15

Trzy dni…


Dzień pierwszy

Atlanta 6.05


Rozumiem, że nie wybierasz się dziś wieczorem na bar mictwę Alison. – Marta Katz się skrzywiła. – Po prostu nie chce ci się włożyć garnituru i krawatu.

– Tak, i umówiłem się z Kaldakiem, żeby mi zwalił ten syf na kark, tylko po to, żeby się wykręcić od imprezy.

Ed dopił swój sok pomarańczowy.

– To, że nie lubisz mojej siostry, nie oznacza, że musisz obrażać jej córkę.

– Dam Alison cudowny prezent.

– Ale nie lubisz mojej siostry, prawda?

Był zbyt zmęczony, żeby zaprzeczać.

– Leslie to snobka. Uważa, że popełniłaś mezalians. Co oznacza, że jest także głupia.

– Może. W takich chwilach zaczynam w to wątpić. Nie było cię w domu od trzech dni.

Uśmiechnął się uwodzicielsko.

– Ale zjawiłem się wczoraj w nocy.

– Na cztery godziny. Tylko dlatego, że akurat byłam płodna.

Wstał i pocałował ją w czubek nosa.

– Sądzę, że wreszcie nam się udało. Czy spisałem się jak prawdziwy ogier? Za dziewięć miesięcy od dziś będziemy zmieniać pieluchy.

– Ja będę zmieniać pieluchy. Ty pewnie będziesz dalej sterczał w ośrodku, bawiąc się z tymi obrzydliwymi zarazkami. – Patrzyła, jak Ed chwyta walizkę i rusza do drzwi. – Spójrz na siebie. Nie mogłeś zostawić roboty nawet na te parę godzin?

– Przepraszam. W drodze do laboratorium chcę sprawdzić parę wyników.

– Wpadniesz przynajmniej na godzinkę na bar mictwę?

– Nie mogę, kochanie. Jestem za blisko celu.

– A Donovan? Nie poradzi sobie bez ciebie?

– Może i tak. Ale teraz najbardziej liczy się czas. Wiesz, że nie opuściłbym święta Alison, gdyby to było w mojej mocy.

Z rezygnacją skinęła głową i poszła za nim.

– Dobra, usprawiedliwię cię. – Złapała go w drzwiach. – Wracaj tu. – Ujęła jego twarz w dłonie. – Z całą pewnością ogier. – Pocałowała go. – I nie zaharowuj się tak. Nie chcę, żebyś dostał zawału, nim pojawi się maluszek.

– Nie bój się. Jesteśmy prawie u celu. – Uścisnął ją i zbiegł po stopniach ganku. – Co tam, może nawet zdążę wpaść na bar mictwę?

– Obiecanki cacanki. – Skrzywiła się na widok szarego forda, zaparkowanego przy ulicy. – Miałam dać tym policjantom kawy. Zapomniałam.

– Po drodze wstąpimy do McDonalda. Paul lubi frytki.

– Paul to kierowca, tak?

– Jim szoferuje, Paul jest jego wspólnikiem.

– Po co ta obstawa, Ed? Dlaczego sam nie prowadzisz? Czy to ebola albo coś w tym rodzaju?

– Mówiłem ci, jestem bardzo ważnym człowiekiem. Prezydent, burmistrz i ja, każdy z nas potrzebuje obstawy policyjnej. – Puścił do niej oko. – A gdy uporamy się z tym świństwem, nie zapomnij się pochwalić siostrze.

Uśmiechnęła się.

– Leslie to dobra dziewczyna. Po prostu pewnych spraw nie rozumie.

– Wracaj do środka, bo zmarzniesz.

– Ciepło mi w szlafroku, a powietrze jest przyjemne.

Idąc do samochodu, Ed czuł na sobie spojrzenie żony. Nie powinien był jej robić nadziei, że wpadnie na bar mictwę, ale czuł się winny. Marta naprawdę jest bardzo wyrozumiała. Może w przyszłym miesiącu zabierze ją na wakacje. Przy odrobinie szczęścia za niecały tydzień będą mieć gotowe antidotum. Ostatni test okazał się bardzo obiecujący. Obiecujący? Do licha, omal go nie rozsadzało z radości. Naukowcowi rzadko trafia się szansa pokrzyżowania szyków chorobie.

– Cześć, chłopaki. – Wskoczył na tyle siedzenie i zatrzasnął drzwiczki. – Musimy wstąpić do McDonalda. Zapomniałem wziąć dla was kawy. Marta…

Żadnej odpowiedzi. Jim i Paul patrzyli prosto przed siebie. Spod kołnierzyka Paula sączyła się strużka krwi.

– Chryste.

Ed chwycił klamkę.

Już nie usłyszał krzyku Marty.


– Jesteś pewny?

Bess znieruchomiała w fotelu. Nigdy przedtem nie widziała na twarzy Kaldaka takiego bólu.

– Tak, pojadę. Masz rację. To moja sprawa. Rozłączył się.

– Ramsey? Skinął głową.

– Muszę jechać do Atlanty.

– Dlaczego?

– Ed Katz nie żyje.

– Co? – szepnęła.

– Jego samochód wyleciał w powietrze. Zginął Ed i dwóch policjantów. – Rąbnął pięścią w poręcz fotela. – Sukinsyn.

– Ed był twoim przyjacielem?

– Razem studiowaliśmy. Byłem na jego ślubie. O, tak, ładny ze mnie przyjaciel – mówił z goryczą. – Zmusiłem go, żeby się tym zajął. Nie sądziłem, że coś mu grozi. Przecież Ramsey załatwił mu ochronę.

– De Salmo?

– Nie wiem. Lubi nóż, ale sięgał już po materiały wybuchowe. To mogła być robota jego albo któregoś z ludzi Habina.

– Jak to wpłynie na badania?

– Niewątpliwie je przyhamuje. Pracowali w zespole, ale Ed nim kierował. – Wstał i podszedł do drzwi. – Tak oto Esteban zyskał na czasie. Drań nie mógł cię dopaść, więc zaatakował Eda.

Skrzywiła się.

– Szkoda, że nie mogę jakoś pomóc. Żałuję, Kaldak.

– Że jeszcze żyjesz? Nie przejmuj się. Nie wątpię, że Esteban zamierza to zmienić. Cóż, ciebie nie dopadnie. Wrócę dziś wieczorem. Muszę zbadać sytuację w ośrodku badawczym i zobaczyć się z żoną Eda. Ramsey zadzwonił po Yaela, który będzie tu za pięć minut. Poczekam na niego na dole, ale nie ruszę się, póki się nie zjawi.

– Możesz jechać. To tylko parę minut.

– Wystarczyła im niespełna minuta, żeby zmieść Eda z powierzchni ziemi. – Obejrzał się przez ramię. – Jeśli chcesz mi pomóc, zostań dziś w domu.

Skinęła głową.

– Co tylko zechcesz.

– Tak, jasne. Co tylko zechcę. Zniknął za drzwiami.

Widziała Eda Katza jedynie raz, ale zostało jej żywe wspomnienie sylwetki stojącej na parkingu w strugach deszczu. Był przerażony, ale to go nie powstrzymało.

A teraz nie żyje. Esteban zabił go tak samo jak Emily i tamtego…

Stukanie do drzwi.

– Chwileczkę.

Wstała i podeszła do drzwi. Zatrzymała się z ręką na zasuwie.

– Yael?

– Ramsey.

Wspaniale. Zawsze, ledwo coś się wydarzyło, krążył nad nią jak sęp. Otworzyła drzwi.

– Gdzie jest Yael?

Uśmiechnął się.

– Niedługo przyjdzie. Przechwyciłem go i kazałem mu czekać na dole. Musimy porozmawiać.

– Nie chcę rozmawiać. Powiedzieliśmy już sobie wszystko.

Wszedł do mieszkania i zamknął drzwi.

– Śmierć Katza to ostatni sygnał. Dłużej nie możemy zwlekać. Musi mi pani zaufać i pozwolić się sobą zaopiekować.

– Wcale nie muszę. Nie ufam panu. Ufam sobie.

– I Kaldakowi. Popatrzyła mu prosto w oczy.

– I Kaldakowi.

– Czuje się pani z nim bezpieczna?

– Zechce pan wyjść, panie Ramsey?

– Nie powinna się pani czuć bezpieczna. To niebezpieczny człowiek. Wykorzystuje panią. Wszystkich nas wykorzystuje. Wykorzystał Eda Katza i wie pani, jak to się skończyło.

– Nie słyszałam, żeby pan się sprzeciwiał wykorzystywaniu Eda Katza przez Kaldaka.

– Ale Kaldak to człowiek opętany. Czasem mi się wydaje, że jest naprawdę niezrównoważony.

– Doskonała z nas para. Ja też jestem opętana.

W takim razie proszę pozwolić sobie pomóc. Nie potrzebuje pani Kaldaka. Niech mi pani wierzy, nie zechce go pani. – Uśmiechnął się ugodowo i przysunął bliżej. – Proszę tylko o cierpliwość i wysłuchanie mnie.


– Trzeszczałam mu za uszami – szepnęła Marta. – Chciałam, żeby poszedł na bar mictwę. Wiedziałam, jaki jest zmęczony, a mimo to nie dałam mu spokoju.

Kaldak przykrył dłonią jej rękę.

– Wydawało mi się, że to ważne. – Po jej policzkach spływały łzy. – Ta przeklęta bat miewa wydawała mi się ważna.

– Była ważna – powiedział Kaldak.

– Powinnam była… Och, cholera. – Ukryła twarz na jego piersi. – Dlaczego nie trzymałam języka za zębami?

Chryste, to go dobija.

– Spędziliście szesnaście szczęśliwych lat. Ed cię kochał. Nie przejmował się…

– Chciałam mieć dziecko. Dlatego wczoraj w nocy przyjechał. To był mój płodny okres. Powinien był zostać w ośrodku. Tam nic by mu nie groziło. – Podniosła głowę. – Istne szaleństwo. To się nie trzyma kupy. Był naukowcem. Nikt nie wysadza w powietrze naukowców. To się przytrafia politykom, nawiedzonym duchownym albo mafiosom. Nie ludziom takim jak Ed.

– Ktoś powiadomił twoją rodzinę?

– Powiedziałam siostrze, żeby nie przyjeżdżała. Nie lubili się z Edem.

– Ktoś jeszcze?

– Moja matka już leci z Rhode Island. – Odepchnęła go i wyprostowała się. – Przepraszam, to żenująca scena. Nie wiesz, jak się zachować. Do licha, ja też nie wiem.

– Nie czuję się zażenowany.

– Ale ja tak. Nigdy nie umiałeś sobie radzić… – Zawahała się. – To przez tę rzecz, nad którą pracował, prawda? Którą ty mu dałeś?

– Tak.

– I kosztowała go życie. – Tak.

– Był twoim przyjacielem – szepnęła. – Dlaczego?

– To była ważna sprawa.

– Aż tak ważna, że musiał umrzeć. Każde słowo smagało go jak biczem.

– Sądziłem, że będzie bezpieczny, Marto.

– Ale nie był. – Kołysała się. – Nie był bezpieczny. Popełniliście błąd. Ty popełniłeś błąd.

– Wiem – odparł chrapliwie. – Wiem o tym.

– I ja też. Zrobiłam niewybaczalny błąd.

– Nieprawda. Nie uważałby, że zawracałaś mu głowę bar mictwą.

– Nie, nie chodzi o to. Dziecko. O Boże, a jeśli spodziewam się dziecka? – Oczy znowu wypełniły jej się łzami. Szeptała. – Nie zniosłabym tego. To by mnie zabiło. Nie mogłabym mieć dziecka, jeśli Eda ze mną nie będzie.


– Co z badaniami nad wąglikiem? – spytał Ramsey, gdy Kaldak odebrał jego telefon w drodze na lotnisko w Atlancie.

– Zespół jest wstrząśnięty, ale wszyscy starają się wziąć w garść. Kierownictwo przejmie Donovan, ale część dokumentów zginęła w wybuchu.

– Ile mają do nadrobienia?

– Nie wiem. Ale Donovan to fachowiec i wydaje się dość pewny siebie.

Chciałby móc powiedzieć coś bardziej podnoszącego na duchu. Teraz pewnie Ramsey zacznie nalegać, żeby przenieść Bess. Przygotował się do odparcia ataku.

Ale nie doszło do starcia. Ramsey zmienił temat.

– Właśnie odezwał się człowiek, który poluje na Morriseya. W ubiegłym tygodniu hotel „Majestic” w Cheyenne zażądał autoryzacji jego karty kredytowej. Skontaktowaliśmy się z hotelem, John Morrisey nadal jest tam zameldowany.

Kaldaka ogarnęło podniecenie.

– Mógłbyś tam polecieć bezpośrednio z Atlanty – ciągnął Ramsey. - Pewnie sam chcesz go dopaść.

Rzeczywiście, chciał. Aż go świerzbiło, żeby tam jechać. Morrisey może stanowić klucz do Estebana, a bał się, czy nie wymknie się człowiekowi Ramseya.

Ale to by oznaczało, że Bess…

– Nie mogę teraz zostawić Bess. Po powrocie do Nowego Orleanu poproszę Yaela, żeby się tym zajął.

Po drugiej stronie zapadło milczenie.

– Cóż, daj mi znać, gdybyś się rozmyślił.

– Nie rozmyślę się.

Rozłączył się. Ten spokój był podejrzany. Na ogół Kaldak potrafił przewidzieć, co wyprowadzi Ramseya z równowagi, ale tym razem szef go zaskoczył.

To mu się nie podobało.


18.15

– Koszmarnie wyglądasz – powitał Yael wchodzącego do mieszkania Kaldaka. – Źle?

– Gorzej już być nie mogło.

– Wiesz, jak ci współczuję.

Jasne, wiedział. Cały świat mu współczuł, ale to nie przywróci Edowi życia. Kaldak pobiegł wzrokiem w stronę sypialni.

– Gdzie Bess? U siebie w pokoju?

Yael pokręcił głową.

– Chciałbym. Od kiedy wszedłem do mieszkania, siedzi w ciemni. Ramsey złożył jej wizytę.

Kaldak znieruchomiał.

– I wyprowadził ją z równowagi?

– Nie wiem, co to było, ale nieźle ją rąbnęło. Tu się czuję bezpiecznie.

Pamiętał, jak powiedziała to o ciemni. Co takiego nagadał jej Ramsey, że musiała szukać schronienia?

Powinien się tego spodziewać. Ramsey natychmiast wykorzystał nadarzającą się okazję. Wszystko wokół się wali. Czemu i to nie miałoby runąć?

– Powinienem zniknąć? – spytał Yael.

– Nie, zostań. Pójdę z nią porozmawiać.

Przeszedł korytarzem i zatrzymał się przed ciemnią. Zrób to. Stań z nią twarzą w twarz. Uzbroił się wewnętrznie i zastukał do drzwi.

– Mogę wejść, Bess? Musimy porozmawiać.

– Jeszcze jak. – Drzwi gwałtownie się otworzyły. Bess z płonącymi oczami wymierzyła mu policzek. – Ty sukinsynu.

– Bess, nie chciałem…

– Nie pieprz bzdur. – Kolejny policzek. – Ty sukinsynu. – Łzy płynęły jej po policzkach. – To wszystko twoje dzieło. Żadne z tych nieszczęść nie powinno było się wydarzyć. Emily nie powinna umrzeć. – Znowu go uderzyła. – Dlaczego nie zostawiłeś nas w spokoju?

– Żałuję – powiedział Kaldak. – Nie chciałem cię skrzywdzić. Sądziłem, że będziecie bezpieczne.

– Ty mnie posłałeś do Tenajo. Dopuściłeś, żebym zabrała siostrę. Wiesz, jakie poczucie winy gnębi mnie od jej śmierci? A to wszystko twoja sprawka, draniu. – Szlochała, z trudem wydobywała z siebie słowa. – Emily umarła…

– Nie miała z tobą jechać. Wyjechałaś służbowo. Spodziewaliśmy się, że będziesz sama.

– I ty to wszystko zorganizowałeś. Ramsey twierdzi, że wykorzystałeś znajomości i sprokurowałeś to zlecenie. Chciałeś, żebym znalazła się w Tenajo.

Drgał mu mięsień na lewym policzku. – Tak.

– Dlaczego?

– Ramsey ci nie powiedział?

– On tylko się zapluwał, jak to mnie wystawiłeś, i w kółko powtarzał, że powinnam wyłącznie jemu ufać. - Przysunęła się bliżej i syknęła: – Ty mi powiedz, Kaldak. Powiedz mi, dlaczego posłałeś mnie na śmierć.

– Nie posłałem cię na śmierć. Wiedziałem, że najprawdopodobniej przeżyjesz.

– Skąd mogłeś wiedzieć, że prze… – Szerzej otworzyła oczy. – Wiedziałeś. Boże, wiedziałeś o mojej odporności. Ale jakim cudem?

– Danzar.

Wpatrywała się w niego zdumiona.

– W Danzarze zetknęłaś się z bardzo małą dawką zmutowanego wąglika. O wiele słabszego niż szczep, który Esteban wykorzystał w Tenajo. Ale na tyle mocnego, żeby wybić całą wioskę – dodał ponuro.

– Twierdzisz, że Danzar był kolejnym polem doświadczalnym?

– Pierwszym. Esteban opracował doskonały plan. Zaopatrzył partyzantów w wąglika, a oni dostarczyli go do wioski z transportem żywności.

Kręciła głową.

– Nie, to nieprawda. Wszystkim popodrzynali gardła. Byłam tam. Widziałam.

– To był element umowy. Partyzanci wkroczyli później i zadbaliby to wyglądało na masakrę.

– Bo to była masakra. Zaprzeczył ruchem głowy.

– Wiedziałeś o tym? – szepnęła. – Wiedziałeś o dzieciach?

– Nie, wtedy pracowałem u Habina. Danzar to wyłączne dzieło Estebana. Ale później się dowiedziałem.

– I nic nie zrobiłeś?

– A czego się spodziewałaś? – spytał chrapliwie. – Zgoda, nic nie zrobiłem. Tak samo jak po Nakoi. Brakowało mi dowodów. – Umilkł na chwilę. – Ale po Danzarze pomyślałem, że może wreszcie nastąpi przełom. Kiedy leżałaś w szpitalu w Sarajewie, kazałem pobrać ci krew. Okazało się, że wytworzyłaś antyciała na słabszy szczep wąglika, ten, który Esteban wykorzystał w Danzarze.

– Byłeś tam, w szpitalu w Sarajewie?

– Musiałem się dowiedzieć. Upewnić się.

– Cały czas tam byłeś? – Tak.

– Mój kierowca też przeżył.

– Sprawdziliśmy go. Nie wytworzył antyciał. Musiałaś w większym stopniu zetknąć się z bakterią, gdy sala po sali obchodziłaś sierociniec. Stałaś się naszą jedyną nadzieją.

– Skoro wiedziałeś, że jestem odporna, dlaczego nic w tej sprawie nie zrobiłeś? Dlaczego nie pobrałeś krwi i nie próbowałeś ocalić Tenajo?

– Esteban uznał eksperyment w Danzarze za nieudany i dalej imitował szczep. Nie wiedzieliśmy, jakie są te nowe mutanty. Więc wcześniejsze prace nad antidotum na nic by się nie zdały.

– Posłałeś mnie do Tenajo.

– Żebyś się zetknęła z bakteriami. Musiałem się upewnić, że masz odporność.

– A jedna śmierć więcej to w końcu bez znaczenia.

– Cholera, tak, miała znaczenie. Ale nie mogłem dopuścić, żeby to mnie powstrzymało.

– Zabiłeś Emily.

– Dobra, zabiłem ją. Moja wina.

– Zabiłeś ją, okłamałeś mnie i jeszcze mnie pieprzyłeś. – Patrzyła na niego z obrzydzeniem. – A ja ci na to pozwoliłam. Pozwoliłam ci na to wszystko.

– Nie pieprzyłem cię. Kochałem się z tobą. - Przysunął się do niej o krok. – Bess, to nie była…

– Nie dotykaj mnie. – Cofnęła się. – Nic dziwnego, że tak się o mnie troszczyłeś, okazywałeś mi taką dobroć. Czułeś się winny. Jezu, najchętniej bym cię zabiła. Wydarła ci serce.

– Musisz poczekać w kolejce – odparł znużonym głosem.

– Wynoś się z mojego mieszkania, łajzo.

– De Salmo nadal na ciebie czeka.

– Gówno mnie to obchodzi.

– Ale mnie obchodzi. – Umilkł. – Pozwolisz Ramseyowi zawieźć się w…

– Nie pozwolę mu się nigdzie zawieźć. Nie ufam mu, tak samo jak nie ufam tobie. Wynoś się. – Głos jej drżał. – Nie mogę na ciebie patrzeć.

– Bess, właśnie tego chce De Salmo i Esteban.

– Precz!

Zatrzasnęła mu przed nosem drzwi ciemni.

Stał z opuszczonymi, zaciśniętymi w pięści rękami. Właśnie tego się spodziewał. Wiedział, że Bess kiedyś pozna prawdę. Ale nie przypuszczał, że to aż tak będzie bolało.

Wrócił do salonu.

– Ramsey wszystko wypaplał? – spytał Yael. – Bess wie o twoim planie?

– Wie o wszystkim. Wyrzuca mnie stąd. – Przeszedł do pokoju gościnnego i zabrał walizkę. – Co znaczy, że ty się wprowadzasz. Nie można jej zostawić samej.

Yael ruszył za nim.

– Nie obiecywałem, że dam się tu długo zatrzymać, Kaldak. Kaldak wrzucał rzeczy do walizki.

– Chcesz, żeby zginęła?

– Ramsey dopilnuje…

– Trzymaj ją z dala od Ramseya. Miał pilnować Eda Katza i Ed Katz nie żyje. Sądzisz, że z nią się lepiej spisze?

– A ty co zamierzasz zrobić?

– Jedyne, co mi pozostało. – Zatrzasnął wieko walizki. – Ruszam do Cheyenne szukać Morriseya. Ramsey wreszcie go namierzył. Zadzwoń do niego i powiedz, że tam jadę.

Właściwie mógł to sobie darować. Ramsey wiedział, że Bess nie dopuści do siebie Kaldaka po tym, co usłyszała. Najchętniej skręciłby kark temu draniowi.

– Obym tylko nie uganiał się na próżno. – Umilkł. – Zostaniesz, Yael? Będziesz się nią opiekować? Potrzebujemy jej. Jest… cenna.

– Najwyraźniej nie tylko z jednego powodu. – Yael wolno skinął głową. – Zaopiekuję się nią.

Boże, jak to boli.

Bess skuliła się w rogu ciemni, obejmując się ciasno ramionami.

Dlaczego mu zaufała? Wiedziała, że jego nie obchodzi nic ani nikt, liczy się tylko dopadniecie Estebana. Nawet sam ostrzegał, żeby mu nie ufała.

Ale ona nie słuchała. I pozwoliła się wykorzystać, stała się jego narzędziem, jak wszyscy inni. Posłał ją do Tenajo i Emily zginęła.

Czuła się tak, jakby dusza jej krwawiła. Nie była na tyle głupia, żeby dopuścić, by zaczął dla niej coś znaczyć. Więc dlaczego siedzi tu w ciemnościach, skulona niczym ranne zwierzę?

To tylko szok. Wkrótce się otrząśnie. Zostanie tu jeszcze chwilkę, niech wszystko się zagoi. A potem wyjdzie na świat i będzie funkcjonować zupełnie normalnie.

Jeszcze chwilkę tylko.


Kaldak wyjechał.

Trzeba wykorzystać szansę. Marco nie obawiał się strażników na dole. Bez problemu się z nimi upora. Esteban był ogromnie zadowolony, że tak skutecznie załatwił tych policjantów w Atlancie. Największą przeszkodę stanowił Kaldak, a Kaldak właśnie wyjechał.

Wreszcie uchyliły się jakieś drzwi.

Ale wiecznie nie pozostaną otwarte.


Ponad dwie godziny później Yael siedział przed telewizorem, oglądając mecz koszykówki, gdy Bess zjawiła się w salonie.

– Zrobić ci kolację? – Yael wyłączył telewizor. – Już po dziewiątej, a ty cały dzień nic nie jadłaś.

Pokręciła głową.

– Idę spać. Jestem zmęczona.

– Doskonale cię rozumiem. Popatrzyła na niego.

– Wiedziałeś. Yael przytaknął.

– Większość. A reszty się dowiedziałem do Ramseya, gdy tu przyjechałem.

– Wygląda na to, że wiedzieli wszyscy z wyjątkiem mnie. Uważam to za równie niewybaczalne, jak całą resztę.

– Zdziwiłabyś się, ile człowiek potrafi wybaczyć. – Podniósł rękę. – Nie próbuję ci wmówić, że Kaldak miał rację.

– Bo by ci się nie udało.

– Chodzi mi tylko o to, że każdy z nas ma swoją hierarchię wartości. Kaldak nie jest wyłącznie czarny i twoje życie albo śmierć naprawdę się dla niego liczy.

– I dlatego wysłał mnie do Tenajo.

Yael westchnął.

– Najwyraźniej nie dojrzałaś jeszcze do rozmowy. – Wstał. – Muszę zejść na dół i poprosić któregoś ze strażników, żeby do mnie poszedł i spakował mi walizkę. Zastąpię go, póki nie wróci. To nie potrwa długo.

– Nie musisz się do mnie przenosić. Poradzę sobie.

– Obiecałem Kaldakowi. A w tamtym mieszkaniu czułem się samotny. Tęsknię za żoną i synem. – Zawahał się, otwierając drzwi. – Czy jutro wywleczesz mnie na ulice?

– Tak.

– Poskutkuje, jeśli ci poradzę, że lepiej się na parę dni przyczaić?

– Nie, nie poskutkuje.

– Tego się obawiałem.

– Yael. – Właśnie sobie o czymś przypomniała. – Jutro rano trzeba będzie wysłać próbkę krwi. Kaldak zawsze ją pobierał.

– Przykro mi. Ja się do tego nie nadaję. Na pewno bym cię poharatał. – Zamyślił się. – Po śmierci Katza pewnie i tak zrobił się tam bałagan. Może trochę potrwać, nim opanują sytuację.

– Bez próbek nic nie zdziałają. Im szybciej je dostaną, tym lepiej.

Skinął głową.

– Musi być jakiś agent, który umie pobrać krew. Każę Ramseyowi, żeby jutro kogoś przysłał.

– Dzięki.

– To ja dziękuję. Przecież ty wyświadczasz nam przysługę.

– To nie przysługa.

Esteban zabił Eda Katza, żeby opóźnić prace. Pierwej ją licho porwie, niż ona przyczyni się do dalszego opóźnienia.

– Niech się zjawi wcześnie. Chcę, żeby próbka znalazła się w Atlancie w południe.

Yael zasalutował.

– Tak jest, proszę pani.

– Och, i czy mogłabym pożyczyć twój telefon komórkowy? Zawsze korzystałam z telefonu Kaldaka, a nie chcę dzwonić z domowego, kiedy pytam o Josie.

– Nie ma sprawy. – Podał jej słuchawkę. – Znacznie chętniej się nim z tobą podzielę, niż pozwolę ci upuścić krwi.

Przeszła do sypialni. Po prysznicu zadzwoni do szpitala i dowie się, co z Josie. Potem się położy i spróbuje zasnąć.

Kogo usiłuje oszukać? Jest wyczerpana, ale i tak nie zaśnie. Nerwy ma wciąż tak samo napięte, jak wtedy gdy wyrzucała Kaldaka.

Lepiej nie marnować czasu.

Wróciła do ciemni i zebrała wszystkie zdjęcia, które zrobiła od powrotu do Nowego Orleanu. Kaldak nikogo nie rozpoznał, ale może jej się poszczęści i coś zauważy.

Po dwudziestu minutach ze znużeniem odłożyła zdjęcia na szafkę nocną. Nic. Nie ma sensu dalej wpatrywać się w te twarze. Wszystko jej się rozmazuje przed oczami. Choroba, niektóre zdjęcia są nieostre. Widocznie musiała…

Dlaczego są poruszone? Nie przypominała sobie żadnych okoliczności, które by to wyjaśniały.

Przerzuciła jeszcze raz fotografie. Tylko cztery były nieostre.

Klaun. Wysoki klaun w zielonej peruce, z białą twarzą. Za każdym razem odsuwał się od aparatu w chwili zwolnienia migawki.

Zbieg okoliczności. A może próbował uniknąć zdjęcia? Nawet przebrany czuł się niepewnie?

Pobiegła do ciemni po lupę i przysunęła ją do twarzy klauna.

– Bess.

Yael pukał do drzwi wejściowych. Pobiegła mu otworzyć.

– Znalazłam De Salmo. Chyba wiem, kim on jest.

Yael odstawił walizkę i wziął zdjęcia, które mu podawała.

– Klaun?

– Był tu codziennie. Zdjęcie z pierwszego dnia jest wyraźne, ale potem już za każdym razem usiłował uniknąć znalezienia się w kadrze.

– Niewykluczone. – Uśmiechnął się. – Całkiem niewykluczone. Na tyle, że warto kazać Ramseyowi go zamknąć.

Słuchała, jak Yael rozmawia z Ramseyem. Zgarną podejrzanego, a jeśli się okaże, że słusznie zgadła, nie będzie już musiała obawiać się mordercy tuż za progiem. Powinna się czuć bezpieczniejsza, ale tak nie było. Esteban natychmiast przyśle kogoś innego.

A może sam się zjawi. Może to go wreszcie sprowokuje.

Yael zakończył rozmowę.

– Załatwione. Teraz pozostaje czekać na dalsze informacje. – Usiadł i popatrzył na Bess. – Powiedz, co słychać u Josie.

Josie. Zapomniała, że miała dzwonić do doktora Kenwooda. Wzięła telefon Yaela i szybko wystukała numer. Po chwili była już połączona z doktorem Kenwoodem.

– Złapała mnie pani w ostatniej chwili, pani Grady. – W jego głosie słychać było zmęczenie. – Właśnie miałem wyjść.

– Jak się czuje Josie?

– Lepiej. O wiele lepiej. Planuję operację na jutro rano. Serce zakołatało jej mocniej.

– O której?

– O ósmej. Będzie pani mogła do niej przyjechać? Boże, bardzo chciała.

– Dobrze się nią zajmiemy, nawet jeśli pani nie uda się dotrzeć. Ale Josie będzie chora, cierpiąca, do tego wśród obcych.

– Kiedy pan będzie wiedział, czy jest… – Nie mogło jej przejść przez usta: „sparaliżowana”. – Czy operacja się powiodła?

– Jutro wieczorem będziemy już mogli powiedzieć coś pewniejszego. Niech pani wtedy zadzwoni.

– Tak, z całą pewnością zadzwonię.

Pozostają jej telefony i modlitwy, czyli to, co robiła od chwili oddania Josie do szpitala. Ma to gdzieś. Dość tej opieki na odległość.

– Będę w szpitalu jutro rano. Parsknął śmiechem.

– Żeby mnie dopilnować?

– Jasne. Do zobaczenia jutro, panie doktorze. Odłożyła słuchawkę, czując na sobie wzrok Yaela.

– Jak mała? – spytał.

– Lepiej. Jutro ją operują.

– Rozumiem.

– I ja tam będę.

– Najchętniej bym ci zabronił, ale nie zrobię tego – powiedział cicho. – Postąpiłbym tak samo. Z dziećmi trudno walczyć.

– Ramsey będzie próbował mnie powstrzymać. Pomożesz mi?

– A może byś spakowała torbę, podczas gdy ja będę wymyślał jakąś strategię? – Spojrzał na swoją walizkę. – Bo zdaje się, że sam jestem gotów do podróży. Uważasz mnie za czubka?

– Uważam cię za bardzo miłego faceta. Uśmiechnął się.

– To się rozumie samo przez się.


Cheyenne w stanie Wyoming

Hotel „Majestic „23.45


Hotel był stary i zaniedbany. Nawet śnieg nie ukrywał jego fatalnego stanu. W środku za odrapanym i bezbarwnym kontuarem królował pryszczaty chłopak w kraciastej koszuli i dżinsach, pogrążony w lekturze „USA Today”.

– Szukam Johna Morriseya – odezwał się Kaldak. – Który pokój?

Dzieciak nie oderwał oczu od gazety.

– Musi pan go sam poszukać. Nie udzielamy takich informacji.

– Który pokój?

– Powiedziałem, że nie… – Chłopak podniósł wzrok i znieruchomiał, napotkawszy spojrzenie Kaldaka. – To wbrew przepisom.

– Nikomu nie powiem. Który pokój?

– Dwieście trzydzieści cztery.

– Ktoś go odwiedzał?

– Tylko Cody.

– Cody?

– Cody Jeffers.

– Znasz tego Jeffersa?

– Jasne. Mieszka w naszym hotelu. Cody jest w porząsiu. – Chłopak przygryzł wargę. – Jest pan z policji czy co?

Kaldak skinął głową i pokazał mu odznakę.

– CIA? Ekstra.

– Nie kręcił się tu starszy facet? Szpakowaty, z garbatym nosem?

Dzieciak pokręcił głową.

– Nie widziałem go. Ale ja pracuję tylko na nocną zmianę. Nie widziałem Morriseya od paru dni.

– Ale się nie wymeldował? – Nie.

– Jak długo Morrisey tu mieszka?

– Dwa tygodnie. – Chłopak zmarszczył brwi. – Cody nie wpadł w żadne tarapaty, prawda? Jest czysty. Trochę pije, ale mówił mi, że w jego zawodzie nikt przy zdrowych zmysłach nie tyka narkotyków.

– Zawodzie?

Cody jest kierowcą na wyścigach gruchotów. – Kciukiem pokazał w prawo. – Zobaczy pan jego nazwisko na plakacie na torze, dwie przecznice dalej. Napisane bardzo małymi literkami, ale Cody mówił, że kierownictwo uważa go za wschodzącą gwiazdę i za rok jego nazwisko będzie na samej górze. Zostanie sławny.

Po co, u licha, Estebanowi, taki Cody Jeffers? – zastanawiał się Kaldak.

Odwrócił się i ruszył do windy.

– Nie dzwoń do Morriseya i nie zapowiadaj mojej wizyty. Dwie minuty później stał przed drzwiami Morriseya. Na klamce wisiała tabliczka: „Nie przeszkadzać”. Zapukał. Brak odpowiedzi. Ostrożnie przekręcił gałkę. Zamknięte na klucz. Możliwe, że Morrisey dał już nogę. Dzieciak powiedział, że od paru dni go nie widział.

Ponownie zastukał. Cisza.

Nagle uświadomił sobie, że drzwi są lodowato zimne.

Wyważył je kopniakiem.

Okno naprzeciwko było otwarte na oścież, wykładzinę zasypał śnieg. Na łóżku leżał mężczyzna, ściskając w garści plik banknotów.

Cholera.

Kaldak wycofał się i zamknął drzwi. Wyjął telefon i wybrał numer Ramseya.

– Natychmiast przyślij tu ekipę. Morrisey nie żyje, a na łóżku leżą pieniądze. Pokój dwieście trzydzieści cztery.

Ramsey zaklął.

– Wąglik?

– Możliwe. Każ swoim ludziom zachować ostrożność, ale niech wszystko dokładnie przeczeszą – ciągnął Kaldak. – A nuż trafimy na jakiś ślad.

Co prawda, szczerze w to wątpił. Esteban nie zapominał o ostrożności.

– Przyjadą za pół godziny.

– Niech wejdą tylnymi drzwiami. W ten sposób może nie znajdziemy się w wiadomościach o piątej.

Rozłączył się i wrócił do recepcji. Na widok nadchodzącego Kaldaka chłopak czujnie się wyprostował.

– Nie dzwoniłem do niego. Jeśli go pan nie zastał, to nie przeze mnie.

– Wiem, że nie dzwoniłeś. – Oparł łokcie na blacie. – Jak się nazywasz?

– Don Sloburn.

A ja Kaldak. Potrzebuję twojej pomocy. Przypomnij sobie, czy kiedykolwiek widziałeś Morriseya z kimś innym niż Jeffers. Z kimkolwiek.

– Tylko z tym zawodnikiem. Morrisey też się pasjonował wyścigami, jak ja. Przesiadywał w barze na rogu i rozmawiał z zawodnikami. Ale nigdy nie widziałem, żeby handlował prochami albo czymś w tym rodzaju.

– Więc rozmawiał też z innymi, nie tylko z Jeffersem?

– Jasne, ale z Codym naprawdę przypadli sobie do serca. – Zawahał się. – Cody też ma kłopoty?

– Może. Wiesz, gdzie go znaleźć?

Chłopak pokręcił głową.

Kaldak nie był pewny, czy dzieciak nie kłamie. Pora nieco nim potrząsnąć.

– Morrisey nie żyje. Został zabity. Leży już od kilku dni. Przerażony Sloburn szeroko otworzył oczy.

– Cody go załatwił?

– Nie, nie sądzę, ale Jeffers może coś wiedzieć. Albo jemu samemu też grozi niebezpieczeństwo – dorzucił – jeśli widział coś, czego nie powinien. Musimy go znaleźć.

– Narkotyki? Mafia?

– Niewykluczone. Gdzie jest Cody Jeffers?

– Nie wiem. Nie widziałem go od paru dni. Sądziłem, że pojechał odwiedzić matkę w Kansas.

– Nie brał udziału w wyścigach, nie siedział w barze? Sloburn znowu zaprzeczył.

– Wiesz, gdzie mieszka jego matka?

– Nie pamiętam. – Zmarszczył brwi. – Gdzieś na obrzeżach, coś w rodzaju… Northern Lights?

– Northern Lights? Wzruszył ramionami.

– Nie pamiętam.

– Ma dziewczynę?

– Nie tutaj. Zawsze twierdził, że jeśli człowiek chce się znaleźć na pierwszych stronach, musi całkowicie poświęcić się pracy.

– Masz jego zdjęcie?

– Nie. – Szukał w pamięci. – Może Dunston ma. Robią mnóstwo zdjęć reklamowych.

– Dunston?

– Irwin Dunston. Właściciel toru.

– Gdzie go zastanę?

– Wyścigi skończyły się o jedenastej. Pewnie siedzi razem z innymi w barze.

– Dzięki. – Przysunął się do chłopaka. – A teraz posłuchaj uważnie. Nikomu nie wolno wejść do pokoju Morriseya. Sprawę trzeba załatwić dyskretnie. Niedługo zjawi się tu grupa techników, żeby zabrać ciało i uprzątnąć pokój.

– Jakich techników?

– Nie jesteśmy pewni, co go zabiło. Nawet sobie nie wyobrażasz, jakich gazów i środków ostatnio się używa do zabijania. Właściciel hotelu raczej by się nie ucieszył, gdyby ktoś się dowiedział, że pokój został skażony.

– Nie.

– Dobrze. A więc będziesz z nami współpracował i trzymał gębę na kłódkę.

Sloburn zmarszczył brwi. Na jego twarzy malowało się wahanie.

– Oglądałem proces OJ. Nie tak się załatwia sprawy. Usuwacie dowody.

Chryste, cały świat oglądał ten proces i teraz wszyscy mają się za fachowców.

– Och, doprawdy?

– Tak, i skąd mam wiedzieć, że pana odznaka nie jest podrobiona? Może pan być z CIA, a może nie być.

– Owszem, mogę być człowiekiem z ulicy. – Kaldak patrzył Sloburnowi prosto w oczy. - Na górze leży facet zabity przez jakichś typków. Zastanów się, jeśli nie jestem bohaterem pozytywnym, to kim?

Sloburn głośno przełknął ślinę.

– Nikim. Pan jest władzą. Oczywiście, że pan jest władzą.

– I będziesz współpracował z ludźmi, którzy oszczędzą twojemu szefowi poważnych zmartwień?

Chłopak kiwnął głową.

– I nie wiesz nic więcej o Codym Jeffersie?

– Powiedziałem panu wszystko.

Niewiele się tego uzbierało.

– Zamek w drzwiach jest wyłamany. Idź na górę i pilnuj pokoju, póki nie zjawią się technicy.

– Nie wolno mi opuszczać recepcji.

Kaldak zmierzył go wzrokiem.

Sloburn szybko kiwnął głową i obszedł kontuar.

– To chyba ważniejsza sprawa.

– Bardzo ważna.

Tak ważna, że boję się jak wszyscy diabli, myślał Kaldak, wychodząc na dwór. Śmierć Morriseya może stanowić kolejną próbę. Albo Esteban rzuca rękawicę.

Загрузка...