Ostatni Smok

Antyk miał się ku końcowi.

Mozaiki spadały z szybkością kamyczka na kwadrans, łuszczyły się malowidła na portykach, koczownicy dawno przekroczyli nie pilnowane granice i tylko sute daniny odpędzały ich od przedpoli Miasta.

W samej stolicy świątynie starych bogów raziły niedostatkiem, co się tyczy nowych – panowało w tej materii dziwne rzeczy poplątanie, tak że nikt nie wiedział, czy lepiej stawiać na Mitrę, Izydę czy nową religię ze Świata Numer l?

Obyczaje uczyniły się tak swobodne, że z mody poczęły wychodzić nazwiska, jako że nikt i tak nie wiedział, czyim naprawdę jest potomkiem. W legiach i kohortach pretorianów szerzyło się pedalstwo, a autorytet wszelkich instytucji upadł tak nisko, iż można śmiało rzec, że władza leżała na ulicy. Jednakowoż nikt specjalnie się po nią nie schylał, panowała bowiem uzasadniona opinia, że tak czy siak przyjdą barbarzyńcy i koniec.

Inna sprawa, że barbarzyńcy nie musieli wchodzić. Od dawna trzymali łapę na wszystkim, wielu z nich – pozornie zamirandyzowanych – objęło kluczowe posady augurów, prefektów, edylów czy trybunów.

Królowie z miejscowej dynastii, owszem, nadal egzystowali w Złotym Oppidum na wzgórzu Multijanusa, ale był to właściwie monarszy rezerwat, krajem zaś rządził Główny Doradca zatwierdzony przez zaprzyjaźnionych Koczowników, coraz śmielej przybierający tytuł Regenta.

Nawet prymus w gimnazjum zapytany o panującego potrafił bez trudności wymienić miano Pierwszego Doradcy (tradycyjnie zaczynającego się na literę R), co się zaś tyczy króla – miał mgliste pojęcie i nieraz podawał imię dziadka lub ojca aktualnego monarchy.

Jeden Multijanus trzymał się jeszcze jako tako, a jego świątynia należała do samofinansujących się. I to głównie z powodu braku grawitacji. Podobizna boga miała w odróżnieniu od rzymskiego pierwowzoru sześć twarzy: cztery, niczym u Światowida, ustawione wertykalnie (quadrowizyjnie) i dwie horyzontalnie – jedna u góry, druga u dołu. Całość utrzymywana cudowną mocą, a może tylko niewidzialną żyłką, wisiała w środku elipsoidalnej świątyni, wzbudzając podziw pielgrzymów, zwłaszcza że potrafiła również odpowiadać, i to równocześnie, w sześciu głównych dialektach starego Imperium. Inna sprawa, że we wszystkich językach mówiła diablo niewyraźnie i enigmatycznie. Na rzecz Multijanusa działała również rozpowszechniona legenda, że upadek głowy na twarz oznaczać będzie kres Amirandy i całego świata, toteż półtora wieku później zwycięskie chrześcijaństwo też oszczędziło sanktuarium, poprzestając jedynie na odcięciu dostępu dla wiernych i umieszczeniu tabliczki: „Obiekt zabytkowy pomnik epoki wstecznego i konserwatywnego pogaństwa”.

Na taki czas kryzysów i przewartościowań przypadły rządy Regenta Renarda. Niewątpliwie ów słaby człowiek, satrapa o gołębim sercu i tyran bez przekonania, chciał dobrze. Lojalny wobec Koczowników, na swój sposób kochał podległą mu domenę, jej wielowiekową historię, a nawet ludzi: rozbałaganionych, leniwych, wulgarnych, choć trzeba przyznać, w momentach próby zdolnych do największych wyrzeczeń, poświęceń, szlachetności.

Późnoantyczni mieszkańcy Amiru, zwani też już niekiedy Amirandczykami, byli przede wszystkim sfrustrowani. Z imperium, zajmującego dwa wieki wcześniej trzy czwarte alternatywnego świata, ostał się jedynie ochłap: Miasto, parę okolicznych wsi, bagien i nieużytków wyniszczonych przez złą gospodarkę, plagę żuka prosojada i chorobę marynarską, przywleczoną z dalekiego Orejonu, a rozprzestrzeniającą się przez podawanie rąk, szczególnie zaś przez ich całowanie.

Każda dynastia ma swe momenty schyłkowe, nawet ta, która – według własnych zapewnień – sprawuje władzę zastępczo z mandatu bogów i okoliczności. Czasy, co tu ukrywać, były parszywe i nawet z duchem Cezara Renard niewiele mógłby zdziałać.

Minęły czasy Romanusa II, Szczęściarza. Ostatniego z wielkich. Amiranda jego lat też znajdowała się w upadku, ale korzystniejsza sytuacja zewnętrzna ułatwiała konsolidacje. Romanus potrafił skutecznie wykorzystywać rozgrywki plemienne wśród Koczowników, napuszczać Axarów na Lessów, Wixów na Erbanów… I w dogodnym momencie strącić z karku brutalną łapę Gewydów, którzy rozbiwszy Imperium, zdzierali haracz z jego resztek.

Ambitny i brzydki jak jesienna noc Romanus II, syn koniucha i garbatej księżniczki Roksany, dokonał niemożliwego: poderwał lud. wyparł zwaśnionych barbarzyńców, wykradł z pustynnego eremu osadzonego tam przed laty sędziwego Taubusa (ostatniego tytularnego króla) i przywrócił mu tron. Potem, podczas wielkiej bitwy w widłach Kamienicy i Białawej, rozgromił hordy Lessów i – zdać się mogło -na długo uniósł w niebo dumny sztandar ze znakiem centaura.

Centaur-samica stał się godłem Amiru przez przypadek. Gdy tworzący tysiąc lat wcześniej Stare Państwo Rugad zastanawiał się nad herbem, ktoś podsunął mu, aby była nim dziewczyna wyłaniająca się z kwiatu. Tak zlecono dworskiemu plastykowi. Ten zapisał sobie zamówienie na skrawku glinianej tabliczki, wziął zaliczkę i poszedł w tango. Na kacu w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć zamówienia ani odcyfrować zapisku Dziewczyna z k… Namalował więc centaurzycę, a że król też zapomniał, co zamówił, tak już zostało.

Wróćmy jednak do Renarda i jego kłopotów. Wnuk Romanusa II żył, niestety, w całkiem innych czasach. Wprawdzie po Gewydach nie zostało żadnego śladu, a Axaria pogrążyła się w chaosie, za to stepowe mocarstwo Lessji wyrosło nad miarę. Teraz ono dyktowało swe warunki. I Renard je spełniał. Owszem, udało mu się zapewnić jako taki porządek po zaburzeniach bezkrólewia, odbudować jeden z dawnych 120 akweduktów, uruchomić gimnazjum i częściowo termy. Na tym jednak lista sukcesów się kończyła. Regent miał wszakże nadzieje, że z czasem wszystko się ułoży. W Lessji obrano nowego chana, a ten zażądał jeno podwojenia danin, miast przewidywanego potrojenia.

I wtedy na dodatek pojawił się jeszcze smok.

Uczeni drakoniści zgodnie stwierdzają, że smoki małe i średnie przetrwały do późnego średniowiecza, a pewne gatunki denne i jaskiniowe znajdywane były w czasach najnowszych, atoli wielkie gady miały wyginąć ostatecznie podczas Wielkiej Ulewy Kamiennej u progu czasów historycznych. Ten jednak, odgrzebany wśród jurajskich skałek podczas kopania studni, przypominał swych najokropniejszych pradziadów. Zalany błotem (prawdopodobnie po wybuchu pobliskiego wulkanu), spał od tysiącleci jak prawdziwy hibernatus, dopóki nie trąciły go łopaty głębiarzy. Wtedy zaryczał.

A ryk miał straszny. Zrazu niski, potem modulowany przedziwnie sprawiał, że pękały kryształy, najodważniejszym drżały łydki i zsiadało się mleko. No i raz odkopany, nie dał się już zasypać.

Kopacze, którzy usiłowali zrobić jakiś użytek ze swych motyk, zostali pochłonięci kilkoma kłapnięciami paszczy, pretorianie uciekli, a wezwani eksperci pogrążyli się w wielotygodniowej debacie, czy potwór jest rodzajem mięsożernego stegozaura skrzyżowanego z dip-lodokiem, czy mutacyjnie zmienionym tyranozaurem?

W każdym razie bestia gromko obwieszczała swój głód, cichnąc jedynie na widok spadających w jamę baranów, prosiąt i skazańców, których rychło w więzieniach zabrakło.

Na konsultacje z Koczownikami pozostało zbyt mało czasu, a coś zrobić należało. Zwołał tedy Renard Tajną Radę z udziałem Arcykapłana Multijanusa, Prefekta Pretorianów, Tezauratora, Wyzwoleńca – Szefa Kancelarii oraz Nadliktora, pod którym to skromnym mianem ukrywał się dowódca policji politycznej.

– Radźcie – powiedział tylko i urwał, bo akurat ryk wygłodzonej bestii wstrząsnął całą rezydencją.

Dygnitarze spoglądali na siebie spode łba, nikt nie kwapił się zabierać głosu. Wprawieni w dworskich intrygach, doskonali w sztuce wygryzania i utrzymywania się na z góry upatrzonym stanowisku, w sytuacji bezprecedensowej potracili głowy.

– Może ty, Markusie – Regent kiwnął na Wyzwoleńca, który obok kancelarii kierował całą propagandą państwa.

– Moim zdaniem, należy nie przyjmować istnienia smoka do wiadomości – rzekł wyrwany do odpowiedzi.

– Skoro wszystkie autorytety naukowe twierdzą, że jest to gatunek wymarły, nie należy psuć słusznych teorii. – Tu przerwał i odsunął kawałek tynku, który wskutek wibracji ukruszył się i upadł obok czary z winem. – Należy wznieść wysoki mur, ustawić na nim bębniarzy i trębaczy, którzy zagłuszą ryk bestii, i dementować, dementować…

– A pokarm dla gada? Więźniowie się już kończą.

– Istnieje moc bezproduktywnych starców, kalek, żebraków, którzy tylko obciążają skarb państwa…

– Mam inny pogląd – przerwał dość szorstko Prefekt Pretorianów. – Kwestia smoka to wyłącznie problem militarny. Toteż należy go zlikwidować w każdy możliwy sposób, nie wahając się użyć: katapult, ognia greckiego i trucizny.

– Protestuję! – zakrzyknął Nadliktor, do którego obowiązków należała również opieka nad ochroną naturalnego środowiska. – Byłby to akt wandalizmu, smoki powinny być objęte jak najtroskliwszą ochroną gatunkową z myślą o przyszłych pokoleniach. Nie zapominaj

my wszak, że Zielony Półsmok skrzyżowany z kołem zębatym i kłosami

jest herbem naszej stolicy.

– Popieram kolegę – brzęknął metalicznym podniebieniem Tezaurator. – Już teraz wiadomość o pojawieniu się smoka wzmogła zainteresowanie zagranicznych biur podróży. Smok może okazać się cudownym środkiem na nasz napięty bilans płatniczy. Propaganda -

tu skłonił się w stronę Wyzwoleńca – nie należy wprawdzie do mych obowiązków, ale pragnę zauważyć, że ten potwór jest niezwykle dogodną okolicznością tłumaczącą nasze przejściowe trudności. Dotąd tylko jako winowajców mieliśmy w latach parzystych suszę, a w nieparzystych powódź oraz szarańczę w latach przestępnych, teraz dojdzie

smok.

– Jest w tym trochę racji – zgodził się Renard. Tymczasem oprócz ryku inne hałasy poczęły dolatywać od strony forum.

– Precz ze smokiem! Precz z krwawymi daninami! Chcemy żyć i pracować w pokoju! Niech żyje król! Barbarzyńcy go home!

Zrobiło się nieprzyjemnie, a ponieważ wypowiedzieli się już wszyscy świeccy, wzrok Regenta spoczął na Arcykapłanie. Nie cieszył się on sympatią pozostałych prominentów – zarówno cywile, jak wojskowi zajmowali się konkretami i metafizyczne kontakty osoby duchownej bardzo im były nie w smak, toteż augur Multijanusa zapraszany był jedynie w sytuacjach naprawdę dramatycznych. Takich jak obecna.

– Jestem za kompromisem – powiedział tak słodko, że wszystkich, mimo iż go znali, uderzyła nieomal kobieca melodia jego głosu. – Sądzę, że wszystkie przedstawione pomysły są doskonałe, wasze dostojności…

– Co?! – Od stołu porwali się i Wyzwoleniec, i Policjant, Skarbnik i Wojskowy.

– Tak, smoka należy nie uznawać, zlikwidować, objąć ochroną, a zarazem jak najowocniej wykorzystać.

– To jakieś kpiny! – wrzasnął Prefekt. – Przecież pomysły sobie przeczą!

– Pozwólcie mu skończyć – upominał Regent. – Dziękuję. Otóż smoka rzeczywiście nie należy uznawać, bo w ten sposób podnosi się jego atrakcyjność. W naszym kraju coś z pieczęcią

nielegalności sprzedaje się dużo lepiej niż z urzędowym imprimatur.

Ergo zainteresowanie wzrośnie. Po drugie, trzeba gada spacyfikować, uspokoić, pozbawić agresywności, bo nie stać nas na długotrwałe utrzymywanie go na diecie białkowo-tłuszczowej. Po trzecie, chronić należy bestię nie tylko dla dobra nauki, ale żeby nikt go nie ukradł…

– Słusznie! – Liktor zatarł ręce.

– A po czwarte, zarobić. Smok goniący (niekoniecznie za niewinnymi dziewicami, tych nie znajdziemy nawet w świątyni Superwesty) doskonale niweluje i utwardza teren, jego jednorazowe odchody starczają na użyźnienie hektara. Gdyby dworskim rzemieślnikom udało się

stworzyć szklane kule i nakłonić go do nadmuchania ich smoczym ogniem, mielibyśmy stałe oświetlenie na długie, ciemne amirandzkie noce… O turystyce kolega Tezaurator już wspominał.

– Ale jak mamy go karmić i oduczyć agresywności? – zapytał Renard.

– Trzeba stopniowo zmieniać dietę. Na początek jako ofiary podtykać bestii jednostki karmione wyłącznie strawą roślinną. Potem rzucać połcie mięsa w jarzynach. Proporcje z czasem będzie można zmieniać, aż w końcu całkowicie wyrugować mięso. Przy okazji podejmuję się głosić mu pogadanki na temat rakotwórczości mięs. Tym

sposobem, wierzę, wychowamy sobie smoka jarosza. Łagodnego, nieagresywnego, zaprzyjaźnionego. I tak nam dopomóż Multijanus.

Plan augura przeszedł przez aklamację.

Już po pół roku zamiast wściekłych ryków ze stoków Smoczej Góry dobiegać poczęły pomruki i pogwizdywania (smok lubił najbardziej rozlewne melodie z Południa).

Odetchnęli obywatele, potencjalni więźniowie, żebracy i dziewice. Tylko specjaliści od propagandy zagranicznej nie zaprzestawali snuć opowieści o krwiożerczości potwora, ale to należało do ich obowiązków służbowych.

Bestia zaś kontentowała się dziennie: sześcioma wozami siana, trzema tonami gałęzi, grządką kapusty i szpinaku, toną marchwi, brukwi i kalarepy z czosnkiem, nie przyjmując nawet skwarek ze zdechłych psów i kotów na omastę.

Taka porcja na przednówku okazała się wielkim obciążeniem. Rada znów poczęła wykazywać nerwowość i snuć refleksje, czy poświęcenie pewnej grupy emerytów i weteranów nie byłoby jednak korzystniejsze… Na szczęście, ktoś wpadł na inny pomysł: mieloną makulaturę.

Choć wydaje się to nieprawdopodobne, smok zasmakował w materiałach piśmiennych. Na początek poszły przemówienia nieaktualnych przywódców, egzemplarze zdekompletowane, papirusy nieczytelne i pergaminy źle wyprawione, potem przyszła kolej na zwoje bezdebitowe i niecenzuralne, poezję, której nikt nie czytał, podręczniki i kryminały. Bestii smakowały jednakowo.

Gorzej, że spożywana literatura poczęła wywierać znaczny wpływ na bestię. Coraz chętniej smok dyskutował ze służbą, wypowiadał się na tematy filozoficzne. Po przeżuciu większej dawki pieśni patriotycznych wyraził ochotę na wyprawę wojenną przeciw Lessji, ale w połowie drogi odbiło mu się pacyfistycznym manuskryptem i zawrócił.

Nadzorcy z niepokojem i nadzieją czekali na pojawienie się pierwszych zielonek, a literaturę do konsumpcji zaczęto poddawać starannej selekcji. Unikano publikacji aktualnych i denerwujących, przedkładając sielanki, ewidentne legendy i stare podręczniki do nauki języków obcych. Na wszelki wypadek z mielonych dzieł wyrywano najbardziej kontrowersyjne strony lub zamalowywano wyrazy budzące niewłaściwe skojarzenia.

Pozostaje niepojęte, w jaki sposób treści z przemielonych na proszek dzieł docierały do mózgu dinozaura. Jednak docierały. A co się działo, gdy zadano mu znaczną porcję materiałów statystycznych, ksiąg gospodarczych i tajnych raportów o stanie państwa?

Smok wykarmiony na patriotycznej poezji i prozie, teraz zasilony problematyką ekonomiczno-socjologiczną, zapragnął naraz stać się użyteczny w dziele reformy antyku i ocalenia świata, który rzekomo musi zginąć. Zaczął imać się robót publicznych, grzmieć przeciwko złym obyczajom, napominać ludzi…

Ale nie szło. Antyk amirandzki wyraźnie wyglądał na nierefor-mowalny. Zresztą plebs, zadowolony z dotychczasowego próżniaczego trybu życia, pyskował tylko (korzystając ze swobody wypowiedzi, którą smok wymusił na Regencie) na pomysły „starego gada". Smok, niekontrowersyjny jako krwiopijca, w roli jarosza-reformatora zaczął nagle wszystkim przeszkadzać. Toteż jego przeciwnicy posunęli się do wyjątkowo chamskiego numeru. Któregoś wieczoru za karmę posłużyła cała półka dotycząca smoczego gatunku i do dinozaura dotarła brutalna prawda, że reprezentuje ród dawno wymarły, ergo w ogóle go nie ma.

Ten paradoks zaprzątnął go bez reszty. Dał spokój reformom (wszystko wróciło w stare koleiny), a sam myślał, myślał, a im dłużej kombinował, tym w głębszą popadał desperację.

Wreszcie zaryczał pożegnalnie i zadecydował: aby wszystko zgodziło się z wymogami naukowymi, popełni samobójstwo.

W tym celu zeżarł tonę siarki, popił nie przegotowaną wodą z rzeki Kamienicy… Ale nie pękł. Może użył niewłaściwych proporcji. Mieszanka wzdęła go jeno, uniosła w powietrze jak balon i na zasadzie odrzutowca przepędziła hen, hen poza górami, poza lasami, wymiarami i czasami, aż gdzieś do starożytnych Chin.

Tam się na nim poznali. Jednak to już całkiem inna historia.


Cudów Nie Ma

Zanim został świętym, był zagorzałym ateistą. Możliwe, że pozostał nim do końca życia, a nawet po śmierci. Prawdopodobnie z tego powodu Limeryk – choć nieoficjalnie patron Amirandy, bohater olbrzymiej liczby podań oraz materiał na nieprzebraną ilość relikwii, z których po złożeniu razem można by zbudować wieloryba – nie doczekał się oficjalnej kanonizacji. Bo choć świątobliwe życie prowadził i cudów rozlicznych dokonywał, pozostał niepoprawnym materialistą dialektycznym.

Być może, w innej epoce zostałby uwieńczony laurem, trafił do Akademii Nauk, Panteonu lub egzekutywy, aliści przypadło mu żyć w szczytowym okresie mroków średniowiecza, gdzie nawet dzieci robiono po ciemku i jedyną iluminację stanowiły stosy z czarownicami.

Czy zatem ów pochodzący z Irlandii mąż też był czarownikiem? Owszem, spotykał się z takimi pomówieniami, raz nawet zaszczycił sobą stos w jakimś prowincjonalnym grodzie, ale bez rezultatów, był niepalny, a jak wykazały próby pławienia, również impregnowany.

Dziś zapewne nawet w Amirandzie okrzyczano by go kosmitą, ale wówczas, w dobie zabobonu i rozpanoszonych guseł…?

– Święty! – mówili o nim nawet koledzy po fachu, którzy dokonywali niemałych wysiłków, aby sami mogli na to miano zasłużyć.

Gwidon Ławnik spędził czterdzieści osiem lat pod ławką Wielkiego Trybunału, Albert Płetwonurek przez jedenaście lat nie opuścił dna królewskiego stawu, oddychając przez jedną rurkę, a odżywiając się przez drugą, Witalis wskoczył do tygla, w którym odlewano wielki dzwon, co nie zaszkodziło odlewowi, w przeciwieństwie do Witalisa, a Eurydyka Rudowłosa zjadła w ciągu pięciu lat, dla umartwienia, własne kończyny. I niestety, nikomu z nich się nie powiodło. Bywało, że anachoreta Eutanazy wchodził na Wielką Górę za Regentsburgiem i wołał rozpaczliwie: – O Panie, dlaczego nie dajesz nam mocy czynienia cudów, a jego – choć nie wierzy – wspierasz?

I ponoć raz rozwarła się opona chmur, a głos miękki, męski, spokojny odpowiedział:

– Bo go lubię!

Nie ma powodu powątpiewać w tę historię, byłby to w końcu niezbyt odosobniony przypadek sympatii bez wzajemności.

Przekazy nie zostawiły dokładnego opisu Limeryka, toteż w sprzedawanych na odpustach obrazkach panują karygodne rozbieżności. Raz jest to wychudły pustelnik w stylu El Greca, kiedy indziej uduchowiony cherubin z ceglastymi wypiekami na policzkach. Były też wypadki dorobienia aureoli do pochodzących z XX-wiecznego przemytu konterfektów Marksa i Engelsa, ale ich kolportaż został zakazany oficjalną bullą regentsburskiego patriarchy.

Moim zdaniem, był to łysiejący jegomość w średnim wieku, o aparycji przeciętnej, schludny i opanowany, bez szczególnych oznak charyzmy czy innych stygmatów. Tak należy wnosić na podstawie szczegółowego raportu, jaki pewnego dnia przedłożył regentowi Rodrygowi jego zausznik do spraw wewnętrznych… Limeryk przebywał wtedy w Amirandzie od trzech lat w swym świeckim eremie, do którego się schronił przed natarczywością ludzką i w obawie przed zgubnymi wpływami popularności.

Jego szczególne predyspozycje ujawniły się jeszcze w rodzinnej Irlandii w wieku dojrzewania. Kiedy inni chłopcy włazili na drzewa, on lewitował, gdy rówieśnicy skazani byli na uciążliwość podpowiadania, on czytał odpowiedzi z zamkniętych książek, rychło i trochę wbrew sobie posiadł umiejętność telekinezy, a także objawił niezwykłe umiejętności lecznicze.

W owym czasie przez dziurę czasową, którą wytworzył 11 lutego 1988 roku wybuch bomby zmajstrowanej dla IRA przez jednego z naukowców, przedostała się w irlandzką przeszłość pewna liczba książek o tematyce laickiej wraz z ich właścicielem, aktywistą-materialistą, a także odrobina sprzętu laboratoryjnego, co doszczętnie pokiełbasiło w głowie wczesnośredniowiecznemu żakowi.

Aktywista długo nie pożył, ale co przekazał młodemu chłopakowi, pozostało.

Najsampierw próbował za pomocą cudów dokonać rewolucji naukowo-technicznej, a gdy się to nie powiodło, zwrócił się ku własnemu wnętrzu, kontemplacji, medytacjom, z których wyrwała go jedynie potrzeba służenia ludziom. Toteż dreptał po bezdrożach ówczesnej Europy, dokonując rzeczy miłych a pożytecznych, aż wreszcie inną dziurą czasoprzestrzenną dostał się do Amirandy.

Osobiście nie był człowiekiem szczęśliwym – czynił wszak cuda, w które nie wierzył. To znaczy, ciągle usiłował znajdować dla nich jakieś naukowe wytłumaczenie.

Ale jak wytłumaczyć nauczenie krowy mówienia cycerońską łaciną czy powstrzymanie fali powodzi, aby umożliwić ratunek gromadce uciekających pacholąt?

Kiedy jednak jego sława w którymś okręgu stawała się zbyt wielka i zbyt niebezpieczna, przenosił się do innego, aż osiadł w pustelni -nazwał ją Imperatywem Kategorycznym – do której wrzosowiska, bagna i skały dopuszczały tylko nielicznych, naprawdę potrzebujących: czy to żywej wody, czy eliksiru młodości, czy duchowego pocieszenia.

Cudotwórstwo jest bowiem zawodem nie tylko trudnym, ale i ryzykownym. Rzadko, bowiem zdarza się klient z żądaniami tak umiarkowanymi, jak pozbawienie kołtuna, wygrana na loterii czy zmiana pogody. Przede wszystkim żądano, aby Limeryk nie czynił dobrze sąsiadowi – zleceniodawcy albo zgoła mu szkodził. Oczywiście, jako szermierz dobra cudotwórca reagował na takie prośby gwałtownym oburzeniem.

Nigdy za to nie brakowało niezadowolonych. Rodziny wskrzeszonych zmarłych, po pierwszym paroksyzmie radości, zaczynały boleć z powodu utraty spadku, często już podzielonego, i nieraz prosiły o odwołanie cudu, choć nadaremnie. Co noc nad pustelnią robaczki świętojańskie składały się samoczynnie w neon: „Reklamacji nie uwzględnia się".

Przeciwko „stoliczkom nakryj się", którymi obdarzał hojnie nędzarzy, protestowali restauratorzy; próżno pustelnik tłumaczył, że taki stolik nakrywa się, ale wyłącznie według menu baru mlecznego. Narzeczeni, którzy dzięki interwencji Limeryka szczęśliwie dotarli do ołtarza, oczerniali go później w sprawach rozwodowych…

Mnożyły się też konflikty na styku święty – administracja. Po pierwsze, eremita nie był zrzeszony w Międzynarodowej Federacji Magów, Szamanów i Cudotwórców, co zrozumiałe, ponieważ kuglarstwem gardził. Ale nie należał także do Samorządnej Unii Na Rzecz Świata Metafizycznego, grupującego stażystów i kandydatów na błogosławionych, a to już należało do poważnych niedopatrzeń.

Nic dziwnego, że nękała go Prefektura Prowincji, domagając się przedłożenia uprawnień cudotwórczych, oraz Poborcjat Podatkowy. Okazało się, że czynienie dobra jest znacznie wyżej opodatkowane niż wyrządzanie zła. Zło bowiem – jako rzecz szkodliwa – podlega rozmaitym ulgom, choćby ze względu na uciążliwość dla zdrowia. Dobro natomiast obciążane jest domiarem od wzbogacenia, podatkiem od luksusu, nadto daniną dochodową, obrotową i wyrównawczą.

Ledwo wygrzebał się z owych płatności, zresztą cudem, kiedy dopadło go kategoryczne wezwanie na dwór do Regentsburga. Oczywiście, mógł zamienić wysłanych laufrów w wieprze, a samemu przejść po wodzie do ościennego królestwa Alergii, ale Limeryk należał do legalistów. Toteż przebrał się czysto i pospieszył na wezwanie władzy.

Możemy sobie wyobrazić tę scenę. Migotliwe płomyki świec, regent Rodryg, wyniosły, ale zakłopotany, garstka najbardziej zaufanych z zaufanych, a po drugiej stronie – uprzejmy pięćdziesięciolatek o wyglądzie niższego urzędnika. Spotkanie miało wszelkie cechy

egzaminu testowego. W ciągu kilkunastu minut Limeryk zgasił wzrokiem wszystkie czterdzieści sześć świec wielkiego żyrandola, przerżnął wzrokiem na pół żelazną skrzynię z zamkniętą wewnątrz dworką, a potem złożył i jedną, i drugą, tak że działały jak nowe.

– A zatem – podsumował egzamin Regent – pozostaniesz na mym dworze, Limeryku, z oficjalną pensją, służbą, sekretarzem osobistym. Na wyrost obdarzamy cię orderem mojego imienia i moją łaską.

W pierwszej chwili cudotwórca zamierzał odmówić. Ale po chwili zastanowił się: a dlaczego by nie?

Nie ma co ukrywać, ciążył mu status niezależnego intelektualisty wyklinanego przez aktualne autorytety i prześladowanego przez drobnych urzędników. Pomyślał, że idąc ręka w rękę ze światłym monarchą, mógłby przysporzyć znacznie więcej dobra niż działając w pojedynkę, że z wyżyn stopni tronowych częściej będzie mógł zapobiegać złu.

A oficjalne uznanie? Cóż, był tylko człowiekiem – pańska łaska, order… Nieważne, że wyższe odznaczenia nosili królewscy koniuszowie i szatni… W końcu każdy lubi być ceniony, chodzić w atłasach i mieszkać w dobrze opalanych wnętrzach, w których nie ciągnie od polepy jak

w eremie, a smród tłumią importowane perfumy.

Przez trzydzieści lat służył ludziom, najczęściej anonimowo, rzadko spotykał się z uznaniem i wdzięcznością. Teraz to wszystko miało się zmienić.

W końcu, jak długo można być partyzantem? Należał mu się raczej status kombatanta. Niech teraz inni idą w teren, młodzi, niedoświadczeni jeszcze cudotwórcy, niech narażają się, odmrażają, biorą wciry i giną zapoznani. On swoje odsłużył, frycowe tysiąckroć zapłacił.

Wyprostował się tedy i czując, jak go otacza aura poważania i splendoru, powiódł wzrokiem po sali – wszędzie schylone głowy dworaków, tu i ówdzie golone tonsury prałatów. Wpadając w pewien rodzaj błogostanu, rzekł:

– Niech będzie moja strata. Akceptuję waszą propozycję, Najjaśniejszy Panie.

Tak ostał się Limeryk na dworze. Zresztą, ze względu na polecenia wydane wcześniej strażom nie miał większego wyboru. Trudno mówić, że nie spędzał swego czasu pożytecznie. Rano przyjmował lud w dworskiej poliklinice, w południe zabawiał Regenta sztuką dla sztuki, później w kuchni przygotowywał uczty z niczego, wieczorami zaś, gdy uczty zamieniały się w orgie (czego – choć niewierzący, ale praktykujący -akceptować nie mógł), oddalał się w zacisze swych apartamentów, by pracować nad wynalazkami tak pożytecznymi, jak trutka na karaluchy, pudło do przenoszenia obrazów na odległość, czy przeciskacz przez ściany ceglane z zaprawą wapienną.

Minęło parę lat. Limeryk nadal znajdował się w dobrej kondycji, choć tak zaprzątnęła go praca, że praktycznie przestał zwracać uwagę na otoczenie. Nawet gdy obnoszono go po mieście w czasie dorocznych Mirakulalii, obojętny na wiwaty tłumów mruczał do siebie jakieś formuły, typu: E = mc2 i inne bardziej skomplikowane. Jego sekretarz odczytywał mu co rano pisma dziękczynne z kraju i ze świata oraz dane statystyczne o zbawiennych skutkach jego cudów.

Aż pewnego dnia, kiedy zajmował się skomplikowanym zleceniem, jakim było pozbawienie ludzi życia w momencie, gdy pomyślą któreś ze słów zakazanych (Regent twierdził, że jest to problem czysto teoretyczny, względy humanitarne nie dopuściłyby przenigdy do wdrożenia go w praktyce!), na blat jego sekretarzyka wgramolił się krasnoludek.

Limeryk zauważył go, ale zignorował, w istnienie krasnoludków bowiem również nie wierzył, tak że karzełek musiał dopiero ugryźć go w paluch, żeby myśliciel zareagował.

– Co robisz, Homunculusie?! – zakrzyknął.

– Proszę mnie nie obrażać – najeżył się malec – jestem krasnoludkiem naturalnym i w żadne naukowe pochodzenie wrobić się nie dam.

– Krasnoludki nie istnieją i wystarczy przeczytać choćby Cuviera, aby przekonać się, że niemożliwe jest istnienie istoty człowiekopodobnej, inteligentnej o tak nikczemnych gabarytach.

– Nie przyszedłem tu rozmawiać o mnie, tylko o tobie – warknął ten, którego nie powinno być. – Chcę ci otworzyć oczy.

– Jeszcze ich nie zamknąłem – odciął się lakonicznie Limeryk.

– Ale niczego nie widzisz. My, krasnoludki postępowe, jesteśmy tym stanem śmiertelnie zafrasowane. Czy zastanawiałeś się, komu właściwie służysz?

– Ludziom…

– Ludziom Regenta, mówiąc ściśle. A wiesz, jakie jest wykorzystanie twoich wynalazków?

– No, w zasadzie…

– Przenikator wykorzystują kapusie w kazamatach inkwizycji. Czapka niewidka służy szpiclom, kije samobije wprowadzono masowo w szkolnictwie, siedmiomilowe buty poszły dla armii pacyfikującej górskie wioski. Na szklanej górze jest więzienie stanu, sztuczne złoto

niszczy pieniądz w krajach ościennych, a eliksir prawdy używany jest przy torturach…

– Niemożliwe!

– Idźmy dalej. Twoi pacjenci! Ten tłoczący się w przychodni przaśny

lud. Nie wiesz, że to wyłącznie przebrani zausznicy, dworacy i ich rodziny

oraz bardzo nieliczna garstka słono opłacających się obywateli?

– Moje usługi świadczę gratis.

– Ty może tak, ale nie służba wprowadzająca. Zresztą, nie koniec na tym. Twoje wypowiedzi i zdania powyrywane z kontekstu służą uzasadnianiu najbardziej głupich posunięć, bywają parawanem korupcji i zbrodni… Czy ty tego wszystkiego nie widzisz, czy tylko nie chcesz zauważyć?

Cudotwórca ukrył twarz w dłoniach i milczał. Nagle stwierdzenia karzełka potwierdziły wszystkie jego własne wątpliwości, różne drobne, dotąd nie sumowane spostrzeżenia. A karzeł ciągnął:

– Oczywiście, otrzymujesz nagrody, jesteś chwalony, łaskotany pochlebstwami. Ogłoszą cię nawet świętym…

– Co?! – Limeryk poderwał się na równe nogi. – Ja? Nie wierzę!

– Chodź tedy za mną – poradził krasnal. – Świątynia jest już prawie ukończona.

W owych czasach wzniesiony na wapiennym wzgórzu kasztel nie był jeszcze tak rozległym kompleksem, w jaki zmieniły go następne wieki. Stał monarszy donżon i świątynia, przeważały jednak zabudowania drewniane, fortyfikacje drewnoziemne, skomponowane dość chaotycznie, tak że stajnie i kurniki mieszały się z koszarami pretorianów, dormitoriami paziów, czy bungalowami fraucymeru. Biblioteka, obok której urzędował cudotwórca, mieściła się za kuchniami w północnym skrzydle kompleksu. Postępując za karzełkiem, Limeryk skierował się ku południowi, gdzie wzgórze gwałtownym uskokiem opada ku rzece lśniącej teraz w księżycowej poświacie srebrzystą łuską.

Między dwoma wielkimi głazami krasnoludek wskazał ciemnawy otwór, po czym zapalił przyniesione łuczywo. Schodami wykutymi w wapiennej skale zeszli kilkadziesiąt metrów i ich oczom ukazała się grota poszerzona ludzkimi rękami, przechodząca w obszerną świątynię, której fasada, po odkuciu zewnętrznej warstwy skały, miała się otwierać ku rzece.

– Sancti Limeri templum – powiedział pobożnie kurdupelek.

W słabym świetle kaganka wszystko wydawało się jeszcze większe, choć i tak było ogromne. Mozaiki w prezbiterium ukazujące dwanaście głównych cudów, freski pozłociste wewnątrz kopuły, przedstawiające Limeryka na lunchu u Trójcy Świętej, wreszcie w środku transeptu

ogromny chryzelefantynowy posąg nadnaturalnych rozmiarów. Święty in spe załamał ręce.

– Po co oni… po co oni to wszystko robią? Jestem człowiekiem nauki, cudów nie ma, są najwyżej zjawiska niewytłumaczalne na aktualnym poziomie wiedzy, na przykład… twoja miniaturyzacja. Kiedy oni zamierzają to otworzyć?

– Po twojej męczeńskiej śmierci – bez ogródek stwierdził mały cicerone.

– Po mojej… jak oni to sobie wyobrażają?

– Obejrzyj tryptyk w bocznej nawie… Jest tam całe misterium martyrologiczne.

– Ale ja nie chcę, ja się nie dam! Potrafię się obronić!

– Nie za bardzo. Według zaakceptowanego planu, poniesiesz śmierć z rąk oszalałych z występku bachantek królewskiego burdelu, gdy udasz się tam nauczać. Kobiet przecież nie zamienisz w kamienie ani w żaby! Regent wie, żeś dżentelmen… A może chcesz zobaczyć pracownię rzeźbiarską?

W bocznej jaskini leżały hałdy gliny, a obok stały już setki, a może tysiące maleńkich i większych figurek Limeryka z nakrytą głową lub czapką w ręku. Jedne schły, inne czekały na wypalenie, jeszcze inne podlegały złotniczej obróbce…

– O, w mordę! – zaklął zgoła po świecku prototyp. – Niedoczekanie! Ja im pokażę! Ja im dam świętego!

– Co zrobisz? – zainteresował się krasnal.

– Zniknę, tfu, co za głupia terminologia! Zdematerializuję się, na zawsze. Teraz? Teraz!

– Propagandziści Regenta uznają to za kolejny cud.

– Napiszę list, w którym wszystko wyjaśnię.

– A kto go opublikuje?

Limeryk zafrasował się, ale już po chwili, pogmerawszy w fałdach swej powłóczystej szaty, wyciągnął drobinkę czegoś, co wyglądało na srebrzyście pomalowane ziarenko owsa.

– Oto jest sposób – rzekł. – Dostałem to ostatnio od pewnego pustelnika z Japonii.

– Phi, jeden egzemplarz nie czyni wiosny.

– Co za problem zmultiplikować.

– Cudowne rozmnożenie, słyszałem o tym.

– Wiesz, że cudów nie ma – skarcił go Limeryk – jest tylko naukowe powielanie. – Tu strzelił palcami i w kącie jaskini pojawiła się maszyna, na oko skrzyżowanie linotypu z kserografem. – Nauka i technika, ot co!

Zawarczało urządzenie powielające.

Limeryk zniknął pół godziny potem. Pozostały po nim: odrobina wilgoci i sznur mniszy (cingulum), którego złota nitka uniemożliwiała dematerializację. Krasnoludek też długo nie zabawił w świątyni. Jego zadanie było wykonane. Błogosławiona Patrycja, która od dawna miała chrapkę na etat zajmowany przez cudotwórcę, na pewnov będzie zadowolona z tej roboty.

– Rozpracowałem go psychologicznie!

Cudowne zniknięcie spowodowało, o dziwo, umocnienie kultu cudotwórcy. Tym silniejszego, że krzewiącego się konspiracyjnie ze względu na zdecydowany sprzeciw ówczesnej hierarchii. Stracił jedynie przemysł pamiątkarski. Każda z figurek w momencie okadzania bądź całowania zaczynała powtarzać piskliwe (japoński mikromagnetofonik nie był jeszcze najlepiej skonstruowany): Cudów nie ma, cudów nie ma, cudów nie ma…

Загрузка...