10

Północny koniec ulicy Pereca to wielka płyta, stalowe dźwigary i hermetyczne podwójne okna w metalowych ramach. Budynki w tej części Untersztatu, błyskawicznie montowane rękami ocaleńców na początku lat pięćdziesiątych, powstały jako maszyny do mieszkania o swoistej, szlachetnej brzydocie. Teraz jednak pozostała już tylko brzydota, starość i opuszczenie, puste witryny i szyby zalepione papierem. Pod numerem 1911, gdzie ojciec Landsmana chodził na zebrania Towarzystwa Edelsztat, zanim sklep ustąpił hurtowni kosmetyków, pluszowy kangur na wystawie prezentuje z sarkastycznym uśmieszkiem tekturową tablicę AUSTRALIA ALBO PLAJTA. Hotel Einstein mieści się pod 1906 i jak oznajmił jakiś wesołek na jego otwarciu, najbardziej przypomina klatkę na szczury, zamkniętą w akwarium. To ulubione miejsce samobójców w Sitka oraz — zgodnie z tradycją i statutem — siedziba Klubu Szachowego Einstein.

Melech Gajsztik, jeden z członków Klubu, w 1980 roku wygrał w Sankt Petersburgu mecz z Holendrem Janem Timmanem, zdobywając tytuł mistrza świata. Sitkanie, świeżo pamiętający Wystawę Światową, uznali triumf Gajsztika za kolejny dowód swej wartości i tożsamości jako narodu. Gajsztik miewał ataki szału i czarnej depresji, bywało, że plótł bez ładu i składu, lecz w atmosferze ogólnego święta przymknięto oczy na te wady.

Zwycięstwo Gajsztika dało jeden rezultat: kierownictwo Einsteina przekazało salę balową w bezpłatne użytkowanie Klubowi. Hotelowe wesela wyszły z mody, a poza tym hotel od lat starał się usunąć mamroczących, dymiących graczy z kawiarni, toteż Gajsztik dostarczył dyrekcji użytecznego pretekstu. Zamknięto główne drzwi do sali balowej, zostawiając jedynie wejście z wąskiej alejki na tyłach. Zdjęto piękny jesionowy parkiet, a podłogę pokryto wściekle kraciastym linoleum w kolorach sadzy, żółci i chirurgicznej zieleni. Modernistyczny żyrandol zastąpiono rzędami świetlówek przykręconych do wysokiego betonowego sufitu. Dwa miesiące później młody mistrz świata zjawił się w starej kawiarni, gdzie ongiś ojciec Landsmana zademonstrował, co potrafi, usiadł w boksie w głębi, wyjął rewolwer Colt.38 Detective Special i strzelił sobie w usta. W jego kieszeni znaleziono liścik, w którym napisał tylko: „Wolałem tak, jak było dawniej”.

— Emanuel Lasker — mówi Rosjanin do detektywów, odrywając wzrok od szachownicy pod starym neonowym zegarem z reklamą zlikwidowanego dziennika „Blat”. Jest chudy jak szkielet, cienka różowa skóra mocno się łuszczy. Ma spiczastą czarną bródkę i blisko osadzone oczy barwy morskiej wody. — Emanuel Lasker. — Rosjanin garbi się i chowa głowę w ramiona, a jego klatka piersiowa wydyma się i zwęża. Wygląda, jakby się śmiał, ale nie wydaje żadnych dźwięków. — Ażeby on tu przyszedł, chcę. — Podobnie jak u większości rosyjskich emigrantów, jego żydowski jest obcesowy i eksperymentalny. Mężczyzna ten kogoś przypomina, lecz Landsman nie bardzo wie kogo. — Dam jemu takiego kopa w jego dupę.

— Widziałeś jego partie? — dopytuje się przeciwnik Rosjanina. To młody mężczyzna o ciastowatej twarzy, w okularach bez oprawek, z cerą w bladozielonym odcieniu bieli na banknocie dolarowym. Kiedy patrzy na Landsmana, szkła jego okularów zamieniają się w lód. — A pan widział jego partie, detektywie?

— Od razu coś sobie wyjaśnijmy — mówi Landsman. — To nie o tego Laskera nam chodzi.

— To był tylko pseudonim — dodaje Miśko. — Przecież nie szukalibyśmy kogoś, kto nie żyje od sześćdziesięciu lat.

— Analizując dzisiaj partie Laskera — ciągnie młody człowiek — dochodzę do wniosku, że za dużo w nich komplikacji. Wszystko utrudniał.

— To ci się wydaje komplikacja, Welwel — wtrąca Rosjanin — z powodu, że ty bardzo jesteś prosty.

Partia znajduje się w najgęstszym stadium gry środkowej; grający białymi Rosjanin właśnie umocnił swego króla na placówce nie do zdobycia. Obaj zawodnicy są całkowicie ogarnięci grą, podobnie jak dwie góry czasem ogarnia burza śnieżna. Wiedzeni naturalnym odruchem, traktują policjantów z abstrakcyjną wzgardą, zarezerwowaną dla wszystkich kibiców. Landsman zastanawia się nawet, czy nie lepiej byłoby zaczekać, aż skończą, i wtedy spróbować ich przesłuchać. Ale wokół toczą się inne partie i trzeba porozmawiać również z innymi graczami. Dawna sala balowa rozbrzmiewa odgłosami — nogi skrobią o linoleum jak paznokcie po tablicy, figury stukają jak bębenek kolta Melecha Gajsztika. Panowie (nie ma tu żadnych pań) grają przy akompaniamencie ciągłych kalumnii, lodowatych chichotów, pochrząkiwań i gwizdów.

— Powiedzmy sobie jasno — mówi Miśko — że człowiek, który nazywał siebie Emanuelem Laskerem, choć nie miał nic wspólnego ze słynnym mistrzem świata, urodzonym w Prusach w 1868 roku, nie żyje, a my prowadzimy postępowanie w sprawie jego śmierci. My, czyli funkcjonariusze wydziału zabójstw, o czym już wspominaliśmy, jednak najwyraźniej bez skutku.

— Żyd blondyn — mówi Rosjanin.

— Piegowaty — dodaje Welwel.

— Widzi pan — mówi Rosjanin — słuchaliśmy uważnie. — Chwyta jedną ze swoich wież ruchem, jakim zdejmuje się włos z cudzego kołnierza, i wyprawia ją w podróż po kolumnie, stuknięciem objawiając złą nowinę jedynemu gońcowi czarnych.

Welwel, tym razem po rosyjsku z żydowskim akcentem, wyraża życzenie, by matka jego przeciwnika nawiązała przyjazne stosunki z dobrze wyposażonym ogierem.

— Jestem sierotą — odpowiada Rosjanin.

Rozsiada się wygodnie — zapewne minie trochę czasu, zanim oponent otrząśnie się po stracie figury. Oplata tułów ramionami i wsadza dłonie pod pachy gestem człowieka marzącego o papierosie w pomieszczeniu, gdzie jest to surowo wzbronione. Landsman zastanawia się, co jego ojciec, który potrafił wypalić całą paczkę broadwayów w ciągu jednej partii, by zrobił, gdyby Klub Szachowy Einstein zabronił palenia za jego życia.

— Blondyn — mówi Rosjanin, uosobienie uczynności. — Piegi. Co jeszcze, słucham?

Landsman tasuje skąpe szczegóły, próbując zdecydować, którym z nich zagrać.

— Domyślamy się, że zajmował się szachami. Miał w pokoju książkę Siegberta Tarrascha. No i ten jego pseudonim…

— Co za przenikliwość. — Rosjanin nawet się nie stara o szczery ton. — Dwóch szamesów z górnej półki.

Drwina niespecjalnie boli Landsmana, przeciwnie, przybliża go o pół kroku do przypomnienia sobie, kim jest ten kościsty Rosjanin z łuszczącą się skórą.

— Niewykluczone, że kiedyś — ciągnie wolniej, po omacku grzebiąc w pamięci, patrząc uważnie na Rosjanina — zmarły był starozakonnym. Pejsatym.

Rosjanin wyjmuje dłonie spod pach i prostuje się na krześle. Lód jego bałtyckich źrenic topnieje w oczach.

— Brał heroinę? — Właściwie nawet nie jest to pytanie, a gdy Landsman ociąga się z zaprzeczeniem, Rosjanin mówi: — Frank. — Wymawia to imię po amerykańsku, wyraźnie przeciągając samogłoskę i zamazując „r”. — Ach, nie.

— Frank — przytakuje Welwel.

— Ja… — Rosjanin nagle się garbi, kolana mu się rozjeżdżają, ręce bezwładnie zwisają po bokach. — Panowie, mogę wam jedno powiedzieć? — pyta. — Zaprawdę, czasem nienawidzę tej żałosnej świata namiastki.

— Proszę nam opowiedzieć o Franku — mówi Miśko. — Pan najwyraźniej go lubił.

Rosjanin wraca do pionu, oczy znów zaciągają się lodem.

— Ja nikogo nie lubię — odpowiada. — Ale gdy Frank tu przychodzi, przynajmniej nie uciekam z krzykiem za drzwi. Jest zabawny. Człowiek nie przystojny. Ale przystojny głos. Poważny głos. Jak ten pan, który puszcza w radiu poważną muzykę. O trzeciej nad ranem, no wiecie, i mówi o Szostakowiczu. Frank mówi różne rzeczy poważnym głosem, to jest śmieszne. Wszystko, co mówi, zawsze trochę krytyczne. Jaka zła fryzura, jakie brzydkie spodnie, jak Welwel skacze za każdym razem, gdy człowiek wspomni o jego żonie.

— To prawda — przyświadcza Welwel. — Tak jest.

— Zawsze kpi, ale, nie wiem dlaczego, jakoś nie wkurwia.

— Jakby… Czuło się, że z siebie kpi jeszcze bardziej — wtrąca Welwel.

— Kiedy się z nim gra, chociaż on wygrywa za każdym razem, to jest wrażenie, że gra się lepiej niż z innymi dupkami w tym klubie — mówi Rosjanin. — Frank nigdy nie jest dupek.

— Mejer — mówi cicho Miśko, powiewając flagami brwi w stronę sąsiedniego stołu. Są słuchacze.

Landsman odwraca się. Dwaj mężczyźni zmagają się nad debiutem. Jeden ma modną marynarkę, spodnie i obfitą brodę chasydów z Lubawicz. Broda jest gęsta i czarna, jakby wycieniowana miękkim ołówkiem, do czarnych kędzierzawych włosów czyjaś pewna ręka przypięła aksamitną kipę, wykończoną czarnym jedwabiem. Z tyłu, na haku przykręconym do ściany luster, wisi granatowy płaszcz i błękitna fedora; w lustrze widać odbicie podszewki płaszcza i metki kapelusza. Powieki oczu mężczyzny, żarliwych, krowich i smutnych, naznaczone są wyczerpaniem. Siedzący naprzeciwko chasyd z Bobowej ubrany jest w długi chałat, spodnie do kolan, białe pończochy i pantofle. Skórę ma bladą niczym stronica komentarza Tory, kapelusz — czarny placek na czarnym talerzu — leży na kolanach, jarmułka niczym naszyta kieszeń płasko przylega do ostrzyżonej głowy. Oko, którego praca w policji nie pozbawiła jeszcze złudzeń, mogłoby uznać, że podobnie jak inni fuszerzy z Einsteina, ci dwaj zatracili się bez reszty w promienistym świecie gry. Jednakże Landsman jest gotów założyć się o sto dolarów, że nawet nie wiedzą, kto jest na posunięciu. Słyszeli każde słowo, jakie padło przy sąsiednim stole, i teraz też słuchają.

Miśko idzie do wolnego stolika za plecami grających, bierze gięte krzesło z porwanym wyplatanym siedziskiem i zamaszyście stawia je pomiędzy chasydami a Rosjaninem, który właśnie wykańcza Welwela. Rozsiada się dostojnie, jak to grubas, nogi rozstawia szeroko, poły płaszcza odrzuca do tyłu, jakby zamierzał zgnieść wszystkich na miazgę. Następnie zdejmuje kapelusz, chwytając za denko, i ukazuje swą indiańską czuprynę, gęstą, lśniącą, a ostatnio przetkaną siwizną. Siwe włosy sprawiają, że Miśko wygląda mądrzej i życzliwiej — efekt, którego mimo że naprawdę jest dość mądry i względnie dobry, nie waha się nadużywać. Gięte krzesło, wstrząśnięte rozmiarem i kształtem pośladków Miśka, popada w totalną panikę.

— Czołem! — mówi detektyw do pejsatych. Pociera dłonie, po czym kładzie je na udach, rozpościerając palce. Brak tylko serwetki pod brodą, widelca i noża. — Jak leci?

Chasydzi podnoszą głowy, okazując zdumienie ze sztucznością i determinacją godną najgorszych aktorów na świecie.

— Nie chcemy żadnych kłopotów — oznajmia lubawiczer.

— Moje ulubione zdanie w języku żydowskim — mówi szczerze Miśko. — A może byście wzięli udział w dyskusji, co wy na to? Powiedzcie nam coś o Franku.

— Nie znaliśmy go — mówi lubawiczer. — O jakim Franku?

Bobower milczy.

— Bobower, przyjacielu — łagodnie zwraca się doń Landsman. — Twoje nazwisko?

— Nazywam się Saltiel Lapidus — mówi bobower. Oczy ma dziewczęce i nieśmiałe, palce splótł na denku kapelusza. — I nie wiem nic o niczym.

— Grałeś z Frankiem? Znałeś go?

Saltiel Lapidus pośpiesznie kręci głową.

— Tak — mówi lubawiczer. — Był nam znany.

Lapidus łypie wściekle na kolegę, lecz ten odwraca wzrok. Landsman zaczyna rozumieć. Pobożnym Żydom wolno grać w szachy — pośród gier stanowią one wyjątek — nawet w szabat. Ale Klub Szachowy Einstein jest niezłomnie świecką instytucją. Lubawiczer przyciągnął bobowera do tej świątyni bluźnierstwa w piątek rano, mimo że zbliża się szabat i obaj mają lepsze rzeczy do roboty. Obiecywał, że nic się nikomu nie stanie, bo w końcu, co to szkodzi? A teraz proszę.

Landsman czuje ciekawość, wręcz wzruszenie. Przyjaźń przekraczająca granice sekciarstwa nie jest, w jego doświadczeniu, zjawiskiem częstym. Już przedtem uderzył go fakt, że jeśli nie liczyć homoseksualistów, to tylko szachistom udaje się — nie bez napięć, niemniej bez przemocy — przerzucić w miarę solidny most nad przepaścią, która dzieli każdą parę ludzi.

— Widywałem go tutaj — oznajmia lubawiczer, nie odrywając wzroku od przyjaciela, jakby chcąc mu udowodnić, że nie ma się czego obawiać. — Tego, jak mu tam, Franka. Grałem z nim raz czy dwa. Moim zdaniem, był bardzo utalentowany.

— Fiszkin — wtrąca Rosjanin — przy tobie małpa jest Raúl Capablanca.

— A pan… — Landsman, wiedziony dziwnym przeczuciem, zwraca się do Rosjanina tym samym tonem. — Pan wiedział, że był uzależniony. Skąd?

— Detektywie Landsman — mówi Rosjanin z wyrzutem. — Pan mnie nie poznaje?

Rzekome przeczucie okazuje się jedynie zawieruszonym wspomnieniem.

— Wasilij Szytnowicer — odpowiada Landsman. Nie tak dawno, może dwanaście lat temu, aresztował pewnego młodego Rosjanina za współudział w handlu heroiną. Świeży imigrant i były przestępca, a także diler narkotyków, słabo mówiący po żydowsku, o bladych oczach, osadzonych zbyt blisko siebie, zdołał umknąć z chaosu, który nastąpił po upadku Trzeciej Republiki Rosyjskiej. — Od początku wiedziałeś, kim jestem.

— Przystojniak z pana. Trudno zapomnieć — mówi Szytnowicer. — I szykownie się pan ubiera.

— Szynowicer długo siedział w Butyrkach — informuje Landsman Miśka, mając na myśli słynne moskiewskie więzienie. — Miły facet. Handlował herą w kuchni tutejszej kawiarni.

— Pchałeś Frankowi heroinę? — pyta Miśko Szytnowicera.

— Ja jestem emeryt. — Wasilij Szytnowicer kręci głową. — Sześćdziesiąt cztery federalne miesiące w Ellensburgu w stanie Waszyngton. Gorzej niż w Butyrkach. Nigdy ja więcej nie dotknę tego świństwa, panowie śledczy, a jeśli nawet, to wierzcie mi, do Franka się nie zbliżam. Może jestem stuknięty, ale nie wariat.

Landsman czuje szarpnięcie i poślizg, jak wówczas, gdy koła przestają się obracać. Właśnie na coś wpadli.

— Dlaczego? — pyta Miśko, człowiek mądry i dobry. — Panie Szytnowicer, dlaczego pchając herę Frankowi, byłby pan wariatem?

Rozlega się stanowcze stuknięcie, trochę głuche, jakby ktoś kłapnął sztucznymi zębami. Welwel przewrócił króla.

— Poddaję — mówi. Zdejmuje okulary, wsuwa je do kieszeni i wstaje. Zapomniał o umówionym spotkaniu. Jest spóźniony do pracy. Jego matka wydzwania do niego na naddźwiękowej częstotliwości, którą rząd zarezerwował dla żydowskich matek, wzywających swoich synów na lunch.

— Siadać — rzuca Miśko, nie odwracając głowy.

Chłopak siada.

Szytnowicer ma skręt kiszek, przynajmniej tak się Landsmanowi wydaje.

— Złe mazel — mówi w końcu.

— Złe mazel — powtarza Landsman, nie ukrywając wątpliwości i zawodu.

— Jak płaszcz. Złe mazel jak kapelusz na głowie. Tyle złego mazel, że nie chce się jego dotykać ani nawet korzystać z tlenu w okolicy.

— Widziałem kiedyś, jak grał pięć partii naraz — wtrąca Welwel. — Po sto dolarów. Wszystkie wygrał. Potem widziałem, jak rzygał w zaułku.

— Panowie, proszę — mówi Saltiel Lapidus zbolałym tonem. — Nie mamy z tym nic wspólnego. Nic nie wiemy o tym człowieku. Heroina. Rzyganie w zaułkach. Proszę, i tak jest nam nieprzyjemnie.

— Nieswojo — podpowiada lubawiczer.

Sorry — konkluduje Lapidus. — Nie mamy nic do powiedzenia. Więc proszę, czy możemy iść?

— Jasne — mówi Miśko. — Startujcie. Tylko najpierw podajcie nazwiska i namiary.

Wyciąga swój tak zwany notes, gruby plik karteczek, spięty nadnaturalnej wielkości spinaczem. Są wśród nich wizytówki, tabele pływów, listy spraw do załatwienia, poczet królów Anglii, teorie nabazgrane o trzeciej nad ranem, pięciodolarówki, zanotowane przepisy kulinarne, ciasno złożone papierowe serwetki z planem zaułka w South Sitka, gdzie zabito prostytutkę. Miśko przegląda kartki, aż znajduje niezapisany skrawek fiszki, który wręcza lubawiczerowi Fiszkinowi, podaje mu także ogryzek ołówka, ale nie, dziękuję, Fiszkin ma własne pióro. Zapisuje nazwisko, adres i numer szojfera, po czym przekazuje kartkę Lapidusowi, który robi to samo.

— Tylko — mówi Fiszkin — proszę do nas nie dzwonić. Nie przychodzić do domu. Błagam. Nie mamy nic do powiedzenia. Nie potrafimy wam nic powiedzieć o tym Żydzie.

Każdy gliniarz w Okręgu powinien uszanować milczenie chasyda. Odmowa odpowiedzi może się rozprzestrzenić, zgęstnieć i pogłębić niczym mgła, wypełniając całą dzielnicę pejsatych. Chasydzi, posiadający zręcznych prawników, przebicie polityczne i rozhasane gazety, potrafią okadzić niefortunnego śledczego, ba, nawet komisarza, straszliwym chasydzkim smrodem, który ustępuje dopiero, gdy świadek lub podejrzany zostanie zwolniony, a zarzuty — oddalone. Landsman musiałby mieć pełne poparcie wydziału albo przynajmniej jego szefowej, zanim odważyłby się wezwać Lapidusa i Fiszkina do tej kupy kompostu, jaką jest kontener wydziału zabójstw.

Ryzykuje spojrzenie w stronę Miśka, który ryzykuje lekkie potrząśnięcie głową.

— Idźcie — mówi Landsman.

Lapidus wstaje chwiejnie niczym człowiek pokonany przez własne kiszki. Wkładanie płaszcza i kaloszy przebiega z demonstracyjną, urażoną godnością, żelazna pokrywa kapelusza powraca na głowę centymetr po centymetrze, jakby ktoś ostrożnie zamykał właz kanalizacyjny. Żyd żałościwym okiem spogląda na Fiszkina, który zmiata swoją poranną nierozegraną do drewnianej skrzynki z wieczkiem na zawiasach. Ramię w ramię pejsaci oddalają się między stołami, odprowadzani ciekawym wzrokiem pozostałych graczy. Jednak przy drzwiach lewa noga Saltiela Lapidusa rozstraja się w miejscu naciągu: chasyd zatacza się, osuwa i łapiąc równowagę, chwyta towarzysza za ramię. Podłoga pod jego stopami jest gładka i pusta; według Landsmana, nie miał o co się potknąć.

— Pierwszy raz widzę takiego smutnego bobowera — zauważa. — Prawie się rozpłakał.

— Chcesz go docisnąć?

— O kilka centymetrów.

— I tak więcej nie dasz rady — mówi Miśko.

Przepychają się obok szachistów: podupadłego skrzypka z kina Odeon w Sitka i pedikiurzysty, którego reklama wisi na przystankach autobusowych. Miśko wypada przez drzwi w ślad za Fiszkinem i Lapidusem. Landsman następuje mu na pięty, gdy nagle jego pamięć porusza niejasny smutek, zapach wody po goleniu, której nikt już nie używa, brzęczący refren piosenki popularnej w sierpniu dwadzieścia pięć lat temu. Landsman odwraca się do stolika przy drzwiach.

Stary człowiek siedzi zwinięty w pięść wokół szachownicy, wpatrzony w puste krzesło. Bierki ustawił w pozycji początkowej; dla siebie wylosował lub wybrał białe. Czeka na przeciwnika. Czaszka lśni, otoczona kępkami siwawych włosów, podobnych do kłaczków kurzu, które czasem zalegają w kieszeni. Wskutek pochylenia głowy dolna część twarzy pozostaje w cieniu, widać tylko wklęsłość skroni, aureolę łupieżu, kościsty grzbiet nosa, czoło poorane zmarszczkami, równymi jak ślady widelca na surowym cieście. A także konwulsyjnie ściągnięte ramiona, skupione na problemie szachownicy, planujące genialną kampanię: ramiona niegdyś szerokie, godne herosa lub tragarza fortepianów.

— Pan Litwak — mówi Landsman.

Litwak ujmuje królewskiego skoczka ruchem, jakim malarz ujmuje pędzel — jego dłonie wciąż są żylaste i zwinne — i zatacza płynny łuk ku centrum szachownicy: zawsze był zwolennikiem hipermodernistycznego stylu gry. Na widok debiutu Rétiego Landsmana zalewa, niemal zatapia, fala dawnego lęku przed szachami, nieopisanej nudy, rozdrażnienia i wstydu owych dni, kiedy to łamał ojcu serce przy desce w kawiarni hotelu Einstein.

— Alter Litwak — powtarza głośniej.

Litwak podnosi spojrzenie, zdziwione, krótkowzroczne. Kiedyś był to potężny mężczyzna, skory do bójek, zawołany myśliwy, wędkarz, żołnierz. Gdy przesuwał figurę, jego wielki, złoty pierścień komandosa ciskał błyskawice. Teraz Alter skurczył się i wychudł niczym przeklęty król z bajki, skazany na wieczne życie świerszcza za wygasłym kominem. Tylko wyniosły nos pozostaje świadectwem minionej chwały jego oblicza. Patrząc na ten wrak człowieka, Landsman myśli, że nawet gdyby jego ojciec nie odebrał sobie życia, tak czy inaczej byłby już trupem.

Litwak wykonuje niecierpliwy czy też proszący gest dłonią. Z kieszeni na piersi wyciąga marmurkowy czarny notesik i grube pióro wieczne. Brodę, jak zwykle, ma schludnie przystrzyżoną, nie stracił też sportowego sznytu — marynarka z wełny w kurzą stopkę, mokasyny z frędzelkami, chusteczka w kieszonce, szalik pod klapami. W fałdach szyi błyszczy blizna, białawy przecinek, zabarwiony różem. Cierpliwie dysząc przez wielki, mięsisty nos, Litwak pisze coś w notesie: zamiast głosu zostało mu tylko skrobanie stalówki. Podaje notes Landsmanowi. Jego pismo jest pewne i czytelne.

Czy ja pana znam

Oko mu bystrzeje, przekrzywia głowę i mierzy Landsmana spojrzeniem, oceniając wymięty garnitur, kapelusz z szerokim rondem, oblicze psa Herszla. Wie, że zna Landsmana, ale nie pamięta, kto to jest. Bierze notes i uzupełnia pytanie.

Czy ja pana znam panie śledczy

— Mejer Landsman — przedstawia się Landsman, wręczając starcowi służbową wizytówkę. — Znał pan mojego ojca. Przychodziłem z nim od czasu do czasu. Kiedy klub szachowy był jeszcze w kawiarni.

Zaczerwienione oczy otwierają się szerzej. Litwak, zdumiony i przerażony zarazem, coraz intensywniej wpatruje się w Landsmana, szukając jakiegoś potwierdzenia tej niezwykłej wiadomości. Przewraca stronę i oznajmia swój stosunek do sprawy.

Niemożliwe. Niemożliwe żeby Mejerle Landsman zamienił się w taki bezkształtny wór cebuli

— Niestety, tak — mówi Landsman.

Co ty tu robisz szachisto beznadziejny

— Byłem dzieckiem — mówi Landsman, ze zgrozą słysząc w swym głosie żałościwą nutę. Co za okropne miejsce, co za podli ludzie, co za okrutna, bezsensowna gra. — Panie Litwak, nie zna pan przypadkiem mężczyzny, podobno czasami tu grywa, Żyda, chyba mówią do niego Frank?

Tak znam czy zrobił coś złego

— Dobrze go pan zna?

Nie tak jak bym chciał

— Wie pan, gdzie mieszka? Widział go pan ostatnio?

Miesiącami prsz powiedz że nie jesteś z wydz. zabójstw

— Niestety — mówi Landsman — znowu tak.

Starzec mruga. Nawet jeżeli ta informacja zasmuca go lub porusza, nie daje nic po sobie poznać. Ale też człowiek, który nie panuje nad emocjami, nie zajedzie daleko w debiucie Rétiego. Może tylko słowo, które teraz pisze w notesie, nosi ślady drżenia.

Przedawkował?

— Ktoś go zastrzelił — mówi Landsman.

Drzwi głośno skrzypią i do klubu wchodzą dwaj szachiści, poszarzali z zimna: kościsty, mniej więcej dwudziestoletni strach na wróble w przyciasnym garniturze, z krótko przystrzyżoną rudą brodą, oraz niski, pyzaty młodzieniec, ciemnowłosy, brodaty i kędzierzawy, w garniturze, który jest na niego o wiele za duży. Obaj mają nierówne fryzury na jeża, jakby strzygli się własnoręcznie, i identyczne czarne szydełkowe kipy. Speszeni przystają na chwilę w drzwiach i patrzą na pana Litwaka, jakby spodziewali się wymówek.

Starzec wykrztusza coś na wdechu, głosem jak skrzek dinozaura. To straszny odgłos, całkowita niewydolność krtani. Gdy milknie, Landsman zdaje sobie sprawę, że usłyszał słowa:

— Stryjeczne wnuki.

Litwak przyzywa ich skinieniem i wręcza pyzatemu wizytówkę Landsmana.

— Miło pana poznać, panie śledczy — mówi chłopak z lekkim akcentem, być może australijskim. Siada na wolnym krześle, zerka na szachownicę i energicznie wykonuje ruch królewskim skoczkiem. — Przepraszam, stryju Alter. Tamten jak zwykle się spóźnił.

Chudzielec ociąga się przy wejściu, przytrzymując otwarte drzwi.

— Landsman! — Z zaułka dobiega wołanie Miśka, który dopadł Lapidusa i Fiszkina za śmietnikiem; Landsman ma wrażenie, że Lapidus beczy jak dziecko. — Co jest, do cholery?

— Idę! — mówi Landsman. — Muszę iść, panie Litwak. — Na moment ujmuje wiązkę kości, rogu i skóry, która składa się na dłoń starego. — Gdzie mam pana szukać, gdybym zechciał z panem porozmawiać?

Litwak zapisuje adres i wyrywa kartkę z notesu.

— Madagaskar? — zdumiewa się Landsman, odczytując nazwę jakiejś niesłychanej ulicy w Tananariwie. — To coś nowego. — Na widok adresu w dalekim kraju, na myśl o domu przy rue Jean Bart, Landsman czuje potężny odpływ woli. Nie chce mu się zajmować sprawą zmarłego żydka spod 208. W końcu co to za różnica, czy zabójca zostanie ujęty, czy nie? Za rok Żydów zastąpią Afrykanie, stara sala balowa zapełni się gojami na herbatkach tańcujących, a wszystkie sprawy kiedykolwiek otwarte lub zamknięte przez policjantów z Sitka zostaną umieszczone w szafce numer dziewięć. — Kiedy pan wyjeżdża?

— W przyszłym tygodniu — odpowiada pyzaty niepewnym tonem.

Starzec wydaje z siebie kolejne gadzie skrzeknięcie, którego wszakże nikt nie rozumie. Pisze więc i podsuwa notes stryjecznemu wnukowi.

Człowiek planuje — czyta chłopak — a Pan Bóg się śmieje.

Загрузка...