zasmakowała władza.

— Dosyć — powiedział Sleet, któremu zdecydowanie nie podobał się taki wywód.

— Kiedy wybiera się nowego Koronala, cała reszta elektorów odpada, no, wiecie, żadnej szansy na awans. Chyba że… że Koronal nagle umiera, a wtedy w ich duszach na nowo wzbiera nadzieja. Kiedy Voriax zginął, a nastał ten Valentine, powiedziałam…

— Przestań! — wrzasnął Sleet.

Poderwał się na nogi, lecz i tak sięgał olbrzymce zaledwie do piersi. Spojrzał na nią wściekle, skory do skrócenia jej o uda, byleby tylko się z nią zrównać. Lisamon Hultin nie poruszyła się, nawet nie drgnęła, tylko znów sięgnęła do miecza. Valentine wtrącił się szybko, ze zwykłym sobie darem łagodzenia niezręcznych sytuacji.

— Ona nie zamierzała obrażać Koronala. Rozwiązał się jej język, bo lubi wino — powiedział do Sleeta, a zwracając się do Lisamon Hultin dodał: — Wybacz mu, proszę. W tej okolicy mój przyjaciel nie najlepiej się czuje, sama o tym wiesz.

Następna eksplozja, pięciokrotnie głośniejsza i sto razy bardziej przerażająca niż ta, której podróżni doświadczyli pół godziny wcześniej, przerwała ich spór. Wierzchowce zarżały z trwogi i stanęły dęba. Wóz zakolebał się na obie strony. Zalzan Kavol rzucał z kozła dzikie przekleństwa.

— Fontanna Piurifayne — znów zaanonsował Deliamber. — Jedna z wielkich osobliwości Majipooru. Nie wypada jej nie zobaczyć.

Valentine i Carabella wyszli z wozu; inni ruszyli tuż za nimi, zbici w ciasną gromadkę. Przystanęli na drodze, w miejscu, gdzie las zielonopiennych drzew usuwał się na boki i odkrywał przed nimi pustą przestrzeń ciągnącą się na pół mili od drogi. Podróżni mieli wrażenie, że znajdują się w wielkim amfiteatrze. Na jego odległym krańcu właśnie przed chwilą nastąpiła erupcja gejzeru i to tak wielkiego, że tamte z Gorącego Khyntoru miały się do niego jak drobnica morska do wieloryba. Oczom żonglerów ukazał się olbrzymi słup spienionej wody, który z pewnością był wyższy od najwyższej wieży w Dulornie i wznosił się ku niebu na wysokość pięciuset a może więcej stóp. Towarzyszyły temu dochodzące spod ziemi potężne grzmoty. U szczytu, tam gdzie woda rozpryskiwała się na pojedyncze strumienie, strugi i strużki, promieniowało tajemnicze światło, zapalając na obrzeżach fontanny spektrum barw — różowych, perłowych, szkarłatnych, lawendowych. Powietrze wokół wypełnione było ciepłym pyłem wodnym.

Słupy wody strzelały jeden po drugim — niewyobrażalna masa, którą wynosiła w niebo potężna siła. Valentine poczuł, że jego ciało również poddaje się tej sile. Mógłby stać tu bez końca, przerażony i zachwycony. Niezmiernie się zdziwił, kiedy widowisko dobiegło końca, słup wody zaczął się cofać, jeszcze czterysta stóp, jeszcze trzysta, dwieście, sto, aż zniknął zupełnie, jakby ziemia się nad nim zamknęła, a w rozedrganym powietrzu po wspaniałej fontannie pozostały jedynie ciepłe kropelki wilgoci.

— Strzela w górę równo co trzydzieści minut — Autifon Deliamber poinformował zebranych. — Od kiedy Metamorfowie zamieszkują Majipoor, mówi się, że gejzer nie spóźnił się ani o minutę. Dla nich jest to święte miejsce. Widzicie? Właśnie nadchodzą pielgrzymi.

Sleet wstrzymał oddech i zaczął kreślić ręką jakieś znaki. Valentine położył mu dłoń na ramieniu. Rzeczywiście, niedaleko od nich, przed czymś, co wyglądało na przydrożną kapliczkę, stało kilkunastu Metamorfów lub, jeśli kto woli, Zmiennokształtnych, czyli Piurivarów. Pielgrzymi również przyglądali się podróżnym, i to, jak pomyślał Valentine, w niezbyt przyjazny sposób. Kilku z nich skryło się na chwilę za plecami pozostałych, a gdy wrócili na swoje miejsca, ich postacie były niewyraźne i zamazane, a po chwili przetransformowały się ostatecznie. Jednemu wyrosły piersi olbrzymie niczym kule armatnie — była to oczywiście karykatura Lisamon Hultin, innemu cztery kudłate ręce Skandara, jeszcze inny miał na głowie białe włosy Sleeta. Wydawali przy tym dziwne piskliwe dźwięki, które pewnie miały oznaczać śmiech. Po chwili cała pielgrzymia grupa rozpłynęła się w lesie.

Valentine trzymał dłoń na ramieniu Sleeta aż do chwili, kiedy poczuł, że ciało małego żonglera rozluźnia się. Siląc się na lekki ton, powiedział:

— Całkiem niezłe sztuczki. Sam chciałbym umieć to robić. Żonglujesz, i nagle wyrastają ci dodatkowe ramiona. A ty byś nie chciał, Sleecie?

— Ja chciałbym znaleźć się teraz w Narabalu albo w Piliploku. Albo gdziekolwiek, byleby jak najdalej stąd.

— A ja w Falkynkip, gdzie chętnie bym karmił wierzchowce ojca — dodał blady i wstrząśnięty Shanamir.

— Nie obawiajcie się, oni nas nie skrzywdzą — uspokoił ich Valentine. — A dla nas będzie to przeżycie, jakiego się nie zapomina.

Zaśmiał się głośno, ale nikt z całej trupy mu nie zawtórował. Milczeli wszyscy, nawet Carabella, która zwykle tryskała radością i pogodą ducha, a Zalzan Kavol wyglądał nieswojo jak nigdy. Może zastanawiał się, czy dobrze zrobił zapędzając się z miłości do rojali na terytorium Metamorfów. Valentine pojął, że jego optymizm nic tu nie wskóra. Spojrzał z nadzieją na Deliambera.

— Jak daleko jeszcze do Ilirivoyne? — zapytał.

— Leży gdzieś przed nami — odpowiedział czarodziej. — I nie mam pojęcia, jak daleko. Dowiemy się, kiedy będziemy na miejscu.

Nie takiej odpowiedzi oczekiwał Valentine.

Rozdział 12

Jak twierdził Deliamber, ruiny kamiennych miast zachowane w różnych częściach planety, a zwłaszcza na Alhanroelu, niektórzy historycy datowali na wczesną epokę piurivariańską, jeszcze sprzed przybycia na Majipoor pierwszych statków gwiezdnych; inni jednak hołdowali teorii, że są one ruinami ludzkich osiedli wzniesionych i zniszczonych w burzliwych czasach sprzed ustanowienia Pontyfikatu, przed dwunastu czy trzynastu tysiącami lat. W każdym razie Metamorfowie, jeśli nawet kiedykolwiek osiągnęli wyższy poziom rozwoju, teraz wybrali egzystencję w nie tkniętych przez cywilizację lasach, które porastały olbrzymie połacie ich pierwotnego kraju.

Burze pędzone wiatrami z północy wpadały jak do komina w tę naturalną nieckę między Uskokiem Velathys a łańcuchem Gongharów. Gonghary parowały nieustannie i sprowadzały na ziemię łagodne deszcze, którymi nasiąkała lekka, gąbczasta gleba. Codzienne ulewy oczyszczały powietrze. Roślinność krzewiła się obficie i wdzierała w każdą szczelinę. Drzewa wyrastały wysoko, ich wysmukłe pnie dźwigały gęste sklepienie splątanych pnączami i lianami koron. Liście, ociekające wilgocią, lśniły jak wypolerowane. Jeśli zdarzały się gdzieś większe odstępy między drzewami, Valentine mógł dostrzec widniejące w oddali rozpłaszczone, zielone cielska gór. Droga, wąska i wyboista, chyba nie prowadziła przez ostoję zwierzyny albo też zwierzęta nie pokazywały się podróżnym. Po gałęzi prześliznął się jeden żółto-czerwony wąż, poderwał się do lotu nieznany zielono-purpurowy ptak, zatrzepotał nad głowami brunatny, płetwoskrzydły stwór przypominający nietoperza, jakiś spłoszony dwurożniak otarł się futrem o ścianę wozu i zniknął w popłochu między drzewami, migając krótkim ogonkiem i zostawiając na ziemi tropy ostrych raciczek. Tu i ówdzie ziemię przygniatały swym ciężarem drzewa dwikka, a więc można się było spodziewać w pobliżu ich czcicieli. Ściółka leśna aż roiła się od myszkujących owadów i gryzoni niebywałych rozmiarów i przedziwnych kształtów, strumienie obfitowały w ryby i gady. Valentine nieoczekiwanie dla samego siebie odkrywał w pamięci wiedzę o tym, że każde z mijanych ciemnych jeziorek kryje w sobie ohydne bezpostaciowce, które nigdy nie wynurzają się na powierzchnię, a tylko nocą wystawiają paciorkowate ślepia, zęby i szyje, by kręcąc nimi na wszystkie strony pożerać to, co wpadnie im do pyska. Oczywiście, żaden z tych dziwolągów nie raczył pokazać się oczom podróżnych.

Wczesnym popołudniem wóz zatrzymał się na rozdrożu. Nie docierały tu już odgłosy Fontanny Piurifayne, a las rzedniał i ustępował miejsca odkrytej przestrzeni. W spojrzeniu, jakim Zalzan Kavol obrzucił Deliambera, tkwiło wyraźne pytanie — co dalej? Czarodziej popatrzył na Lisamon Hultin.

— Klnę się na własne kiszki, że nie potrafię wskazać właściwej drogi — zadudnił głos olbrzymki. — Wybierzmy jedną na chybił-trafił. Pięćdziesiąt procent szans, że trafimy na Ilirivoyne.

Jednak Deliamber chyba nie chciał wypaść ze swej roli i postanowił odprawić czary na środku drogi, w błocie. Opadł na kolana, wyjął z tobołka trochę czarodziejskiego kadzidła i podpalił je, troskliwie osłaniając przed deszczem. Następnie wymachując wszystkimi mackami zaczął wdychać jasnobrązowy dym.

Lisamon Hultin parsknęła pogardliwie.

— To czyste szalbierstwo. Pomacha taki rękami i nogami i będzie udawał, że rozwiązał zagadkę. Przecież mówię, że trafimy tam albo nie.

— Lewe odgałęzienie — obwieścił Deliamber puszczając mimo uszu jej gadanie.

Albo to były prawdziwe czary, albo czarodziej miał szczęście, ponieważ już wkrótce dla wszystkich stało się oczywiste, że dojeżdżają do większego skupiska Metamorfów. Chaty, dotychczas pojedyncze, rzadko rozsiane, stały teraz grupami po kilka, a nawet kilkanaście, najpierw w większych odstępach, a potem coraz bliżej i coraz gęściej. Na drodze pojawili się piesi, wśród których przeważały dzieci, a prawie każde z nich dźwigało na głowie jakiś niewielki ciężar. Dzieci, widząc przejeżdżający wóz, przystawały, przyglądały mu się i wymieniały między sobą jakieś uwagi, podzwaniając szybko zębami.

W końcu zbliżyli się do dużej osady. Ulica, którą jechali, była tu zatłoczona przez dzieci i przez dorosłych Metamorfów, a ciągnące się wzdłuż niej domy zostały ponumerowane. Zgraja dzieci okazała się przeszkodą nie do pokonania. Idąc zmieniały nieustannie swoje kształty, tak jakby ćwiczyły wrodzone skłonności do metamorfizmu. Jedno miało nogi jak szczudła, drugie mackowate ramiona Vroona, dyndające aż do ziemi, trzecie nadęło cale ciało i wyglądało jak olbrzymi balon podtrzymywany na cieniutkich podpórkach nóg.

— Czy to my jesteśmy cyrkowcami, czy też one? — spytał Sleet. — Ich widok przyprawia mnie o mdłości.

— Uspokój się — powiedział Valentine łagodnie.

— Coś mi się zdaje, że niektóre z tutejszych pokazów nie są zbyt wesołe. Popatrzcie tylko!

Na wprost nich, na poboczu drogi stało kilkanaście wiklinowych klatek. Tragarze, którzy najwidoczniej dopiero przed chwilą postawili je na ziemi, odpoczywali w pobliżu. Przez pręty klatek przeciskały się drobne, długopalczaste dłonie i zawinicie ogony. Tak, to byli leśni bracia. Stłoczono ich po troje, po czworo i niesiono zapewne do Ilirivoyne. Ale w jakim celu? Czy czekała ich tam śmierć, a potem pożarcie? Czy swoją udręką mieli uświetnić festyn? Po ciele Valentine'a przebiegł lodowaty dreszcz zgrozy.

— Zaczekajcie! — krzyknął Shanamir, gdy mijali ostatnią klatkę. — Co jest tam w środku?

Ostatnia klatka była większa od innych, a siedzący w niej więzień nie wyglądał na leśnego brata, lecz na osobnika obdarzonego inteligencją. Wpatrywał się w przejeżdżających żonglerów intensywnym spojrzeniem purpurowych, rozgorączkowanych i zrozpaczonych oczu, rozświetlonych dziwnym wewnętrznym blaskiem. Wzywał zapewne pomocy, choć wykrzykiwane słowa brzmiały obco. Był wysoki, miał ciemnoniebieską skórę, wąską kreskę ust; tyle przynajmniej podróżni zdążyli zauważyć. Kiedyś nosił ubranie uszyte z doskonałej zielonej tkaniny, z której teraz zostały brudne, a może nawet zakrwawione łachmany.

Wóz pojechał dalej.

Valentine otrząsnął się i powiedział do Deliambera:

— Ten obcy nie pochodzi z Majipooru.

— I ja tak sądzę — zgodził się Deliamber. — Nigdy jeszcze nie widziałem kogoś takiego.

— A ja widziałam — wtrąciła Lisamon Hultin. — To istota z innego świata, z jakiejś bliskiej nam gwiazdy, tylko już nie pamiętam z jakiej.

— Cóż mogliby tu robić obcy? — spytała Carabella. — Ostatnio nie ma dużego ruchu między gwiazdami i na Majipoor nie przybywa wiele statków.

— Jakieś się jednak zdarzają — rzekł Deliamber. — Nie jesteśmy jeszcze całkowicie odcięci od gwiezdnych szlaków, chociaż z pewnością wycofujemy się pomału z handlu międzyplanetarnego. A to…

— Czyście poszaleli? — wybuchnął Sleet wyprowadzony z równowagi. — Siedzimy sobie tutaj i jak gdyby nigdy nic dyskutujemy o handlu między światami, podczas gdy zamknięta w klatce cywilizowana istota błaga o pomoc; istota, która pewnie zostanie ugotowana i zjedzona na festynie Metamorfów! Zamiast zająć się nią, my spokojnie zmierzamy do miasta tych potworów? — Ruszył ku siedzącemu na koźle Skandarowi.

Valentine, obawiając się kłopotów, pośpieszył za nim. Sleet szarpnął Zalzana Karola za płaszcz.

— Widziałeś go? — spytał gwałtownie. — Słyszałeś, jak krzyczał? Ten obcy, w klatce?

Nie odwracając się nawet, Zalzan Kavol rzucił przez ramię:

— No więc?

— Chcesz obojętnie pojechać dalej?

— To nie nasza sprawa — skwitował krótko Skandar. — Czy mamy uwalniać więźniów, których zamknął suwerenny lud? Pewnie miał po temu powód.

— Powód? Oczywiście, ugotują go na obiad, a my znajdziemy się w następnym garnku. Proszę cię, zawróćmy i uwolnijmy go!

— To niemożliwe.

— Wobec tego przynajmniej zapytajmy, dlaczego jest uwięziony! Zalzanie Karolu, całkiem możliwe, że nie zdając sobie z tego sprawy, jedziemy po własną śmierć! Czy aż tak bardzo śpieszysz się do Iliriroyne, że obojętnie mijasz kogoś, kto być może więcej wie od nas, co tu się dzieje, i kto jest w tak żałosnym położeniu?

— Sleet mądrze mówi — zauważył Valentine.

— No dobrze. Niech wam będzie! — parsknął Zalzan Karol zatrzymując gwałtownie wóz. — Valentine, idź i zbadaj sprawę! Tylko nie marudź długo!

— Idę z nim — powiedział Sleet.

— Ty zostajesz w wozie. Jeśli on uzna, że potrzebny mu strażnik, to niech weźmie olbrzymkę.

Zabrzmiało to całkiem rozsądnie. Valentine skinął na Lisamon Hultin i razem opuścili wóz, kierując się ku miejscu, w którym stały klatki. Leśni bracia natychmiast podnieśli niesamowity wrzask i zaczęli walić w pręty swoich klatek. Metamorfowie-tragarze — uzbrojeni, jak teraz zauważył Valentine, w dosyć groźnie wyglądające krótkie rogowe, a może drewniane sztylety — niespiesznie uformowali na drodze szyk bojowy, zagradzając Valentine'owi i Lisamon Hultin dojście do dużej klatki. Jeden z nich, niewątpliwie przywódca, wystąpił do przodu i z kamiennym spokojem oczekiwał na intruzów.

Valentine pośpiesznie naradzał się z olbrzymką.

— Czy on mówi naszym językiem?

— Prawdopodobnie tak. Musisz coś powiedzieć.

— Jesteśmy grupą wędrownych żonglerów — odezwał się głośno i powoli Valentine. — Przybywamy na festyn, który, jak słyszeliśmy, ma się odbyć w Ilirivoyne. Jak daleko jeszcze do tego miasta?

Metamorf, wyższy od Valentine'a prawie o głowę, choć znacznie szczuplejszej budowy, wydawał się rozbawiony pytaniem.

— Jesteście w Ilirivoyne — padła głucha odpowiedź.

Valentine oblizał wargi. Metamorfowie wydzielali z siebie ostry, drażniący zapach, aczkolwiek trudno byłoby go nazwać przykrym. Ich dziwne zapadnięte oczy były w zastraszający sposób pozbawione jakiejkolwiek ekspresji.

— Do kogo powinniśmy się udać, żeby omówić warunki naszego występu?

— Wszystkich obcych, którzy przybywają do Ilirivoyne, przyjmuje Danipiur. Znajdziecie ją w urzędzie.

Lodowaty sposób bycia Metamorfa wytrącał Valentine'a z równowagi. Milczał chwilę, nim zdecydował się znów odezwać.

— Jeszcze jedno. Widzieliśmy, że w tamtej dużej klatce trzymacie istotę nieznanego pochodzenia. Czy mógłbym spytać, w jakim celu?

— Odbywa karę.

— Przestępca?

— Tak mówią — odpowiedział Metamorf z rezerwą w głosie. — Dlaczego to cię interesuje?

— Jesteśmy tu obcy, a jeżeli w waszym kraju obcych zamyka się w klatkach, to być może wolelibyśmy dać przedstawienie gdzie indziej.

Wokół ust i nozdrzy Metamorfa przebiegł drobny skurcz rozbawienia, a może pogardy.

— Dlaczego obawiacie się zamknięcia? Czyżbyście też byli przestępcami?

— Nie sądzę,

— A zatem nie zostaniecie uwięzieni. Złóż uszanowanie Danipiur i następne pytania skieruj już do niej. Mam ważniejsze sprawy na głowie.

Valentine popatrzył na Lisamon Hultin, ale olbrzymka wzruszyła ramionami. Metamorf odszedł. Nic tu nie było więcej do zrobienia. Pozostało wrócić do wozu.

Tragarze podnieśli klatki za drągi i zarzucili je sobie na barki. Z dużej klatki dał się słyszeć okrzyk gniewu i rozpaczy.

Rozdział 13

Ilirivoyne nie było ani wsią, ani miastem, lecz bezładnym skupiskiem niskich, z wyglądu nietrwałych konstrukcji z łoziny i lichego drewna, usytuowanych wzdłuż nie brukowanych, wyboistych ulic, wybiegających daleko poza zabudowaną przestrzeń i ginących gdzieś pośród lasów. Miejsce i czas, w którym Ilirivoyne założono, zdawały się całkiem przypadkowe. Równie dobrze jego domki mogłyby przycupnąć na obrzeżu innej drogi, parę wieków wcześniej czy parę wieków później. W powietrzu już czuć było atmosferę festynu. Niemal przed każdym zabudowaniem stały różnego rodzaju fetysze, wśród których przeważały grube okorowane paliki ozdobione kawałkami futer i jaskrawymi wstążeczkami. Na ulicach zbudowano liczne estrady, na których zapewne prezentowali swe talenty przyjezdni czy miejscowi artyści. A może, zaniepokoił się nagle Valentine, odprawiano na nich plemienne rytuały, i to raczej te mroczne?

Nietrudno było znaleźć wskazany przez przywódcę tragarzy urząd i urzędującą w nim Danipiur. Jadąc główną ulicą znaleźli się wkrótce na rozległym placu, którego trzy boki były otoczone małymi, kopulastymi domkami o ozdobnie plecionych dachach, a przy czwartym rozsiadła się aż dwupiętrowa budowla, odmienna od pozostałych. Przed nią znajdował się wypielęgnowany ogród, obsadzony szpalerem kulistych, na przemian białych i szarych krzewów. Zalzan Kavol ustawił wóz u wylotu placu.

— Chodź ze mną — powiedział do Deliambera. — Zobaczymy, co da się załatwić.

Zabawili w urzędzie dość długo, a kiedy wyszli, towarzyszył im Metamorf płci żeńskiej, niewątpliwie sama Danipiur, prezentująca się doskonale i wzbudzająca respekt nawet z daleka. Wszyscy troje przystanęli jeszcze na chwilę w ogrodzie i kontynuowali rozmowę. Danipiur coś tłumaczyła, Zalzan Kavol potrząsał głową raz twierdząco, to znów przecząco, natomiast Autifon Deliamber, który między dwiema wysokimi istotami wyglądał na mniejszego, niż był w rzeczywistości, nie ustawał w wykonywaniu dyplomatycznych, pojednawczych gestów. Gdy Zalzan Kavol i Vroon powrócili wreszcie do wozu, wydawało się, że Skandar jest w nieco lepszym nastroju.

— Przyjechaliśmy w samą porę — oświadczył. — Festyn, co prawda, już się rozpoczął i trwa w najlepsze, ale wielkie święto Metamorfów przypada na jutrzejszy wieczór.

— A czy nam zapłacą? — zainteresował się Sleet.

— Na to wygląda — odpowiedział Zalzan Kavol. — Nie dostaniemy jednak jedzenia ani nas nigdzie nie zakwaterują, gdyż, jak nam powiedziała Danipiur, w Ilirivoyne nie ma hoteli ani gospod. No, a poza tym w mieście jest wydzielona specjalna strefa, do której nie mamy wstępu. W dotychczasowej praktyce spotkałem się już z bardziej przyjaznym przyjęciem, choć zdarzały się także chłodniejsze, o ile dobrze pamiętam.

Udali się teraz na tyły placu, gdzie wydzielono im miejsce na postój, a za nimi ruszyły gromady skupionych, milczących dzieci. Późnym popołudniem cała trupa rozpoczęła trening. Lisamon Hultin, do której należało zapewnienie spokoju ćwiczącym, mimo że dwoiła się i troiła, nie była w stanie powstrzymać naporu wszędobylskich małych Metamorfów. Przeganiane z zaimprowizowanej sceny, przemykały krzakami, prześlizgiwały za jej plecami, byleby tylko móc obserwować żonglerów. A żonglerzy nie najlepiej znosili tę milczącą i chyba niechętną publiczność, która pozbawiała ich energii, nie dając w zamian żadnej podniety. Valentine był wytrącony z równowagi, Sleet nie potrafił się skoncentrować, a Zalzan Kavol, ten mistrz nad mistrze, po raz pierwszy, od kiedy Valentine przystąpił do trupy, upuścił maczugę. Jednak gorsze od milczenia dzieci były ich nieustanne sztuczki ze zmianą kształtów, przechodzenie z jednej postaci w drugą, co robiły niemal bezwiednie, jakby poza świadomością. Oczywiście, naśladowały żonglerów, przypominając w tym pielgrzymów spod Fontanny Piurifayne. Osoby, w które się wcielały, miały niewyraźne kontury i bardzo krótki żywot, ale Valentine zdołał dostrzec, jak pewnemu dziecku wyrastają jego złote włosy, innemu biała czupryna Sleeta, a jeszcze innemu czarne włosy Carabelli — albo jak dzieci robią z siebie niedźwiedziowatych, wieloręcznych Skandarów, a nawet jak usiłują naśladować rysy twarzy i mimikę żonglerów, wszystko to zaś w sposób nader niepochlebny dla odtwarzanych postaci.

Tę noc, z braku jakiejkolwiek gospody, podróżni spędzili w wozie. Ułożyli się, gdzie kto mógł, obok siebie. Valentine prawie do rana wsłuchiwał się w monotonne bębnienie deszczu, w chrapanie Lisamon Hultin i w pełną gamę groteskowych dźwięków wydobywających się z ust śpiących Skandarów. Dopiero o brzasku zapadł w niespokojny sen, pełen męczących, mglistych majaków, z których powoli zaczął się wyłaniać obraz maszerujących drogą leśnych braci z niebieskoskórym na czele, prowadzonych przez Metamorfów ku wznoszącej się niczym olbrzymia góra Fontannie Piurifayne. Nie zdążył jednak wyśnić, co się stało z więźniami, gdyż musiał otworzyć oczy, szarpany przez stojącego nad nim Sleeta.

— Co się stało? — spytał siadając.

— Wyjdźmy na zewnątrz. Muszę z tobą pomówić.

— Jeszcze ciemno, dopiero dzień wstaje — nieśmiało zaprotestował Valentine.

— To nic, chodź!

Valentine ziewnął, przeciągnął się i stanął na nogi. Torując sobie drogę między Carabellą a Shanamirem i ostrożnie obchodząc Zalzana Kavola, wyszli na zewnątrz. Deszcz już nie padał, ale ranek był pochmurny i chłodny, a z ziemi podnosiła się wilgotna mgła.

— Miałem przesłanie — powiedział Sleet. — Od Pani Wyspy. To znaczy, myślę, że od niej.

— O czym śniłeś?

— O tym niebieskoskórym, którego tragarz nazwał przestępcą. Przyszedł do mnie i powiedział, że to nieprawda, że jest zwykłym podróżnym, a jego wina polega jedynie na tym, że zawędrował na terytorium Zmiennokształtnych. Schwytano go, ponieważ zgodnie z miejscowym zwyczajem w czasie festynu składa się przy Fontannie Piurifayne ofiarę z obcego. Widziałem nawet, jak to się robi. Otóż pozostawia się takiego obcego ze związanymi rękami i nogami w miejscu, z którego wytryska woda, a kiedy następuje eksplozja, zostaje on wyrzucony wysoko w górę.

Valentine poczuł na plecach zimny dreszcz.

— Miałem podobny sen — powiedział.

— Ale to jeszcze nie koniec — mówił dalej Sleet. — W moim śnie my też znaleźliśmy się w niebezpieczeństwie. Mogliśmy z niego wyjść ratując niebieskoskórego, natomiast nasza zgoda na jego śmierć równała się temu, że nie opuścimy kraju Piurivarów. Nie kryję przed tobą, Valentine, że boję się Zmiennokształtnych, ale ten sen to coś zupełnie innego. Przemówił do mnie z całą jasnością przesłania. Nie powinien być zlekceważony, tak jak większość lęków głupiego Sleeta.

— Co zamierzasz zrobić?

— Ocalić obcego.

— A jeśli on naprawdę jest przestępcą? Jakie mamy prawo do wtrącania się w system sprawiedliwości w kraju Piurivarów?

— Prawo przesłania — odpowiedział Sleet. — Czy myślisz, że uwięzieni leśni bracia są przestępcami? A przecież widziałem, jak ich też wrzucono do Fontanny. Znajdujemy się wśród barbarzyńców, Valentine.

— Nie nazywałbym ich tak. Znajdujemy się wśród dziwnego ludu, który idzie własną drogą, odmienną od wszystkich dróg Majipooru.

— A jednak jestem zdecydowany uwolnić niebieskoskórego. Jeśli mi nie pomożesz, zrobię to sam.

— Teraz?

— A kiedy? — spytał Sleet. — Jest jeszcze ciemno i wszyscy śpią. Otworzę klatkę, on wyśliźnie się z niej i zapadnie w lasy.

— Czy myślisz, że klatki nie są strzeżone? Nie, Sleecie. Zastanów się, nim podejmiesz bezsensowne działania. W ten sposób możesz nas wszystkich wystawić na niebezpieczeństwo. Spróbuję dowiedzieć się czegoś więcej o tym więźniu; dlaczego jest schwytany i co Metamorfowie zamierzają z nim uczynić. Jeśli naprawdę chcą go złożyć w ofierze, zrobią to w kulminacyjnym punkcie festynu. Zostało nam jeszcze trochę czasu.

— Spoczywa na mnie ciężar przesłania — upierał się Sleet.

— Mówiłem ci już, że i ja miałem podobny sen.

— Ale twój nie był przesłaniem.

— Tak, masz rację, nie był, ale dzięki niemu uwierzyłem w to, co mi powiedziałeś. Pomogę ci, Sleecie, możesz być tego pewny, ale jeszcze nie teraz. Zaczekajmy na właściwy moment.

Sleet nie wyglądał na przekonanego. Wprost przeciwnie, sprawiał wrażenie, że gotów jest pójść do klatki natychmiast i że tylko Valentine mu w tym przeszkadza.

— Sleecie?

— Czego jeszcze chcesz?

— Posłuchaj mnie. To naprawdę nie jest odpowiednia chwila. I naprawdę mamy dużo czasu.

Popatrzył na Sleeta twardym wzrokiem. Sleet wytrzymał to spojrzenie przez chwilę, po czym spuścił oczy; jego opór załamał się.

— Tak, mój panie — powiedział cicho.

W ciągu dnia Valentine usiłował zebrać informacje dotyczące więźnia, ale bez większego powodzenia. Więzienne klatki stały teraz w centralnym punkcie placu, przed urzędem. Ustawiono je w czterech kondygnacjach, a klatka z niebieskoskórym znalazła się na samej górze, wysoko nad ziemią. Rzekomych przestępców pilnowali uzbrojeni w sztylety Metamorfowie.

Valentine ruszył w ich stronę, ale nim zdążył dojść do połowy placu, został zatrzymany.

— Nie masz prawa wstępu na plac — powiedział mu jeden ze strażników.

Na widok Valentine'a leśni bracia zaczęli rozpaczliwie łomotać w pręty klatek. Niebieskoskóry wykrzykiwał w jego stronę dziwne słowa. Czy Valentine dobrze je rozumiał? Czy nie był to tylko wytwór rozgorączkowanej wyobraźni? Czy te słowa naprawdę brzmiały: “Uciekajcie, głupcy, zanim i was zabiją!” Niestety, nie mógł tego sprawdzić z bliska. Szczelny kordon strażników uniemożliwiał rozmowę z więźniem. Valentine musiał zawrócić. Po drodze zaczepił kilkoro dzieci, prosząc, by wyjaśniły mu sprawę klatek, ale one milczały swoim zwyczajem, mierzyły go pustym, obojętnym wzrokiem, wymieniały między sobą jakieś podzwaniające o zęby słowa i częściowo przekształcone, ze złotymi włosami na głowach, zaszywały się w krzaki. Valentine zaczął się zastanawiać, czy nie ma do czynienia z małymi demonami.

Przez cały dłużący się żonglerom ranek do Ilirivoyne napływały coraz to nowe grupy Metamorfów, mieszkańców odległych osiedli leśnych. Przynoszono przeróżne świąteczne ozdoby: wianki, chorągiewki, kawałki tkanin, oklejone lusterkami pale i wysokie słupy pokryte misternie rzeźbionymi znakami runicznymi. Każda grupa znała swoje miejsce, wiedziała, co ma robić, a wszyscy razem zdawali się niezmiernie zajęci. Od wschodu słońca nie spadła ani jedna kropla deszczu. Czy to za pomocą czarów Zmiennokształtni zadbali o rzadki tutaj pogodny dzień w swoje największe święto, zastanawiał się Valentine, czy też zrządził tak los?

Od wczesnego popołudnia uroczystości były w pełnym toku. Małe zespoły muzykantów grały przejmującą, pulsującą dziwacznymi rytmami melodię, a gęsta ciżba Metamorfów, poruszających się w powolnym, majestatycznym tańcu, sprawiała wrażenie nocnej parady lunatyków. Na niektórych ulicach odbywały się wyścigi, a za każdym razem, kiedy zawodnicy przebiegali obok punktów kontrolnych, rozmieszczeni wzdłuż trasy biegu sędziowie wdawali się między sobą w zawiłe dysputy. Stragany, których wczoraj tu jeszcze nie było, nieustannie wydawały zupy, gotowane i opiekane na ruszcie mięsa, a także napoje.

Valentine czuł się jak intruz. Chętnie przeprosiłby Metamorfów za nieproszone najście, lecz nikt, jak mu się zdawało, nie zwracał na grupkę żonglerów najmniejszej uwagi, oczywiście poza dziećmi, a te z kolei traktowały przybyszów jak sprowadzone ku ich uciesze duże żywe zabawki. Niezmiennie milczące, zasadzały się na nich, gdzie tylko się dało, wciąż popisując się zdolnościami naśladowczymi, ale ani razu nie pozwoliły przyjezdnym zbliżyć się do siebie.

Zalzan Karol wyznaczył próbę generalną na późne popołudnie, za wozem. Valentine przybył tam jako jeden z pierwszych, zadowolony, że udało mu się wreszcie wyrwać z zatłoczonych ulic. Na miejscu znalazł tylko Sleeta i dwóch Skandarów.

Dość szybko zorientował się, że Zalzan Karol przypatruje mu się w dziwny sposób. Również w nagle ugrzecznionym sposobie bycia Skandara było coś nowego i niepokojącego. Peszyło to Valentine'a do tego stopnia, że nie potrafił powstrzymać się od pytania.

— Czy wydarzyło się coś złego?

— A cóż mogłoby się stać?

— Wyglądasz na poruszonego.

— Ja? Mówisz o mnie? Ach, to pewnie dlatego, że myślę o śnie z ostatniej nocy.

— Śniłeś o niebieskoskórym więźniu?

— Dlaczego tak sądzisz? — Zalzan Kavol był zaskoczony. — Bo i ja o nim śniłem, i Sleet.

— Mój sen nie miał nic wspólnego z niebieskoskórym i w ogóle nie ma o czym mówić. To był po prostu głupi sen, nic więcej. — Skandar uciął rozmowę i pogrążył się w żonglowaniu czterema nożami, choć widać było, że robi to automatycznie i że myślą błądzi gdzie indziej.

Valentine wzruszył ramionami. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że Skandarzy miewają sny, i co więcej, że te sny mogą być dobre albo złe. Ale skoro byli mieszkańcami Majipooru i zostali obdarzeni wszystkimi przymiotami tutejszych ludzi, musieli również żyć pełnią i bogactwem snów i tak jak inni otrzymywać przesłania od Pani i od Króla, a wychodząc poza ciasnotę umysłów niższego rzędu, szukać głębszych doznań podobnych doznaniom istot ludzkich czy, jak można było przypuszczać, doznaniom Hjortów i Vroonów, i Liimenów. Niemniej trudno było pojąć, jak Skandar, który tak bardzo wystrzega się wzruszeń, tak niechętnie odkrywa własną duszę, zasłaniając się chciwością, niecierpliwością, gniewem, mógł przyznać się i do samego snu, i do myślenia o nim.

A Metamorfowie? Czy też miewają sny, przesłania i całą resztę?

Próba poszła dobrze. Lisamon Hultin zebrała w lesie jagody, a z przydrożnych drzew trochę owoców i to musiało im zastąpić obiad. Skończyło się również wino, zakupione jeszcze w Khyntorze. Pozostawało już tylko czekać na przedstawienie.

Wreszcie nadszedł wieczór. Na ulicach Ilirivoyne rozbłysły świąteczne ogniska, a zgiełkliwa muzyka orkiestr wypełniała powietrze niemal zgodną harmonią, pomimo nie zestrojonych ze sobą dźwięków. Valentine przypuszczał, że będą występować na głównym placu, lecz z ciemności wyłoniły się postaci Metamorfów ubranych w coś, co przywodziło na myśl kapłańskie szaty, i żonglerzy pod ich eskortą przeszli do zupełnie innej części miasta, na obszerną polanę, otoczoną już setkami, a może tysiącami widzów. Zalzan Kavol wraz z braćmi dokładnie przedeptali całą łąkę, szukając pułapek czy nierówności gruntu, które mogłyby zepsuć popisy. Zwykle w takim sprawdzaniu uczestniczył Sleet, ale teraz Sleeta nie było, zawieruszył się gdzieś od czasu próby. Valentine, bojąc się, że mały żongler porwał się na coś nierozważnego, już wyruszał na jego poszukiwania, lecz w tej samej chwili Sleet stanął przy nim.

— Poszedłem na plac — wyszeptał zdyszanym głosem. — Klatki stoją, tak jak stały, ale większość strażników chyba poszła na tańce. Zdążyłem zamienić z więźniem kilka słów, nim mnie zauważono.

— No i?

— Powiedział, że punktualnie o północy zostanie złożony w ofierze przy Fontannie, dokładnie tak jak w moim śnie. A jutrzejszej nocy to samo zrobią z nami.

— Co takiego?

— Klnę się na Panią — rzekł Sleet, przeszywając Valentine'a rozgorączkowanym wzrokiem. — Przyjechałem tutaj tylko pod przysięgą, mój panie. A ty zapewniałeś, że nie stanie mi się żadna krzywda.

— Sądziłem, że twoje lęki są czczym wymysłem. — A teraz?

— Teraz zaczynam zmieniać zdanie — odpowiedział Valentine. — Nadal jednak zapewniam cię, że opuścimy Ilirivoyne cało. Po występach pomówię o tym z Zalzanem Kavolem, no i naradzę się z Deliamberem.

— Chciałbym już być w drodze.

— Dziś wieczorem Metamorfowie są zajęci zabawą i piciem. Mało prawdopodobne, żeby zauważyli nasz odjazd, a jeszcze mniej, że będą zdolni nas ścigać, o ile w ogóle wpadną na taki pomysł. A poza tym, czy naprawdę sądzisz, że Zalzan Kavol odwołałby przedstawienie tylko z powodu pogłoski o niebezpieczeństwie? Róbmy zatem to, co należy do naszych obowiązków, a troski zostawmy na później. Co ty na to?

— Jestem do usług, mój panie — rzekł Sleet.

Rozdział 14

Występ udał się wspaniale. Najwyższą klasę zaprezentował niewątpliwie Sleet, wykonując perfekcyjnie słynny numer z zawiązanymi oczami. Skandarzy ciskali w siebie pochodniami równie brawurowo, co nonszalancko. Carabella dokonywała cudów stojąc na toczącej się po trawie kuli, Valentine przechodził sam siebie żonglując w tańcu, w biegu, w marszu, w podskokach i na klęczkach. Metamorfowie milczeli. Nie bili braw, tylko z niesamowitym napięciem wpatrywali się w żonglerów. Występ przed taką publicznością był ciężką pracą. Podczas próby żongler ćwiczy dla siebie, to zrozumiałe, i mimo że wkłada w ćwiczenia wiele wysiłku, nie spodziewa się niczyjego aplauzu. Nagroda powinna przyjść w czasie przedstawienia. Wtedy niezbędna jest aprobata widzów, a przynajmniej jakaś ich reakcja. Tymczasem Metamorfowie milczeli, a w oczach mieli pustkę, tak jak poprzednio ich dzieci. Stanowili okrutną publiczność, publiczność obojętną. Doskonale to wyczuwając, żonglerzy przechodzili sami siebie i prezentowali coraz bardziej wyszukane numery, ale minęła godzina, a oczekiwany odzew nie przychodził.

I wreszcie, niespodziewanie, nastąpiła scena jakby wyjęta ze snu: oto widownia zaczęła żonglować, w niesamowity sposób naśladując to, co dotychczas czynili żonglerzy.

Z ciemności nocy wyłaniały się kolejne dwójki i trójki Metamorfów i zajmując miejsce pośrodku sceny, tuż obok prawdziwych artystów, szybko zmieniały kształty. Było już sześciu następnych potężnych i kudłatych Skandarów, była druga Carabella, białowłosy Sleet, był jeszcze jeden Valentine. W takiej maskaradzie nie było nic zabawnego. Valentine przyjął ją jako prześmiewcze i złowieszcze ostrzeżenie, a kiedy spojrzał w stronę nie uczestniczących w występie członków trupy, zobaczył, jak Autifon Deliamber porusza nerwowo mackami, jak chmurzy się Vinorkis, a Lisamon Hultin kołysze się na swych klocowatych nogach, w każdej chwili gotowa do podjęcia wyzwania.

Nawet w oczach Zalzana Karola pojawiła się niepewność, lecz mimo to Skandar odezwał się zwykłym szorstkim głosem:

— Żonglujmy dalej. Jesteśmy tu po to, żeby ich zabawiać.

— Sądzę, że ich zabawiamy, ale niekoniecznie jako artyści — odparł Valentine.

— Dopóki jednak nimi jesteśmy, grajmy swoje role.

Dał krótki sygnał braciom i w powietrzu zaczęły krążyć w niepojętej wprost ilości różne ostre i niebezpieczne przedmioty. Sleet, po krótkim wahaniu, zgarnął pełne naręcze maczug i, wzorem Skandarów, puścił je w ruch, Carabella zrobiła to samo, ale ręce Valentine'a były chłodne i odmawiały mu posłuszeństwa.

Dziewięciu Metamorfów poszło w ślady żonglerów; jednak ich żonglowanie, pozbawione jakichkolwiek umiejętności czy odrobiny artyzmu, było czystym urągowiskiem. Zamierzonym urągowiskiem, pomyślał Valentine. Poruszając się jak we śnie Metamorfowie przerzucali z ręki do ręki jakieś nie zidentyfikowane przedmioty, kawałki drewna, twardoskóre czarne owoce. Chybiali celu, schylali się, podnosili to, co upadło, zaczynali od nowa. Obojętnie, powoli, jak we śnie. Ale o dziwo, ich występ rozruszał wreszcie publiczność. Metamorfowie na widowni buczeli — czy był to tutejszy sposób wyrażania pochwały? — podskakiwali rytmicznie, uderzali w dłonie i kolana, aż wreszcie niektórzy z nich też zaczęli się zmieniać. Valentine dostrzegł wśród Metamorfów obcych, nie znanych mu ludzi, przypadkowych Hjortów czy Su-Suherów, ale zobaczył również kilka Carabell i Deliamberów. W pewnej chwili w najbliższym mu rzędzie siedziało sześciu czy siedmiu Valentine'ów.

Kontynuowanie przedstawienia w tak szalonych okolicznościach zdawało się bezsensowne, ale żonglerzy, wierni swej sztuce, nie ustępowali, mimo że ich gra stawała się coraz bardziej chaotyczna, że przepuszczali kolejki rzutów, gubili maczugi i sztylety i łamali podstawowe zasady żonglerki.

— Och, spójrz tylko! — krzyknęła Carabella.

Dziewczyna patrzyła na grupę dziewięciu fałszywych artystów i wskazywała tego, który uosabiał Valentine'a.

Valentine zamarł.

To, co wyprawiał Metamorf, przechodziło wszelkie pojęcie, napawało zarówno grozą, jak i oburzeniem. Oscylował między dwoma kształtami. Jeden z nich przedstawiał obecnego tu Valentine'a, wysokiego, barczystego młodego mężczyznę o złocistych włosach i dużych dłoniach.

Ale ten drugi kształt — to była postać Lorda Valentine'a, Koronala.

Metamorfozy następowały jedna po drugiej, nieprzerwanie, niczym błyski światła. W jednej sekundzie Valentine widział siebie podwójnie, a już w następnej na jego miejsce zjawiał się czarnobrody Koronal, o płonących oczach, uosobienie potęgi i godności, po czym i on znikał, a powracał zwykły żongler. Pomruk tłumu stawał się głośniejszy z chwili na chwilę. Tłum chwalił widowisko: Valentine… Lord Valentine… Valentine… Lord Valentine…

Pod Valentinem ugięły się nogi. Poczuł ból w skroniach i spływające wzdłuż kręgosłupa krople zimnego potu. Nie można było się mylić co do znaczenia tej pantomimy. Jeśli spodziewał się potwierdzenia tego, czego doświadczał od pobytu w Pidruid, to właśnie je otrzymał. Ale dlaczego tutaj? Dlaczego w tym mieście zagubionym w lasach? Dlaczego pośród tego pradawnego ludu?

Popatrzył na własną, skarykaturowaną twarz.

Popatrzył na twarz Koronala.

Pozostałych ośmiu lunatycznych żonglerów podskakiwało i podrygiwało w jakimś koszmarnym tańcu. Ich nogi to podnosiły się wysoko, to tupały o ziemię. Fałszywe ramiona Skandarów wirowały dokoła i grzmociły o własne ciała, fałszywe włosy Carabelli i fałszywe włosy Sleeta powiewały na nocnym wietrze.

Dziewiąty fałszywy Valentine nieustannie zmieniał twarz z ciemnowłosej na jasnowłosą, z jasnowłosej na ciemnowłosą.

Nastąpił koniec przedstawienia. Dziewięciu Metamorfów znieruchomiało pośrodku scenicznego kręgu, wyciągając ręce ku publiczności, a publiczność odpowiedziała im powstając z miejsc i poddając się rytmowi jakiegoś szalonego tańca.

Tańcząc, potoki Metamorfów wypłynęły w noc ku straganom i następnym rozrywkom, jakie zgotował im festyn.

Valentine, oszołomiony, odwrócił się powoli i zobaczył zastygłe ze zdziwienia twarze współtowarzyszy. Zalzan Kavol stał z obwisłą szczęką i bezwładnie opuszczonymi ramionami, tuż za nim cisnęli się zbici w gromadkę jego bracia, z wyrazem przerażenia w oczach. Sleet był niebezpiecznie blady. Carabella, wprost przeciwnie, płonęła jak w gorączce. Valentine wyciągnął ku nim rękę. Zalzan Karol, potykając się, przestępując z nogi na nogę, ruszył do przodu i przystanął kilka kroków przed Valentinem. Zamrugał oczami, przejechał językiem po suchych wargach. Zdawało się, że głos odmawia mu posłuszeństwa.

— Panie mój… — odezwał się w końcu piszczącym, dziwacznym jak na Skandara głosem.

Najpierw on, a tuż po nim pięciu jego braci z wahaniem i niezdarnie osunęło się na kolana. Trzęsącymi się palcami Zalzan Karol zrobił znak gwiazdy: bracia poszli w jego ślady. Sleet, Carabella, Vinorkis, Deliamber uklękli jednocześnie. Chłopiec Shanamir, wystraszony, z trudem pojmując doniosłość chwili, wpatrywał się w Valentine'a z otwartymi ustami. Długo nie był w stanie zrobić żadnego ruchu, lecz w końcu i on pochylił się aż do ziemi.

— Czyście wszyscy powariowali? — rozległ się okrzyk Lisamon Hultin. — Na kolana! Oddaj hołd! — rzucił zdławionym głosem Sleet. -

Widzisz przecież, kobieto! On jest Koronalem! Złóż mu hołd!

— On jest Koronalem? — powtórzyła zmieszana.

Valentine rozłożył nad nimi ramiona w geście, który mógł oznaczać i błogosławieństwo, i dodanie otuchy. Wszyscy byli jednakowo wystraszeni. Bali się i jego, i tego, co się stało. On zresztą też się bał, ale jego lęk szybko minął, a powróciła świadomość własnej potęgi. Samo niebo zdawało się krzyczeć: Ty jesteś Lordem Valentinem, tym, który był Koronalem na Górze Zamkowej, i to ty pewnego dnia odzyskasz Zamek, jednak pod warunkiem, że będziesz o to walczył! Poczuł, że wracają mu siły, jakimi został kiedyś obdarzony. Nawet tu, w tym ociekającym deszczem, zagubionym zakątku planety, w tej lichej tubylczej mieścinie, mokry od potu po występie, w szorstkim, pospolitym ubraniu, Valentine wiedział, że jest tym, kim był kiedyś, i choć nie rozumiał, w jaki sposób dokonała się ta przemiana, już dłużej nie wątpił w autentyczność przesłań, które nawiedzały go w snach. I dlatego nie czuł ani winy, ani zawstydzenia, ani obłudy, odbierając hołd od wprawionych w osłupienie kompanów.

— Wstańcie — rzekł łagodnie. — Wszyscy. Musimy wydostać się z tego miejsca. Shanamirze, zakrzątnij się przy wierzchowcach. Zalzanie Kavolu, przygotuj wóz. — Zwrócił się także do Sleeta. — Każdy musi być uzbrojony. Miotacze energii dla tych, którzy potrafią się nimi posługiwać. Noże do żonglowania dla reszty. Dopilnuj tego.

— Panie mój — odezwał się Zalzan Kavol głosem, w którym drżał niepokój. — To wszystko wydaje mi się snem. Pomyśleć tylko, że przez całe tygodnie podróżowałem z… Pomyśleć, że odzywałem się szorstko… że kłóciłem się…

— Przestań — przerwał mu Valentine. — Nie mamy teraz czasu na rozmowę o takich rzeczach.

Zwrócił się do Lisamon Hultin, która stojąc samotnie poruszała ustami, gestykulowała, potrząsała głową na tak i na nie. Przerwał ten jej wewnętrzny dialog spokojnym, lecz stanowczym głosem:

— Byłaś zatrudniona tylko po to, aby przyprowadzić nas do Ilirivoyne. Potrzebuję cię jednak nadal, żebyś wspierała nas swą siłą, kiedy będziemy stąd uciekać. Czy pójdziesz z nami aż do Ni-moya albo i dalej?

— Oni pozdrawiają cię znakiem gwiazdy — powiedziała zakłopotana. — Oni wszyscy klękają. A Metamorfowie…

— Byłem kiedyś Lordem Valentinem i mieszkałem na Górze Zamkowej. Uwierz w to. Pogódź się z tym. Królestwo dostało się w niewłaściwe ręce. Pozostań przy moim boku, Lisamon, kiedy wyprawię się na wschód, aby przywrócić sprawom należny porządek.

Zakryła usta wielką mięsistą dłonią i patrzyła na niego w osłupieniu. Pojmując z wolna, przed kim stoi, zaczęła się schylać, lecz Valentine potrząsnął przecząco głową i przytrzymał ją za łokieć, nie pozwalając, by uklękła.

— Chodź — powiedział. — Teraz to nie ma żadnego znaczenia. Lepiej się pośpieszmy.

Zebrali sprzęt do żonglowania i wykorzystując ciemności pobiegli przez miasto do miejsca, gdzie stał wóz. Shanamir i Carabella wyrwali się do przodu. Skandarzy ruszyli ciężkim stępem, aż ziemia zadudniła. Valentine podążał tuż za nimi, razem ze Sleetem. Vinorkis, płaskostopy powolny Hjort, wkładał wiele wysiłku, by dotrzymać kroku pozostałym. Tyły osłaniała Lisamon Hultin. W zgięciu jej lewego ramienia siedział jak na grzędzie mały Vroon, którego zgarnęła po drodze. Z prawej ręki olbrzymki zwisał obnażony miecz wibracyjny.

— Czy uwolnimy więźnia? — spytał Sleet Valentine'a, kiedy zbliżyli się do wozu.

— Tak — odpowiedział krótko Valentine. — Teraz.

Skinął na Lisamon Hultin. Olbrzymka zostawiła Deliambera i razem z nimi ruszyła biegiem w stronę placu. Valentine odetchnął z ulgą widząc, że plac jest pusty, a więźniów pilnuje zaledwie garstka strażników. Lisamon Hultin wpadła między nich jak burza, schwyciła pierwszych dwóch z brzegu i cisnęła nimi przez plac.

— Tylko pamiętaj, nikogo nie zabijaj — ostrzegł ją Valentine.

Sleet z małpią zręcznością wspiął się na górę do samotnie stojącej klatki, w której był uwięziony niebieskoskóry, i przeciął nożem wiklinowe pręty zabezpieczające drzwi. Niebieskoskóry popatrzył na swych wybawców pytającym wzrokiem.

— Chodź z nami — rzekł Valentine. — Nasz wóz stoi za placem. Rozumiesz, co mówię?

— Rozumiem — odpowiedział obcy głębokim, chrapliwym głosem, dobitnie dzieląc słowo na sylaby, i nie wdając się w dalsze rozmowy zsunął się na ziemię. Lisamon Hultin właśnie zdążyła się rozprawić ze strażnikami i układała ich teraz na stertę.

Valentine popatrzył na klatki z leśnymi braćmi. W każdej z nich ruchliwe małe ręce wyciągały się przez pręty i szarpały bezskutecznie drzwi.

— Nie skończyliśmy jeszcze roboty — zawołał za Sleetem, który już zbierał się do odwrotu.

Sleet bez zbędnych słów ponownie sięgnął po nóż i przystąpił do dzieła. Już po chwili drzwi wszystkich klatek stały otworem, a dziesiątki leśnych braci zaczęły znikać w mroku.

— Dlaczego tak postąpiłeś? — spytał Sleet w drodze powrotnej. — A jak miałem postąpić? Oni też chcą żyć — odpowiedział Valentine.

Kiedy znaleźli się na miejscu, wóz stał gotowy do drogi, wierzchowce były doczepione, a wirniki pracowały na pełnych obrotach. Lisamon Hultin, która zamarudziła gdzieś po drodze, wpadła zdyszana do środka i z hukiem zatrzasnęła za sobą drzwi. Zalzan Karol, nie zwlekając dłużej, ruszył z kopyta.

W tej samej chwili kilkunastu Metamorfów rzuciło się za nimi w pogoń. Skandar natychmiast zwiększył prędkość i Metamorfowie zaczęli zostawać w tyle, a w momencie, kiedy wóz zanurzał się w ciemny las, zniknęli z oczu podróżnych.

Sleet jednak wciąż popatrywał do tyłu.

— Jak myślicie, nadal biegną za nami?

— Nie dogonią nas — odparła Lisamon Hultin. — Przecież poruszają się na piechotę. No, mieliśmy szczęście uchodząc z ich rąk. Teraz jesteśmy bezpieczni.

— Jesteś pewna? — Sleet nie potrafił opanować lęku. — A co będzie, jeśli nas wyprzedzą sobie tylko znaną boczną drogą i przygotują zasadzkę?

— Nie martw się na zapas — powiedziała Carabella. — Przecież poruszamy się szybko. I oby dużo czasu upłynęło, nim znów zobaczymy Ilirivoyne!

Valentine siedział w pewnym oddaleniu od pozostałych. I choć zdawał sobie sprawę, że tak musi być, to jednak nie sprawiało mu to przyjemności. Nadal czuł się bardziej Valentinem niż Lordem Valentinem, a wynoszenie się ponad przyjaciół było obce jego naturze. Carabella i Sleet, wiedząc już od jakiegoś czasu, z kim mają do czynienia, pogodzili się z tym, tak jak umieli; Deliamber, który znał prawdę wcześniej od Valentine'a, uważał rozwój wydarzeń za normalny i konsekwentny, ale inni, choć może w skrytości ducha podejrzewali, że pod maską beztroskiego włóczęgi kryje się ktoś o wyższej pozycji społecznej, byli wstrząśnięci pantomimą Metamorfów i prawdą, jaką ona objawiła. Spoglądali na niego w milczeniu, siedząc sztywno, w nienaturalnych pozach, czyż bowiem można się garbić w obecności Koronala? I jak należy traktować władcę Majipooru podróżującego wozem Skandara? Czy należy wciąż od nowa wznosić dłonie i pozdrawiać go znakiem gwiazdy? Valentine był zdania, że znak gwiazdy jest czczym gestem, śmiesznym rozstawieniem palców, niczym więcej. Narastające w nim poczucie własnej ważności nie szło na razie w parze z zarozumialstwem.

Obcy przedstawił się jako Khun z Kianimotu, planety krążącej wokół gwiazdy stosunkowo bliskiej Majipooru. Sprawiał wrażenie niezbyt sympatycznego ponuraka, kogoś, kto nosi w sobie zapiekłą gorycz i gniew. Valentine dostrzegł to w gorzkim grymasie błąkającym się wokół ust obcego, w tonie głosu i w niezwykle intensywnym spojrzeniu niespokojnych purpurowych oczu. Oczywiście, pomyślał, mogła to być opinia z gruntu fałszywa, a Khun, według kryteriów Kianimotu, mógł być osobą wesołą i uprzejmą, choć, prawdę mówiąc, Valentine szczerze w to wątpił.

Khun przybył na Majipoor przed dwoma laty w interesach, ale w jakich, tego nie chciał wyjawić. Ta wyprawa, mówił z gorączką w głosie, była największym błędem, jaki popełnił w życiu. Nierozważnie wyruszył na Zimroel, nie zdając sobie sprawy, że na tym kontynencie nie ma żadnego portu gwiezdnego, z którego mógłby powrócić do własnego świata; wśród wesołych mieszkańców Majipooru rozstał się ze wszystkimi pieniędzmi, no i postąpił jeszcze bardziej nierozważnie, bo chcąc powetować sobie straty przybył do krainy Metamorfów, gdzie zamierzał prowadzić handel, ale gdy tylko się wśród nich pokazał, pojmali go, uwięzili i całymi tygodniami przetrzymywali w klatce, mając zamiar złożyć go w ofierze przy Fontannie w kulminacyjną noc swego święta.

— Co być może byłoby najlepszym wyjściem z sytuacji — zakończył swoją opowieść. -Jeden potężny wytrysk wody i cała tułaczka wreszcie by się skończyła. Majipoor mnie nuży. Jeśli moim przeznaczeniem jest śmierć na waszej planecie, to wolałbym, żeby nastąpiła jak najprędzej.

— W takim razie wybacz nam, żeśmy cię uwolnili — powiedziała uszczypliwie Carabella.

— Nie, to nie tak. Nie chciałem być niewdzięczny. Ale… — Khun zawiesił głos. — Majipoor nie przyniósł mi szczęścia. Kianimot zresztą też. Czy jest we wszechświecie takie miejsce, w którym życie nie przysparza cierpień?

— To aż tak źle ci się tu żyło? — spytała Carabella. — My nie narzekamy na swój los, oby tylko nie był gorszy. Powiedz mi, czy zawsze tak ponuro patrzysz na świat?

Obcy wzruszył ramionami.

— Podziwiam was i zazdroszczę, że potraficie być szczęśliwi. Uważam, że samo istnienie łączy się z bólem, a życie jest pozbawione sensu. Chyba jednak myślę zbyt czarno jak na kogoś, kto się wyrwał śmierci. Dziękuję wam za pomoc. Ale kim wy jesteście i jakiż to brak rozwagi sprowadził was do Piurifayne? Dokąd teraz zmierzacie?

— Jesteśmy żonglerami — pośpieszył z odpowiedzią Valentine, obrzucając całą resztę ostrym spojrzeniem. — Przyjechaliśmy do tej prowincji licząc na znalezienie pracy. Jeśli nam się poszczęści i wyjdziemy stąd cało, to udamy się do Ni-moya, a potem rzeką do Piliploku.

— A stamtąd?

— Niektórzy z nas zamierzają odbyć pielgrzymkę na Wyspę Snu. Chyba wiesz, gdzie to jest. A inni? Nie potrafię odpowiedzieć — odparł wymijająco Valentine.

— Ja muszę dostać się na Alhanroel — powiedział Khun. — Jedyne, co mi zostało, to powrót do domu, a z tego kontynentu jest to niemożliwe. W Piliploku spróbuję wypłynąć w morze. Czy mógłbym podróżować razem z wami?

— Oczywiście.

— Nie mam już pieniędzy.

— To widać — rzekł Valentine. — Ale nie szkodzi.

Wóz w szybkim tempie pokonywał drogę. W okna zacinał drobny deszcz. Wszyscy byli świadomi tego, że gdzieś w mroku nocy może czaić się niebezpieczeństwo, lecz nikt o tym nie mówił i nikt nie wyglądał na zewnątrz, a ten i ów od czasu do czasu zapadał w krótką drzemkę.

Nie minęła jeszcze godzina podróży, kiedy Valentine podnosząc wzrok zobaczył stojącego przed sobą Vinorkisa, trzęsącego się i łapiącego ustami powietrze niczym wyjęta z wody ryba.

— Mój panie — szepnął nieśmiało Hjort. Valentine skinął mu głową.

— Ty drżysz — powiedział. — Co ci jest, Vinorkisie?

— Mój panie… nie wiem, jak mam to powiedzieć… muszę się przyznać do czegoś strasznego…

Drzemiący Sleet uniósł powieki i rzucił Hjortowi piorunujące spojrzenie. Valentine gestem dłoni nakazał mu spokój.

— Mój panie — powtórzył Vinorkis, ale głos mu się załamał. Po chwili zaczął jeszcze raz: — W Pidruid podszedł do mnie jakiś mężczyzna i powiedział: “W pewnej gospodzie mieszka taki jeden, wysoki, jasnowłosy. Podejrzewamy, że popełnił potworną zbrodnię”. Ten mężczyzna ofiarował mi sakiewkę pełną koron w zamian za to, że będę się trzymał tego przybysza i nie odstępował go ani na krok, dokądkolwiek się uda, i co kilka dni będę przekazywał agentom dokładne raporty.

— Szpieg! — W głosie Sleeta kipiała wściekłość. Ręką sięgnął do tkwiącego za pasem sztyletu.

— Kim był ten mężczyzna, który cię wynajął? — Valentine spytał spokojnie.

— Nie przedstawił mi się, ale sądząc po ubraniu, był to ktoś ze służby Koronala.

— A ty składałeś te raporty?

— Tak, mój panie — wymamrotał Vinorkis ze wzrokiem wbitym w podłogę. — W każdym mieście. Po jakimś czasie zacząłem wątpić, czy ty, taki miły i łagodny, możesz być przestępcą, ale przecież brałem od nich pieniądze, i to z każdym raportem coraz większe…

— Pozwól mi go zabić. Teraz — wychrypiał Sleet.

— Nie będzie żadnego zabijania — rzeki Valentine. — Ani teraz, ani potem.

— Panie mój, on jest niebezpieczny! — Już nie!

— Nigdy mu nie ufałem — nie ustępował Sleet. — Tak samo zresztą jak Carabella i Deliamber. I to nie dlatego, że jest Hjortem, nie. W nim zawsze było coś fałszywego, przymilnego, śliskiego. Te ciągłe pytania, wyciąganie informacji…

— Proszę o laskę. Nie miałem pojęcia, kogo zdradzam, mój panie. — I ty mu wierzysz?! — krzyknął Sleet.

— Tak — odpowiedział Valentine. — Wierzę mu. Nie wiedział, kim jestem. Ja sam nie wiedziałem. Powiedziano mu, żeby śledził jasnowłosego przybysza, a zdobyte informacje dostarczał władzom. Czy to taka straszna rzecz? Służył swojemu Koronalowi, a przynajmniej tak myślał. Za lojalność nie musisz mu odpłacać sztyletem.

— Mój panie, czasami bywasz zbyt prostoduszny — odparł Sleet.

— Masz rację, czasami. Ale nie tym razem. Wybaczając mu możemy wiele zyskać, jego śmierć natomiast nic nam nie da. — Zwrócił się do Hjorta: — Wybaczam ci, Vinorkisie. Proszę tylko, żebyś pozostał równie lojalny w stosunku do prawdziwego Koronala, jak byłeś wobec fałszywego.

— Przysięgam ci to, mój panie.

— W porządku. Prześpij się teraz trochę. No i przestań się wreszcie bać.

Vinorkis złożył ręce w geście gwiazdy i powrócił na miejsce miedzy dwoma Skandarami.

Sleet nadal obstawał przy swoim.

— To nie było mądre — powiedział. — A jeśli nadal będzie nas szpiegował?

— W dżungli? Komu miałby przesyłać wiadomości?

— A kiedy opuścimy dżunglę?

— Zdaję sobie sprawę, że jego przyznanie się mogło być podwójną grą. Nie jestem taki naiwny, jak sądzisz. Na wszelki wypadek zobowiązuję cię, byś miał go na oku od chwili, gdy wrócimy do cywilizacji. Myślę jednak, że okazał prawdziwą skruchę i że można mu zaufać. Mam zamiar wykorzystać go do pewnych celów.

— Do jakich, mój panie?

— Szpieg może nas doprowadzić do innych szpiegów, a bądź pewny, że będą inni. Vinorkis powinien pozostać w dobrych stosunkach z królewskimi agentami. Mam nadzieję, że się rozumiemy.

Sleet mrugnął okiem.

— Tak, mój panie. Valentine uśmiechnął się. Umilkli obaj.

Tak, powiedział sam do siebie, zarówno przerażenie, jak i skrucha Vinorkisa były szczere. Niemniej on, Valentine, powinien wiedzieć jedno: jeżeli Koronal tak chętnie płacił duże sumy za śledzenie od Pidruid aż po Ilirivoyne nic nie znaczącego włóczęgi, to jaką wartość tenże włóczęga ma dla niego teraz? Poczuł na skórze dziwne ukłucia. Spowiedź Vinorkisa była najlepszym potwierdzeniem wszystkiego, co wiedział o sobie. Oczywiście, jeśli technika, jakiej użyto w celu oddzielenia go od własnego ciała, była nowa i jeszcze nie sprawdzona, to spiskowcy nie wiedzieli, na jak długo można wymazać czyjąś pamięć, i dlatego nie mogli pozwolić, by obalony Koronal włóczył się po kraju poza wszelką kontrolą. Szpieg, a może szpiedzy gwarantowali możliwość szybkiej interwencji, na wypadek, gdyby ten włóczęga zaczął odzyskiwać pamięć. Ciekawe, pomyślał, jak skrupulatnie śledzi go królewska policja i w jakim momencie zdecyduje się przerwać jego podróż na Alhanroel.

Wóz mknął nadal przez mroki nocy. Deliamber i Lisamon Hultin wiedli z Zalzanem Kavolem nie kończące się dyskusje na temat dalszej trasy. Inne duże osiedle Metamorfów, Avendroyne, leżało gdzieś na południowy wschód od Ilirivoyne, na górskiej przełęczy, i wszystko wskazywało na to, że posuwają się właśnie w tym kierunku. Oczywiście, jazdę do innego miasta tych potworów trudno byłoby uznać za mądre przedsięwzięcie; wszak Metamorfowie musieli już pchnąć tam kogoś z wiadomością o uwolnieniu więźnia i ucieczce żonglerów. Cóż jednak pozostawało innego? Powrót do Fontanny Piurifayne?

Valentine, wybity ze snu, po raz setny odtwarzał w myślach pantomimę Zmiennokształtnych. Niewątpliwie była jawą. Pseudożonglerzy stali tak blisko, że mógł dotknąć ręką swojego sobowtóra, ucieleśnionego przez jednego z nich. Na własne oczy widział zmieniającą się twarz, raz ciemną, raz jasną, i znów ciemną, i znów jasną. Zmiennokształtni znali prawdę, w którą on wzbraniał się uwierzyć. Czy czytali w jego umyśle tak, jak to czasami robił Deliamber? I co odczuwali, wiedząc, że mają pośród siebie obalonego Koronala? Z całą pewnością nie współczucie. Nie szanowali Koronatów, którzy przypominali im o tamtej, poniesionej przed tysiącami lat klęsce. Prawdopodobnie on, sukcesor Lorda Stiamota, dostarczył im niezłej rozrywki, popisując się rzucaniem maczug i innymi głupimi sztuczkami. Oto Koronal, daleki od splendoru władcy Góry Zamkowej, tańczy w błocie ich zagubionej wśród lasów osady. Dziwne, pomyślał. Niczym sen.

Rozdział 15

Kiedy nadszedł świt, oczom podróżnych ukazały się wysokie, rozciągające się szeroko góry. Wóz zmierzał prosto ku przełęczy, gdzie zapewne leżało miasto Avendroyne. Zalzan Kavol, z szacunkiem, jakiego dotychczas nigdy i nikomu nie okazywał, podszedł do Valentine'a, aby omówić z nim dalszy plan działania. Miał dwie propozycje: albo ukryją się w lasach i dopiero nocą spróbują przemknąć się przez wrogie terytorium, albo w zuchwały sposób przejadą przez miasto już teraz.

Valentine, nie przyzwyczajony do dowodzenia, zastanawiał się chwilę, usiłując przywołać na twarz wyraz skupienia i rozwagi. W końcu rzekł:

— Jeśli pojedziemy w biały dzień, za bardzo będziemy rzucać się w oczy. Jeśli poczekamy do nocy, damy Metamorfom więcej czasu na podjęcie działań przeciwko nam.

— Dzisiaj wieczorem — wtrącił się Sleet — w Ilirivoyne nadal będą świętować. Tutaj prawdopodobnie też. Wtedy przemkniemy nie zauważeni. W świetle dnia nie mamy żadnych szans.

— Zgadzam się z tobą — przytaknęła Lisamon Hultin. Valentine powiódł wzrokiem po innych.

— Carabello?

— Czekając do nocy damy czas tamtym w Ilirivoyne na zorganizowanie pościgu. Jestem za tym, żeby jechać teraz.

Vroon skromnie złączył koniuszki macek.

— Naprzód. Objedźmy bokiem Avendroyne i zawróćmy do Verfu. Z pewnością trafimy na inną drogę prowadzącą z przełęczy do najbliższego miasteczka.

Valentine spojrzał na nachmurzonego Zalzana Karola.

— Myślę podobnie jak Deliamber i Carabella. A ty?

— Moim zdaniem czarodziej powinien zaczarować wóz tak, żebyśmy jeszcze dziś wieczorem znaleźli się w Ni-moya. Jeśli nie potrafi, to jedźmy dalej nie zwlekając.

— Niech więc tak będzie — powiedział Valentine takim głosem, jakby samodzielnie podejmował decyzję. — Kiedy zbliżymy się do Avendroyne, wyślemy zwiadowców, żeby znaleźli jakiś objazd.

Ruszyli zatem, a im jaśniej się robiło, tym jechali ostrożniej. Wszyscy zdążyli już się przyzwyczaić do siąpiącego deszczu, jaki towarzyszył im podczas prawie całej podróży przez kraj Metamorfów, ale ulewa, jaką teraz zesłało niebo, zalała drogę potokami wody. Valentine powitał ją z radością. Jeśli będą zmuszeni do przejazdu przez miasto, to prawdopodobnie nikt z jego mieszkańców nawet nosa nie wychyli z domu.

Rozrzucone tu i ówdzie chaty z wikliny świadczyły o tym, że miasto jest już blisko. Droga rozwidlała się wielokrotnie, lecz Deliamber za każdym razem wybierał właściwe odgałęzienie i już niedługo dla wszystkich stało się oczywiste, że znaleźli się u wrót Avendroyne. Wysłani na zwiady Lisamon Hultin i Sleet wrócili po godzinie z dobrymi wieściami. Otóż jedna z dróg rzeczywiście prowadziła prosto do Avendroyne, za to druga, omijająca miasto łagodnym łukiem, skręcała na północny wschód i znikała między łagodnymi pagórkami, które z daleka sprawiały wrażenie terenów uprawnych.

Wybrali tę drugą i przejechali przez region Avendroyne bez żadnych przeszkód.

Było już późne popołudnie. Zostawili za sobą góry i znaleźli się na rozległej, usianej lasami równinie, deszczowej i mrocznej, typowej dla wschodniego terytorium Metamorfów. Zalzan Kavol jechał jak szalony i zatrzymywał się tylko wtedy, kiedy Shanamir, powołując się na spoczywające na nim obowiązki chłopca stajennego, z całą bezwzględnością upominał się o prawa wierzchowców, bo choć może były niezmordowane i sztucznego pochodzenia, ale jak każde żywe stworzenia potrzebowały od czasu do czasu odpoczynku i strawy. Skandar, który wydawał się wprost opętany pragnieniem opuszczenia co rychlej Piurifayne, pokrzykiwał na nie nieustannie.

To, przed czym uciekali, spotkało ich o wczesnym zmierzchu, w ulewnym deszczu, pośród dzikich leśnych ostępów. Bez żadnej zapowiedzi.

Valentine jechał w środkowej kabinie z Deliamberem i Carabellą; większość kompanii już spała, a Heitrag i Gibor Haern powozili, kiedy na drodze przed nimi rozległ się huk, trzask i łomot, a wóz zatrząsł się i stanął w miejscu.

— Burza zwaliła drzewo! — zawołał z kozła Heitrag. — Leży w poprzek drogi!

Zalzan Kavol zaklął pod nosem i szarpnął śpiącą Lisamon Hultin. Valentine nie widział przed sobą niczego poza koroną olbrzymiego drzewa. Żeby usunąć zawalidrogę, stracą noc, a może i następny dzień. Skandarzy zarzucili na ramiona miotacze i wyszli z wozu, aby zbadać sytuację. Valentine ruszył za nimi. Przywitała ich ciemność, porywisty wiatr i strugi lodowatego deszczu.

— Bierzmy się do roboty — burknął strapiony Zalzan Karol kuląc się z zimna. — Thelkarze! Zaczynaj od dołu! Rovornie! Tnij te duże gałęzie! Erfonie…

— Może byłoby prędzej, gdybyśmy zawrócili i poszukali innej drogi — wtrącił nieśmiało Valentine.

Nie od razu Zalzan Karol pogodził się z faktem, że ktoś inny też może podejmować decyzje i wydawać rozkazy.

— Tak — wydusił z siebie wreszcie. — To nie jest głupia myśl. Jeśli teraz…

Za nimi runęło na drogę następne drzewo. Wóz znalazł się w pułapce.

Valentine pierwszy pojął, co się stało.

— Do wozu! Wszyscy! To zasadzka! — krzyknął pędząc w stronę otwartych drzwi.

Za późno. Z lasu, w absolutnym milczeniu, zaczęły wyłaniać się ciemne postaci i kilkunastu Metamorfów stanęło między nimi a wozem. Zalzan Kavol ryknął z wściekłości i wypalił z miotacza. Drogę, wóz i najbliższe drzewa zalało niesamowite fosforyzujące światło. Jak w biały dzień widać było padające na ziemię dwa zwęglone ciała Metamorfów, ale także — dwa przebite strzałami ciała Skandarów, Heitraga i Thelkara.

Wydarzenia potoczyły się błyskawicznie.

Tył wozu stanął w ogniu. Lisamon Hultin, torując sobie drogę mieczem wibracyjnym, osłaniała uciekających z płomieni. Valentine, zaatakowany przez Metamorfa noszącego jego twarz, kopnął stwora, wykręcił się na pięcie, przejechał nożem — jedyną bronią, jaką posiadał — po ciele następnego napastnika i ze zdziwieniem przyjrzał się wypływającej z rany brązowawej cieczy. To niesamowite, zdążył tylko pomyśleć, tak ranić, a może nawet zabijać.

Metamorf z jego obliczem, nie bawiąc się w sentymenty, znów go zaatakował. Valentine uskoczył w bok i ponownie pchnął nożem. Ostrze weszło głęboko, a Metamorf zatoczył się, przyciskając dłonie do piersi. Valentine zadrżał, lecz musiał odpowiedzieć na atak następnego przeciwnika.

Walka i zabijanie były dla niego zupełnie nowym doświadczeniem. Poczuł ból w duszy, ale zdawał sobie sprawę, że uleganie w tej sytuacji uczuciom oznaczałoby zgodę na własną śmierć. Nie miał wyjścia. Dźgał i ciął, ciął i dźgał. Za plecami usłyszał wołanie Carabelli:

— Jak sobie radzisz?

— Robię… co… mogę — odpowiedział między kolejnymi cięciami.

Zalzan Kavol, widząc swój wspaniały wóz w ogniu, zawył, schwycił wpół najbliższego Metamorfa i cisnął go w ogień. Już pędziły ku niemu dwa następne stwory, ale schwycił je inny Skandar i przełamał dwiema parami rąk niczym kruche patyki. Pośród zamętu bitwy Valentine zobaczył kątem oka, jak Carabella szamoce się z Metamorfem i jak po chwili przygniata go do ziemi. No i był jeszcze Sleet, który z dziką pasją walił wokół pięściami i buciorami. Las był jednak wciąż pełen Metamorfów, noc mijała, deszcz lał strumieniami, a wóz płonął.

Kiedy żar się wzmógł, bitwa przeniosła się z drogi w głąb lasu, lecz tam powstało jeszcze większe zamieszanie, ponieważ w ciemnościach trudno było odróżnić swojego od wroga. Sprawę komplikowały ponadto ciągłe zmiany wyglądu Metamorfów, chociaż teraz, pogrążeni w szaleństwie walki, nie byli w stanie utrzymać dłużej przybranych kształtów Sleeta, Shanamira czy Zalzana Karola i szybko powracali do własnych postaci.

Valentine zatracił się w walce. Ociekał potem i krwią Zmiennokształtnych. Z sercem walącym jak młot, zdyszany, wcale nie szukał wytchnienia, lecz przedzierał się wciąż naprzód przez gąszcz walczących z zapałem, o jaki siebie nigdy nie podejrzewał. Dźgać i ciąć, ciąć i dźgać…

Metamorfowie byli uzbrojeni jedynie w prymitywną broń i choć zdawać się mogło, że ruszyli do walki całymi dziesiątkami, to ich szeregi dość szybko zaczęły topnieć. Straszliwych zniszczeń dokonywała wśród nich Lisamon Hultin, która wywijając trzymanym w obu rękach mieczem wibracyjnym ścinała, jak popadło — i konary drzew, i kończyny nieprzyjaciół. Pozostali przy życiu Skandarzy zasypywali okolicę ładunkami energii, od których zapalały się drzewa, ale też gęstym trupem padali napastnicy. Prawdziwą rzeź zgotował jednak Zmiennokształtnym Sleet, który powetował sobie w tę noc całe lata cierpień sprowadzonych na niego, jak mniemał, przez te stwory.

Tak jak niespodziewanie wpadli w zasadzkę, tak nagle było po wszystkim.

Płonący wóz dostarczał dość światła, by Valentine mógł przyjrzeć się leżącym wokół ciałom zabitych. Pomiędzy nimi byli niestety dwaj spośród braci Skandarów. Wszyscy pozostali przeżyli. Lisamon Hultin miała na udzie obficie krwawiącą, lecz na szczęście powierzchowną ranę; Sleet stracił połowę kurtki i zarobił kilka niewielkich cięć; przez policzek Shanamira biegły ślady pazurów; Valentine miał na ciele parę drobnych zadrapań, ale nie odniósł żadnych poważniejszych obrażeń. Deliamber — właśnie, co z Deliamberem? Nigdzie nie było widać starego Vroona.

— Czy czarodziej znajdował się w wozie, kiedy wybuchł pożar? — spytał Carabellę przerażony.

— Tak, ale chyba wybiegi razem z nami — odpowiedziała dziewczyna.

Valentine ściągnął brwi. W ciszy, która zapadła po walce, słychać było tylko trzask ognia i plusk deszczu.

— Deliamberze!… — zawołał. — Czarodzieju, gdzie jesteś?

— Tutaj — odpowiedział gdzieś z wysoka cienki głosik. Valentine zadarł głowę i zobaczył starego Vroona siedzącego na drzewie i kurczowo trzymającego się gałęzi.

— Walka zbrojna nie należy do moich umiejętności — wyjaśnił Autifon Deliamber, zsuwając się wprost w ramiona Lisamon Hultin.

— I co my teraz poczniemy? — spytała Carabella.

Valentine zdał sobie nagle sprawę, że to pytanie jest skierowane do niego. On tu dowodził. Zalzan Kavol, klęczący nad ciałami braci, wydawał się ogłuszony ich śmiercią, jak również stratą cennego wozu.

— Nie mamy wyboru — odpowiedział dziewczynie. — Musimy przedrzeć się przez las. Jeżeli pójdziemy drogą, spotkamy na niej następne zastępy Metamorfów. Shanamirze, co z wierzchowcami?

— Nie żyją — szlochał chłopiec. — Wszystkie nie żyją. Metamorfowie…

— No cóż, w takim razie pójdziemy pieszo, choć będzie to długa i uciążliwa wędrówka. Deliamberze, jak daleko jest według ciebie do rzeki Steiche?

— Podejrzewam, że kilka dni drogi. Nie mamy jednak pewności, gdzie jej szukać.

— Jeśli będziemy trzymać się kierunku, w którym teren się obniża i zmierzać wciąż na wschód, to prędzej czy później się na nią natkniemy.

— Chyba że góry staną nam na drodze — zauważył Deliamber. — Musimy znaleźć rzekę — rzeki stanowczo Valentine. — Steiche wpada do Zimru w Ni-moya, prawda, czarodzieju?

— Tak — potwierdził Deliamber — ale to niebezpieczna rzeka.

— Zdążymy się o tym przekonać. Myślę, że najmądrzej będzie zbudować tratwę. Ale nie pora na takie dalekie plany. Chodźmy stąd wreszcie, bo inaczej znów nas napadną.

Z pożaru nie ocalało nic. Ani ubranie, ani jedzenie, ani rzeczy osobiste, ani przybory do żonglowania. Valentine nie miał czego żałować, ale Skandarzy ponieśli szkody nie do powetowania. Wóz od dawna był ich prawdziwym i jedynym domem.

Trudno było namówić Zalzana Kavola do porzucenia ciał braci i zwęglonych resztek wozu. W końcu Valentine w sposób łagodny, acz zdecydowany postawił go na nogi. Powiedział mu, że jakiś Metamorf mógł umknąć w ferworze walki i teraz gotów jest sprowadzić posiłki. Niebezpiecznie byłoby tkwić tutaj zbyt długo. W pośpiechu wykopali w miękkim leśnym gruncie płytkie groby i złożyli w nich na wieczny odpoczynek Thelkara i Heitraga. Po spełnieniu smutnego obowiązku, nie zważając na noc i deszcz, ruszyli przed siebie w przekonaniu, że idą we właściwym kierunku. Na wschód.

Szli ponad godzinę, ale dalszy marsz w ciemnościach stał się niemożliwy. Zbici w mokrą gromadkę, przytuleni jedno do drugiego przetrwali pod drzewem całą noc, a o pierwszym brzasku dnia, rozcierając skostniałe, przemoczone ciała, podjęli dalszą wędrówkę. Na szczęście deszcz już nie padał, a niezbyt gęsty las nie nastręczał wielu trudności. Jedynym kłopotem było pokonywanie rwących potoków i choć zachowywali ostrożność, nie zawsze udawało się sforsować je bez przygód. Raz skąpała się Carabella, a uratowała ją Lisamon Hultin, za drugim razem niebieskoskóry Khun przyszedł z pomocą unoszonemu przez prąd Shanamirowi. W południe zrobili dwugodzinny odpoczynek, zjadając naprędce przygotowany posiłek, na który składały się surowe korzenie i jagody. I znów szli, tym razem aż do zmierzchu.

Tak upłynęły dwa dni.

Na trzeci dzień natknęli się na polanę z drzewami dwikka. Rosło tam osiem tych grubych, przysadzistych olbrzymów, ze zwisającymi z gałęzi nieprawdopodobnie wielkimi owocami.

— Jedzenie! -wrzasnął Zalzan Karol.

— Nie jedzenie, tylko święty pokarm leśnych braci. Lepiej uważaj — ostrzegła go Lisamon Hultin.

Nie bacząc na jej słowa, wygłodzony Skandar już zdejmował z ramienia miotacz energii, by z jego pomocą strącić aromatyczny owoc, kiedy Valentine rzucił ostro:

— Nie rób tego! Zabraniam ci!

Zalzan Kavol popatrzył na niego z niedowierzaniem. Zabraniać jemu, Skandarowi? Walczyły w nim przez chwilę stare przyzwyczajenia i był bliski rzucenia się na Valentine'a.

— Popatrz — powiedział Valentine.

Zza każdego drzewa zaczęli wychodzić uzbrojeni w dmuchawy leśni bracia. Nieludzko zmęczony Valentine, widząc, jak otaczają ich te małe, podobne do małp stworzenia, z ulgą pomyślał o śmierci. Jednak po chwili odzyskał ducha.

— Zapytaj — zwrócił się do Lisamon Hultin — czy możemy posilić się ich świętym pokarmem i czy nas zaprowadzą do rzeki Steiche. Jeśli zechcą zapłaty, możemy żonglować dla nich kamieniami albo kawałkami owocu, wszystko mi jedno.

Olbrzymka podeszła do leśnych braci i wdała się z nimi w dłuższą pogawędkę. Kiedy wróciła do żonglerów, na jej twarzy widać było szeroki uśmiech.

— Wiedzą już, że to my uwolniliśmy ich braci w Ilirivoyne! -A zatem jesteśmy ocaleni! — krzyknął Shanamir.

— Całkiem szybko rozchodzą się wieści w tutejszych lasach — zauważył Valentine.

— Jesteśmy ich gośćmi! Nakarmią nas! Poprowadzą dalej! — wykrzykiwała Lisamon Hultin.

Tego wieczora wycieńczeni wędrowcy objedli się do syta owocem dwikka i innymi leśnymi specjałami. Co ważniejsze, wreszcie zaczęli się śmiać, pierwszy raz od czasów zasadzki. Po uczcie gospodarze urządzili dla nich mały pokaz taneczny, a w rewanżu Sleet i Carabella zaimprowizowali żonglerkę, używając do niej wszystkiego, co tylko znaleźli w lesie i co mieściło się w dłoniach. Po skończonej zabawie Valentine zasnął spokojnym głębokim snem. Tym razem śniło mu się, że obdarzony zdolnością latania wznosi się na szczyt Góry Zamkowej.

Rankiem część leśnych braci poprowadziła ich ku rzece Steiche. Po marszu, który trwał trzy godziny, leśni bracia pożegnali żonglerów ćwierkającymi okrzykami i zawrócili w kierunku drzew dwikka.

Rzeka wyglądała imponująco, chociaż w niczym nie przypominała szeroko rozlanego, spokojnego Zimru. Steiche pędziła na północ z niezmierną gwałtownością, wrzynając się głęboko między wysokie, skaliste brzegi. Tu i ówdzie wystawały z niej kamienne głazy. W jej dolnym biegu, jak zapowiadał Deliamber, natkną się na białe wiry i niebezpieczne kipiele wodospadów.

Przez półtora dnia ścinali rosnące nad rzeką młode drzewka, obciosywali je, dopasowywali jedne do drugich i wiązali mocnymi witkami łoziny. Tratwy, choć toporne, sprawiały wrażenie, że poradzą sobie nawet z tak rwącą rzeką. Pierwsza była przeznaczona dla czterech Skandarów, druga dla Khuna, Vinorkisa, Lisamon Hultin i Sleeta, a na trzeciej mieli płynąć Valentine, Carabella, Shanamir i Deliamber.

— Spływ rzeką prawdopodobnie nas rozdzieli — powiedział Sleet. — Powinniśmy wyznaczyć sobie miejsce spotkania w Ni-moya.

Deliamber, który wiedział wszystko, pośpieszył z odpowiedzią. — Steiche i Zimr łączą się w miejscu zwanym Nissimorn. Jest tam szeroka, piaszczysta plaża. Spotkajmy się zatem na plaży w Nissimornie.

— Tak, na plaży w Nissimornie — potwierdził Valentine.

Odwiązał linę łączącą ich z brzegiem i natychmiast tratwa wypłynęła na środek nurtu.

Pierwszy dzień spływu nie obfitował w szczególne wydarzenia. Owszem, były progi, ale odpychając się żerdziami pokonali je bez większych trudności. Okazało się przy tym, że Carabella świetnie sobie radzi z kierowaniem tratwą i potrafi zręcznie wymijać napotykane na drodze skaliste przeszkody.

Po pewnym czasie tratwy zaczęły się rozdzielać. Ta, na której płynął Valentine, wyniesiona podwodnym prądem gwałtownie przyśpieszyła i zostawiła dwie pozostałe daleko w tyle. Valentine miał nadzieję, że pozostali ich dogonią, ale kiedy ranek mijał, a tamtych wciąż nie było widać, zdecydował dłużej nie czekać i dalej płynąć samodzielnie.

Dalej, wciąż dalej. Na ogół płynęli spokojnie, poza krótkimi momentami grozy przy pokonywaniu białych kipieli. Po południu drugiego dnia, kiedy Zimr był już niedaleko, rzeka pokonując spadzisty teren gwałtownie ruszyła do przodu. Valentine przewidywał trudności przy pokonywaniu wodospadów. Nie mieli map, nie znali miejsca ani rozmiarów niebezpieczeństwa. Nie pozostawało zatem nic innego, jak zdać się na los i ufać, że ta szalona woda doniesie ich do Ni-moya bezpiecznie.

A potem? Potem statkiem do Piliploku i okrętem pielgrzymów na Wyspę Snu. Następnie zabiegi o audiencję u Pani, jego matki. A potem? Jak można zgłaszać pretensje do tronu Koronala nie mając twarzy Lorda Valentine'a, legalnego władcy? W imię jakich praw? On, Valentine, sięgał chyba po rzeczy niemożliwe. Lepiej by zrobił pozostając pośród lasów i rządząc swoją małą grupą. Ci tutaj poddali mu się łatwo, ale w wielkim świecie, zamieszkanym przez miliardy obcych istot, w olbrzymim imperium gigantycznych miast, które leżały gdzieś za horyzontem, jak miał przekonać niewiernych, że on, Valentine żongler…

Nie. Nie powinien myśleć w ten sposób. Nigdy, od kiedy znalazł się na górującej nad miastem Pidruid grani, nie czuł potrzeby rządzenia innymi, a przywódcą tej małej grupy stał się jedynie dzięki swoim wrodzonym zdolnościom i niedostatkom charakteru Zalzana Kavola, a nie ze świadomej żądzy władzy. Niemniej wydawał rozkazy, choć od niedawna. Więc niech władza zostanie w jego rękach podczas dalszej podróży przez Majipoor. Powinien posuwać się krok za krokiem i robić to, co wydaje mu się słuszne i właściwe, a jeśli Pani nim pokieruje, a bogowie pozwolą, to znów stanie na Górze Zamkowej, jeśli zaś nie, jeśli los przewiduje dla niego inne miejsce we wszechświecie, wówczas pogodzi się z tym werdyktem. Nie powinien lękać się przyszłości. Ona i tak potoczy się własnym torem, zgodnie z tym, co zaczęło się na nadmorskiej grani tamtego złocistego popołudnia. A on…

— Valentine! — krzyknęła Carabella.

Rzeka nagle zjeżyła się olbrzymimi kamiennymi kłami. Zewsząd sterczały głazy. Tratwę otaczały potworne białe wiry. Z zawrotną prędkością zbliżali się do miejsca, w którym Steiche wyrzucała swe wody w powietrze i pokonując z hukiem i łoskotem liczne progi opadała w dół. Valentine mocniej ścisnął żerdź, ale woda była silniejsza i natychmiast mu ją wyrwała. Chwilę później rozległ się przeraźliwy trzask łamiącego się drewna i krucha tratwa, uderzywszy w podwodną skałę, zakręciła się wokół własnej osi, przechyliła i rozpadła. Valentine został rzucony w lodowate odmęty razem z Carabellą, ale woda natychmiast ich rozdzieliła i na nic się zdały jego wysiłki, by przytrzymać dziewczynę. Zalewany kolejnymi falami poszedł na dno, a gdy wypłynął, krztusząc się i łapiąc powietrze, był już sam na sam z żywiołem. W pobliżu nie było ani Carabelli, ani resztek tratwy, ani pozostałych rozbitków.

— Carabello! — krzyczał ile tchu w piersiach. — Shanamirze! Deliamberze! Hej tam! Hej!

Powtarzał wołania aż do zachrypnięcia i w końcu zdał sobie sprawę, że nie słyszy już sam siebie. Duszę wypełnił mu mrok i ból. A więc wszyscy zginęli? Ukochana Carabella, przebiegły mały Vroon, bystry, zadziorny chłopiec, wszystkich w jednej chwili zabrała śmierć? Nie. To niemożliwe. Nie do pomyślenia. To byłaby znacznie gorsza katastrofa niż ten cały zgiełk wokół strącenia jego, Koronala, z wyżyn Góry Zamkowej. Jakże bowiem można w ogóle porównać utratę drogich istot, istot z krwi i kości, z utratą tytułu i władzy, choćby ten tytuł nie był pusty, a władza iluzoryczna? Rzeka miotała nim na wszystkie strony, a on nie przestawał, wbrew rozsądkowi, wołać w rozpaczy imion swoich przyjaciół.

— Carabello! — przekrzykiwał żywioł. — Shanamirze!

Jeszcze próbował się zatrzymać, jeszcze wczepiał się paznokciami w mijane skały, ale już prąd go porwał między największe progi i miotał nim o wszystkie znajdujące się na drodze głazy. Wyczerpany, z oczami zalewanymi wodą, sparaliżowany żalem po stracie najdroższych, w końcu przestał walczyć, poddał się rzece. Niech go niesie wedle swojej woli w dół gigantycznej katarakty, niczym bezwolną zabawkę, śmieszny, wirujący i podskakujący bąk. Podciągnął kolana do piersi i wtulił głowę w ramiona, by zmniejszyć do minimum powierzchnię wystawionego na uderzenia ciała. Rzeka była żywiołem, którego pokonać nie potrafił. Oto, pomyślał, taki jest koniec wielkiej przygody Valentine'a, niegdyś Koronala, władcy Majipooru, dziś wędrownego żonglera, który za chwilę zostanie roztrzaskany przez bezosobowe i bezduszne siły natury. Polecił się Pani, jak sądził — swojej matce, głęboko zaczerpnął powietrza i poszedł na dno. Głowa, pięty, głowa, pięty, w dół, w dół, w dół, aż uderzył o coś z potworną siłą, koniec, pomyślał, ale nie, to jeszcze nie był koniec, przyszło jeszcze jedno uderzenie, a po nim rozdzierający ból w żebrach, brak tchu i… już nie było bólu. Nie było niczego. Stracił przytomność.

Obudził się na kamienistym brzegu, w jakimś spokojnym zakolu rzeki. Zdawało mu się, że ktoś potrząsa nim, tak jak się potrząsa kubkiem z kośćmi do gry, i że wreszcie ten ktoś zdecydował się rzucić nim na oślep, byle gdzie, niczym zużytą, niepotrzebną nikomu rzecz. Bolało go całe ciało. Powietrze wydobywające się z płuc pachniało wilgocią. Trząsł się. Skórę miał pokrytą guzami wielkości kurzego jaja. Był sam, pod olbrzymią kopułą bezchmurnego nieba, na odludziu, daleko od cywilizowanego świata, sam, bo jego przyjaciele leżeli gdzieś roztrzaskani.

On jednak żył. To nie ulegało wątpliwości. Był samotny, poobijany, bezradny, złamany smutkiem, zagubiony, ale żywy. Zatem nie taki miał być koniec jego przygody. Powoli, z ogromnym wysiłkiem, Valentine wstał z podmywanych wodą kamieni i powlókł się nad wielką rzekę, gdzie zdrętwiałymi palcami ściągnął z siebie ubranie i położył się na płaskim kamieniu, by obeschnąć i ogrzać się w promieniach przyjaznego słońca. Spojrzał na rwące fale, mając nadzieję, że może jednak zobaczy przepływającą obok Carabellę albo Shanamira z przykucniętym na jego ramionach czarodziejem. Nikt nie płynął. Ale to jeszcze nie znaczy, że zginęli, powiedział sam do siebie. Może rzeka poniosła ich dalej. Odpocznę tu jakiś czas, zdecydował, a potem pójdę poszukać reszty, a jeszcze potem, z nimi czy bez nich, ruszę naprzód, ku Ni-moya, ku Piliplokowi, ku Wyspie Snu, naprzód, wciąż naprzód, ku Górze Zamkowej, a jeśli nie ku niej, to na spotkanie tego, co będzie przede mną. Naprzód. Naprzód. Naprzód.

Загрузка...