Antychryst Wiecznie Żywy

Żywiczny zapach i dzwony w oddali…

Żywiczny zapach…

Aleksander uniósł głowę. Zdało mu się, że już kiedyś musiał tu być, że nagle przebudził się ze snu długiego, ciemnego. Popatrzył z pewnym zaskoczeniem na kolumny strzeliste, złocenia, okno otwarte na oścież ku zachodzącemu niebu. Nie, z pewnością nigdy tu nie mógł przebywać, a jednak…

Wyszedł do ogrodu. Czuł, jak po każdym kroku odchodzi go owo koszmarne zmęczenie, skumulowane napięcie ostatnich tygodni, miesięcy. Pierwszy weekend. Pierwszy naprawdę wolny weekend. Może właśnie dlatego wybrał na miejsce odpoczynku tę od ponad trzydziestu lat nie używaną rezydencję, której chyba przez przeoczenie nie przekazano na żłobek czy Dom Pracy Twórczej.

– Czy mam towarzyszyć Waszej Ekscelencji? – Blondynek w mundurze z dystynkcjami lejtnanta poderwał się z ogrodowego leżaka.

– Nie, Anton, dziękuję. I błagam, nie używaj tej idiotycznej formuły.

– Więc jak mam mówić. Towarzyszu Prezydencie?

– A jak mówiłeś do mnie przed paru tygodniami?

– Panie inżynierze, panie Aleksandrze…

– I tak niech zostanie. Ty też zostań. Chcę się przespacerować. Zmęczony jestem…

Na dobrą sprawę od chwili wyborów nie miał czasu na zastanowienie się nad swoją sytuacją. W końcu tak nierealną, że śmieszną. Może w momencie, gdy na ręce Patriarchy – jeszcze cztery lata wcześniej zesłanego na dno jakiejś kopalni – składał przysięgę jako pierwszy Prezydent Zjednoczonej Demokratycznej Federacji Erbańskiej, przemknęło mu zdawkowe: „Co ja tu właściwie robię?". Później już nie miał czasu. A poza tym Anastazja. Anastazja bardzo nie lubiła, gdy się zbyt długo zastanawiał. Cud, że teraz – zajęta obwożeniem delegacji Kobiet Rurytańskich – dała mu trochę wolnego.

Nieoczekiwanie skończyła się alejka, widać wytyczona świeżo w do niedawna zapuszczonym ogrodzie. Dalej były jakieś skałki, cyprysy oraz kuta, ostro zakończona palisada. Dawniej, w czasach Tyranii, rozciągały się tu pola minowe i pas zaoranej ziemi z wieżyczkami straży. Teraz od wielu lat pieniła się zdziczała roślinność. Jakaś przemożna siła doprowadziła Prezydenta aż do ogrodzenia. Uśmiechnął się dotykając żelaza. Nie zdążyli pomalować. Metal przeżarty rdzą kruszył się w ręku. Jak imperium. Jak globalne mocarstwo Erbanii dziś, po bezprzykładnej rozsypce, ograniczone jedynie do ziem rodzimych.

Stracili nawet Amirandę. A właściwie to przecież zryw w Amirandzie sprzed 12 lat obnażył kruchość systemu. Choć złamany, zapoczątkował szybki demontaż całej budowli. Nieodwracalny? Aleksander wierzył, że tak.

Nie był rewolucjonistą. Przeciwnie, tylko przypadek i osobista sympatia ostatniego regenta doprowadziły go najpierw do centrum władzy, później -w pierwszych wolnych wyborach po nieudanym puczu wojskowym – oddały mu w ręce to, co zostało z masy spadkowej.

– Panie Aleksandrze, panie Aleksandrze…

Szept był przenikliwy, ostry. Prezydent uniósł głowę. Metr za palisadą zobaczył zjawę… Może za mocno powiedziane! Siwobrodego starca w połatanym, kiedyś bardzo wykwintnym garniturze. Twarz miał przywiędłą, wargi bezzębne i tylko w oczach obwiedzionych krwawymi obwódkami błyskało światło, dziwne, przywodzące na myśl gwiazdy wpadłe do studni.

– Pan mówi do mnie? – zapytał Aleksander.

– Proszę wybaczyć natarczywość, ale nie będę zawracał głowy Ekscelencji jakimiś suplikami – rzekł starzec.

– Skąd się pan tu wziął?

– Dobrze znam teren. A drogę B-6 szczególnie. Z mojej willi koło Czarnego Wąwozu było tu nie dalej niż kilometr.

– Z pańskiej willi? – Na moment przemknęło Aleksandrowi, że ma do czynienia z szaleńcem.

– Jeśli tylko przejdziemy dwadzieścia kroków w dół, natrafimy na furtkę. Jest zamknięta na łańcuch i kłódkę, ale mam klucz, wszystko jest naoliwione. Od lat nikogo tu nie było, a na terenie rezydencji jest tyle ziół. Mówią, że po każdej zbrodni wyrastał nowy kwiat.

Prezydent był tak zaskoczony, że nie przyszło mu nawet do głowy, że starzec może być prowokatorem lub zamachowcem. Nie zareagował na otwarcie furtki.

– Chcę panu powiedzieć coś, co ma niezmierną wagę – mruknął staruch. – Ach, nie przedstawiłem się, nazywam się Balder. Abraham M. Balder.

– Jak to, pan…?

– Tak, ja. „Stupajka Akademii Nauk", „Szarlatan na czele Arcy-konsylium", tak mnie najchętniej nazywano…

– Powiem szczerze, osobiście przypuszczałem, że pan…

– …dawno nie żyje? I dzięki Najwyższemu. Czasami sam się temu dziwię. Może jakiś moralista powie: zło konserwuje. Mam 99 lat.

– Nie do wiary. – Aleksander zastanawiał się, czy jednak nie wezwać Antona.

– Musiałem się z panem spotkać. Jest pan pierwszym konstytucyjnie obranym przywódcą naszego kraju i zapewne nie muszę panu tłumaczyć, że władza to przede wszystkim dostęp do informacji i swobodne nimi dysponowanie. Zwłaszcza tajemnicami stanu…

Aleksander uśmiechnął się. Przemknęło mu wspomnienie pierwszej konferencji z ustępującymi szefami Wywiadu i Policji Wewnętrznej.

Szok związany z omnipotencją małej, czarnej teczki… Czymże jeszcze mógł go zaskoczyć ów starowina?

– Naprawdą nie jestem wariatem. Nie jestem też mistykiem, choć wyznam panu, że to naprawdę niezwykła zbieżność dat. Pana elekcja przypadła dokładnie w dzień śmierci tamtego diabła…

Dzwony, znów pomyślał o dzwonach. Tak, pamiętał ów dżdżysty dzień, kiedy rozdzwoniły się dzwony dawno zamkniętych kościołów, wieszcząc śmierć tyrana. Pamiętał twarze nauczycieli, ściągnięte surowe maski belfrów i rozegzaltowane, załzawione policzki wychowawczyni powtarzającej w kółko: „On nie umarł, on nigdy nie umrze!". Tylko na kamiennej twarzy starego woźnego (to wówczas Olka zaskoczyło) lśniło coś na kształt mściwej satysfakcji.

– Tam skonał – Balder wskazał laską pawilon na górze. – Konał jak pies na oczach swych niedoszłych ofiar… A przecież tuż przed śmiercią na chwilę odzyskał przytomność. Nie mógł mówić, ale wydrapał na podanej mu kartce parę liter: „WIECZN…

– Wieczn…!?

– Wieczność! Po raz ostatni chciał przestraszyć swych hierarchów. Niestety, chyba nikt nie zrozumiał przestrogi. Z wyjątkiem mnie.

– Pan wtedy tu był?

– Przybyłem później. Po jego śmierci powołano mnie do komisji sekcyjnej… Podpisałem wszystko: wylew, niewydolność organów we wnętrznych… żadnych śladów toksyn…

– Wiem, że go otruto, widziałem raport…

– To dziś już nieważne. Ja przyszedłem tu z o wiele istotniejszą informacją, Panie Prezydencie. Ten Antychryst ciągle żyje!

Aleksander dał krok do tyłu. Zmęczyła go rozmowa z wariatem. Poza tym zaczynało się robić chłodno. Ale starzec zastąpił mu drogę.

– Nie bredzę – zawołał z mocą. – On żyje! Nadchodzi!

– Musiałby mieć ze sto dziesięć lat – wykrztusił Prezydent.

– Znacznie mniej.

– Nie powie pan, że dokonano hibernacji, czterdzieści lat temu nie śniło się o takich przedsięwzięciach.

Balder umiał opowiadać. Parę zdań wystarczyło, aby wywołać obraz tamtej epoki. Prezydentowi wydawało się nawet, że w gęstniejącym cieniu znów zamajaczyła korpulentna sylwetka w białym, letnim mundurze, brwi krzaczaste. Ba, rozszedł się nawet zapach cygar (przemyt ze świata Nr 1)… Tyran był zapatrzony w tamtą rzeczywistość. Tu, w Erbanii, stanowił zadziwiającą syntezę równoległych dyktatorów – Mussoliniego, Hitlera, Stalina – choć pochlebcy dostarczający materiałów o sukcesach „kolegów" starannie eliminowali opisy okoliczności ich śmierci. Jarosz jak Adolf, kobieciarz jak Benito. Wobec najbliższych lubił kopiować maniery Dżugaszwilego. Nakręcił patefon i obserwował, jak Wielki Admirał pląsa z Kanclerzem, kazał śpiewać na głosy ministrom gospodarki, rolnictwa lub spraw zagranicznych ulubioną pieśń tamtego dyktatora: Gdzieżeś jest, o Suliko…

– A wie, pan, o czym najchętniej rozmawiał ze mną? O nieśmiertelności. Początkowo tylko teoretycznie. Później, w miarę jak się starzał, jak wysyłał do piachu kolejne grupy współpracowników i dziesiątkował narody, lęk przed śmiercią urósł do obsesji. Gdzieś na sześćdziesiąte urodziny zafundował sobie Instytut Życia, który miał zająć się jednym

jedynym tematem – zapewnieniem nieśmiertelności tyrana. Zgromadzono w nim najlepszych naukowców z kraju, kilku ściągnięto z zagranicy. Inżynieria genowa, klonowanie, to wszystko było wprawdzie w tamtych czasach bardziej fantastyką niż przedmiotem badań, tu postanowiono fantazję wprowadzić w czyn. Oczywiście, przedsięwzięcie zorganizowano

absolutnie tajnie. Nie ma na jego temat dokumentów ani danych. Nie przeżył nikt z realizatorów. Z wyjątkiem mnie… Chyba po prostu nie zdążono. A szefa Akademii Nauk trzeba było usunąć w miarę finezyjnie…

Zakaszlał i wskazał laską dolinę.

– Jakby dobrze poszperać w Czarnym Wąwozie, można by znaleźć kawałki betonu z wysadzonych laboratoriów, a w starych sztolniach z pewnością zachowały się szkielety. Nie ma pan pojęcia, ile kobiet zmarło przy tych eksperymentach. Aż… chyba rok przed śmiercią Antychrysta udało się.

– Udało?

– Pewna niewiasta powiła dokładną replikę tyrana. Testy potwierdzały genetyczną zgodność. Dla noworodka znaleziono rodzinę zastępczą. Instytut zlikwidowano. Ci, co brali udział w akcji, zniknęli. Podobnie jak ci, co ich likwidowali. Ostatni z tych, którzy wiedzieli… Cóż, szef ochrony osobistej został wyeliminowany na parę dni przed śmiercią tyrana. Głównego zwierzchnika Bezpieczeństwa rozstrzelali następcy. A ja…? Choć wiedziałem o eksperymencie, nie miałem pojęcia, gdzie szukać tego dziecka. Zresztą, wówczas nie przychodziło mi to do głowy. Marzyłem o jednym – chciałem przeżyć, a czułem, że zbliża się moja pora…

Umilkł. Chwilę oddychał ciężko. Aleksander zamyślił się.

– Twierdzi pan, że ta kopia żyje…

– Ma ponad czterdziestkę.

– I ma świadomość…?

– Tego nie wiem. Ale z pewnością zachowała osobowość oryginału: instynkty, popęd władzy, geniusz organizacyjny, ambicje i pociąg do zbrodni. A jeśli jeszcze pewnego dnia dowie się, kim jest?

– Ale skoro nie wie?

– Przerażające jest to, że jest bardzo blisko. Antychryst żyje! – Balder uniósł laskę do góry i zdawał się wygrażać niebu.

– Cóż z tego? Jeśli nawet żyje, jego koncepcje nie sprawdziły się, zostały zdemaskowane.

– A któż zaręczy, że on wystąpi pod starym sztandarem? Nigdy nie miał żadnych koncepcji poza żądzą władzy i snem o imperium. I powiem panu o tej kopii najważniejsze, ona…

– Wie pan, kto nią jest?

– Odszukałem zatarte ślady, ona…

Potok słów zamienił się naraz w bełkot. Oczy nieomal wyszły z orbit. Osunął się na ziemię wstrząsany drgawkami.

– Co panu? Profesorze! Czy to serce? – Aleksander klęknął obok Baldera.

Z zaciśniętych ust wypadały jeszcze pojedyncze słowa bez związku:

– Uważaj… pociąg… ten związek… zgubi…

Prezydent nacisnął indywidualny sygnalizator. Anton i lekarz nadbiegli po trzydziestu sekundach. Starzec nie żył już od dwudziestu pięciu.


* * *

Jak było do przewidzenia, Anastazja wykazywała dużo sceptycyzmu. Opowieść starca brzmiała dla niej zbyt nierealnie. Choć znajdowały się tam punkty zastanawiające.

Przy zmarłym staruchu nie znaleziono żadnych dokumentów. Policji nie udało się ustalić jego tożsamości. Balder, jak głosiły encyklopedie, nie żył już od 14 lat. Zginął w pożarze Domu Zasłużonych Funkcjonariuszy Państwowych. Wszelako dokładne sprawdzenie akt przyniosło informacje, że wielu ciał, w tym byłego prezesa Akademii Nauk, nie zidentyfikowano.

Aleksander odwiedził Czarny Wąwóz, znalazł resztki betonowych fundamentów. Nikt jednak nie potrafił mu powiedzieć, co tam ongiś się wznosiło. W czasach tyranii teren pozostawał w administracji Sektora Bezpieczeństwa. Nie opodal parowu Prezydent odnalazł starą willę Baldera – od lat mieścił się w niej sierociniec.

Początkowo był zdecydowany nie zajmować się tą sprawą. Bieżące kierowanie ogromnym, wstrząsanym konwulsjami kryzysu państwem pochłaniało go aż nadto. Ale czy mógł zlekceważyć sygnał?

Niemal każdy dzień bulwersował społeczeństwo nowymi dowodami zbrodni sprzed lat. Odnajdywano całe zagony czaszek, kilogramy nie dość starannie zniszczonych akt, zaczynali mówić świadkowie.

Równocześnie wśród ludu, szczególnie mieszkańców zaniedbanych prowincji, utrzymywało się przekonanie, że tyran powróci, zaprowadzi porządek, przywróci wielkość Erbanii.

– Słyszę jego krok! – wołała domorosła wizjonerka na seansie w podrzędnym teatrze.

– Jestem z wami – stuknął niejeden wirujący stolik.

Aleksander nie potrafił zapomnieć wyrazu oczu starca. Wreszcie zlecił Antonowi przeprowadzenie śledztwa. Drobiazgowe badania nie dowiodły wprawdzie istnienia, ale nie wykluczyły Instytutu Życia. Termin narodzin repliki i likwidacji obiektu w Czarnym Wąwozie doskonale pasował do wielkiej ostatniej czystki Antychrysta, która objęła koła naukowe, szczególnie medyczne.

Jeśli jednak kopia żyła, gdzie należało jej szukać?

Anastazja była przeciwna poszukiwaniom. Ta energiczna kobieta, o której złośliwcy często mówili „imperatorowa", uważała śledztwo za stratę czasu. Nie mogła jednak lekceważyć psychicznego stanu męża, który z jej niemałym udziałem w ciągu kilku lat z prowincjonalnego działacza gospodarczego przeobraził się w Spadkobiercę Mocarstwa.

Czyż sama wolna była od przeczuć, snów, przywidzeń? Nieraz z krzykiem zrywała się w nocy i drżąc przytulała do męża. A lęk i drżenie przechodziły dopiero potem, gdy zaczynali się kochać.

Może groza kryła się w murach tych starych rezydencji? Od czasu, kiedy przenieśli się na Wzgórze Samodzierżców, Aleksander zauważył, że oboje mają bardziej nerwowe sny. Jego nękały obrazy własnej śmierci. Anastazja po przebudzeniu nie pamiętała wprawdzie swych majaków, ale często szeptała przez zaciśnięte usta: krew! krew! krew! Albo: zabić ich wszystkich, zabić!

Tymczasem z pomocą Antona i prywatnego komputera Prezydent sporządził wstępną listę wybijających się politycznie mężczyzn w wieku 41 lat o cechach fizycznych i psychicznych zbliżonych do dyktatora. Początkowo lista była bardzo obszerna. Czas przełomu sprzyjał kadrowej erupcji – cała Erbania pełna była charyzmatycznych przywódców, natchnionych reformatorów, energicznych działaczy nowo powstających partii…

Dzięki zawężeniu kryteriów listę ograniczono do pięćdziesięciu nazwisk, później do dwudziestu, wreszcie pięciu…

Tak, któryś z nich mógł być… Na monitorze zdjęcia podejrzanych uzupełnione przez brwi, wąsy, itp. sprawiały wrażenie autentycznych fotografii tyrana. Kilkakrotnie Aleksandra przeszedł dreszcz. Szczególnie gdy na monitorze pojawiła się „twarz nr 5". Oblicze 41-letniego trybuna w kolejarskim mundurze.


* * *

Gęsty tłum maszynistów, techników, pracowników zaplecza i niższych urzędników wypełniał hale lokomotywowni nr 2. Twarze były pełne ognia i żaru. A czuło się, że katalizatorem jest niewysoki mężczyzna przemawiający z elektrowozu.

– Tak, przyjaciele! - wołał. – Wiecie, że was nie zawiodę! Żyłem tu z wami, kiedy byłem tylko szeregowym pracownikiem zakładu remontowego. Wasza wola sprawiła, że stanąłem na czele strajku, który ogarnął nasz węzeł. A potem rozszerzył się aortami komunikacyjnymi na cały nasz wielki kraj. Wymusiliśmy wolne wybory. Przyśpieszyliśmy parowóz dziejów. I jeśli dziś wzywamy do strajku ostrzegawczego, to jest to sygnał. Ważny sygnał, że nie wszystko w naszej ojczyźnie idzie jak trzeba. Że rewolucja straciła impet.

Aleksander wyłączył telewizor. – On?

Wyświetlił na monitorze jeszcze twarz Andrzeja. Zażądał danych.

Rządki pojawiających się liter mówiły wiele: „Andrzej… lat 41. Syn robotnicy rolnej zmarłej 24 lata temu. Ojciec nieznany…”

Fotografia matki. Pospolite oblicze zniszczonej życiem kobiety. Żadnego podobieństwa do syna. Jakieś odznaczenie za wzorową pracę. Na krótko przed urodzeniem syna zmienia pracę. Przeniesiona do wzorowej wspólnoty… Adnotacja: żłobek przy tym gospodarstwie najbardziej pokazowy w skali kraju.

Prezydent spogląda na Antona.

– Co o nim myślisz?

– Gdybym musiał obstawiać, dałbym mu sześćdziesiąt procent, pozostałym razem czterdzieści.

– Tak, coś w nim jest.

– Ma charyzmę, a zarazem jest bardzo giętki. W niewiarygodny sposób wyeliminował swoich rywali i obecnie błyszczy jak samotna gwiazda pierwszej wielkości na związkowym firmamencie. Jeśli dojdzie do strajku generalnego, może zagrozić nawet panu…

– Nie chodzi mi o takie zagrożenie. Prezydenci przychodzą i odchodzą. Natomiast strach pomyśleć, co by było, gdyby się okazało, że on to ON.

Lejtnant milczy. Aleksander po raz kolejny konstatuje, jak bardzo ceni tego chłopaka, jego chłodną inteligencję, szybkość reakcji i bezgraniczne oddanie. Choć z drugiej strony zdaje sobie sprawę, że wnętrze sekretarza pozostaje nieprzeniknione.

– Zorganizujesz mi spotkanie z tym trybunem? Incognito!

– Postaram się.


* * *

Za oknami salonki przesuwa się nieskończenie szary i beznadziejnie płaski pejzaż centralnej Erbanii. Andrzej oparł się ciężko o stolik i ukrył twarz w dłoniach.

– Nie mogę w to uwierzyć – mówi głucho.

– Ja też, ale wszystkie fakty wskazują na pana.

Przywódca związkowy podnosi głowę, na jego szczupłej twarzy odbija się niepokój.

– Co ze mną chcecie zrobić?

– Nic.

– Jak to nic?

Aleksander uśmiecha się i nalewa dwa kieliszki wódki:

– Całe życie walczyłem z przemocą. Brzydziłem się nią. Walkę z metodami pały i plutonu egzekucyjnego uczyniłem hasłem mej kampanii… Prawdopodobnie ze względów pragmatycznych powinienem pana zabić. A już w żadnym wypadku nie informować o pańskim pochodzeniu. Chyba że pan wiedział wcześniej…?

– Nie wiedziałem.

– Znam doskonale pańską sylwetkę psychiczną. Bezwzględność idzie w parze z ostrożnością, a żądza, władzy z instynktem samozachowawczym. Dlatego dam panu szansę wycofania się.

– Jak to?

– Znalezienie pretekstu należy do pana. Sprawy osobiste, zdrowotne, otrzyma pan wysoko płatne stanowisko, ale przestanie się bawić w politykę. Na zawsze.

– A jeśli nie przestanę?

„Muszę być twardy" – przemknęło przez mózg Aleksandrowi. Głośno rzekł:

– No cóż, chcemy być praworządni, lecz nie słabi. I nawet realizując rządy prawa, nie zawahamy się wykorzystać wszystkich możliwości, jakie stwarzają nasze kodeksy. Jest w naszym narodzie wielkie wołanie o sprawiedliwość. Odkrywane i ujawniane coraz to nowe ofiary krzyczą o zadośćuczynienie. A dla zbrodni ludobójstwa

nie ma przedawnienia. Wyobraża sobie pan, panie Andrzeju, taki proces.

Trybunał Narodu i sąd za wszystkie czystki i deportacje, skrytobójstwa i egzekucje.

Gorzki uśmiech pojawia się na wargach kolejarza.

– A zatem w państwie prawa ma obowiązywać zasada, że grzechy ojców…

– Tyran nie był pańskim ojcem. Pan jest nim. Powielonym kodem genetycznym, kością z kości, komórką z komórki. Niemalże odmrożeńcem po czterdziestoletniej hibernacji.

– Trudno byłoby wam zakończyć taki proces.

– Pewnie równie trudno, jak ustrzec oskarżonego przed samosądem tłumów. – Aleksander wstydzi się tych słów, ale nie ma wyboru. Wie, że gra toczy się nie o dwa jednostkowe losy, lecz o całą Erbanię. – A więc zrezygnuje pan?

Andrzej jest bardzo blady, a równocześnie niesłychanie spokojny.

– Nie zostawia mi pan wyboru… tylko, czy bierze pan pod uwagę, co się może zdarzyć, gdybym nie był tym, za kogo mnie pan uważa…?


* * *

Szanowny Panie Prezydencie! Właściwie powinienem może napisać: drogi Aleksandrze. Znalazłem się w sytuacji bez wyjścia. Udowadnianie niewinności to tak jak dowodzenie, że się nie jest wielbłądem.

Oczywiście wiem, że nie mogę być tamtym Antychrystem. Cała moja psychika podpowiada mi, że to niemożliwe. Owszem, kocham popularność, ale kocham również mój naród. I wierzę w demokrację. Cenię też pana… Ale gdybym to wszystko powiedział wtedy w pociągu, mogłoby to jedynie zabrzmieć jako zapewnienie bez pokrycia, taktyka mająca na celu ukrycie właściwych celów, zmylenie przeciwnika.

W każdej ewentualności już przegrałem.

I dlatego zrobię to, co musi Cię przekonać. Pomoże Tobie i Krajowi. Sprawi, że kopii Tyrana poszukasz gdzie indziej, może idąc zupełnie innym torem. Długo analizowałem słowa Baldera. „Uważaj… pociąg… ten związek… zgubi…" Wiem, że jednocześnie wskazują na kolejarza. przywódcę związku zawodowego. Ale czy tylko?

Kocham życie. Ale najwyraźniej bez wzajemności.

Boję się, ale bardziej o sprawę niż o swój cielesny pokrowiec.

Za chwilę skieruję do ust krótką lufę mojego parabellum. Czymże jest wieczność? Niech Bóg cię strzeże, Aleksandrze…


– Dziękuję, Anton! – Anastazja systematycznie drze przeczytany list na drobne kawałki, po czym wrzuca do kominka.

Przez chwilę wpatruje się w pląsające języki ognia…

– Oficjalny komunikat po śmierci Trybuna będzie mówił o załamaniu nerwowym wskutek odkrycia nieuleczalnej choroby – informuje sekretarz. – Ale nie wiem, jak tę wiadomość przyjmie Pan Prezydent. Ostatnio nie jest w dobrym stanie. Zaczyna powątpiewać, czy znalazł właściwą kopię. Chce spotkań z następnymi podejrzanymi na swej liście. Nie wiem, czy nie powinniśmy skłonić go do spotkania z lekarzem.

Anastazja potrząsa głową. W lekkim peniuarze wygląda rzeczywiście jak imperatorowa Erbanii.

– Jeszcze nie teraz, nie teraz – powtarza. – Wiesz, jak w nieustabilizowanej sytuacji mogłaby zaszkodzić plotka o chorobie Prezydenta, i to chorobie psychicznej. Aleksander jest po prostu przemęczony. Musimy się nim dobrze opiekować.

Sekretarz kiwa głową, siada na poręczy fotela Anastazji. Bawi się jej włosami. Żona Prezydenta przekroczyła już czterdziestkę, ale ciągle ma wspaniałą figurę i uwodzicielski wzrok.

– Pozwólmy mu bawić się w śledztwo, jeśli mu to sprawia przyjemność.

– Przecież to nie ma sensu – pokręcił głową Anton. – Żaden z pierwszej dziesiątki nie może być tyranem. Nie zgadza się grupa krwi, są różnice w pigmentacji i wreszcie najważniejsze – odciski palców. Kopia Antychrysta musiałaby mieć identyczne linie papilarne.

– Rzeczywiście.

– Niedawno udało mi się odszukać mieszkanie, pokoik, który pod zmienionym nazwiskiem wynajmował Balder. Znaleziono tam trochę starzyzny: książki, fotografie. Kilka ciekawych. Szczególnie ta.

– Pokaż! – Anastazja marszczy brwi i obraca fotkę. – A co tu jest napisane? Jeden chromosom?

– Nic więcej. Czy jesteś przekonana, że nie powinniśmy mu o tym mówić?

Kobieta bierze młodzieńca za rękę.

– Pewnych rzeczy nie muszę ci chyba tłumaczyć. Aleksander to takie duże dziecko. Owszem, ulubieniec narodu. Idol… Ostoja sprawiedliwości. Czasami jednak się o niego boję. Bywa nieostrożny. Tacy jak on mogą stać się ofiarą zamachu.

Twarz Antona robi się nagle twarda i zdecydowana.

– Miejmy nadzieję, że znajdzie dość siły, aby przepchnąć przez parlament prawo o specjalnych uprawnieniach na wypadek zaburzeń. No i nominację wiceprezydenta… Dla ciebie, Anastazjo.

Rozlega się dzwoneczek. Lejtnant podrywa się na równe nogi.

– Zdaje się, że cię wzywa, znów pracuje po nocach. Wymyśla nowe prawa dla słabych i akty uszczęśliwiania dla głupich – wzdycha Anastazja.

Anton wychodzi.

„Imperatorowi” sięga po grzebień. Zanurza go w ciągle bujnych, ciemnych włosach. Potem sięga do szkatułki – ma tu fotokopie odcisków palców tyrana. Także karteczkę, na której zanotowała ostatnie słowa profesora Baldera: Uważaj… pociąg… ten związek… zgubi… Błogosławiona wieloznaczność słów. Czyż pociąg nie może być na przykład erotyczny, a związek małżeński? Do pudełka wkłada otrzymaną przed chwilą fotografię z napisem: Jeden chromosom.

Swoją fotografię!

Ależ cwaniak był z Dyktatora. Sporządzając kopię – dla bezpieczeństwa, a może z ciekawości – zażądał jednej maleńkiej zmiany genetycznej. Czy ktoś mógłby wpaść na pomysł, że w drugim wcieleniu Ojciec Narodu będzie kobietą. Tak, teraz już wszystko jasne. Wszystko, co przedtem było tylko snami pełnymi obrazów podniecającej grozy, przeczuciami, domysłami… teraz Anastazja jest już pewna.

Za oknem słonecznej rezydencji gęstnieje mrok. Ciemne są noce Erbanii. Może będą jeszcze ciemniejsze. Śmiejąc się jak mała dziewczynka, podbiega do lustra, zaczesuje włosy do góry, szminką na tafli rysuje wąsy, a potem nagle, nie wiadomo skąd przychodzą jej do głowy słowa dawno nie śpiewanej piosenki: Wiosną młode serca bez miłości schną, gdzieżeś jest, o Suliko!

Загрузка...