10.

Dom pogrzebowy Duples mieścił się w dużym, białym budynku. Farba zaczynała się łuszczyć, trawnik miejscami pożółkł. Na cokole przed wejściem stał posąg uskrzydlonego anioła z trąbą. Czy to ma być archanioł Gabriel? – zastanawiała się Bess jak przez mgłę. Emily to miejsce by się nie podobało. Nie znosiła bałaganu i zaniedbania.

Kaldak zacisnął rękę na jej łokciu.

– Możesz się wycofać.

Pokręciła głową i przyśpieszyła kroku. Byle to już mieć z głowy, powtarzała w duchu. Udowodnić, że doszło do makabrycznej pomyłki, i wynieść się stąd.

– Za daleko się posunąłeś, Kaldak. – Z jakiegoś pomieszczenia wynurzył się wysoki, szpakowaty mężczyzna. – Boże, chcesz, żeby ją załatwili?

– Twoja w tym głowa, żeby tego nie zrobili, Ramsey. Sprawdziłeś dom pogrzebowy?

– Tak. Zabieraj ją stąd.

Kaldak zerknął na rząd budynków przy ulicy.

– A tam?

Ramsey kiwnął głową.

– Sprawdziliśmy. Żadnego snajpera. Musieliśmy powiedzieć, że spodziewamy się prezydenta. Pewnie ściągną tu swojego kongresmana. Po kiego grzyba prezydent miałby tu przyjeżdżać?

Kaldak odwrócił wzrok od niego i spojrzał w głąb pomieszczenia.

– Gdzie ona jest?

– Pierwsza sala po lewej. – Ramsey przeniósł spojrzenie na Bess. – To strata czasu, pani Grady. Nie powinna pani tego robić. Trumna jest zamknięta.

– Dlaczego?

Ramsey przestępował z nogi na nogę.

– Pani siostra umarła w górach i tam została pochowana. Panował upał i warunki nie sprzyjały…

– Mówi pan, że Esteban wykopał jej ciało i przysłał je tu. Koszmarne i przerażające. Równie przerażające, jak wykopanie dołu i ciśniecie tam zwłok kobiety.

Ale to się nie przytrafiło Emily. W tamtej sali leży ktoś inny.

Otworzyła drzwi i weszła do budynku. Pierwsza sala po lewej. Dębowa trumna na środku. W głowie i w nogach płonące świece. Ani jednego kwiatu. Gdzie są kwiaty?

Gardło jej się zacisnęło. Nie mogła oddychać.

– Bess.

Obok niej wyrósł Kaldak. Zwilżyła wargi.

– Otwórz. – Nie.

– Otwieraj trumnę, Kaldak.

– Słyszałaś, co mówił Ramsey. Nie chcesz zobaczyć…

– Chcę zobaczyć. Muszę wiedzieć. Otwórz albo sama to zrobię. Zaklął pod nosem i podszedł do katafalku. Uchylił wieko trumny. Tylko zerknie i już będzie pewna, że się omylili.

Jedno spojrzenie i po wszystkim.

Och, Boże!

Kaldak chwycił ją, gdy się osuwała na podłogę.

– Emily.

– Cii…

Jak przez mgłę uświadomiła sobie, że Kaldak ją niesie. Idzie po schodach. Schodach do jej mieszkania. Jak się tu dostali?

– Nie myśl. Po prostu spróbuj zasnąć.

– Nie wierzyłam…

– Wiem.

– Czy cierpiała?

– Krótko.

– Po prostu cisnęli ją do ziemi, Kaldak. Jak jakiś śmieć. – Wbijała mu palce w ramię. – Nikt nie zasługuje… Emily była taka radosna, taka ciepła i… Nawet się nie pożegnałam. Dałam jej Josie i wybiegłam. Powinnam była się pożegnać.

– Ona by zrozumiała.

– Ale powinnam była…

– Proszę, przestań płakać.

Płakała? Nie czuła łez. Całe ciało ją bolało niczym otwarta rana.

– Przepraszam.

– Nie chciałem…

Usiadł na krześle i przytrzymał ją na kolanach.

– Płacz. Uderz mnie. Zrób, co zechcesz, tylko nie… – Kołysał ją jak dziecko. – Tylko nie cierp tak strasznie.

– Nie mogę. Ona… nie żyje.

Ta prawda rozdzierała ją jak nożem. Emily leżała w tamtej błyszczącej, dębowej trumnie w domu pogrzebowym. Emily już nigdy więcej nie będzie się śmiała, uśmiechała ani szarogęsiła.

– Będzie dobrze. – W cichym głosie Kaldaka brzmiała męka. – Będzie lepiej. Obiecuję ci, to ustąpi.

Jak może ustąpić? Emily nie żyje.


Kaldak delikatnie położył Bess do łóżka i przykrył ją kocem. Miał nadzieję, że nie obudzi się za szybko. Przez tyle godzin nie mogła zasnąć. Wyszedł z sypialni i cicho zamknął za sobą drzwi.

Padł na fotel i odchylił głowę. Nigdy więcej nie chce przechodzić takiego piekła. Odczuwał jej ból i mękę jakby to jego rozdzierały. Ta strata stała się jego stratą. Należała do niego, tak samo jak odpowiedzialność i wina. O Boże, tak, i wina.

Przestań o tym myśleć. To już minęło. Teraz musi znaleźć sposób, by chronić Bess, nie dopuścić, by jeszcze kiedykolwiek cierpiała.

Tak, pewnie.

Błądził wzrokiem po małym salonie. Meble były proste, neutralne, z wyjątkiem fotela i kanapy w bordowo-beżowe pasy. Na ścianach przykuwały uwagę zdjęcia: portret malutkiej Murzynki o olbrzymich, smutnych oczach, Jimmy Carter w koszulce na miejscu budowy Habitatu, somalijski bandyta, o którym wspomniał w rozmowie z Bess. Na stoliku zgromadzone zdjęcia rodzinne: o wiele młodsza Emily w szortach i podkoszulku na huśtawce. Emily w sukni ślubnej, u boku wysokiego mężczyzny w smokingu. Emily i ruda dziewczynka o okrągłych, pełnych ciekawości oczach. Wszędzie Emily.

Przeniósł spojrzenie na perski dywan, przykrywający dębową podłogę, a potem na kwiaty, wypełniające pokój.

Kwiaty.

Dotknął fiołka afrykańskiego na stoliku obok. Żywy.

Wyjął telefon i wystukał numer Ramseya.

– Twierdziłeś, że mieszkanie jest bezpieczne – napadł na niego, ledwo ten się odezwał. – Bess większość czasu spędza poza krajem. Kto ma klucz, żeby podlewać kwiaty?

– Jest bezpieczne. Kwiaty podlewa dwa razy w tygodniu dozorca. Nikt go nie próbował kupić. Oprócz ciebie jeszcze parę innych osób zna się na robocie, Kaldak.

– Przepraszam.

– Jak ona się czuje?

– A jak przypuszczasz?

– Mówiłem ci, że nie powinieneś był jej przywozić.

– Estebana ani śladu?

– Jeszcze nie. Ale wiesz, że musi tu kogoś mieć.

Tak, wiedział. Esteban musiał mieć swojego człowieka w domu pogrzebowym i doskonale wiedział, gdzie się teraz znajduje Bess.

– Sprawdziłeś firmę, która przywiozła zwłoki?

– Po prostu kolejne zlecenie. Może nieco zbyt ochoczo przyjęli sfałszowane dokumenty, ale nic poza tym. – Ramsey zawiesił głos. – Musimy pogadać.

– Później. Nie zostawię jej.

– A co z próbką krwi?

– Sądzimy, że test da spodziewany wynik. Mam zadzwonić do Eda Katza, żeby potwierdzić wyniki badań nowej próbki.

– Co takiego? – Ramsey cicho zaklął. – I mimo to pozwoliłeś jej tu przyjechać? Oszalałeś?

– Najwyraźniej. – Zmienił temat. – Zgłosił się Yael?

– Ostatnio wczoraj. Jest w drodze do Stanów. Kiedy ją zabierzesz do bezpiecznego domu?

– A może byś się tak zajął szukaniem drukarni pieniędzy i laboratorium w Iowie, mnie pozostawiając troskę o Bess?

– Nie mogę, za mało się o nią troszczysz. Jeszcze ci ją zabiją i co zrobimy, jeśli Esteban ruszy ze swoim…

– Zadzwonię do ciebie.

Kaldak się rozłączył. Ramsey nie musiał mu przypominać, jak idiotycznie postępuje. Zadzwonił do Eda Katza w Atlancie.

– Nie ulega wątpliwości. – Ed tryskał podnieceniem. – Możemy na tym pracować. Ale potrzebujemy więcej, znacznie więcej.

– To co mam zrobić? Wyssać z niej całą krew?

– Nie, oczywiście, że nie. Ale nie zaszkodziłoby, gdybyś natychmiast przysłał kolejną próbkę.

– Przyślę, jak będę mógł.

– Natychmiast.

– Właśnie zobaczyła ciało swojej siostry w trumnie.

– Och. – Ed umikł. – Szkoda. Ale może byś jej wytłumaczył, jakie to ważne, żeby…

– Do widzenia, Ed.

– Chwileczkę. Czy jest wstrząśnięta?

– Oczywiście, że jest wstrząśnięta.

– Nie dawaj jej nic na uspokojenie. To by wpłynęło na wyniki najbliższej…

– Dam jej to, czego będzie potrzebowała. Jeśli będzie trzeba ją nafaszerować prochami, zrobię to.

– Po co te nerwy? Ty rozgrywasz tę piłkę. Po prostu przyślij próbkę, najszybciej jak się da.

Kaldak z powrotem wsunął telefon do kieszeni.

Ty rozgrywasz tę piłkę.

Tak, to była jego gra i sam mógł ustalać reguły. Wątpliwy zaszczyt, który przypadł mu w udziale tylko dlatego, że nikt inny nie chciał nadstawiać karku. Za dużo rzeczy mogło nie wypalić. Cholera, za dużo już nie wypaliło. Jak na razie tylko jedno w tym całym diabelnym pieprzniku się udało: odporność Bess.

Więc ma traktować Bess jak zwierzątko doświadczalne. Do licha z tym, co czuje albo myśli. Do licha z wolnością jednostki, myśl o dobru publicznym. Wykorzystaj ją.

Niedobrze mu się robiło. Ten koszmar za daleko już się posunął.

Bał się, że dłużej tego nie wytrzyma.

A jeszcze bardziej się bał, że wytrzyma.


– Więc chwyciła przynętę? – Esteban czuł się połechtany. – Jest na miejscu?

– Zemdlała w domu pogrzebowym – odparł Marco De Salmo. – Teraz jest w swoim mieszkaniu. Strzeże jej Kaldak.

– Można się do niej dostać?

– Pilnują jej jak oka w głowie. Nie miałem szans w domu pogrzebowym.

Ale najęto cię, żebyś umiał sobie radzić z obstawą – powiedział cicho Esteban. – Nie wątpię, że ci się uda. Zostało nam niewiele czasu. Przy pierwszej okazji zabiorą ją i dobrze ukryją. Nie wyobrażasz sobie, jak by mnie to rozgniewało, zwłaszcza, że zadałem sobie tyle trudu.

– Założyłem podsłuch na telefon. I obserwuję mieszkanie. Drugi raz nam się nie wymknie.

– Oby. Każda minuta jej życia jest niebezpieczna. Tak dla ciebie, jak dla niej.

W słuchawce zapadła cisza.

– Coś wymyślę.

– Bardzo na to liczę.

Rozłączył się. Rzeczywiście, do pewnego stopnia liczył na De Salmo. Uważał go za dobrego zawodowca, mimo braku wyobraźni. U zabójcy wyobraźnia stanowi ogromny atut. Kaldak ma wyobraźnię, to jedna z jego najcenniejszych zalet.

– Pan Morrisey dzwoni pod numer komórkowy. – W drzwiach pojawił się Perez. – Mówił pan, że zawsze pan przyjmie jego telefon.

Morrisey. Esteban niecierpliwie wziął słuchawkę. Oczywiście, że chciał z nim rozmawiać. Od tygodni siedzi jak na szpilkach. Morrisey i tak już za dużo czasu zmitrężył na poszukiwanie właściwego człowieka.

– Znalazłeś kogoś?

– Cody Jeffers. Dwadzieścia jeden lat. Samotnik. Marzy o sławie. Chwalipięta. Podrzędny kierowca rajdowy. Od tygodni wisi przy torze i zaczepia prasę. W paru mniej ważnych zawodach przyjechał na trzecim, czwartym miejscu, ale ledwo dostanie wygraną, przepuszcza ją co do grosza. Hazard. Chyba kogoś takiego szukałeś?

W Estebanie kipiało podniecenie.

– Pasuje jak ulał.

– Chcesz, żebym go dla ciebie zwerbował?

– Nie, sam się tym zajmę.

To zbyt ważna część planu, żeby ją powierzać podwładnym. Jeffers ma posłużyć za zapalnik i musi idealnie spełniać warunki.

– Gdzie on jest?

– Tutaj, w Cheyenne w stanie Wyoming. Hotel „Majestic”. Rudera niedaleko toru wyścigowego.

– Spotkamy się na lotnisku. Przylecę jutro rano. Perez zadzwoni i poda ci numer lotu.

Rozłączył się i wygodniej rozparł w fotelu. Już wkrótce Grady umrze, a on ma zapalnik.

Sprawy bardzo zadowalająco posuwają się naprzód.

Przez koronkową firankę w oknie wpadało światło. Bess zawsze kochała ten niewyraźny, zamazany wzór. Kupiła koronkę w Amsterdamie, dodała do niej wełniane zasłony w pasy i pilnowała, żeby firanka wisiała równo, bez niepotrzebnych przymarszczeń. Kupiła też jedną długość dla Emily i Emily uszyła z niej firanki do pokoju Julie. Emily żartowała, że nawet by jej do głowy nie przyszło, że Bess lubi koronki, bo to wcale do niej nie pasu…

Emily.

Ból przeszył Bess. Mocno zamknęła oczy, odsuwając od siebie myśl o siostrze.

– Nie zasypiaj.

Otworzyła oczy i zobaczyła, że na łóżku siedzi Kaldak.

– Przespałaś dziesięć godzin – powiedział spokojnie. – Musisz coś zjeść.

Pokręciła odmownie głową.

– Tak. – Wstał. – Pójdę ci zrobić zupę i kanapkę.

– Nie jestem głodna.

– Ale musisz coś zjeść. Weź prysznic i ubierz się.

Wyszedł z pokoju.

Czyli znowu jest zimny i pewny siebie. A mimo to wczoraj w nocy godzinami tulił ją w ramionach i kołysał, cierpiąc wraz z nią, jakby Emily była i jego siostrą.

Emily.

– Wstawaj! – zawołał z kuchni.

Niech go licho porwie. Nie chce wstawać. Chce tylko znowu zasnąć i zapomnieć o widoku Emily w trumnie. O Boże.

Wrócił, postawił ją na nogi i lekko pchnął w stronę łazienki.

– Daję ci dziesięć minut. Jeśli do tej pory nie wyjdziesz spod prysznica, sam cię umyję.

Najchętniej by go zdzieliła.

– Życie idzie naprzód, Bess. Nie leczy się ran, leżąc w łóżku. Leczy się je, coś robiąc.

– Przestań mnie pouczać. Nie wiesz, co…

Zniknął.

Trzasnęła drzwiami od łazienki i oparła się o nie. Znowu płakała.

– Bodaj cię licho porwało – szepnęła. – Bodaj cię licho porwało, Kaldak.

I Estebana, który zabił Emily, rzucił ją do dołu w ziemi niczym śmieć. Potwór. Wypełzający spod skały, rozdzierający, raniący…

– Pięć minut, Bess.

Odczepi się ode mnie wreszcie? – pomyślała, zdejmując ubranie. Zachowuje się jak Emily, tak samo jak ona…

Czy już wszystko będzie jej przypominać Emily? Kaldak nie ma w sobie nic z Emily. Ona była niepowtarzalna.

Odkręciła prysznic i weszła pod strumień wody.

Emily była inteligentna, lojalna, kochająca. A ten potwór ją zabił.

Pokaż im potwory.

Ale oni wszyscy wiedzieli, kto jest potworem, a mimo to Emily umarła. Potwór chodził, oddychał, jadł, śmiał się i rozmawiał, a Emily nie żyła.

I Bess stała w kabinie, płacząc i zawodząc, bo „oni” nic nie zrobili. Zawsze byli jacyś „oni”. „Oni” nic nie zrobili w Tenajo. Nic nie zrobili też w Danzarze.

Ona również nic nie zrobiła.

Emily nie żyje, a ona nic nie robi.

– Bess?

Kaldak stał obok kabiny. Przez zamgloną szybę widziała zarys jego masywnej sylwetki.

– Wynoś się, Kaldak.

– Wyjdź, jedzenie gotowe.

– Wynoś się.

– Sterczysz tam już wystarczająco długo. Zaczął odsuwać drzwi.

– Wynoś się!

Z hukiem zaciągnęła drzwi.

– Wyjdę, kiedy będę chciała. A teraz mnie zostaw.

Znieruchomiał, zdumiony furią kipiącą w jej głosie.

Ją samą to zdumiało. Nie zdawała sobie sprawy, jak błyskawicznie i wysoko buchnął w niej gniew. Pięści zaciskała tak mocno, że paznokcie wbijały jej się w dłonie. Zalewały ją fale wściekłości i nienawiści.

Esteban.

– Szlafrok wisi na kołku na drzwiach.

Drzwi się zamknęły i została sama.

Nie, nie sama.

Wspomnienie Emily – takiej, jak ją widziała w domu pogrzebowym – zostało. Czy kiedykolwiek jeszcze inaczej będzie widzieć siostrę? Czy wszystkie wspomnienia z przeszłości spłoną, zostawiając to jedno?

Odsuń je, wymaż. Tylko by znowu płakała, a to ją osłabi. Musi myśleć, planować. Nie może teraz okazać słabości. Musi być równie silna, jak w tej sytuacji byłaby Emily.

Wreszcie bowiem pojęła, że nie wystarczy pokazywać potworów.

Trzeba je zabić.

Spędziła w łazience jeszcze godzinę.

Kaldak podniósł wzrok, kiedy weszła do kuchni.

– Zupa ostygła. – Wstał i wziął talerz. – Wstawię ją do mikrofalówki.

– Dajesz mi posiłek w kuchni? – Uśmiechnęła się bez wesołości. – Twoja matka nie byłaby zadowolona.

– Ona rozumiała, że bywają różne sytuacje. Siadaj.

– Dobra. – Usiadła przy stole. – Przepraszam… że się na ciebie… wydarłam – powiedziała urywanie. – Robiłeś to, co uważałeś za najlepsze.

– Nie ma sprawy.

– I wczoraj byłeś dla mnie bardzo dobry. Dziękuję.

– Na miłość boską, nie chcę, żebyś mi dziękowała. – Wzrokiem badał jej twarz. – Dobrze się czujesz?

Nie, nie czuła się dobrze. Emily nie żyje, a Esteban tak.

– W porządku.

– Uważaj, bo ci uwierzę. Jesteś blada jak śmierć i wyglądasz, jakbyś lada chwila miała zemdleć.

– Nic mi nie jest.

– Rano dzwoniłem do doktora Kenwooda. Josie miewa się dobrze.

– Wiadomo już, kiedy będą operować?

– Nie chciał podać konkretów. – Postawił przed Bess zupę. – Mówi, że musi odzyskać więcej krwi.

Krwi, którą wytoczył z niej Esteban.

– Ktoś już powiadomił Toma i Julie o Emily?

– Jeszcze nie. Nie sposób do nich dotrzeć. Nadal siedzą w Kanadzie.

– Nie szukajcie ich. Nie chcę, żeby wiedzieli.

– Dlaczego?

– Boby tu przyjechali i groziłoby im niebezpieczeństwo. Twierdziłeś, że mogą stać się celem.

Przytaknął.

– Będziemy dalej pilnować leśniczówki i ich domu.

– Nie chcę, żeby zobaczyli Emily… w takim stanie. – Musiała przerwać, żeby zapanować nad głosem. – Tom i Julie tak samo jak ja nie uwierzą, że ona nie żyje – podjęła po chwili. – Otworzyliby trumnę i zobaczyli… Nie mogę do tego dopuścić. Chcę, by została pochowana z godnością i uszanowaniem. Zorganizuj na jutro cichy pogrzeb. Kiedy już się dowiedzą, chcę móc pokazać Julie, że jej matka spoczywa w miejscu, które…

– Nie jesteś najbliższą rodziną. Prawo do tej decyzji należy do Toma Corellego, Bess.

– Przejmuję to prawo. – Sięgnęła po łyżkę. Dłoń tylko odrobinę jej drżała. – Ty możesz to załatwić. Jesteś z CIA. Skoro potrafisz fałszować papiery i zabijać, to i z tym sobie poradzisz. Nie dopuszczę, żeby Tom i Julie zobaczyli Emily w takim stanie. Chcę, żeby ją zapamiętali taką, jaka była przed Estebanem… Zrób to, Kaldak.

Wolno skinął głową.

– Każę wszystko przygotować. Ale pogrzeb powinien się odbyć dzisiaj. Im szybciej się stąd wyniesiemy, tym lepiej.

– Jutro.

Jutro będzie gotowa. Na razie jeszcze nie ma dość sił. Zmusiła się do skosztowania zupy. Zjedz zupę, kanapkę. Spróbuj przespać dzisiejszą noc. Nabierz sił.

– Jutro, Kaldak.

– Nie podoba mi się… Zgoda. – Obserwował jedzącą Bess. – Ale teraz muszę cię poprosić o przysługę. Ed powiada, że może pracować na próbce, którą mu daliśmy, ale potrzebuje więcej.

Krew. Prawie zupełnie o tym zapomniała. A nie powinna. Należy to włączyć do równania.

– Więc pobierz.

– To może poczekać.

– Bierz.

Podniósł się z krzesła i zniknął w salonie. Wrócił z czarnym skórzanym zestawem, którego użył na parkingu w Atlancie. Prawie nie poczuła, jak wbijał jej igłę w ramię.

– Świetnie sobie radzisz.

– Nie ruszaj się. – W skupieniu pobierał krew. – Już. – Przylepił jej plaster. – Zaraz wracam. Idę obłożyć fiolki lodem i przygotować do podróży. Dziś w nocy muszą dotrzeć do Eda. Jego zespół pracuje bez przerwy.

– Czyli bardzo im się śpieszy. Twierdziłeś, że to może poczekać.

– Długo wypoczywałaś. – Uśmiechnął się krzywo. – I starałem się wykrzesać z siebie iskrę humanitaryzmu. Nie zauważyłaś?

– Owszem.

Był dobry. Tulił ją i próbował odgonić mrok. Na jakiś czas wystarczyło, ale teraz ciemność wróciła i trzeba się z nią uporać.

– Zauważyłam.

Ponownie zniknął, żeby przygotować krew dla CDC. Wydawało jej się niesprawiedliwe, że ona jest odporna na chorobę, a Emily umarła. Emily była lekarzem i miała rodzinę. Czy Bóg po prostu wybrał przypadkowo?

Wstała i przeszła do okna z widokiem na dachy i kute, żelazne balkony francuskiej dzielnicy. Zawsze kochała Nowy Orlean. Kiedy Emily przyjechała w odwiedziny, natychmiast znielubiła miasto i usiłowała przekonać Bess, żeby kupiła mieszkanie w Detroit. Nowy Orlean był zbyt frywolny dla trzeźwej Emily.

– Zatelefonowałem do Ramseya i kazałem przysłać kuriera po pakunek – odezwał się Kaldak, wróciwszy do kuchni. – Ja otworzę drzwi, gdy zadzwoni.

– Boisz się, że pojawi się ktoś z karabinem maszynowym i zrobi ze mnie miazgę? – spytała ze znużeniem.

– Nie z karabinem maszynowym. Są cichsze i bardziej profesjonalne sposoby. – Zostawił pakunek na komodzie przy drzwiach. – Zresztą wątpię, żeby weszli głównymi drzwiami. Poczekają, aż ty wyjdziesz na zewnątrz.

Wyjrzała przez okno.

– Myślisz, że czekają?

– Tak, powiedziałem ci, że będą czekać. Przecież tylko o to chodziło.

Nie odrywała spojrzenia od widoku za oknem.

– Chodzi tylko o krew, prawda? Żądasz krwi, a Esteban chce mnie zabić, zanim zdążę wam dać jej na tyle dużo, by jego miły planik legł w gruzach.

– Zgadłaś…

– Ile krwi wam potrzeba, Kaldak?

– Nie wiemy.

– Czyli najwyraźniej jestem cennym skarbem. Kaldak obserwował ją w milczeniu.

– Sądzisz, że Esteban tu jest?

– Wątpię. Nie ryzykowałby. Ale kogoś przysłał.

– To dla niego prawdziwe rozczarowanie. Pamiętam jego twarz, gdy w szpitalu powiedział mi o śmierci Emily. Dlaczego kłamał, że Emily leży w kostnicy?

– Chciał cię zranić. Gdyby powiedział, że ją pogrzebali w górach, mogłabyś nie uwierzyć. Uznałabyś, że cię okłamuje, a Emily uciekła.

– I właśnie tak pomyślałam, kiedy znaleźliśmy Rica. Liczyłam, że…

– Nawet tę nadzieję trudno było sobie przypominać. – Skąd Ramsey wiedział, że pochowano ją w górach?

– Yael.

Odwróciła się do niego.

– Yael?

– Kazałem mu szukać grobu.

Znieruchomiała.

– Co?

– Wtedy, na lotniskowcu, zadzwoniłem jeszcze raz i kazałem mu szukać grobu.

– Czyli nawet wtedy uważałeś, że nie żyła? – szepnęła.

– Miałem nadzieję, że się mylę. Modliłem się o to. Ale wiedziałem, że to bardzo prawdopodobne.

– Dlaczego?

– Nie przywieziono jej do szpitala razem z Josie. Z tego, co mi opowiedziałaś o swojej siostrze, wiedziałem, że nie dałaby się oderwać od dziecka. – Umilkł. – Gdyby żyła.

Bess myślała tak samo, ale nie dopuszczała tego do świadomości.

– Istniało prawdopodobieństwo, że nadal żyje. Istniało prawdopodobieństwo.

– Ale mniejsze niż to, że nie żyje. – Rozchylił usta w słabym uśmiechu.

– Mój analityczny umysł. Musiałem rozważyć szanse. Kazałem Yaelowi, żeby przy okazji poszukiwań rozglądał się też za płytkim grobem.

– I znalazł go. Kiedy?

– Trzy dni temu. Wypatrzył podejrzany wzgórek na stoku jakieś piętnaście kilometrów od Tenajo. Sprawdził i właśnie wracał, żeby mi o tym zameldować, gdy pojawili się ludzie Estebana i zaczęli ekshumację.

– Chciałeś powiedzieć: zaczęli ją wykopywać – poprawiła gorzko. Ekshumacja. Cóż za gładkie, czyste określenie na brutalny gwałt. Skinął głową.

– Nie powiedziałeś. Pozwoliłeś mi się łudzić.

– Istniała szansa, że się mylę. I czybyś mi uwierzyła, gdybym ci powiedział, że Emily najprawdopodobniej nie żyje?

Nie, nie uwierzyłaby. Nie dopuściła do siebie tej myśli, dopóki na własne oczy nie zobaczyła ciała siostry.

Przestań. Nie myśl o tej chwili. Zachowaj panowanie nad sobą.

– Jestem… zmęczona. Wrócę do sypialni. Zawiadom mnie, kiedy już załatwisz formalności związane z pogrzebem Emily.

Poszła do sypialni, zamykając mu drzwi przed nosem. Zaczęła się trząść, ale chyba Kaldak tego nie zobaczył. I tak już okazała zbytnią słabość; nie dopuści, żeby dostrzegł w niej kogoś innego niż silną, zdecydowaną kobietę.

Głęboko wciągnęła powietrze, usiłując nad sobą zapanować. Tak lepiej. Potrzebuje tylko odrobiny czasu, a będzie świetnie.

Była tak napięta, że Kaldak nie zdziwiłby się, gdyby lada chwila pękła.

I niewykluczone, że to byłoby dla niej lepsze. To czujne opanowanie może się okazać groźniejsze niż nieutulona rozpacz z wczorajszej nocy. Zupełnie się nie spodziewał jej dzisiejszego zachowania. Zwykle doskonale umiał w niej czytać, ale dziś nie wiedział, co myślała.

Ale to nie problem. Był pewien, że już niedługo pozna jej myśli i oczekiwania.

Cheyenne w stanie Wyoming - Tak, prawdziwy z ciebie Evel Knievel. Jeffers. Kowboj pełną gębą – uroczyście oświadczył Randall. – Chyba powinienem mieć na ciebie oko.

Zerknął na żonę, która siedziała z nim przy barze.

Naigrawa się ze mnie, wyśmiewa, uświadomił sobie Cody Jeffers. Randall nie kupił jego historii.

Przemądrzały sukinsyn. Dobra, trochę przeholował. Ale za kogo się ten Randall ma? To, że wygrał parę wyścigów, nie oznacza…

Cody zeskoczył ze stołka, wcisnął mocniej kapelusz i wymaszerował z baru. Zgoda, nie wygrał żadnego poważniejszego wyścigu. Jest jeszcze młody. Uda mu się. Będzie na pierwszych stronach gazet, podczas gdy Randalla będą obwozić w wózku inwalidzkim.

Wepchnął zaciśnięte pięści w kieszenie skórzanej kurtki i ruszył ulicą.

Jutro wieczorem, kiedy jedno z olbrzymich kół odpadnie w czasie występu, Randallowi nie będzie do śmiechu. Wszyscy go wyśmieją. A wystarczy tylko parę obrotów kluczem, żeby rozluźnić śruby i bum, po zabawie. Raz już to zrobił, parę lat temu, gdy ten łajdak w Denver…

– Pan Jeffers?

Obejrzał się.

– Nazywam się Esteban. – Mężczyzna podszedł bliżej. – Powiedziano mi, że mogę tu pana zastać. Słyszałem, jaki obiecujący z pana młodzieniec, i chciałbym panu złożyć pewną propozycję. Moglibyśmy gdzieś porozmawiać?

Загрузка...