9

Zostawiają Brennana — krawat wciąż plaska go w czoło niczym pełna skruchy dłoń — przed wejściem do Pierwszej Strony, idą do rogu ulicy Sewarda, skręcają w Pereca i zaraz za kinem Pałac, u stóp wzgórza Baranof Castle, zatrzymują się przed czarnymi drzwiami w czarnej marmurowej fasadzie z wielkim zamalowanym na czarno oknem.

— Chyba żartujesz — mówi Miśko.

— Przez piętnaście lat nie widziałem w Worszcie żadnego szamesa.

— Mejer, jest piątek, wpół do dziesiątej rano! Tu są tylko szczury.

— Nieprawda — mówi Landsman. Prowadzi Miśka do bocznych drzwi, zaciska dłoń w pięść i dwukrotnie stuka. — Zawsze sobie myślałem, że to doskonałe miejsce na planowanie występków, oczywiście, gdyby przyszły mi do głowy jakieś występki wymagające planowania.

Ciężkie stalowe odrzwia otwierają się z jękiem i staje w nich pani Kałuszyner w szarej spódnicy i czarnych czółenkach, jakby do szul albo do pracy w banku, z włosami zakręconymi na różowe gąbkowe wałki. W ręku trzyma papierowy kubeczek, wypełniony płynem barwy kawy lub soku śliwkowego. Pani Kałuszyner bez przerwy żuje tytoń i kubek to jej nieodłączny, być może jedyny, towarzysz.

— Ty — mówi, krzywiąc się, jakby nagle poczuła smak woszczyny na czubku palca. Następnie, swoim zwyczajem, wytwornie spluwa do kubka. Wiedziona mądrym nawykiem lustruje ulicę z prawej i lewej, sprawdzając, jaki to kłopot mogli przywlec ze sobą goście, po czym szybko i brutalnie taksuje wzrokiem olbrzymiego Indianina w jarmułce, pragnącego wejść do jej przybytku. Towarzysze Landsmana to zazwyczaj nerwowe gnojki o mysich oczkach, takie jak Benny „Szpilkes” Plotner czy Zigmund Landau, ów Heifetz konfidentów, ale nikt nie wygląda na gnojka mniej niż Miśko Szemec — z całym szacunkiem dla czapeczki i frędzelków, w żadnym razie nie da się go zaliczyć do pośredników lub ulicznych cwaniaków niższego sortu, nie z tą indiańską mordą. Nie mogąc mimo starań, wpasować Miśka w taksonomię szumowin, pani Kałuszyner spluwa zatem do kubka, a potem wraca spojrzeniem do Landsmana i wzdycha. Wedle jednej rachuby, jest po siedemnastokroć dłużniczką Landsmana, wedle innej, powinna przyłożyć mu w brzuch, w końcu więc odsuwa się i pozwala im wejść.

Lokal świeci pustkami niczym nieczynny śródmiejski autobus, a cuchnie dwa razy bardziej. Ktoś niedawno przeszedł tędy z wiadrem chlorku i dopisał kilka wysokich tonów do dominującej w Worszcie basowej nuty potu i uryny. Czuły nos rozróżni także, ponad i pod tym wszystkim, podskórną woń sfatygowanych jednodolarówek.

— Siadajcie tam — mówi pani Kałuszyner, nie precyzując wszakże, gdzie chciałaby ich posadzić. Okrągłe stoliki, stłoczone wokół estrady, dźwigają odwrócone krzesła niczym jelenie rogi. Landsman stawia dwa z nich na podłodze i siada z Miśkiem obok mocno zaryglowanych drzwi wejściowych, możliwie najdalej od podium. Pani Kałuszyner oddala się do pokoju na zapleczu, a zamykająca się za nią zasłona z koralików grzechocze jak wybite zęby w kuble.

— Świetna kobitka — mówi Miśko.

— Cukiereczek — zgadza się Landsman. — Przychodzi tylko rano. W ten sposób unika oglądania klienteli. — Worszt to miejsce, gdzie sitkańscy muzycy piją po zamknięciu teatrów i innych klubów. Wpadają po północy zbici w grupkę, ze śniegiem na czapkach i deszczem na mankietach, po czym tłoczą się na maleńkiej estradzie, katując się nawzajem klarnetami i skrzypcami. I jak zwykle, gdy zbierają się anioły, ciągną za nimi zastępy diabłów, gangsterów, złodziei i smutnych pań. — Nie przepada za muzykami.

— Przecież jej mąż… Och, już kojarzę.

Natan Kałuszyner, do śmierci właściciel Worsztu, był królem klarnetu sopranowego. Ten hazardzista, ćpun i pod wieloma względami bardzo zły człowiek potrafił grać, jakby opętał go dybuk. Landsman, żarliwy meloman, miał oko na małego narwańca i często wyciągał go z paskudnych tarapatów, w które Kałuszyner pakował się wskutek udręk duchowych i złej oceny sytuacji. Aż pewnego dnia zniknął z żoną znanego rosyjskiego sztarkiera, a pani Kałuszyner została z Worsztem i dobrą wolą wierzycieli. Jakiś czas później niektóre kawałki Natana Kałuszynera — wszakże nie klarnet sopranowy — znaleziono wyrzucone na brzeg w dokach Jakowy.

— A to pies tego gościa? — pyta Miśko, pokazując na scenę. W miejscu, gdzie Kałuszyner co wieczór stał i dął w stroik, siedzi kędzierzawy skundlony terier, biały w brązowe łatki, z czarną plamką na oku. Po prostu sobie siedzi i nadstawia uszy, jakby słyszał w mózgu echo muzyki lub głosu. Długi, luźny łańcuch łączy go z osadzonym w ścianie metalowym kółkiem.

— To Herszel — mówi Landsman. Wydaje mu się, że jakaś boleść majaczy w cierpliwej fizjonomii psa, w roztaczanej przezeń aurze spokojnej, psiej wytrwałości. Landsman odwraca wzrok. — Od pięciu lat tak siedzi.

— Wzruszające.

— Chyba tak. Szczerze mówiąc, bydlę przyprawia mnie o gęsią skórkę.

Pani Kałuszyner powraca, niosąc blaszaną miskę z kiszonymi pomidorami i ogórkami, koszyk bajgli z makiem i miseczkę kwaśnej śmietany. Balansuje tym wszystkim na lewym przedramieniu; w prawej ręce, rzecz jasna, ściska papierową spluwaczkę.

— Cudne marynaty — mówi Miśko, a gdy pochlebstwo nie działa, próbuje inaczej: — Fajny pies.

Doprawdy, myśli Landsman, wzruszający jest wysiłek, z jakim Miśko Szemec zawsze stara się nawiązać rozmowę. Im bardziej ludzie się zamykają, tym bardziej stary Miśko się stara. Już jako chłopiec taki był, chętny do kontaktów, zwłaszcza ze swoim próżniowo pakowanym kuzynem Mejerem.

— Pies to pies — mówi pani Kałuszyner. Z trzaskiem stawia na stole kiszonki i śmietanę, rzuca koszyk z bajglami, po czym wycofuje się na zaplecze, znów przy wtórze grzechotu koralików.

— No więc muszę cię prosić o przysługę — mówi Landsman, nie odrywając wzroku od psa, który tymczasem ugina artretyczne kolana i kładzie się na estradzie, wsparłszy łeb na przednich łapach. — I mam wielką nadzieję, że powiesz nie.

— Czy to ma coś wspólnego ze „skutecznym rozwiązaniem”?

— Kpisz sobie z tego pomysłu?

— Nie muszę — mówi Miśko. — Pomysł sam z siebie kpi. — Bierze z miski kiszony pomidor, macza go w kwaśnej śmietanie i zgrabnie wpycha do ust palcem wskazującym. Smakowita mieszanka pulpy i soku sprawia, że jego twarz wykrzywia grymas rozkoszy. — Bina dobrze wygląda.

— Też tak myślę.

— Trochę jak lesba.

— Zawsze tak mówiłeś.

— Ech, Bina, Bina. — Miśko posępnie kręci głową, a przecież jednocześnie w jakiś sposób wyraża szczere współczucie. — W poprzednim życiu pewnie była chorągiewką na wietrze.

— Uważam, że się mylisz — mówi Landsman. — Masz rację, ale się mylisz.

— Mówisz, że Bina nie jest karierowiczką?

— Wcale tego nie mówię.

— Zawsze taka była, Mejer. I to mi się w niej podobało. Bina to sprytna sztuka. Twardzielka. Dyplomatka. Obie strony, dół i góra, uważają, że jest wobec nich lojalna, a to niełatwo osiągnąć. To pod każdym względem materiał na inspektora. W każdej policji w każdym kraju na świecie.

— Była pierwsza w grupie — mówi Landsman. — Na akademii.

— Ale na wstępnym ty miałeś lepszy wynik.

— A tak — mówi Landsman. — Ja ci o tym wspominałem?

— Nawet amerykański szeryf ma dość rozumu, żeby zwrócić uwagę na Binę Gelbfisz — ciągnie Miśko. — Więc jeżeli ona próbuje sobie załatwić, żeby po Przejęciu znalazła się dla niej posada w policji Sitka, to ja nie zamierzam jej za to potępiać.

— Rozumiem, o co ci chodzi — mówi Landsman. — Tyle że ja tego nie kupuję. Ona nie dlatego wzięła tę robotę. Albo nie tylko dlatego.

— No to dlaczego?

Landsman wzrusza ramionami.

— Nie wiem — przyznaje. — Może skończyły się jej sensowne zajęcia.

— Mam nadzieję, że nie. Bo zanim się obejrzysz, znowu się postara być z tobą.

— Boże uchowaj.

— Okropność.

Landsman udaje, że trzykrotnie spluwa przez lewe ramię. Po chwili, właśnie gdy się zastanawia, czy ten przesąd ma jakiś związek z żuciem tytoniu, wraca pani Kałuszyner, wlokąc za sobą ciężkie kajdany żywota.

— Mam jajka na twardo — oznajmia złowieszczo. — Mam bajgle. Mam nóżki w galarecie.

— Tylko coś małego do picia, pani K. — prosi Landsman. — Miśko?

— Mineralkę — mówi Miśko. — Z kropelką limonki.

— Chcesz jeść — mówi ona, i nie jest to przypuszczenie.

— Czemu nie? — mówi Miśko. — No dobra, niech pani da ze dwa jajka.

Pani Kałuszyner zwraca się do Landsmana, który czuje na sobie wyzywający wzrok Miśka, jakby ten oczekiwał, że on, Landsman, zamówi śliwowicę. Mejer wyczuwa zmęczenie Miśka, jego rozdrażnienie i zniecierpliwienie nim i jego problemami. Pora, żeby wziął się w garść, nie? Niech znajdzie sobie coś, dla czego warto żyć, i weźmie się do roboty.

— Coca-cola — mówi Landsman. — Jeśli pani tak łaskawa.

Być może po raz pierwszy Landsman lub w ogóle ktokolwiek zrobił coś, co zdołało zaskoczyć wdowę po Natanie Kałuszynerze. Pani Kałuszyner unosi stalowosiwą brew, odwraca się i odchodzi. Miśko bierze kiszony ogórek, strząsa ziarna pieprzu oraz goździki, które przywarły do jego kostropatej zielonej skórki, miażdży go w zębach i aż krzywi się z zachwytu.

— Tylko kwaśna kobieta potrafi zrobić dobrą kiszonkę — mówi, po czym kpiąco, jakby od niechcenia dodaje: — Na pewno nie masz ochoty na piwo?

Landsman marzy o piwie, wręcz czuje na podniebieniu jego karmelową goryczkę. Na razie jednak piwo, którym poczęstowała go Ester-Malke, nie opuściło jego organizmu, choć z wszelkich oznak wynika, że spakowało już torby i jest gotowe do wyjścia. Propozycja czy też prośba, z którą postanowił zwrócić się do partnera, zaczyna wyglądać na najgłupszy pomysł, jaki kiedykolwiek przyszedł mu do głowy, z pewnością nie taki, dla którego warto żyć. Ale będzie musiał wystarczyć.

— Do diabła z tobą — mówi, wstając od stołu. — Muszę się odlać.

W męskiej toalecie Landsman natrafia na ciało elektrycznego gitarzysty. Siedząc przy stoliku w głębi Worsztu, często podziwiał grę tego żydka, który jako jeden z pierwszych zaimportował techniki i pozy amerykańskich i brytyjskich gitarzystów rockowych do świata bulgarów i frejlechów żydowskiej muzyki tanecznej. Żydek ma mniej więcej tyle samo lat co Landsman i tak samo jak on wychował się na Cyplu Halibuta; w przypływach pychy Landsman czasem porównuje siebie, a raczej swoją pracę w policji, do intuicyjnych, efekciarskich popisów tego człowieka, który teraz najwyraźniej zmarł albo stracił przytomność, trzymając cenną dłoń w misce klozetowej. Jego ciało ma na sobie czarny, skórzany trzyczęściowy garnitur i czerwony krawat-tasiemkę; słynne palce ogołocono z pierścionków, po których pozostały tylko widmowe wgniecenia, na kafelkach podłogi leży pusty i rozdęty portfel.

Z piersi muzyka wyrywa się jedno chrapnięcie, więc Landsman używa własnych zasobów intuicji i efekciarstwa, aby sprawdzić tętno na jego szyi. Serce bije miarowo, a powietrze wokół mężczyzny niemal płonie alkoholowym blaskiem. Portfel został ogołocony z pieniędzy i dokumentów, lecz Landsman, obmacawszy muzyka, odkrywa w lewej kieszeni jego marynarki flaszkę kanadyjskiej wódki. Znaleźli gotówkę, ale wódę przeoczyli, myśli Landsman. Jakoś nie chce mu się pić — prawdę mówiąc, odrzuca go na samą myśl, że miałby wlać do brzucha to paskudztwo, wzdraga się w nim każdy moralny mięsień. Postanawia zaryzykować krótki rzut oka do zasnutej pajęczynami piwnicy swej duszy. Ten odruch niechęci do kanadyjskiej gorzały (bądź co bądź popularnej marki) ma zdecydowanie pewien związek z jego byłą żoną i z jej powrotem do Sitka w pełnym rozkwicie binowatości. Widywanie jej codziennie będzie udręką podobną do cierpień Mojżesza, któremu Bóg każdego dnia ukazywał daleki Syjon z góry Fasga.

Landsman odkręca kanadyjską wódkę i pociąga spory łyk. Alkohol pali go w gardle niczym mieszanka rozpuszczalnika i ługu. Gdy kończy, w butelce zostaje kilka centymetrów płynu, jego natomiast od stóp do głów wypełnia uczucie skruchy. Wszystkie porównania, jakich z uciechą dokonywał ongiś między gitarzystą i własną osobą, obracają się przeciwko niemu. Po krótkiej, lecz ożywionej debacie Landsman postanawia nie wyrzucać butelki do śmietnika (nikomu tam się nie przyda) i przenosi ją do ciasnej kieszeni swego upadku. Wywleka muzyka z kabiny, starannie wyciera mu prawą rękę i idzie się wysikać, bo w końcu po to tu przyszedł.

Melodyjne dzwonienie moczu o klozet najwyraźniej skłania gitarzystę do otwarcia oczu.

— Czuję się dobrze — oświadcza z podłogi.

— Jasne, cukiereczku — mówi Landsman.

— Tylko nie dzwoń do mojej żony.

— Nie zadzwonię — upewnia go Landsman, lecz żydkowi znów urywa się film. Landsman wyciąga go na korytarz na zapleczu i wkłada mu pod głowę książkę telefoniczną. Potem wraca do stolika, siada obok Miśka Szemeca i grzecznie upija ze szklanki łyk bąbelkowatego syropu.

— Mmm — mruczy. — Pyszna cola.

— No — mówi Miśko. — Co to za prośba?

— Taak — mruczy Landsman. Jego dobre samopoczucie, przypływ wiary we własne siły i intencje to najwyraźniej złudzenie wywołane łykiem podłej wódy. Z drugiej strony, racjonalizuje sobie, z punktu widzenia Boga wszelka ludzka wiara jest złudzeniem, a wszelki zamiar żartem. — Dosyć duża.

Miśko domyśla się, dokąd zmierza Landsman. Ale Landsman jeszcze nie jest gotów tam się udać.

— Czy ty i Ester-Malke wystąpiliście o prawo stałego pobytu?

— To twoja duża prośba?

— Nie, tylko wstęp.

— Wystąpiliśmy o zieloną kartę. Wszyscy w Okręgu wystąpili o kartę stałego pobytu, chyba że wyjeżdżają do Kanady czy Argentyny albo gdzieś. O Jezu, Mejer, a ty?

— Wiem, że powinienem — mówi Landsman. — Może i wystąpiłem? Nie pamiętam.

To zbyt duży wstrząs dla Miśka, znacznie większy niż sprawa, w której przyszli tu z Landsmanem.

— Dobra już, dobra, wystąpiłem — zapewnia Landsman. — Przypomniałem sobie. Jasne. Wypełniłem formularz I-999 i w ogóle.

Miśko kiwa głową, jakby wierzył w to kłamliwe oświadczenie.

— No — mówi Landsman. — Znaczy zostajecie, tak? W Sitka?

— Pod warunkiem że nas zalegalizują.

— A macie jakiś powód, by sądzić, że nie?

— Zwyczajnie, statystyka jest przeciwko nam. Mówi się, że zostanie mniej niż czterdzieści procent. — Miśko kręci głową. Ten gest ostatnio stał się ogólnonarodową reakcją na pytanie, dokąd po Przejęciu udadzą się Żydzi z Sitka i co właściwie mają ze sobą zrobić. Tak naprawdę nikt niczego nie gwarantuje, bo czterdzieści procent to tylko kolejna plotka na koniec czasu. Kilku oszołomów twierdzi, że zezwolenie na pobyt w świeżo powiększonym stanie Alaska otrzyma góra dziesięć, a może tylko pięć procent mieszkających tu Żydów, inni nawołują do zbrojnego oporu, secesji, deklaracji niepodległości i tak dalej. Landsman bardzo niewiele uwagi zwraca na te pogłoski i kontrowersje, choć to najważniejszy problem w jego lokalnym kosmosie.

— A twój stary? — pyta. — Ma jeszcze jakieś wpływy?

Jak ujawnił w swoim tekście Denny Brennan, Herc Szemec przez czterdzieści lat wykorzystywał stanowisko okręgowego dyrektora programu nadzoru FBI do własnych rozgrywek z Amerykanami. Biuro zatrudniło go na początku lat pięćdziesiątych, aby zwalczał komunistów i żydowską lewicę, która choć skłócona, była silna, zgorzkniała, podejrzliwa wobec Ameryki oraz, zwłaszcza jeśli idzie o uchodźców z Izraela, niespecjalnie zadowolona z przyjazdu tutaj. Herc Szemec, którego zadaniem było monitorowanie i infiltracja miejscowej populacji czerwonych, starł ją z powierzchni ziemi. Socjalistów rzucił na pożarcie komunistom, stalinistów trockistom, syjonistów izraelskich syjonistom z Europy Wschodniej, a gdy czas żarcia minął, otarł gęby niedobitkom i poszczuł ich na siebie nawzajem. Na początku lat sześćdziesiątych Herc, napuszczony na rodzący się radykalny ruch Tlingitów, im również powyrywał kły i pazury.

Jednak wszystkie te działania, jak wykazał Brennan, stanowiły jedynie przykrywkę dla prawdziwego celu Herca: uzyskania dla Okręgu stałego statusu bądź — w najdzikszych marzeniach — państwowości. „Dosyć tych wędrówek — Landsman pamięta słowa wuja, skierowane do jego ojca, któremu aż do śmierci trzepotał w duszy syjonistyczny romantyzm. — Dosyć ekspulsji, migracji i życzeń spotkania za rok w krainie wielbłądów. Pora, byśmy wzięli, co się da, i nie dali się stąd ruszyć”.

Jak się okazało, wuj Herc co roku przeznaczał niemal połowę oficjalnego budżetu na łapówki dla ludzi, którzy zatwierdzili go na stanowisku. Kupował senatorów, kusił ważniaków z Kongresu, a przede wszystkim uwodził bogatych amerykańskich Żydów, których wpływy uważał za kluczowe dla swego planu. Trzykrotnie ustawa o stałym statusie podnosiła głowę i trzykrotnie konała, dwa razy w komisjach, raz po wyrównanej, zaciekłej bitwie na sali obrad Kongresu. Rok później zaś obecny prezydent Stanów Zjednoczonych zwyciężył w wyborach, między innymi dzięki obietnicy, że wyegzekwuje dawno zaległe Przejęcie pod hasłem „Alaska dla Alaskijczyków, dzika i czysta”. I Dennis Brennan zapędził Herca do kryjówki pod spróchniałym pniem.

— Mój stary? — mówi Miśko. — W tym swoim kieszonkowym rezerwacie? Ze swoją kozą? I lodówką pełną łosiowego mięsa? Jasne, kurwa, to szara eminencja w korytarzach władzy. Ale poza tym wszystko wygląda świetnie.

— Tak?

— Ester-Malke i ja mamy trzyletnie pozwolenia na pracę.

— To dobry znak.

— Tak powiadają.

— Oczywiście nie zrobisz nic, co mogłoby narazić na szwank twoje perspektywy.

— Nie.

— Nie odmówisz wykonania rozkazu. Nikogo nie wkurzysz. Nie zaniedbasz obowiązków.

— Nigdy.

— No, to mamy z głowy. — Landsman sięga do kieszeni marynarki i wyjmuje szachownicę. — Czy kiedykolwiek mówiłem ci o liście, który zostawił mój ojciec przed śmiercią?

— Podobno to był wiersz.

— Raczej rymowanka — uściśla Landsman. — Sześć linijek po żydowsku, zaadresowanych do bezimiennej kobiety.

— Oho.

— Nie, nie. Nic z tych rzeczy. Jak by to powiedzieć… wyrażał w nim ubolewanie z powodu własnej niedoskonałości. I rozgoryczenie klęską. Zapewniał o swym szacunku i oddaniu. Wyznawał wdzięczność za udzieloną pociechę, a przede wszystkim za chwile zapomnienia, jakie przeżył dzięki niej przez te wszystkie trudne lata.

— Znasz ten wiersz na pamięć.

— Nauczyłem się. Ale zwróciłem uwagę na coś, co mnie zaniepokoiło. Więc postarałem się zapomnieć.

— Co takiego?

Landsman ignoruje pytanie, gdyż pojawia się pani Kałuszyner, niosąc jajka na twardo, sześć sztuk, obrane i ułożone na półmisku z sześcioma krągłymi wgłębieniami, każde w formie tłustego jajecznego zadka. Sól. Pieprz. Słoik musztardy.

— Może gdyby go spuścić ze smyczy — mówi Miśko, wskazując kciukiem Herszla — skoczyłby coś przekąsić?

— Lubi swoją smycz — mówi pani Kałuszyner. — Bez niej nie zaśnie. — Znów odchodzi.

— To mi działa na nerwy — mówi Miśko, patrząc na psa.

— Ja ciebie rozumiem.

Miśko soli jajko i odgryza spory kęs. Kwadratowe ślady jego zębów na białku przypominają blanki na murach obronnych.

— I co z tym wierszem? — pyta.

— Więc naturalnie — mówi Landsman — wszyscy uznali, że adresatką utworu ojca jest moja matka. Moja matka również.

— Pasowała do opisu.

— Panowała co do tego powszechna zgoda. Dlatego nigdy nikomu nie powiedziałem, co udało mi się wydedukować. To było moje pierwsze dochodzenie jako młodego szamesa.

— No i co?

— A to, że pierwsze litery wersów układały się w imię Caissa.

— Caissa? A co to za imię?

— Chyba po łacinie — mówi Landsman. — Caissa jest boginią szachistów.

Otwiera kieszonkowe szachy, kupione w drugstorze na placu Korczaka. Bierki wciąż tkwią tam, gdzie je umieścił dziś rano w mieszkaniu Tajcz-Szemeców, w pozycji ustawionej przez człowieka, który zwał siebie Emanuel Lasker. Albo przez jego zabójcę. Albo przez bladolicą Caissę, boginię szachistów, która wpadła się pożegnać ze swoim nieszczęsnym wyznawcą. Czarne mają tylko trzy piony, dwa skoczki, gońca i wieżę, białe zachowały większość figur oraz pionów, w tym jednego dochodzącego. Pozycja jest dziwnie chaotyczna, jakby partia przebiegała w sposób nieregularny i bezładny.

— Gdyby to było cokolwiek innego — mówi Landsman, unosząc przepraszająco dłonie. — Talia kart. Krzyżówka. Plansza do bingo.

— Kojarzę — mówi Miśko.

— Ale to musiała być niedokończona partia szachów. Niech to szlag!

Miśko odwraca szachownicę, patrzy na nią przez chwilę, po czym zerka na Landsmana. Pora, byś mnie poprosił, mówią jego wielkie, ciemne oczy.

— Tak. Jak wspominałem. Muszę cię o coś prosić.

— Nie — mówi Miśko. — Wcale nie musisz.

— Słyszałeś, co powiedziała. Widziałeś czarną etykietkę. To od początku była gówniana sprawa. A teraz Bina potwierdziła to oficjalnie.

— Wcale tak nie myślisz.

— Proszę cię, Miśko, chyba nie zaczniesz teraz szanować moich opinii? Skoro tak się narobiłem, żeby je podważyć?

Miśko coraz intensywniej wpatruje się w psa. Nagle wstaje, idzie do estrady, z łomotem wchodzi po trzech drewnianych schodkach i staje nad Herszlem. Wyciąga dłoń do powąchania. Pies dźwiga się do pozycji siedzącej i czyta nosem rękę Miśka: dzieci, gofry i wnętrze super sporta rocznik 1971. Miśko kuca z wysiłkiem, odpina smycz i ujmuje ciężki psi łeb.

— Wystarczy — mówi, patrząc Herszlowi w ślepia. — On nie wróci.

Pies wpatruje się w Miśka, jakby szczerze zainteresowany wiadomością, po czym chwiejnie staje na nogi, kuśtyka ku schodkom i ostrożnie z nich spada. Stukając pazurkami, zbliża się do Landsmana i podnosi wzrok, jakby szukał u niego potwierdzenia.

— Święta prawda, stary — mówi Landsman do psa. — Uzębienie się zgadzało. Sprawdzili.

Pies najwyraźniej się zastanawia, po czym, ku niebotycznemu zdumieniu Landsmana, kieruje się do wyjścia. Miśko patrzy na Landsmana karcąco: A nie mówiłem? Rzuca okiem na zasłonę z koralików, pośpiesznie odsuwa rygiel, przekręca klucz i otwiera drzwi. Pies wybiega truchtem, jakby miał pilny interes na mieście.

Miśko wraca do stołu z miną człowieka, który właśnie wyzwolił zagubioną duszę z koła karmy.

— Słyszałeś, co mówiła. Mamy dziewięć tygodni. Mniej więcej. Możemy poświęcić dwa dni. Będziemy robić wrażenie zajętych i pogrzebiemy trochę przy twoim zmarłym ćpunie.

— Spodziewacie się dziecka — mówi Landsman. — Będzie was pięcioro.

— Słyszę, co mówisz.

— Mówię, że pięcioro Tajcz-Szemeców będzie miało przesrane, jeśli ktoś pod byle pretekstem zechce odmówić wam karty stałego pobytu. Takim pretekstem niewątpliwie byłaby nagana za działanie wbrew poleceniom bezpośredniego przełożonego, że nie wspomnę o bezczelnym lekceważeniu polityki wydziału, choćby była kretyńska i tchórzliwa.

Miśko mruga i wkłada do ust kolejny kiszony pomidor. Przeżuwa i mówi z westchnieniem:

— Nigdy nie miałem siostry ani brata. Tylko kuzynów. Głównie Indian, ale oni nie chcieli mnie znać. Było jednak wśród nich dwoje Żydów. Kobieta, błogosławione niech będzie jej imię, nie żyje. Zostałeś mi tylko ty.

— Miśko, naprawdę jestem ci wdzięczny — mówi Landsman. — Chcę, żebyś o tym wiedział.

— Wal się — mówi Miśko po amerykańsku. — Idziemy do Einsteina czy nie?

— Tak — mówi Landsman. — Sądzę, że od tego powinniśmy zacząć.

Wstają od stołu, chcąc uregulować rachunek, gdy zza drzwi dobiega drapanie i ciche, przeciągłe skomlenie. Jest to wołanie ludzkie i żałosne, od którego Landsmanowi włos się jeży na karku. Otwiera drzwi. Pies znów gramoli się na estradę, gdzie zdążył już zedrzeć farbę do gołej deski, i siada z nadstawionymi uszami, nasłuchując grania zaginionego rogu, czekając cierpliwie, aż smycz zostanie mu przywrócona.

Загрузка...