22

Landsman tuli do siebie małe ciałko. Dziecko płacze — powód jest niezbyt poważny — i jego pochlipywanie sprawia, że Landsmanowi przyjemnie ściska się serce. Landsman z ulgą odkrywa, że ma dorodnego chłopczyka, pachnącego goframi i mydłem. Ściska pulchne stópki, ocenia nieistotną i zarazem ogromną wagę maleńkiego staruszka w swoich ramionach, a potem zwraca się do Biny, by jej powiedzieć: „Popatrz, to wszystko pomyłka. To nasz syn”. Ale tu nie ma Biny, tylko zapach jej włosów na deszczu. Po czym Landsman się budzi i zdaje sobie sprawę, że płaczące dziecko to Pinky Szemec, protestujący przeciwko zmianie pieluchy albo jakiejś innej niesprawiedliwości. Landsman mruga; świat w postaci batikowej tapety wdziera się do jego umysłu, on zaś, zupełnie jak za pierwszym razem, czuje w sobie otchłań, czarną dziurę po stracie syna.

Leży na boku na łóżku Miśka i Ester-Malke, wpatrzony w malowane na płótnie balijskie ogrody i dzikie ptactwo. Ktoś zdjął z niego ubranie, zostawiając jedynie gatki. Landsman siada. Z tyłu głowy czuje lekkie kłucie, a potem napiętą bruzdę bólu. Ostrożnie dotyka rany i natrafia palcami na opatrunek, szorstki prostokąt gazy, przyklejony plastrem, otoczony dziwnym plackiem wygolonej skóry. Wspomnienia padają jedno na drugie, plaskając cicho jak fotografie z miejsca zbrodni, zrobione aparatem śmierci doktora Szpringera. Jowialny medyk na izbie przyjęć, rentgen, zastrzyk morfiny, mgławicowy kłąb waty zanurzony w betadinie. A przedtem migające cienie latarni ulicznych na białym winylowym suficie karetki pogotowia. A jeszcze przedtem, przed karetką, purpurowa breja. Parująca zawartość ludzkiego brzucha. Szerszeń obok ucha. Fontanna czerwieni, tryskająca z czoła Rafiego Zylberblata. Szyfr białych otworów na burej tynkowanej ścianie. Landsman tak szybko ucieka od wspomnień wydarzeń na parkingu Big Machera, że nadziewa się wprost na dojmującą świadomość braku Dżango Landsmana.

— Biada mi — mówi i ociera oczy. Za papierosa dałby mały narząd wewnętrzny albo jakiś gruczoł.

Drzwi sypialni otwierają się i wchodzi Miśko z napoczętą paczką broadwayów.

— Czy mówiłem ci już kiedyś, że cię kocham? — pyta Landsman, doskonale wiedząc, że nie.

— Nigdy, dzięki Bogu — odpowiada Miśko. — Zabrałem je sąsiadce, tej Fried. Powiedziałem, że rekwiruje je policja.

— Jestem ci szaleńczo wdzięczny.

— Odnotuję sobie ten przysłówek.

Miśko odnotowuje także, że Landsman płakał. Jedna brew unosi się raptownie, przez chwilę trwa w zawieszeniu, po czym wolno opada jak rzucony na stół obrus.

— Mały w porządku? — pyta Landsman.

— Ząbkuje. — Miśko zdejmuje ramiączko z haczyka za drzwiami sypialni. Na ramiączku wisi ubranie Landsmana, czyste i wyszczotkowane. Miśko maca kieszeń marynarki i wyjmuje kartonik zapałek. Następnie podchodzi do łóżka i podaje Landsmanowi zapałki i papierosy.

— Całkiem szczerze, to nie mogę powiedzieć — mówi Landsman — żebym wiedział, co tu robię.

— To był pomysł Ester-Malke. Zważywszy na to, co myślisz o szpitalach. Uznali, że nie ma potrzeby, żebyś tam został.

— Może usiądziesz?

W pokoju nie ma krzesła, więc Landsman odsuwa się trochę i Miśko siada na brzegu łóżka, czym wprawia sprężyny w istny popłoch.

— Naprawdę nie masz nic przeciwko temu, żebym zapalił?

— Naprawdę to mam. Stań przy oknie.

Landsman wyłazi z łóżka, unosi bambusową żaluzję i ze zdumieniem spostrzega, że na dworze leje. Przez uchylone okno wiatr niesie zapach deszczu, co wyjaśnia woń włosów Biny w jego śnie. Landsman wygląda na parking pod blokiem i widzi, że śnieg całkiem stopniał i spłynął. Światło też jest jakieś inne.

— Która godzina?

— Szesnasta trzydzieści… dwie — mówi Miśko, nie patrząc na zegarek.

— Jaki dzień?

— Niedziela.

Landsman otwiera okno na oścież i sadza na parapecie lewy pośladek, wystawiając obolałą głowę na deszcz. Zapala papierosa, zaciąga się głęboko i próbuje się zdecydować, czy powinien się zmartwić, czy nie.

— Dawno mi się nie zdarzyło — mówi — żebym przespał cały dzień.

— Pewnie musiałeś — odpowiada Miśko beznamiętnie, po czym zerka z ukosa na Landsmana. — A propos, to Ester-Malke zdjęła ci spodnie. Po prostu do twojej wiadomości.

Landsman strzepuje popiół za okno.

— Zostałem postrzelony.

— Muśnięty. Powiedzieli, że to właściwie otarcie. Nawet nie musieli zakładać szwów.

— Było ich troje. Rafael Zylberblat, gnojek, który wyglądał na jego brata, i jakaś cipcia. Gnojek zabrał mi samochód i portfel. Oraz odznakę i szolema. I mnie zostawił.

— Tak wynikałoby z rekonstrukcji.

— Chciałem zadzwonić po pomoc, ale ten szczurkowaty żydek wziął też mojego szojfera.

Na wzmiankę o telefonie Landsmana Miśko uśmiecha się lekko.

— Co? — pyta Landsman.

— Tak. Więc twój gnojek jedzie sobie na północ autostradą Ickesa. Przed nim Jakowy, Fairbanks, Irkuck.

— Aha.

— Dzwoni twój telefon. Twój gnojek odbiera.

— To byłeś ty?

— Bina.

— Coraz lepiej.

— Po dwóch minutach rozmowy ona już wie, gdzie on jest, jak wygląda i jak się wabił jego pies, kiedy gnojek miał jedenaście lat. Po pięciu minutach dwóch mundurowych zgarnia go pod Krestowem. Twój samochód czuje się dobrze. Pieniądze wciąż są w portfelu.

Landsman udaje wielkie zainteresowanie żarem, który zamienia suchy tytoń w popiół.

— A moja broń i odznaka?

— Aa.

— Aa?

— Twoja broń i odznaka znajdują się obecnie pod pieczą twego przełożonego.

— Zamierza je oddać?

Miśko wyciąga rękę i wygładza wgłębienie, jakie tyłek Landsmana zostawił na pościeli.

— Po prostu wypełniałem obowiązki — mówi Landsman głosem, który nawet w jego własnych uszach brzmi płaczliwie. — Dostałem cynk w sprawie Rafiego Zylberblata. — Wzrusza ramionami i maca bandaż z tyłu głowy. — Chciałem tylko pogadać.

— Powinieneś był najpierw do mnie zadzwonić.

— Nie chciałem zawracać ci głowy w sobotę.

To marne wytłumaczenie i wypada nawet żałośniej, niż Landsman zamierzał.

— Nu, niech będzie, idiota ze mnie — przyznaje. — I w dodatku kiepski policjant.

— Zasada numer jeden.

— Wiem. Po prostu podkusiło mnie, żeby szybko coś zrobić. Nie sądziłem, że to się tak potoczy.

— W każdym razie — mówi Miśko — gnojek, ten mały, nazywa się Willy Zylberblat. Przyznał się w imieniu brata. Mówi, że faktycznie Rafi załatwił Wiktora. Połówką nożyczek.

— Coś podobnego.

— Więc jeśli nie wypłynie nic nowego, to mogę powiedzieć, że Bina ma wszelkie powody do zadowolenia. Załatwiłeś sprawę bardzo skutecznie.

— Połówką nożyczek.

— Prawda, jaki zaradny?

— I oszczędny.

— A ta cipcia, którą tak brutalnie potraktowałeś… To również ty, jak rozumiem?

— Ja.

— Dobra robota, Mejer. — Ani ton, ani mina Miśka nie zdradzają cienia sarkazmu. — Załatwiłeś Jachewed Flederman.

— Niemożliwe.

— Miałeś niezły dzień.

— Ta pielęgniarka?

— Nasi koledzy z brygady B są zachwyceni.

— Ta, co zabiła tego dziadka, jak mu tam, Hermana Poznera?

— Jedyna otwarta sprawa, która im została z zeszłego roku. Myśleli, że wyjechała do Meksyku.

— Niech mnie szlag — mówi Landsman po amerykańsku.

— O ile wiem, Tabacznik i Karpas już cię pochwalili przed Biną.

Landsman rozgniata papierosa o zewnętrzną ścianę budynku i pstryka niedopałkiem w deszcz. Tabacznik i Karpas naprawdę dają w dupę Landsmanowi i Szemecowi, szkoda gadać.

— Nawet kiedy mam szczęście — mówi — to mam pecha. — Wzdycha ciężko. — Jakieś wieści z Wierzbowskiej Wyspy?

— Ani mru-mru.

— W gazetach nic nie ma?

— Ani w „Licht”, ani w „Rut”. — To czołowe dzienniki chasydzkie. — Żadnych plotek. Nikt o tym nie mówi. Nic. Totalna cisza.

Landsman wstaje z parapetu i podchodzi do telefonu na nocnym stoliku. Wybiera numer zapamiętany wiele lat temu, zadaje pytanie, otrzymuje odpowiedź i rozłącza się.

— Wierzbowerzy odebrali ciało Mendla Szpilmana wczoraj późnym wieczorem.

Komórka w dłoni Landsmana ożywia się, ćwierkając niczym ptak robot. Landsman podaje ją Miśkowi.

— Na oko nieźle — mówi Miśko w słuchawkę. — Tak, mam wrażenie, że przyda mu się odpoczynek. Dobrze — odrywa słuchawkę od ucha i spogląda na nią, zakrywając kciukiem mikrofon. — Twoja była żona.

— Podobno czujesz się nieźle — mówi Bina, słysząc głos Landsmana.

— Tak powiadają.

— Weź trochę wolnego — proponuje ona. — Zrób sobie urlop.

Jej głos jest tak łagodny i spokojny, że znaczenie tego, co powiedziała, nie od razu doń dociera.

— Nie zrobisz mi tego — jęczy w końcu Landsman. — Bina, proszę, powiedz, że to nieprawda.

— Dwie osoby zabite. Z twojego pistoletu. Jedyny świadek to dzieciak, który nie widział, co się stało. Automatycznie zostajesz zawieszony z pełnym wynagrodzeniem do końca dochodzenia komisji.

— Strzelali do mnie. Miałem wiarygodny cynk, broń schowaną w kaburze, byłem cichy i uprzejmy jak myszka. A oni zaczęli do mnie strzelać.

— I oczywiście będziesz miał szansę opowiedzieć swoją wersję. Tymczasem jednak zabieram twoją odznakę i broń na przechowanie, zapakowane do ślicznej różowej kosmetyczki Hello Kitty, gdzie trzymał je Willy Zylberblat. Dobrze? A ty spróbujesz trochę się podreperować, co ty na to?

— Dochodzenie będzie trwało tygodniami — protestuje Landsman. — Zanim wrócę do służby, Komenda Główna może w ogóle przestać istnieć! Nie ma podstaw, żeby mnie zawiesić, i ty dobrze o tym wiesz. W tych okolicznościach mogłabyś bez trudu przywrócić mnie do czynnej służby. Komisja prowadziłaby swoje dochodzenie i wszystko byłoby zgodnie z regulaminem.

— Są różne regulaminy — mówi Bina.

— Nie bądź taka zagadkowa — sarka Landsman i po amerykańsku pyta: — Co jest, kurwa?

Przez kilka długich chwil Bina nie odpowiada.

— Zadzwonił do mnie nadinspektor Wajngartner — mówi w końcu. — Wczoraj wieczorem. Tuż — dodaje — po zmroku.

— Ach tak.

— Powiedział, że właśnie ktoś zadzwonił do niego. Na domowy telefon. Domyślam się, że ten ktoś był trochę zdenerwowany ekscesami detektywa Mejera Landsmana, których ten dopuścił się w jego okolicy w piątek po południu. Zakłócanie spokoju. Brak szacunku dla miejscowej ludności. Działanie bez zgody i upoważnienia.

— Co na to Wajngartner?

— Powiedział, że jesteś dobrym policjantem, ale miałeś trudny okres.

Oto, myśli Landsman, doskonały tekst na nagrobek.

— A ty, co powiedziałaś Wajngartnerowi? Kiedy zadzwonił, żeby zepsuć ci sobotni wieczór?

— Sobotni wieczór? Mój sobotni wieczór przypomina burrito z mikrofali. Bardzo trudno zepsuć coś, co od początku jest fatalne. Tak się składa, że powiedziałam nadinspektorowi Wajngartnerowi, że przed chwilą zostałeś postrzelony.

— A on?

— Oznajmił, że w obliczu nowych dowodów być może zrewiduje swoje długotrwałe ateistyczne poglądy. I że powinnam zrobić, co w mojej mocy, by zapewnić ci opiekę. I żebyś porządnie odpoczął przez pewien czas. Do czego właśnie próbuję cię nakłonić. Zawieszam cię do odwołania z pełnym wynagrodzeniem.

— Bina, Bina, proszę. Wiesz, jak ze mną jest.

— Wiem.

— Jeśli nie będę mógł pracować… Nie możesz…

— Muszę. — Temperatura jej głosu obniża się tak szybko, że linia brzęczy kryształkami lodu. — Sam dobrze wiesz, jaki mam wybór w takiej sytuacji.

— Jakiej sytuacji? Takiej, że gangsterzy używają nacisków, by powstrzymać dochodzenie w sprawie morderstwa? O taką sytuację ci chodzi?

— Odpowiadam przed nadinspektorem — mówi Bina, jakby tłumaczyła coś osłu. Doskonale wie, że Landsman nade wszystko nienawidzi, kiedy ktoś traktuje go jak idiotę. — A ty odpowiadasz przede mną.

— Żałuję, że do mnie zadzwoniłaś — odzywa się Landsman po chwili. — Powinnaś była pozwolić mi umrzeć.

— Och, dość tej opery. A swoją drogą, miło, że mi dziękujesz.

— I co ja mam teraz robić? Znaczy, oprócz tego, że będę ci wdzięczny, że obcięłaś mi jaja?

— To już twoja sprawa, detektywie. Może dla odmiany spróbujesz pomyśleć o przyszłości?

— O przyszłości? — powtarza Landsman. — O latających samochodach? Czy o hotelach na Księżycu?

— Chodzi mi o twoją przyszłość.

— A co, Bina, chcesz polecieć ze mną na Księżyc? Słyszałem, że tam jeszcze przyjmują Żydów!

— Do widzenia, Mejer.

Rozłącza się. Landsman również odkłada słuchawkę i przez chwilę stoi bez ruchu pod uważnym spojrzeniem siedzącego na łóżku Miśka. Czuje, jak rozpala się w nim ostatnia iskra entuzjazmu i gniewu, która następnie znika niczym grudka sadzy w kominie. Potem czuje już tylko pustkę.

Wraca do łóżka, wchodzi pod kołdrę, odwraca się twarzą do balijskiej sceny na ścianie i zamyka oczy.

— Ee, Mejer? — mówi Miśko, Landsman jednak milczy. — Długo zamierzasz gnić w moim łóżku?

Landsman nie widzi żadnej korzyści z odpowiedzi. Po minucie Miśko odbija się od materaca i sprężyście staje na nogi. Landsman wyczuwa, jak partner ocenia dzielącą ich czarną głębię, usiłując znaleźć właściwy ton.

— Cokolwiek to znaczy — podejmuje w końcu próbę Miśko — Bina także przyszła na izbę przyjęć, żeby cię zobaczyć.

Landsman odkrywa, że w ogóle nie pamięta jej odwiedzin. Wspomnienie przepadło jak dotknięcie dziecięcej stópki na dłoni.

— Byłeś nieźle nawalony — mówi Miśko. — Wygadywałeś różne bzdury.

— Skompromitowałem się przy niej? — wykrztusza cichutko Landsman.

— Tak — potwierdza Miśko. — Obawiam się, że tak.

Po czym wycofuje się z własnej sypialni, zostawiając Landsmana sam na sam z pytaniem, skąd weźmie siły i jak głęboko jeszcze się pogrąży.

Landsman słyszy, jak Miśko i Ester-Malke rozmawiają o nim przyciszonymi głosami, zarezerwowanymi dla szaleńców, palantów i nieproszonych gości. Przez całą resztę popołudnia. Przy obiedzie. Podczas hałaśliwej kąpieli i pudrowania pupki, i opowiadania bajki, kiedy to Miśko Szemec musi gęgać jak gęś. Landsman leży na boku z palącą szramą na głowie, na przemian tracąc i odzyskując świadomość woni deszczu za oknem, pomruków i krzyków rodziny w sąsiednim pokoju. Mijające godziny to cetnary piasku, sączące się przez maleńki otwór do duszy Landsmana. Najpierw nie może unieść głowy z poduszki, potem jakoś nie może otworzyć oczu. To, co się dzieje, gdy jego oczy są zamknięte, to niezupełnie sen, a prześladujące go myśli, choć okropne, to niezupełnie senne koszmary.

W środku nocy nagle do pokoju wtacza się Goldie. Idzie ciężko i ospale, krokiem małego potwora. Nie wchodzi zwyczajnie do łóżka — wzburza wokół siebie koce jak mikser ciasto, jakby panicznie przed czymś uciekał, jednak gdy Landsman pyta, co się stało, nie odpowiada. Oczy ma zamknięte, a jego serce bije miarowo i cicho; cokolwiek go wystraszyło, schronił się przed tym w łóżku rodziców. Śpi jak zabity. Trochę pachnie nadpsutym jabłkiem. Starannie i bezlitośnie wbija palce stóp w plecy Landsmana. Zgrzyt jego zębów to szczęk tępych nożyc na arkuszu blachy.

Po godzinie, około wpół do piątej, zaczyna krzyczeć niemowlak na zabudowanym balkonie. Landsman słyszy, jak Ester-Malke próbuje go uspokoić. W normalnej sytuacji wzięłaby małego do łóżka, ale dzisiaj nie ma takiej możliwości, więc uciszanie trwa bardzo długo. Zjawia się w pokoju, gdy dziecko w jej ramionach jeszcze chlipie, ale właściwie już zasypia. Porzuca Pinky’ego między jego bratem i Landsmanem, po czym wychodzi.

Wewnętrzne zawory małych Szemeców, zjednoczenych na łóżku rodziców, produkują takie meczenia, dudnienia i świsty, że wielkie organy świątyni Emanu-El mogą się schować. Seriami ruchów, czymś w rodzaju sennego kung-fu, chłopcy spychają Landsmana na samą krawędź łóżka. Tłuką go, dziabią stopami, chrząkają i mamroczą. Przeżuwają włókna swoich snów. Przed świtem coś bardzo złego dzieje się w pieluchach niemowlaka. Jest to najgorsza noc, jaką Landsman spędził na jakimkolwiek materacu, a to wiele powiedziane.

Około siódmej zaczyna parskać ekspres do kawy. Kilka tysięcy cząsteczek kawowej woni wpada do sypialni i drażni włoski w nozdrzach Landsmana. W korytarzu szurają kapcie. W drzwiach sypialni staje Ester-Malke — zapewne żałuje wszystkiego, co uczyniła w ataku miłosierdzia — lecz Landsman natęża wolę, by powściągnąć odruch rozpoznania. Nic go to nie obchodzi, bo i niby dlaczego? Jednak powoli dociera doń, że kurczowe trzymanie się obojętności paradoksalnie zawiera w sobie ziarna klęski. No dobra, nie będzie obojętny. Otwiera jedno oko. Oparta o framugę Ester-Malke z założonymi rękami dokonuje oględzin zniszczeń miejsca, które kiedyś było jej posłaniem. Uczucie, jakie obrazek uroczych śpiących synków na ogół wzbudza w kochającej matce, walczy na jej twarzy z przerażeniem i zmieszaniem na widok Landsmana w samych gatkach.

— Chcę, żebyś wylazł z mojego łóżka — szepcze. — Szybko i bezpowrotnie.

— Dobrze — mówi Landsman. Sporządza bilans ran, bólów i głównych nurtów swego nastroju, po czym siada. Pomimo nocnych udręk czuje się dziwnie uspokojony — jakby bardziej obecny w swojej skórze, kończynach i zmysłach. Od ponad dwóch lat nie spał w jednym łóżku z żadną istotą ludzką i teraz zastanawia się, czy słusznie zrobił, zaprzestając tej praktyki. Zdejmuje ubranie z wieszaka na drzwiach, wkłada je powoli, po czym, trzymając w garści pasek i skarpetki, rusza za Ester-Malke korytarzem w stronę kuchni.

— Chociaż kanapa ma pewne zalety — ciągnie Ester-Malke. — Na przykład, nie znajdziesz tam niemowląt ani czterolatków.

— Twoje bachory mają poważnie zapuszczone paznokcie u nóg — mówi Landsman. — Oprócz tego coś gnije w pieluchach małego. Śmierdzi jak zdechła wydra morska.

W kuchni Ester-Malke nalewa kawy do kubków. Potem otwiera drzwi wejściowe i z wycieraczki z napisem SPADAJ podnosi egzemplarz „Tog”. Landsman siada na swoim zwykłym stołku i wpatruje się w półmrok pokoju dziennego, gdzie niczym wyspa wznosi się na podłodze masyw jego partnera. Kanapa przypomina pełen koców wrak.

Właśnie zamierza powiedzieć: „Nie zasługuję na takich przyjaciół jak wy”, gdy Ester-Malke wraca do kuchni, pogrążona w lekturze gazety.

— Nic dziwnego, że potrzebowałeś tyle snu — mówi, po czym wpada na futrynę. Wieści na pierwszej stronie muszą być naprawdę okropne lub niesamowite.

Landsman sięga do kieszeni marynarki po okulary do czytania. Mostek jest pęknięty i każde szkło zwisa oddzielnie — to prawdziwa para okularów, dwa monokle na uchwytach. Ester-Malke otwiera szufladkę stolika pod telefonem, wyciąga taśmę izolacyjną w żółtym kolorze ostrzeżeń przed promieniowaniem, skleja okulary i wręcza je Landsmanowi. Kłąb taśmy na nosie ma grubość orzecha laskowego i przyprawi o zeza nawet właściciela.

— Założę się, że wypadło świetnie — mówi Landsman, biorąc gazetę.

W dzisiejszym „Tog” dominują dwa duże artykuły. Jeden to relacja ze strzelaniny na parkingu outletu Big Macher, wskutek której zginęły dwie osoby. Brał w niej udział samotny detektyw wydziału kryminalnego Mejer Landsman, lat czterdzieści dwa, oraz para podejrzanych, od dawna poszukiwanych przez organy ścigania Sitka w związku z dwoma zabójstwami, prawdopodobnie niezwiązanymi ze sobą.

Drugi artykuł nosi nagłówek:


ZWŁOKI „MAŁEGO CADYKA” ZNALEZIONE W HOTELU W SITKA


Towarzyszący tekst przytacza szereg cudownych zdarzeń, wymijających relacji i zwykłych kłamstw, związanych z życiem Menachema-Mendla Szpilmana oraz jego śmiercią w czwartek późnym wieczorem w hotelu Zamenhof na ulicy Maksa Nordaua. Biuro patologa sądowego — którego szef przeniósł się już do Kanady — donosi, że wstępne badanie przyczyn śmierci denata wskazuje na coś, co w bajkach nazywają „nieszczęśliwym wypadkiem, związanym z użyciem substancji odurzających”.


Choć szeroki świat niewiele o nim wiedział — donosi dziennikarz „Tog” — w zamkniętej społeczności wiernych pan Szpilman przez większą część swej młodości uchodził za cudowne dziecko, wyjątkowy talent i świętego mędrca, a nawet za dawno spodziewanego Odkupiciela. W jego dzieciństwie stary dom Szpilmanów przy ulicy Anskiego w Harkawy pękał w szwach od gości i petentów; ludzie pobożni i zwyczajnie ciekawi przybywali z miejsc tak odległych, jak Bejrut i Buenos Aires, aby poznać cudownego młodzieńca, który urodził się dziewiątego dnia brzemiennego w skutki miesiąca aw. Niejeden z nich miał nadzieję, że pan Szpilman wreszcie posłucha uporczywych plotek na swój temat, „ogłosi swoje panowanie”; niejeden też dokładał starań, by być przy tym obecnym. Ale pan Szpilman nie złożył żadnej deklaracji. Dwadzieścia trzy lata temu, w dniu planowanych zaślubin z córką rabina sztrakencerów, na zawsze usunął się z życia publicznego, a jego późniejszy długotrwały upadek niemalże zatarł w ludzkiej pamięci obietnicę sprzed lat.


Okruchy informacji z biura patologa to jedyna wskazówka, która choć trochę przybliża czytelnikom przyczynę śmierci Mendla. Zarząd hotelu i Komenda Główna podobno odmówiły wyjaśnień. Pod koniec artykułu Landsman czyta, że nie będzie nabożeństwa w synagodze, jedynie pogrzeb na starym cmentarzu Montefiore, którym zajmie się sam ojciec zmarłego.

— Miśko mi mówił, że stary się go wyrzekł — komentuje Ester-Malke, czytając Landsmanowi przez ramię. — Podobno nie chciał mieć z chłopakiem nic wspólnego. Pewnie zmienił zdanie.

Czytającego artykuł Landsmana przeszywa ukłucie zawiści wobec Mendla Szpilmana, tylko trochę złagodzone litością. Sam przez wiele lat uginał się pod brzemieniem ojcowskich oczekiwań, nie mając pojęcia, jak by się czuł, gdyby zdołał je spełnić lub przewyższyć. Izydor Landsman, Mejer wie o tym, byłby zachwycony, płodząc zdolnego syna. Nie jest w stanie oprzeć się wrażeniu, że gdyby grał w szachy tak jak Mendel Szpilman, jego ojciec być może uznałby, że ma dla kogo żyć — dla małego mesjasza, który przyniesie mu odkupienie. Landsman wspomina list, który wysłał ojcu w nadziei, że uwolni się od brzemienia takiego życia i tak wygórowanych oczekiwań; myśli też o latach, które przeżył w przekonaniu, iż zadał Izydorowi Landsmanowi śmiertelny cios. Jakie poczucie winy nosił w sobie Mendel Szpilman? Czy wierzył w to, co o nim mówiono, w swój dar lub powołanie? A może pragnąc zrzucić swój ciężar, doszedł do wniosku, że musi odwrócić się plecami nie tylko do ojca, ale do wszystkich Żydów na świecie?

— Nie sądzę, by rebe Szpilman kiedykolwiek zmieniał zdanie — mówi Landsman. — Sądzę, że ktoś musiał mu w tym pomóc.

— Ciekawe kto?

— Mam zgadywać? Może matka chłopca?

— Bardzo dobrze. Dzielna kobieta, że nie pozwoliła wyrzucić syna jak pustej butelki.

— Dzielna kobieta — powtarza Landsman. Wpatruje się w zamieszczoną w „Tog” fotografię piętnastoletniego Mendla Szpilmana z rzadką bródką i rozwianymi pejsami, swobodnie przewodniczącego zjazdowi młodych talmudystów, którzy kłębią się wokół niego nadąsani bądź wściekli. „Cadyk ha-Dor w lepszych czasach”, głosi podpis.

— O czym myślisz, Mejer? — pyta Ester-Malke z nutą zwątpienia w głosie.

— O przyszłości — mówi Landsman.

Загрузка...