Koniec Systemu

Sępy czekały. Czekały wyciągając długie, nie upierzone szyje – spokojne, pewne dzisiejszej uczty. Na podłużny placyk za krzakiem i magazynami wprowadzono skazańców – sześciu czarnych i trzech białych. Twarze plutonu egzekucyjnego lśniły natomiast jednostajnym kolorem polerowanego hebanu.

Gardłowo zabrzmiała komenda, szczęknęła uniesiona broń. Zawarczały uruchomione kamery video, błysnęły flesze fotograficzne.

Hugon Mirre pogodził się ze śmiercią. Zbyt często zaglądała mu w oczy w ciągu niedługiego, trzydziestodziewięcioletniego życia, by teraz dramatyzować. Swoje szczęście wykorzystywał po stokroć, był przecież kondotierem, współczesnym piratem, „psem wojny", najemnikiem. Uchodził z wielu niebezpieczeństw, dokonał kilku brawurowych ucieczek. Tym razem przegrał. Nie przewidział, że wiarołomny Mentile (kapral, którego on sam przed czterema laty uczynił prezydentem) sprzeda go swemu rywalowi Fortunasowi za obraźliwie niską cenę. A ten miał już swoje powody do zemsty – Mirrę dwakroć go pobił i upokorzył, wygnał, zastrzelił mu brata…

„Przegrałem jak Cezar Borgia – przemknęło Hugonowi. – W czasie próby, podczas zdrady i całej tej haniebnej transakcji miałem pecha. Parszywa rana i tyle dni w gorączce."

Później, gdy wyzdrowiał, stanął przed sądem, nie miał szans ucieczki. Zbyt go pilnowano. Zemsta była radością dla Fortunasa. Dlatego odrzucił wnioski o ekstradycję napływające z różnych stron. Kazał też nakręcić przebieg dzisiejszej egzekucji na video.

Mirre odwrócił się. Spoglądał w zacięte twarze żołnierzy i ciemne wyloty luf. Potem uniósł głowę wyżej, ku rozgrzanemu południowym żarem niebu (szkoda, że nie wierzę w Boga!). Przesunąwszy wzrok w lewo, dojrzał na dachu baraku samotnego mężczyznę, który przyklęknął i uniósł broń zaopatrzoną w celownik optyczny. Jeszcze jeden ochroniarz prezydenta Fortunasa? Padła komenda, lufy plunęły ogniem.

Dziewięciu skazańców niczym w zwolnionym filmie osunęło się na piach. Sępy zatrzepotały skrzydłami. Prezydent mógł już spać spokojnie.


* * *

Gwidon Res, jeśli wierzyć czasopismu „Różowy Świat", lubił naprawdę tylko dwie rzeczy: piękne kobiety i luksusowe jachty. W jego miłości nie było zresztą wielu składników ponad czyste pożądanie. Nie przyzwyczajał się na długo. Brał, miał, oddawał. Mógł sobie zresztą na to pozwolić. Gwidon Res był bowiem multimiliarderem. Najbogatszym Amirandczykiem diaspory.

16 marca roku 2000 Relatywnej Ery Środkowoamirandzkiej luksusowa „Nereida" kołysała się z dala od lądów na szerokim bezmiarze południowego oceanu. Tym razem jednak na pokładzie nie było żadnej urodziwej kobiety. Załoga ograniczała się do trzech najwierniejszych współpracowników. Sam przemysłowiec stał oparty o reling i wpatrywał się w bezkresną dal.

– Powinni wkrótce być – rzekł do kapitana Zenosa.

Wilk morski ukłonił się z szacunkiem.

– Jesteś pewny pilota hydroplanu? – zapytał szef.

– Dobry fachowiec – zabrzmiała lakoniczna odpowiedź.

– Jak radar?

– Pusto.

– Przesuńmy się jeszcze pięć mil w kierunku południowym.

Zenos skinął głową i oddalił się bez słowa. Teraz do miliardera zbliżył się chudy mężczyzna o sylwetce zdeformowanej chorobą dzieciństwa, a może dodatkowo przebytymi kontuzjami. Twarz jego przekreślała szeroka, pionowa blizna, podwinięta zaś koszulka obnażała przerażającą wyrwę w plecach, gdzie jedynie cienka skóra pokrywała zawartość wnętrza. Myliłby się jednak ktoś, kto uważałby osobnika za bezsilnego starca. Albin Ketes – jedyny oficer, który przed ponad trzydziestu laty przeżył bunt na pancerniku „Chluba Meranii" (uznany za zabitego, zdołał jeszcze przepłynąć trzy mile i wylądować na wysepce podlegającej ościennej Axarii) – należał wciąż do najniebezpieczniejszych ludzi na Ziemi.

– Powinni być za pół godziny – powiedział.

– O ile major się spisał.

– To zawodowiec, jeden z najlepszych na Południu.

– Naturalnie, z wyjątkiem ciebie i Hugona Mirre.

– Z wyjątkiem Mirrę – powiedział skromnie dowódca prywatnej gwardii Gwidona.

– Czekajmy więc.

Trzeci z podkomendnych Resa był znacznie młodszy. Na pierwszy rzut oka inteligent, choć wysportowany, smagły. Reprezentował drugie pokolenie emigrantów amirandzkich, dojrzewające na college'ach Axarii czy w murach szacownych uniwersytetów Rurytanii. Dawid Jang kształcił się akurat w Kapadocji, gdzie jego ojciec, druh Gwidona z dzieciństwa, zajmował się połowem krewetek, dorobił się małej floty, sporej przetwórni, słowem, doszedł do poziomu, na którym można sobie było pozwolić na syna światowca. Dawid studiował prawo, parał się dziennikarstwem, a przed pięciu laty przyjął posadę trochę wyższą niż sekretarz osobisty i trochę niższą niż generalny doradca szefa. Gwidon bowiem doradców w zasadzie nie potrzebował. Aktualnie Jang zajmował się znacznie bardziej skomplikowaną operacją. Przygotowywał obiad.

O 3.15 z kierunku SWW pojawił się na niebie maleńki punkt, który początkowo można było wziąć za skazę na szkle. Punkt jednak szybko rósł i niebawem przekształcił się w zwinny, dwusilnikowy hydroplan. Kapitan Zenos czym prędzej wciągnął na maszt pomarańczową chorągiewkę. Hydroplan okrążył „Nereidę", a następnie usiadł po jej lewej burcie, wzbijając fontanny słonej wody. Potem z lekkim turkotem zbliżył się do niej. Zenos spuścił ponton i w chwilę później przybił do wodopłatu. Wspólnie z ubranym w szaro-ceglastą panterkę majorem wyciągnęli z wnętrza samolotu bezwładne ciało, umieścili je na pontonie i skierowali się w stronę „Nereidy".

– Umieścić go pod pokładem – polecił Gwidon, gdy mężczyźni i ich ładunek znaleźli się na pokładzie.

Ciałem zajęli się natychmiast Ketes i Jang, Res natomiast ujął pod ramię przybyłego i zaprowadził na pokład spacerowy, gdzie czekały leżaki, owoce i dobre trunki. Major nie miał jednak ochoty na dłuższy odpoczynek. Wykonał zadanie i spieszyło mu się z powrotem. Nie miał też, co tu ukrywać, zbytniego zaufania do swego zleceniodawcy. Na wszelki wypadek opuszczając hydroplan polecił pilotowi czuwać przy karabinku maszynowym wycelowanym w „Nereidę"…

– Zatem ograniczmy się do interesów – powiedział z uśmiechem miliarder i wskazał niewielki, staroświecki, okuty kuferek stojący opodal stolika. Otworzył wieczko, a następnie począł odliczać równe paczki amarantowych banknotów erbańskich. – Dobra płaca za dobrą pracę.

Major przeliczył bezgłośnie.

– Kuferek dołączam w formie premii – oświadczył Res. – Aha, w przyszłym miesiącu mój człowiek nawiąże z panem kontakt, majorze. Będziemy się jeszcze potrzebowali.

– Cena jest stała – stwierdził bez uśmiechu kondotier. Wrócił pontonem, który następnie za pomocą liny Zenos ściągnął na „Nereidę". Zawarkotały śmigła wodopłatu wzniecając wodną kurzawę, hydroplan uniósł się lekko i ruszył, nabierając prędkości. Jang stanął obok szefa, który znów uniósł do oczu lornetkę.

– Dobrze wykonana robota. Facet powinien obudzić się za dwie, trzy godziny. Szkoda tylko, że po całej operacji pozostało dwóch niepotrzebnych świadków…

Urwał. Najpierw zobaczyli błysk, a dopiero po dłuższej chwili do uszu dotarł pomruk detonacji. Miliarder opuścił lornetkę.

– Ta skrzyneczka, skrzyneczka z podwójnym dnem – wybełkotał pełen podziwu Dawid. – Tylko szkoda tej fury pieniędzy.

Res delikatnie potargał go za ucho.

– Nie przesadzajmy, Dawid, to były tylko pieniądze, tylko pieniądze… – Ruszył w stronę stolika, gdzie czekał na niego ulubiony pasjans. Ale odwrócił się i jakby na dokładkę powiedział:

– A pieniądze zawsze można sobie wydrukować.


* * *

Kołysało. Czuł też wibrację śruby. Znajdowali się na morzu. A więc żył. Nic go nie bolało. Jakże to było możliwe? Pamiętał doskonale; tuż przed zapadnięciem w pustkę – uderzenie w brzuch… A potem wszystko mu się przypomniało. Niebo, sępy na wyschłym drzewie. I snajper z wycelowanym w niego sztucerem.

Zrekonstruował fakty. Wszystko układało się doskonale. Pluton został przekupiony, następnie mężczyzna z dachu strzelił do niego końską dawką środka paraliżującego. Resztę dopełniła krew tryskająca z sąsiednich ofiar i ich rozsiekane mózgi.

– Ktoś mnie potrzebuje, no, to żyjemy – uśmiechnął się Hugon Mirre, nie bez powodu przezywany Szczęściarzem.


* * *

– Jaka robota i za ile? – zapytał Hugon, delektując się wybornym cocktailem, który podsunął mu gospodarz.

Res przez chwilę milczał, po czym spojrzał głęboko w oczy najemnika.

– Kim pan jest, senior Mirre?

– A kim pan pragnie, żebym był? Mój życiorys jest znany. Hugon Mirre, lat trzydzieści dziewięć, rodzice nie ustaleni, bezpaństwowiec, pięć lat Axarskiej Legii Kolonialnej, potem Rurytańskie Amarantowe Berety, wreszcie wolny strzelec. Specjalność: zamachy stanu, likwidacje, uprowadzenia, operacje antyterrorystyczne, bez osobistych sympatii

politycznych. Stracony przed tygodniem w Republice Ko…


– Dobrze, a teraz trochę prawdy. Nazywa się pan naprawdę Hugo Willer, urodzony 11 listopada 1961 roku w Arri, prowincja Montania, syn Anny Willer zmarłej na tyfus w kolonii karnej w Nordlandii i generała Henryka Willera rozstrzelanego niesłusznie w roku 1976 RESA. Wychowywany w Centrum Reedukacji Młodocianych, następnie kształcony

w Czambułach Janczarskich, w roku 1978 zbiega z twierdzy w Regentowie, a następnie brawurowo przedziera się do Rurytanii ponad żoną śmierci, używając własnoręcznie skonstruowanego latawca.

– Lotni – poprawia Hugo.

– Reszta jest mniej więcej taka, jak pan powiedział. Poza jednym: systematycznie wpłaca pan pokaźne kwoty na Opiekę dla Nielegalnych Emigrantów. Moje pytanie brzmi: czy czuje się pan jeszcze Amirandczykiem?

– Dlaczego? – pyta dziwnie chrapliwie Mirre.

– Bo chcę zaproponować panu coś nietypowego, bez ustalonego honorarium, pańskie zadanie nie będzie miało ceny…

– Słucham, choć taki wstęp trochę mnie zniechęca.

– Pragnę, aby pan obalił system regencki w Amirandzie, żeby pan wyzwolił nasz naród spod rządów feudalnej oligarchii.


* * *

Powstanie roku pięćdziesiątego pierwszego. Gwidon Res miał wtedy czternaście lat. Wystarczająco dużo, żeby nie zapomnieć. Głodowe rozruchy z czerwca zmieniły się w rewoltę, część oddziałów przyłączyła się do buntu, nad ratuszem stolicy załopotał sztandar wolności. Cóż, kiedy spiskowcy byli słabo zorientowani, stać ich było jedynie na wspaniały zryw, a potem podzieliły ich wzajemne rozgrywki. Regent Rodryg, który jak uciekający lis porzucił swoją luksusową rezydencję, pozbierał prowincjonalne pułki i w kilka miesięcy zacieśnił pierścień wokół metropolii. Niecała Amiranda powstała. Nie wierzono w zwycięstwo, być może naród nie dorósł do tej wiary. Zresztą, tuż obok czuwało mocarstwo erbańskie, gotowe w każdej chwili udzielić braterskiej pomocy chwiejącemu się reżimowi regentury. Potem nastąpiła inspirowana próba kontrrewolty i wreszcie zdrada otwarła północną bramę.

Rzeź wrześniowa! Trzy dni masakry, gwałtów, tym straszniejszych, że zaplanowanych. Oddziały pacyfikacyjne posiadały dokładne listy, plany domów, mieszkań, szlachtowały metodycznie najbardziej zbuntowanych i najwartościowszych. Doradcy Rodryga twierdzili, że wygubienie „górnych 10 procent" razem z rodzinami zapewni spokój na długie lata (zresztą, nie pomylili się specjalnie). Następne pół wieku kraj pogrążony był w apatii, marazmie i choć wyrastające z wolna nowe pokolenie pozbywało się paraliżującego lęku – tak powszechnego wśród ich rodziców i dziadków – niewiara zabija skutecznie wszelkie nadzieje.

Resów nie było na liście proskrypcyjnej. Ojciec, pracowity rzemieślnik, stronił od polityki, nigdy nie dał się nawet wybrać starszym Cechu Zegarmistrzów i Klepsydrarzy. Matka, zajęta rodzeniem dzieci, nawet w kościele rzadko mogła wysiedzieć całą mszę, bo zbliżała się pora kolejnego karmienia.

Zgubił ich fatalny pech i zbytnia ostrożność. Kiedy wojska Regenta podchodziły do miasta, rodzina zamiast wywiesić na balkonie flagę monarchii i czekać, opuściła podmiejski segment i przeniosła się do mieszkania wuja Piotra w samym centrum. A wuj Piotr jako nauczyciel (nieważne, że trygonometrii) już na liście był.

„Biada piśmiennym!!!”. To hasło miał zapamiętać mały Gwidon na długie lata. Z takim okrzykiem wpadli do mieszkania brodaci oprawcy z legii borealnych. Ojciec znajdował się poza domem, Resowi udało się wcisnąć na jakiś pawlacz. Przez wąską szparę mógł widzieć dokładnie: matkę zakłutą bagnetem w ciężarny brzuch, zgwałconą Agnieszkę (13 lat), wuja Piotra zastrzelonego w bibliotece, gdy usiłował pokazać swoje naukowe osiągnięcia z zakresu rachunku prawdopodobieństwa. A potem śmierć Aleksandra, Marty, Leo, Ivony – wyrzucanych w asyście rubasznych śmiechów przez okno z piątego piętra czynszowej insuli.

Gwidon przeżył parokrotnie własną śmierć. Ze strachu, rozpaczy, nienawiści. A kiedy się uspokoiło, kiedy z przepustką wrócił ojciec, posiwiały w ciągu paru godzin, i cały czas powtarzał jak nakręcona zabawka: spokój, synku, spokój, czternastoletni Res klęknął wśród zgliszczy i zaprzysiągł zemstę.

Wyjechali normalnie. Ojciec miał wystarczająco dużo pieniędzy, aby przekupić kogo trzeba. Zresztą w Officjum Demograforum patrzono życzliwie na exodus niedobitków. Odbijały więc barki zapakowane do granic ładowności ludźmi przegranymi, zrozpaczonymi, którzy wyprzedali wszystko na kupno losu w nieznane. I pełzały po morzach ciężarne koraby, unosząc tych nieszczęśników ku brzegom Axarii, Rurytanii i Kapadocji. A potem spadł szlaban i przerwał wszelkie kontakty.

Resowie nie zginęli. Ojciec miał złote ręce. Po dwóch latach poznano się na nim w Rurytańskim Konsorcjum, potem sypnęły się patenty… Gdy Gwidon w sześć lat po ucieczce z Amirandy wstępował na uczelnię, powodziło im się lepiej niż dobrze.

Przeszłości jednak nie udało się zdusić. Ktoś naładował broń. Ktoś pociągnął za cyngiel. W małym bistro zginęło siedmiu emigrantów zebranych na towarzyskim spotkaniu, w tym ojciec. Może zresztą nie było to spotkanie towarzyskie?

Gwidon z dnia na dzień musiał zająć się firmą, rzucić studia. Jakoż podołał swym obowiązkom znakomicie. W wieku trzydziestu lat został potentatem przemysłu precyzyjnego. Po czterdziestce stał już na czele światowego konsorcjum (oczywiście w świecie alternatywnym). Do polityki się nie mieszał. Nie utrzymywał żadnych kontaktów z emigracją. Bezustannie, choć niezbyt nachalnie podkreślał swoją internacjonalność. Nie wydał nigdy ćwierci talara na jakikolwiek cel charytatywny. Owszem, postawił skromny nagrobek ojcu, a bawiąc w Amirandzie odwiedził grób matki. Nie miał żadnych uprzedzeń ani kompleksów. Do Amirandy wpadał w interesach, czasem na polowania. Dwukrotnie spotkał się z Roderykiem II podczas zawierania obustronnie korzystnego kontraktu. Wreszcie, ukończywszy sześćdziesiąt lat, postanowił wycofać się z czynnego życia i zająć jachtami i kobietami.

Tak też uczynił. Jego rezydencja w Wielkim Uskoku stała się mekką playboyów i gwiazdek filmowych, natomiast prywatne wyspy i jacht.,Nereida" zapewniały mu intymność i odpowiednią dozę samotności, gdy tylko tego zapragnął. Toteż dla dziennikarzy, lubiących gmerać w życiu potentatów, samotny rejs na ocean w marcu roku 2000 nie był niczym zaskakującym.

Ot, kaprys bogacza.

Tymczasem Gwidon Res – który podczas wieloletniej krzątaniny nawet na sekundę nie zapomniał o złożonej przysiędze – uznał, że nadszedł czas. Zresztą przepowiednia św. Lami mówiła: Dwakroć po tysiąc w nowe się odmieni.

A proroctwom, jak wiadomo, trzeba pomagać.


* * *

Pięćset metrów od ruchliwej Rurytania Avenue, w niewielkim parku, którego południowy kraniec przylega do Jeziora Tapirów. znajduje się elipsoidalny gmach, nazywany przez mieszkańców stolicy Wielką Zieloną Żabą. Efekt wywoływany przez nieforemny kształt i zielone tafle pancernego, solaryzacyjnego szkła potęgują nadto anteny satelitarne, niczym olbrzymie oczy płaza umieszczone na szczytowej koronie gmachu.

Jak można przeczytać na tabliczce wywieszonej przy wejściu, mieśći się tu Instytut Badania Kultur i Języków, co tylko w części odpowiada prawdzie. Na trzydziestu górnych i osiemnastu podziemnych kondygnacjach znajduje się bowiem centrum wywiadu Republiki Rurytanii od lat dominującej siły w tym regionie.

Czwartego kwietnia w oktagonalnym gabinecie jednego z najniższych poziomów odbywała się konferencja, w której brały udział trzy osoby: Szef Wywiadu Kontynentalnego, Osobisty Doradca urzędującego prezydenta oraz młodzieńczo wyglądający Generał, piastujący niebagatelną funkcję Szefa Sił Natychmiastowego Użycia.

Przed nimi leżał cienki plik kartek, dzieło jednego z najlepszych agentów, plan sporządzony na cienkim papierze w jednym egzemplarzu, z zachowaniem wszelkich reguł utajnienia.

– I co panowie na to? – zapytał Szef Wywiadu, szczupły, szpakowaty, przystojny niczym aktor filmowy.

– Po pierwsze, Szefciu, nie przeszkadzać – odezwał się Doradca, będący jego jaskrawym przeciwieństwem. Typowy pyknik o wypielęgnowanych dłoniach i trzech podbródkach, z którymi niesympatycznie kontrastował cienki nos i krzywo wygięta linia wąskich ust. – Nie

przeszkadzać i zachowywać dystans. Powodzenie akcji oznaczałoby ogromne zmiany, nie wiem nawet, czy nie rozpoczęcie otwarcia.

– Aż tak? – zdziwił się Szef Sił Natychmiastowego Użycia.

– Jak panowie wiedzą – ciągnął Ekspert – i jak, mimo zasady absolutnego utajnienia, orientuje się już stosunkowo sporo ludzi, obok nas istnieją światy alternatywne. Niektóre -jak na przykład Z-1 – szalenie nam bliskie. Co więcej, między obu światami, myślę o Z-1

i naszym Z-2, istnieją szczeliny relatywne, którymi od zamierzchłych czasów dokonuje się międzycywilizacyjna wymiana. To nasi artyści, którzy przybyli poprzez szparę czasu, nauczyli ziemian kultury magdaleńskiej kunsztu naskalnych malowideł. Z kolei ich wygnańcy przynieśli do nas islam czy religię Jezusa Chrystusa…

Szef Wywiadu chrząka. Ekspert mówi rzeczy oczywiste, a szpakowaty amant nade wszystko ceni sobie konkrety.

– Socjologowie interświatowi uważają, że tylko nieskrępowana wymiana między Ziemią l i 2 daje gwarancje harmonijnego rozwoju ich obu. Napotyka ona, niestety, duże trudności.

– Istoty Najwyższe – wtrąca Generał.

– Właśnie. Nie zbadana jest struktura ani cele tych superinteligentnych sił. Z wieloletnich badań prowadzonych w Instytucie Transcendencji wynika, że ich wpływ na nasze bezpośrednie czyny jest znacznie mniejszy, niż przypuszczano w Ciemnych Wiekach. Nie mamy też

dowodu, że nas stworzyli. Jedno nie ulega wątpliwości: spełniają One funkcje superkontrolerów przepływu międzywymiarowego. Przymykają oczy na drobny handelek czy wycieczki krajoznawcze. Strzegą natomiast bardzo skutecznie wszelkich zaburzeń czasowych. Wiadomo,

że via światy alternatywne można dotrzeć do własnej przeszłości bądź przyszłości. Jednak nikomu nie udało się zakłócić kolei rzeczy. Były, owszem, próby ingerowania w przeszłość celem zmiany przyszłości. Zawsze jednak uruchamiały się mechanizmy korygujące, które bądź uniemożliwiały działanie wbrew istniejącej konsekwencji, bądź dokonywały takich posunięć, które neutralizowały czasoburcze czyny. Wiemy, że pewien żądny rozgłosu Herostrates z naszych czasów, przeniknąwszy w przeszłość Z-1, wdarł się na arkę Noego z bańką benzyny celem jej podpalenia. Udało mu się tylko częściowo, albowiem na

korabie znalazły się zupełnie nieoczekiwanie dwudziestowieczne gaśnice pianowe. Wiele też wydarzeń, które lud ochrzcił mianem cudu, było właśnie przykładami takich korekt dokonanych przez Najwyższe Moce.

– Do rzeczy – syknął Szef Wywiadu.

– Moim zdaniem, na przeszkodzie trwałej komunikacji między Z-1 a Z-2 stała zawsze różnica czasów. Nie można przecież bezkarnie łączyć w jedno świata na poziomie wieku XXI i XVII. Dziś mamy rzadki w równoległych historiach wypadek pełnego synchronu. Na Z-1

trwa rok 2000 nowej ery, u nas też 2000 Uniwersalnej Rachuby… Jedyną przeszkodą jest Liga Przyjaciół i Sojuszników Erbanii pozostająca stulecia z tyłu, a nawet cofająca się w czasie. Gdyby jednak Hugonowi Mirre się udało…? Amirandę oceniamy jako najsłabsze ogniwo… Czas relatywny stałby się dla wszystkich uniwersalny. Poszerzylibyśmy szczeliny międzywymiarowe. To stworzyłoby perspektywę dla handlu na wielką skalę, turystyki, wymiany ludzi i idei. A potem już nic nie stałoby na przeszkodzie, aby Z-1 wspólnie z Z-2 rozpoczęły penetrację całego tysiącwymiarowego Świata. Ku chwale Istot Najwyższych.

– Oby pan był dobrym prorokiem – mruknął Generał. – Czy jednak informacje są pewne?

– Mam człowieka w najbliższym otoczeniu Gwidona Resa i meldunki na bieżąco – odparł Arcywywiadowca. – Rzecz w tym, że nasza rozmowa musi przebiegać w absolutnej tajemnicy. Nasza szansa polega na tym, że Hugon nie jest związany z naszymi służbami. Nie wie o nim

nic Rada Prezydencka, z której wiadomości przeciekają jak przez durszlak do prasy. Inicjatywa jest prywatna. I niech taka pozostanie.

– Do odpowiedniego momentu – zauważa lubiący mieć ostatnie słowo Doradca.


* * *

– Rozumiem, że ma pan gotowy plan? – Hugon Mirrę mówi wolno, rozważnie.

– Mam wiele planów. Wiele poszczególnych pomysłów, elementów, wariantów i parę punktów, których nie potrafię sam rozwiązać. Stąd niezbędna jest pańska obecność.

– Rozumiem, że zadbał pan też o to, aby nikt nie powątpiewał w moją śmierć.

– Naturalnie. Waszą egzekucję pokazała telewizja światowa, człowiek zaś, który przeprowadził operację wykradzenia pana, już nie żyje, usunięto też kilka innych wtajemniczonych w szczegóły.

– Słusznie, od pewnego czasu nie mogłem zrobić kroku, żeby najrozmaitsze wywiady nie deptały mi po piętach. Gdyby wykryto moją pracę dla pana… Zdwojono by tylko ostrożność. A już dotarcie do Amirandy graniczy z nieprawdopodobieństwem. W samym Regentowi każdy cudzoziemiec ma paru aniołów stróżów, granice są pilnie

strzeżone, społeczeństwo przeżarte przez system płatnych i ochotniczych donosicieli, a sam Regent przebywa w środku misternej rolady wielokrotnego zabezpieczenia.

– Otrzyma pan dokładne informacje na ten temat.

– Rozumiem, że mam go zabić. Ale jak? Odpalić zdalnie sterowaną rakietę w trybunę honorową w czasie święta Wielkich Miraculalii?

– Gdyby chodziło o zabójstwo, wystarczyliby mi ci, którymi już dysponuję. Roderyka trzeba porwać i zmusić do mówienia. Jego rewelacje podziałają jak detonator, poderwą społeczeństwo do wybuchu…

– Mam tego dokonać sam, czy też podeśle mi pan dywizję desantową?

– Kilku ludzi zapewnię. Dam pieniądze i środki. Mam też kilka od lat przygotowanych punktów w kraju.

– I ludzi?

– Ludzi też, choć wymagać to będzie od pana pewnych zabiegów.

– Rozumiem, że istnieje też przynajmniej jeden informator z najbliższego otoczenia Regenta.

Gwidon uśmiechnął się.

– Przygotowywałem się do tej akcji od blisko pięćdziesięciu lat.


* * *

4 maja 2000 roku szerokim trotuarem Wielkiej Promenady posuwał się przygarbiony wiekiem staruszek. Czasami przysiadał zmęczony na ławeczce i dzielił się z pawikami okruszynami czerstwej bułki. Za plecami zostawiał nowoczesne dzielnice i przybliżał się coraz bardziej ku Starówce objętej dwoma pasami magistrali niczym słoik gumką od weka. Obwodnica powstała zaledwie przed jedenastu laty w miejsce starych murów, ogrodów i parków, praktycznie oddzielając zabytkowe centrum (wstęp tylko dla turystów, mieszkańców i posiadaczy przepustek) od reszty miasta.

Stary Regentsburg od wielkich zaburzeń stał się świętą wewnętrzną strefą Regentowa. A w nim – jak rodzynek – tkwiło wapienne wzgórze, w którego południowe zbocze wgryzł się Wielki Amfiteatr i szklana kopuła Centralnej Halli.

W podziemnym przejściu strażnik zmierzył starca uważnym spojrzeniem. Ten ukłonił się i wyciągnął magnetyczne passe-partout, jakie od pewnego czasu posiadali wszyscy obywatele Amirandy. Strażnik wsunął płytkę w paszczę kontrolkodera, na którego oczku zapłonęło zielone światełko.

– W porządku, przechodzić!

W tym samym momencie rozegrało się prawdziwe misterium elektroniczne. Dane z plakietki zostały przekazane do Centralnej Kartoteki, potwierdzone i dzięki temu siedemdziesieciotrzyletni Teden Bork, emerytowany funkcjonariusz Wielkiej Pretorii, znalazł się w uprzywilejowanej strefie. Przed kilkunastu laty królestwo przeskoczyło z postśredniowiecza w erę elektroniki.

Bork przyspieszył kroku, minął Złotą Bramę, pod którą fotografowała się podzielona na trójki wycieczka, dotarł do Rynku, skąd skręcił na wielkie schody wykute w wapiennym wzgórzu. Propyleje Limeriańskie od niedawna wspomagane były ruchomymi chodnikami.

Kolejna wartownia była już niewidoczna. Dyżurowały jedynie dwa brązowe lwy, w ucho jednego z nich należało włożyć elektroniczną plakietkę. Potem, jeśli rozległ się cichy dźwięk akceptacji, można było postępować dalej, aż ku Srebrnym Wrotom. Oczywiście, te otwierały się tylko podczas powitań, świąt i parad. Na prawo znajdował się skromniejszy wjazd dla oficjalistów, a na lewo wyjście, pozornie nie pilnowane, choć w istocie wyposażone w elektroniczną gilotynę. Każdy, czyja plakietka nie została pół minuty wcześniej zarejestrowana i zaaprobowana przez lwy, był powalony. Jeśli dotarł tu przez pomyłkę -odwożono go do szpitala, jeśli zaś nie – w zgoła odwrotnym kierunku. Bork w elektronicznej opinii był w absolutnym porządku. W jego magnetycznej karcie przywilejów znajdowało się wszak zezwolenie na korzystanie z pretoriańskiej garkuchni.

Trójkątny Dziedziniec Term, z których w południowym narożniku pozostała jako pamiątka jedna kolumna strojna w liście akantu, w całości obudowywały niezliczone biura. W suterenie niskiego pawilonu pretoriańskiego, pamiętającego jeszcze ponure czasy Ryszarda XII, mieściła się wspomniana stołówka. Chociaż młodzi pracownicy wszystkich dziesięciu departamentów Wielkiej Pretorii utyskiwali na stały napływ abominacyjnych staruchów-emerytów, Rada Liktorska zachowywała się jednak nieustępliwie. W końcu przywilej stołowania się na Zamku był jedną z niewielu przyjemności, jaka pozostawała emerytom. Tu, w zamkniętym kręgu, mogli dowiadywać się najświeższych ploteczek, oglądać wewnętrzne pokazy zakazanych videokaset, a także obserwować kariery swych niedawnych protegowanych.

Przedostatnim pomieszczeniem w pawilonie była usytuowana na półpiętrze czytelnia – pokój wiecznie pachnący tytoniem i piwem – ze ścianami pokrytymi dość banalnymi freskami, okolona kilkunastoma kabinami cichej projekcji. Dalej znajdowały się tylko drzwi toalety, dokąd skierował się świeżo przybyły staruszek. Było tam małe, zakratowane okienko, które wychodziło na pełen kwietnych gazonów i wiecznie bijących w niebo fontann Dziedziniec Ośmiokątny. Dziedziniec, na który nie zaglądały już nawet najwyżej opłacane wycieczki. Tu wychodzili na papierosa członkowie Wielkiej Tajnej Rady, tu wypoczywali podczas męczących sesji członkowie Kapituły Rycerskiej. Tu niekiedy wyskakiwał, odsikać się pod murek, sam Najjaśniejszy Regent Roderyk II.

Oczy staruszka, starannie myjącego ręce, nie próżnowały. Doskonale zanalizowały rozkład fotokomórek i elektroniczne zabezpieczenie kraty. Potem Bork spojrzał na zegarek: 11.25.

Wycierając ręce w ręcznik, zbliżył się do okna. Ośmiokątny dziedziniec był prawie pusty. Przechadzało się tam zaledwie kilku mężczyzn. Jeden z dystynkcjami generała-wiceliktora upuścił w pewnym momencie notatnik, a potem otrzepał go o kolano.

Teden Bork odwiesił ręcznik. Wiedział już, że wszystko jest w porządku, że na miejsce dotarł sygnał i o jego akcji poinformowany jest, kto trzeba. Przygarbił się i ruszył w stronę sal jadalnych. Był głodny jak tylko może być głodny udający starucha Hugon Mirre.

Pierwszą fazę akcji wykonał nadzwyczaj łatwo. Zaopatrzywszy się w fałszywe, ale bardzo dobre dokumenty, wyruszył do stolicy Etanii, gdzie wykupił trzydniową wycieczkę po Amirandzie. Ponieważ facet, od którego pożyczył sobie nazwisko, istniał naprawdę i był niegroźnym emerytowanym nauczycielem greki, ceremonia wizowa trwała jedynie dwa tygodnie. I już drugiego maja autobus powietrzny z Hugonem na pokładzie kołował po pasach lotniska im. Roderyka II. Dwudziestoje-dnoosobowa ekskursja otrzymała oczywiście siedmiu miejscowych aniołów-opiekunów i wyruszyła w tradycyjną trasę wycieczkową: Katedra, Rezydencja w Białym Przysiółku, Muzeum Państwa, Wystawa Magii… Trzeciego dnia przypadł czas wolny, który większość wycieczkowiczów poświęciła na wizytę w wielopiętrowym Bazarze Centralnym. Dokładnie o godzinie 15.10 Mirrę, zgubiwszy na moment swego opiekuna, wskoczył do windy jadącej w górę. Na przedostatniej kondygnacji odbywało się przyjęcie towaru, ostatnia miała dwa specjalistyczne stoiska nie wzbudzające większego zainteresowania. Toteż dźwig był pusty, znaczy prawie pusty, jeśli nie liczyć przygarbionego staruszka w kraciastej marynarce. Wystarczyły dwa słowa hasła. Zamiana marynarek, peruk, okularów i pakunków nie trwała więcej niż parę sekund. Nie zapomnieli oczywiście o dokumentach. Staruszek w kostiumie profesora od greki wysiadł na szóstej kondygnacji, nasz as na siódmej.

Z perspektywy klatki schodowej zauważył, jak anioł stróż pieszo dopędził swego podopiecznego, uprzejmie go obsztorcował i szybko sprowadził w dół. Mirrę – już jako kusztykający staruszek – opuścił magazyn bez trudności. Nie przewidywał większych komplikacji dla swego zmiennika. W czasie całej wycieczki zachowywał spartańską małomówność, z nikim nie zawarł bliższej znajomości, zresztą do odlotu pozostawały zaledwie trzy godziny.

Jak przekonano autentycznego Tedena Borka, emerytowanego członka kasty wyróżnionych, do udziału w tej maskaradzie? No cóż. argumentów znalazło się kilka, od perspektywy wyjazdu z Amirandy (co dla emerytowanego pretorianina graniczyło z cudem) przez niesymboliczną gratyfikację po drobne elementy szantażu. Wiedziano przecież o długoletniej współpracy funkcjonariusza z przemytnikami…

Poza tym staruszek nie miał już okazji się rozmyślić, zaraz po przybyciu do Etanii przepadł jak kamień w wodę albo głębiej. ale ponieważ należał do wyjątkowych sukinsynów, nie powinniśmy go żałować.


* * *

Czym Amiranda różniła się u schyłku XX wieku od reszty alternatywnego świata? Wieloma rzeczami. Pomińmy zacofaną gospodarkę. system oparty na feudalizmie, monarchię od pewnego czasu znów absolutną. Te sprawy wydawały się stosunkowo proste do zmiany. Istotą systemu regenckiego była bowiem nie tylko organizacja, ale też wiara. Zabobon podniesiony do rangi religii państwowej. Chociaż nie. Oficjalnie wierzono w Boga, ale miejscowy obrządek nasycony licznymi wpływami pogaństwa odbiegał od np. wzorca erbańskiego, który nawiązywał do tradycji rzymskiej. Wiara amirandzka charakteryzowała się niesłychaną dosłownością i prymitywizmem. Obowiązywała więc wiara w cuda, magię, okultyzm. Wierzono w nadprzyrodzone pochodzenie władzy regenckiej, przypisywano Regentowi nieomylność także w sprawach sądowniczych (dlatego nigdy nie zdarzały się pośmiertne rehabilitacje), umiejętność leczenia poprzez dotknięcie ręką, przenikanie myśli poddanych (po cóż więc wracać do koncepcji Telefonu Zaufania). Tak więc Regent był zwornikiem całej budowli. I gdyby go zabrakło – w myśl rozumowania Gwidona Resa – cała konstrukcja winna runąć jak domek z kart. A co dopiero, gdyby schwytany i odarty z nimbu władca wyznał przed telewizją światową i obcą radiofonią nagminnie odbieraną w Amirandzie całą prawdę o sobie i systemie rządów?

Pozostawało – bagatelka – schwytać Regenta pilnowanego bardziej niż skarbiec USA w forcie Knox i chronionego pieczołowiciej niż honor japońskiego cesarza.

A przecież Mirre przekonany był, że mu się uda…


* * *

Liktorzy nie mieli nazwisk. To znaczy, posiadali je kiedyś, w odległej przeszłości. Obecnie zadowalali się numerami od jednego do dziesięciu. Były to zarazem kryptonimy podległych im departamentów. Najciekawszy był bodajże siódmy, zwany czasem Biurem Prowokacji, dowodzony przez energicznego bruneta z zadziwiająco regularnymi paskami siwizny. Przed kilkunastu laty komórka zajmowała się penetracją środowisk potencjalnie opozycyjnych, kontrolowała ewentualnych niezadowolonych. Siódemka wzbogaciła jej możliwości.

Regenta, jak każdego arystokratę, prześladowała myśl o spisku. Już samo podejrzenie kogokolwiek o przynależność do masonerii groziło garotą. Czujne wyżły Urzędu Pretorii dzień i noc śledziły co bardziej przedsiębiorczych studentów, wybijających się naukowców lub artystów. Aliści po zdziesiątkowaniu w poprzednich rewoltach organizacje jakoś się nie chciały zawiązywać. Zresztą wystarczyło, aby spotkało się trzech ludzi, ktoś z Pretorii musiał być tym trzecim. Choć nie wykrywano spisku, istniała jednak i gęstniała spiskogenna atmosfera. Regent, mimo że nie był jasnowidzący, orientował się z grubsza, co myślą jego poddani. Czuł, że wystarczy drobiazg, aby skrzyknęła się organizacja, i to nie trzech brodatych terrorystów, ale ogarniająca miliony.

Toteż pomysł jednego z wybijających się funkcjonariuszy średniego szczebla – stworzenie tajnej podziemnej organizacji przez ludzi z Pretorii – chwycił, a sam pomysłodawca, człowiek-zebra, wnet awansował na Siódemkę. Rychło zostało powołane niewielkie, ale aktywne podziemie, ruszyły tajne drukarnie wyposażone w sprzęt z wcześniejszych konfiskat. Ucieszyli się zagraniczni korespondenci, rozrywkę mieli też intelektualiści. Siódemka bowiem stworzył organizację o pełnych pozorach prawdziwości. Poza kilkoma odkomenderowanymi funkcjonariuszami całość tworzyli ludzie święcie przekonani o autentyczności spisku. Działali więc, a tymczasem bank informacji Nr VII pęczniał aktami kurierów i czytelników podzielonych na kategorie: potencjalnie niezadowolonych, niezadowolonych i siewców niezadowolenia.

Być może, szefów innych departamentów swędziałyby ręce, aby pozbierać całe bractwo i postąpić wedle starych, wypróbowanych metod, ale Siódemka przekonał swych szefów, że na razie należy tylko kontrolować i kontrolować. Zresztą, poza Nadliktorem nikt z równorzędnych szefów departamentów nie wiedział o Organizacji „O". To znaczy natrafiali na jej komórki w czasie swej pracy, likwidowali je, zwalczali… Ale to jeszcze uwiarygodniało całość przedsięwzięcia.

A potem powstał plan powołania terrorystycznej grupy bojowej. Siódemka stworzył go w największej konspiracji. O istnieniu grupy wiedział tylko jego bezpośredni zwierzchnik Tytularny Prefekt, no i Regent. Na czele kilkunastoosobowej bojówki stanął wypróbowany as pretorianów Tunder. Oczywiście, zmieniono mu nazwisko i stworzono legendę opozycyjnego Robin Hooda, dokonującego ekspropriacji dzielnic willowych w Montanii i przekazującego zdobycz rodzinom represjonowanych. Aresztowany i skazany na śmierć, uciekł z konwoju, zabiwszy czterech strażników. Pomógł mu jeden ze współwięźniów przezwiskiem „Ocelot" wyznaczony przez Siódemkę. A potem obaj zapadli się jak pod ziemię. Budowanie oddziału trwało przez rok. Tunder i „Ocelot" działali bez żadnej pomocy ze strony zwierzchników. Środki czerpali rzekomo z poprzednich zasobów watażki. Współpracowników dobierali starannie, a w raportach do wydziału nadzorującego akcję docierały tylko ich kryptonimy. To odstępstwo od praktyki pełnych dossier Siódemka tłumaczył lękiem przed dekonspiracją przez konkurencyjne departamenty lub ewentualnych szpiegów. Zwierzchnicy musieli plan zaakceptować.

W chwili przybycia Mirre do Regentowa oddziałek liczył trzynastu znakomicie wyszkolonych ludzi. Był już po debiucie – akcji wysadzenia pomnika Regenta w Elmarze oraz zabójstwie pewnego szefa legionu (zresztą na zamówienie samego władcy). Legenda już powstała, a pozostałe dziewięć departamentów stawało na głowie, aby dobrać się do skóry „terrorystom".


* * *

– Wie pan już, czym może dysponować – w mózgu Hugona refrenowo powracały szczegóły ostatniej rozmowy z miliarderem – reszta należy do pana. Chyba że stwierdzi pan, iż realizacja jest niemożliwa.

– Nie ma rzeczy niemożliwych, są najwyżej trudne – odpowiedział Mirre.

Dziś mógłby dodać – bardzo trudne. Choć czasami bardzo przyjemne…

– No, kolanko powinno się trzymać – rzekł, nie siląc się na starczy głos, i odłożył żabkę na skraj wanny.

Łączniczka (nie poznał nigdy imienia tej pięknej dziewczyny pracującej jako przewodnik krajowych wycieczek) uśmiechnęła się. Oboje wiedzieli, że wizyta związana z pokątną usługą hydrauliczną (Bork w ten sposób dorabiał do renty) jest jedynie pretekstem. Nie było akurat żadnej z trzech współlokatorek, więc Mirrę sprawdził pobieżnie mieszkanie i nie wykrył podsłuchów. Na wszelki wypadek cały czas grało radio, a woda lała się do wanny. Hugon nie wypytywał, jak i kiedy dziewczyna została zwerbowana przez Resa. Wystarczyło mu parę informacji, kontaktów.

– Zobaczymy się jeszcze? – zapytał na odchodnym. – Warto byłoby podreperować piecyk gazowy.

Łączniczka z ledwie zauważalnym smutkiem pokręciła głową.

– Nie sądzę.

– Szkoda!

Pięć pierwszych dni (i nocy) zakonspirowanego pobytu w Amirandzie Hugon poświęcił na studia. Z obserwacji własnych, przywiezionych informacji, wreszcie z tego, co usłyszał od łączniczki, wiedział sporo. Wystarczająco, by się zniechęcić.

Wyjąwszy specjalne okazje – te jednak ze względu na szczególne nasycenie środkami ochrony najmniej nadawały się na akcje – Roderyk II pędził żywot raka pustelnika. Niechętnie opuszczał Zamek, a jeśli nawet to czynił, to wsiadał do jednego z trzech helikopterów startujących w odstępach pięciominutowych z trzech różnych dziedzińców Twierdzy. Wehikuł dla Regenta każdorazowo wybierał komputer w ostatniej chwili przed startem.

Cel podróży też oznajmiano w wąskim kręgu, i to dopiero w momencie odlotu. Była to zwykle któraś z rezydencji, znajdująca się w jeszcze trudniej dostępnych miejscach niż Stołeczny Zamek, przeważnie na odludziu. Regent nie miewał upodobań w stylu Haruna al Raszida. Nie wymykał się incognito, nie składał wizyt poddanym, nie wyjeżdżał za granicę. A spotykał się tylko z tymi, których zawezwał. W odróżnieniu od swych poprzedników nie otaczał się chmarą kochanek (miał kilka sprawdzonych i zamieszkałych na stałe w Zamku), nie zdradzał upodobań do chłopców, artystów, awanturników. Nikogo też nie kochał, odpadały zatem wszelkie metody polowania z przynętą. Był człowiekiem tak ostrożnym, że gdy w prowincji Górna Depresja wyrósł buk rodzący złote orzeszki, władca nie podążył jak inni ciekawscy obejrzeć cuda na miejscu. Którejś nocy po prostu wykopano drzewo, przywieziono na Zamek, Roderyk obejrzał je, po czym buk odstawiono na miejsce i wkopano ponownie. Dla drzewa następstwa były przykre, rozchorowało się i złote buczynki przestały owocować…

O zdobyciu rezydencji nawet nie można było marzyć. Res wstępnie rozważał i ten wariant.

– Trzystu ludzi, żeby zdobyć – odparł Hugon – trzy tysiące, żeby zapewnić odwrót.

I pomysł upadł.

Dziesiątego maja na Wielkiej Promenadzie znany nam już staruszek niemal wpadł pod eleganckiego merkuriona. Auto zahamowało z piskiem.

– Śpieszy ci się do grobu, staruszku?! – krzyknął zza kierownicy młody człowiek o wyglądzie playboya.

– Czy jedzie pan w kierunku Smolnych Dub? – zawołał nieomal przejechany.

– To przecież w przeciwnym kierunku – odparł kierowca.

– Ach, pomyliłem się, chodziło mi o Duby Bazylejskie. Tam gdzie klasztor.

– Niech pan wsiada, przypadkowo jadę w tamtym kierunku. Tylko po drodze muszę załatwić drobiażdżek…

Drobiażdżkiem była wielka myjnia na rogatkach. Kiedy cały merkurion zanurzył się w pianach i szczotkach, milczący kierowca i pasażer przemówili.

– Szuka pan kontaktu? – zaczął playboy. – Dostałem wezwanie awaryjne.

– O co chodzi?

– Dzień A.

– Amputacja?

– O szczegółach pomówimy później.

– Data?

– Trzynastego, ale to zostanie jeszcze potwierdzone.

– Gwidon pana przysyła…?

– Bez pytań. Ustalimy teraz tylko szczegóły kontaktów.

– I co po amputacji? Jaki cel?

– Dowiesz się.

– Czy możesz być pewien całej swojej trzynastki? Oczywiście z wyjątkiem…

– Jest pewnych dziewięciu, ja dziesiąty.

– Dobrze. Na kiedy planowaliście normalne spotkanie?

– Dwunastego w nocy.

– Pierwszorzędnie. Teraz daj gaz. Wyjeżdżamy, szczegóły kontaktu znajdziesz na tej kartce, potem ją zjesz…


* * *

„Róża Wiatrów" sygnalizowała uszkodzenia sterów. Awaria, do której doszło w maszynowni, miała – zdaniem specjalistów – większe następstwa, niż mogłoby się na oko wydawać. W efekcie wielki frachtowiec nadał odpowiedni sygnał i skierował się ku wodom przybrzeżnym Amirandy. Dookoła pojawiły się łodzie patrolowe. Po dłuższej wymianie depesz statek otrzymał polecenie stanięcia na redzie. Późny zmierzch rozjarzył luksusowe wybrzeża Merańskiego Łuku setkami świateł. Zaraz za portem rozpoczynało się długie pasmo uzdrowisk, pensjonatów dla wybranych, luksusowych willi. Teren był naturalnie strzeżony, reflektory co pewien czas przeczesywały powierzchnię wody, a odludne plaże patrolowali limiterzy. Niełatwo było tu przybyć, a tym bardziej opuścić trapezoidalne królestwo.

Jedenastego maja o godzinie 21.15 wśród kompletnej ciszy dwóch ludzi zsunęło się z pokładu „Róży Wiatrów" w toń zatoki. Obaj wyposażeni byli w sprzęt do nurkowania, ocieplane kombinezony, maski, butle i płetwy. Zagłębiwszy się na parę metrów, ruszyli w stronę świateł wybrzeża.

Wzięli kurs na najbardziej luksusowy odcinek esplanady, gdzie przed rezydencją „Trytonia” znajdował się naturalny basen utworzony przez drewniany pomost pełen palm, lampionów i kolorowo nakrytych stolików.

Wśród odpoczywających bajecznych dziewczyn i dygnitarzy bezszmerowo snuli się kelnerzy, grała orkiestra. Co chwila strzelał szampan, a śmiechy doskonale bawiącego się towarzystwa docierały aż do załóg łodzi patrolowych, trzymających się jednak w odpowiedniej odległości od raju elity. Nie brakło i kąpiących się. Sygnał do zabawy dawała najczęściej drobniutka dziewczyna w różowym szlafroczku, rzucająca do wody owoce, które usiłowali schwytać prychający jak tłuste delfiny prominenci.

Kwadrans po północy podwodna ekspedycja znalazła się u celu. Mężczyźni zatrzymali się przy stalowej pięciometrowej stopie dźwigającej drewniany pomost. Szczuplejszy z nurków pozbył się kombinezonu, po czym po raz ostatni zaczerpnął powietrza i odpiąwszy aparaturę, którą zaopiekował się kolega, wyprysnął ku górze. Wypłynął wśród kilkunastu prychających, mocno nagrzanych facetów. Nikt nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Dopłynął do schodków, gdy większość kąpiących się zajęta była polewaniem gołej hostessy czterema szampanami, i spokojnie wyszedł z wody. Owinął się ręcznikiem leżącym na skraju basenu, minął dwie palmy, wszedł do luksusowej łazienki i wziął prysznic. Ciepła woda stanowiła rozkosz po długiej podmorskiej eskapadzie. Tymczasem rozległy się odgłosy bosych stóp stąpających po kamiennej posadzce. Do kabiny zajrzała jedna z bezpruderyjnych panienek w różowym szlafroczku. Popatrzyła na mężczyznę uważnie i utkwiwszy wzrok w złotym breloku na szyi przedstawiającym skorpiona, powiedziała cicho:

– Ubranie znajdziesz w kabinie numer osiem. Nie zwracaj uwagi na światełko „zajęte".

Znalazło się tam nie tylko ubranie, ale i pieniądze, bilet na ekspres do stolicy oraz komplet dokumentów zaopatrzonych w kolorowe zdjęcia człowieka, który jeszcze przed chwilą przypuszczał, że na całe życie nazywa się Dawid Jang.


* * *

W dawniejszych czasach konspiratorzy i spiskowcy za scenerię swych potajemnych spotkań wybierali krypty i katakumby, opustoszałe opactwa i odludne uroczyska, później funkcję tę przejęły magazyny i wysypiska śmieci, kanały oraz tunele miejskiej infrastruktury. Tunder już od początku wykorzystywał absolutnie inne pomieszczenia. Biura! Ktoś wyliczył, że w owych czasach co drugie pomieszczenie w Amirandzie było zajmowane na lokale biurowe. Całe dzielnice składały się z urzędów, zarządów, komisji, officjów. Za dnia żywe i gwarne, w nocy pogrążały się w wielopiętrowym, rozległym śnie. Dyżurowali jedynie nieliczni portierzy (a tych zawsze można było uśpić) oraz aparatura elektroniczna. Ona również nie nastręczała większych trudności zawodowcom. Odpowiednie klucze elektroniczne sprawiały, że otwarcie drzwi nie uruchamiało alarmu, właściwe programy komputerowe dławiły czujność fotokomórek, tak że w absolutnie pustych gmachach można było spokojnie spotykać się, szkolić, przygotowywać.

„Ocelot" i Tunder zjawili się wcześniej. Perspektywa spotkania kuriera nowo powstałej organizacji terrorystycznej, który chciał podjąć współdziałanie z Grupą „O", miała stanowić punkt przełomowy w ich dotychczasowej działalności. O to przecież chodziło! Uwiarygodnić się i stanowić lep czy raczej punkt świetlny, do którego zlecą się wszystkie ćmy spisków i anarchii z okolicy. Na dzisiejszą ochronę wyznaczono Luda i Vergera, dwóch rosłych, sprawdzonych bojowców.

– Czy jesteś pewien, że nie jest to jakaś pułapka? – zapytał jeden z dowódców.

– Czyja? Policji? Siódemka wie przecież o każdym ich kroku przeciwko nam.

– Ale nie zdążyłem przekazać mu informacji o tym spotkaniu.

– Zdążymy po.

– Gdzie się umówiłeś z kurierem?

– W marmurowym hallu.

– Dlaczego właśnie tam?

– Przede wszystkim dlatego, że tam nie ma okien.

– A co z wejściem?

– Kurier potrafi wejść. Dostarczono mu klucz.

– Chodźmy więc.

Hall marmurowy znajdował się na trzecim piętrze. Ze skrzydła, przez które weszli, należało przejść czterema korytarzami. Ludo i Verger poszli kwadrans wcześniej przodem, aby zabezpieczyć miejsce spotkania. Już od wylotu korytarza Tunder zauważył postawną sylwetkę czekającego.

– Cieszę się bardzo – zaczął i urwał.

Był dość spostrzegawczy i dlatego zdziwił go brak obok gościa obu ochroniarzy. Czyżby się gdzieś zawieruszyli? Dopiero rzut oka pod ścianę wyjaśnił wszystko, chociaż z cienia ledwie wystawały nogi Vergera. Ciało Luda dostrzegł sekundę później za palmą. „Zasadzka!" – pomyślał Tunder. Chciał sięgnąć po broń, ale uczuł na plecach dotyk spluwy trzymanej przez „Ocelota".

„Zdrada!" – przemknęło przez myśl funkcjonariuszowi. Ale przecież „Ocelot" należał do najwierniejszych współpracowników Siódemki. Uśmiech zbliżającego się kuriera wyjaśniał wszystko: zdradę Siódemki i arcychytre wyprodukowanie siłami policyjnymi autentycznej organizacji terrorystycznej, która bez niego i obu wtyczek stanowiła nie kontrolowaną tajną broń o sile równej jawnie działającej dywizji. Jako zawodowiec ocenił szansę i nie próbował nic zrobić, przymknął tylko oczy nie chcąc oglądać klingi. Z marmuru łatwiej zmywać krew niż z klepki – pomyślał – dlatego tu wyznaczyli spotkanie.


* * *

13 maja o godzinie 11.02 Generał-Nadliktor otworzył z dwuminutowym opóźnieniem posiedzenie dowództwa Pretorii. Odprawy, które prowadził on lub Prefekt, nie należały do długich. Ogólny przegląd sytuacji, dyspozycje dzienne. Pytania i wyjaśnienia. Wszyscy już wiedzieli, że tego dnia za półtorej godziny wystartuje helikopter Regenta (nie wiedzieli, który z trzech) i uda się w podróż. Musieli wiedzieć, albowiem odpowiednie polecenie wydawano z krótkim wyprzedzeniem służbie nadzoru i kontroli lotów. Należało zrealizować wytyczną „czyste niebo". Przy takich okazjach na parę godzin odwoływano wszelkie loty sportowe, szybowcowe, sanitarne. Zamykano trzy spośród czterech korytarzy stołecznego lotniska. Dwa samoloty wczesnego ostrzegania startowały z baz i wypatrywały wszelkimi dostępnymi środkami nielegalnych wyrzutni rakietowych lub jakichkolwiek niepokojących zjawisk na trzech ewentualnych trasach przelotu. Choć dziś każde dziecko mogło się domyślić, że kurs z grubsza przebiegać będzie na południe. Tam bowiem odbywało się Święto Młodości – doroczne wybory Miss Amirandy. Tradycyjnie w noc po wyborze oddawała ona swoją cześć w łożnicy Regenta. Toteż obok normalnego składu jury – w którym zasiadali esteci, tancmistrze, dyktatorzy mody, reżyserzy filmowi, fotograficy i specjaliści od reklamy – obowiązkowy był jeszcze udział lekarza hymenologa i specjalisty od lojalności. Przed finałami, w warunkach hipnozy, badał on podświadomość kandydatek i te, których jaźń zawierała najmniejsze choćby inklinacje antypaństwowe, profilaktycznie eliminowano. Na szczęście uroda chodziła zazwyczaj w parze z głupotą i obojętnością polityczną.

Wszyscy woleli dni, kiedy Regent leciał na południe. Teren rozciągał się tam płaski i wyjąwszy obszar Parku Narodowego – bezleśny, gęsto zamieszkany.

Już miano kończyć operatywkę, gdy dyżurny Major-Liktor wywołał z sali Piątkę. Po chwili również Szóstkę. Niezwłocznie dołączył do nich sam Nadliktor.

– Co się stało?

– Gwardia lotniskowa złapała faceta z fałszywym paszportem… – przekazuje Piątka, któremu podlega kontrwywiad.

– Uciekał?

– Przeciwnie. Chciał się dostać.

– I to jest aż tak alarmujące?

– Posiadał przy sobie plastikową broń, niewykrywalną przez tradycyjne czujniki, ale miał pecha i trafił na przejście eksperymentalne, gdzie takie rzeczy już wyłapujemy.

– Coś powiedział?

– Nic, ale udaremniono mu połknięcie karteczki z prostym szyfrem telefonicznym. Jest to szyfr, którym, jak niedawno ustaliliśmy – melduje Piątka – posługuje się Tajna Organizacja Terrorystyczna: Grupa Zero.

– Czy ustalono już personalia tego człowieka?

– Komputery tradycyjnie zawiodły, ale starzy pracownicy nie. Nasz gagatek od lat niesłusznie uważany był za zmarłego. Wyjątkowo niebezpieczny typ. Jeden z przywódców rebelii sprzed ćwierć wieku na pancerniku „Chluba Meranii" – Albin Ketes.


* * *

O dwunastej dziesięć Regent zjadł drugie śniadanie składające się z chudego boczku, oliwek, kawioru, dwóch rolmopsów i bitej śmietany. Najjaśniejszy pan miał bowiem gust dziwny i niewybredny. Potem podpisał kilkanaście odmownych decyzji w sprawie ułaskawienia, zajrzał w dekolt nowej stenotypistce i strzeliwszy setkę centaurówki. wyszedł do ściśle wyselekcjonowanej grupy dziennikarzy.

Miał przygotowanych kilka komunałów na temat sprawczej roli młodości i perspektyw życiowych młodzieży w Amirandzie. Na koniec na oczach wszystkich uzdrowił epileptyka, wyprostował garbuskę i ożywił utopione przed pięciu godzinami dziecko. Potem odpowiedział na złożone parę dni wcześniej na piśmie pytania.

– Podobno szerzy się u was terroryzm? – zapytał korespondent z Rurytanii.

– W minimalnym stopniu, w gruncie rzeczy istnieją małe grupki bez znaczenia, jako że pozbawione są jakiegokolwiek społecznego poparcia. Ponieważ jednak często insynuuje się nam nadmierną represyjność i brak liberalizmu, pragnę zapytać się szanownych redaktorów, czyż istnienie odosobnionego wprawdzie, sporadycznego terroryzmu nie jest dowodem naszej otwartości i postępowości? No, ale czas na mnie…

Windą zjechał na kondygnację szybkich połączeń.

– Co komputer wylosował? – zapytał swego sekretarza.

– Maszyna numer dwa – odparł ów.

– Pilot?

– Najlepszy. Dwadzieścia lat nienagannej służby. Trójka dzieci w elitarnych zamkniętych zakładach wychowawczych, czyli w naszych rękach, żadnych złych skłonności, latał z Waszą Miłością wiele razy.

– No, to startujemy. Mam nadzieję, że tym razem wybiorą Mulatkę.

– Upodobania Najjaśniejszego Pana sterują suwerennymi myślami jury.

Na trzech dziedzińcach trzy śmigłowce zapuszczały silniki.


* * *

W białej Wieży Sprawiedliwości kilku wysokich funkcjonariuszy pochyla się nad czymś, co było nie tak dawno Albinem Ketesem. – Czemu nic nie mówi? – zżyma się Piątka. Zaraz zacznie, skopolin zadziała za dwie minuty – mówi funkcjonariuszka w kitlu.

– A jeśli trenował zaciski podświadomości? – niepokoi się Nadliktor, który po pożegnaniu Regenta przybiegł do pokoju przesłuchań.

– Wzmocnimy dawkę.

Siódemka rzuca okiem na ścienny zegar: 12.41. Już od jedenastu minut stalowy ptak Regenta znajduje się w powietrzu.

– Dlaczego kolega działa w takim pośpiechu? – Siódemka zwraca się do Piątki. – To straszny twardziel, ale podczas jednej ze wstępnych obróbek wyrwało mu się: „Nie męczcie się, chłopaki, za parę godzin i tak będzie po herbacie…”

– Po herbacie? – marszczy się Nadliktor. – Co to ma znaczyć? Teraz się dowiemy.

Początkowo z ust Ketesa dobywa się bełkot, potem można zacząć wyławiać pierwsze słowa przerywane chichotem.

– Przegraliście, już po was, krwiopijcy, koniec z Roderykiem…

Ogromne napięcie maluje się na twarzach zgromadzonych oficjeli.

– Może powinienem zawiadomić Regenta? – mówi jakby do siebie Generał.

– Po co? – odzywa się nagle całkiem przytomnie Ketes. – To już trup.

– Co powiedziałeś?

Jeszcze parę słów i do zgromadzonych speców od bezpieczeństwa dociera budząca grozę informacja, że w śmigłowcu, który akurat minął ostatnie przedmieścia Regentowa, znajduje się bomba.

– Blefujesz! – mówi Siódemka. – Nie ma możliwości podłożenia takiego ładunku w wewnętrznej strefie.

Oczy Ketesa odszukują na ścianie zegar. Jest 12.45. Rozbite usta układają się w grymas zbliżony do uśmiechu. Chwila ciszy, potem mimo grubych murów aż tu dolatuje odgłos detonacji. Rozlega się wycie syren.

– To od strony Ośmiokątnego Dziedzińca. Tam startował… – szepce Piątka.

Po chwili wbiega funkcjonariusz i melduje o potężnej detonacji, w pawilonie pretorianów. Bombę najprawdopodobniej podłożono gdzieś w rejonie czytelni… Może w którejś z kabin?

Wszyscy ponownie zbliżają się do Ketesa. Już wierzą, że mówi prawdę.

– Gdzie jest umieszczona ta bomba?! – woła Nadliktor.

Chichot.

– To ładuneczek malutki w porównaniu z tym od pawilonu, ale skuteczny. Jego detonacja podetnie przypory wirnika. Maszyna spadnie jak kamień.

– Dajcie mi szybko łączność z kabiną, niech obniżą lot.

– Tak, koniecznie niech obniżą – powtarza Albin i Nadliktor zastyga w pół kroku. – Bomba jest ciśnieniowa – tłumaczy więzień – uruchomiła się zaraz po starcie, a teraz wybuchnie, kiedy maszyna znajdzie się poniżej siedmiuset metrów nad poziomem morza.

– Dobrze, że to wiemy – mówi Siódemka. – Moim zdaniem, Wasza Ekscelencja mógłby dyskretnie zawiadomić pilota, aby nie obniżał lotu. My wyślemy inny helikopter. Zrobi się między nimi most i uratuje Najjaśniejszego Pana.

– Nie zdążycie – charczę Ketes – drugi zapalnik jest czasowy. Zdetonuje dwadzieścia pięć minut po starcie.

Wszyscy obecni spoglądają na zegarki.


* * *

W samym środku Parku Narodowego znajduje się olbrzymia, wielometrowa buła wapienna, zwana przez prosty lud Zakutą Pałą. Porośnięta karłowatą roślinnością, przypomina ogromną, ustawioną na sztorc buławę. Krążą o niej najrozmaitsze legendy. Była też miejscem obrzędów sięgających czasów pogańskich związanych z inicjacją młodych mężczyzn podczas Misteriów im. Onana. Są to jednak przeżytki dawno zwalczone. Obecnie dookoła rozciąga się ścisły rezerwat, ostoja zwierzyny, której spokój zakłócają jedynie regenckie polowania. Swego czasu, kiedy dokonywano pomiarów triangulacyjnych, skała otrzymała oficjalną nazwę kartograficzną – 711.

Nie trzeba wielkiej przenikliwości, aby na ten punkt jedynego wzniesienia o tej wysokości w okolicy skierować helikopter.

Początkowo cały manewr zamierzano utrzymać przed władcą w tajemnicy. Roderyk jednak rychło zauważył zmianę w twarzy pilota, nerwowość jego ruchów.

– Czy coś się stało? Co się dzieje? – powtórzył.

Stuknął w pancerną szybę rozdzielającą kabinę, a nie słysząc odpowiedzi zażądał od sekretarza połączenia z Centralą.


* * *

Nadliktor przeniósł się do bunkra operacyjnego. Rozdzielił zadania swym zastępcom. Siódemce zlecił dalsze przesłuchiwanie Ketesa, zażądał też pilnego uruchomienia Grupy Zero, a zwłaszcza Tundera, celem poszukania autorów spisku.

– Od północy mam kłopot z odnalezieniem Tundera, nie zgłosił się do punktu łącznikowego – odpowiada zmarkotniały oficer.

– Musicie złapać kontakt! – powtarza szef i uważa sprawę za załatwioną.

Teraz podstawowym problemem pozostaje pytanie – zdążą, nie zdążą?

– Jeśli Ketes powiedział prawdę, od wylądowania na skale 711 do wybuchu powinni mieć minutę – mówi Doradca. – To wystarczy, aby wyskoczyć i skryć się w załomie. Powinno się udać, wierzchołek Zakutej Pały ma kilkadziesiąt metrów kwadratowych pełnych załomków i rozpadlin…

– Oby miał pan rację!

Z kolejnych meldunków dowiadują się, że wystartował już helikopter z ekipą sanitarną, samolot zwiadowczy zaś, który zapędził się zbyt na południe, wkrótce będzie miał skałę w polu bezpośredniej obserwacji. Większego alarmu zdecydowano się na razie nie podnosić. Sytuacja była wszakże wysoce kompromitująca dla reżimu. Generał przechodzi na kontakt bezpośredni.

– Minuta do lądowania, proszę być gotowym do ewakuacji – słychać spokojny głos pilota. – Widzimy już skałę.

– Niech Najjaśniejszy Pan nie zapomni swojej teczki – włącza się Nadliktor.

– Dobra, dobra! Tylko szybko zabierzcie mnie stąd – słychać histerycznie piskliwy głos Roderyka.

– Jesteśmy u celu – mówi pilot…


* * *

Regent wyskoczył bardzo gładko, za nim sekretarz, potem pilot, odbiegli tylko parę kroków i przypadli do ziemi. Pozostawiony helikopter nie przestawał wywijać śmigłami. „Ocelot" wychylił się zza skały z wyrzutnią w ręku. Cały czas spoglądał na przelatujące cyferki elektronicznego zegarka: 57, 58, 59… Już… Dwa granaty trafiły do wnętrza śmigłowca. Eksplozja wstrząsnęła ciszą rezerwatu. Na moment pył i trąba ognia nakryły wierzchołek skały.

– Teraz!

Ludzie z „Zerówki" skoczyli jak rysie. Dwa pchnięcia unieszkodliwiły pilota i sekretarza. Potem rzucono na ciała jeszcze dwa pojemniki z benzyną.

– Pan pozwoli – „Ocelot" energicznym ruchem wyrwał teczkę z rąk oszołomionego Roderyka i cisnął ją w płomienie. – Teraz szybko z nami.

Po drugiej stronie skały czekała zaimprowizowana winda.

Eksplozję dojrzano zarówno z pokładu sanitarki, jak i z samolotu wczesnego ostrzegania. W Centrali zgasły światełka helikoptera, zapłonęło za to inne, czerwone. Awaria…

Nadliktor przetarł zroszone czoło.

– Chyba udało im się. Musiało się udać – powiedział nie bardzo wiadomo do siebie, czy do personelu. – Zaraz sprawdzimy.

I w eter popłynęło wezwanie: „Teczka l, Teczka l". W niewielkim neseserze miał bowiem Regent zarówno osobistą radiostację oraz broń, jak i stały, nie wyłączający się nadajnik sygnalizujący jego aktualne położenie.

Niestety, żadnej odpowiedzi nie było. Zgasła nawet paląca się jeszcze chwilę po katastrofie lampka sygnalizująca odbiór. Czyżby teczka uległa uszkodzeniu, może została wewnątrz zniszczonej maszyny?

Nastąpiły teraz bardzo długie minuty. Najcięższe chwile w życiu Nadliktora. Bitwa z myślami: co robić? Ogłaszać totalny alarm, zwoływać Radę Królestwa?

W jakieś piętnaście minut potem zgłosił się regencki helikopter sanitarny.

– Krążę nad skałą – relacjonował pilot – wszystko tam płonie, porosty, kosodrzewina, prawdopodobnie zawartość zbiorników paliwa wylała się na skałę.

– A ludzie, ludzie, na brodę świętego Limeryka? – Generał ledwie panuje nad sobą.

– Dostrzegłem coś, co przypomina zwęglone ciało, poza tym żadnych żywych ludzi nie widzę, chyba że pospadali ze skały.

– Czy mogli zejść?

– Na wdrapanie się na Zakutą Pałę wytrawny alpinista potrzebuje sześciu godzin, zejście bez sprzętu jest w ogóle niemożliwe.

– Wylądujcie u podnóża.

– Kiedy tam jest absolutny gąszcz. Nie ma miejsca, a najbliższa polanka znajduje się prawie o kilometr.

– To zrzućcie drabinkę, spuście kogoś na linie!

– Spróbujemy, ale nie mamy fachowców… Sami lekarze.

– Dobrze, posyłamy następny śmigłowiec.


* * *

Wszystko szło jak najlepiej. W parę minut byli na dole. Usunięto liny mogące zdradzić drogę ewakuacji. Regent wyglądał na kompletnie ogłuszonego. Apatycznie dawał się ustawiać, przesuwać i wreszcie zajął miejsce w małym, elektrycznym wózku terenowym, którym zazwyczaj poruszała się służba rezerwatu. Kilku mężczyzn wskoczyło razem z nim. Zabrzęczał cicho silnik. Wysokie drzewa rozpinały nad zbiegami parasol nie do przebicia.

„Jestem zgubiony!" – po raz nie wiadomo który przebiegło przez myśl Roderykowi. Patrzył na twarze terrorystów, szukając w nich choćby współczucia. Nic – zacięte gęby ludzi młodych, zdeterminowanych i chyba uszczęśliwionych sukcesem. Ich dowódca nosił pseudonim „Ocelot" i Regentowi wydawało się, że to miano zapożyczone od drapieżnego kota nie jest mu obce… Ocelot, Ocelot…? I naraz przyszła mu do głowy paradoksalna myśl, że terroryści są w istocie funkcjonariuszami Siódmego Departamentu jego własnej Pretorii.


* * *

Nadliktor był znużony. Komunikaty z Zakutej Pały mówią o kończącym się pożarze, znaleziono szczątki ciał. Dwóch… A może trzech. Na ziemi żadnych śladów. Prawdopodobnie więc wszyscy spłonęli nie mogąc się w porę wydostać ze strefy ognia. Kiedy pożar ostatecznie zostanie ugaszony, na skale wylądują ekipy dochodzeniowe. Na razie trzeba czekać. Specjaliści nie radzą używać gaśnic, bo po pierwsze, za późno, a po drugie, piana może ostatecznie zatrzeć ślady.

„A więc mamy bezkrólewie?" Generał myśli z niepokojem o atmosferze intryg w kierowniczym gremium, o najbliższych godzinach przepychanki o władzę.

– Muszę iść na Radę – mówi do personelu zgromadzonego w Centrali, wcześniej wydał polecenie zabezpieczenia kluczowych punktów.

Na zakręcie korytarza natknął się na Szóstkę. Wiceliktor miał niesłychanie tajemniczą minę. Przez moment Szef zastanawiał się, czy to spotkanie nie jest jakimś elementem rozpoczynających się rozgrywek.

– Co jest, Leo? – pyta.

– Mam stale dziwne przeczucie, Szefie – odpowiada oficer – że to nie jest tak.

– Co nie jest?

– Czuję, jakbyśmy odgrywali rolę w starannie zaplanowanym spektaklu, że całe to aresztowanie Ketesa, wybuch w pawilonie pretorianów to elementy subtelnej intrygi…

– Ależ po co?

– Żebyśmy pomyśleli i działali jak działaliśmy. Żeby uwiarygodnić istnienie bomby, zdradzić postronnym, którym helikopterem leci Regent, i wreszcie – zmusić go do wylądowania na Zakutej Pale…

– Myślisz… – Nadliktor sztywnieje.

– Gdybym chciał dokonać zamachu na Najjaśniejszego Pana, tak właśnie bym postąpił.

– Ale do tego potrzebny jest ochotnik-samobójca. Myślisz, że Ketes to…?

– Niekoniecznie – odpowiada Leo.

I naraz obaj puszczają się pędem ku Wieży Sprawiedliwości. W okolicznych salach świeci pustka. Tych, którzy nie podążyli do Punktów Dowodzenia, zwabił teren eksplozji, trwała akcja zabezpieczania i przetrząsania gmachów w poszukiwaniu innych ładunków. Dopiero w kolejnym z pokojów natknęli się na dyżurującą starszą policjantkę.

– Gdzie więzień?

– W sali. Przesłuchuje go pan Wiceliktor numer siedem.

Pukanie do drzwi niewiele dało. Otworzono je dopiero granatem.

W środku zastali prawdziwą jatkę. Dwóch zaszlachtowanych funkcjonariuszy, sztywna protokólantka. Łoże przesłuchań było puste. Sam Siódemka zwinięty w kłębek leżał w kałuży krwi… Piątka przyklęknął koło niego.

– Żyje – rzucił. – Fachowe ogłuszenie i dwa chybione pchnięcia, stracił sporo krwi…

– Ale jak to było możliwe? – Szef rozgląda się i naraz dostrzega małe wyrwane okienko wentylacyjne. – Mam!

Najwyraźniej ktoś z zewnątrz wdarł się tu, poradził sobie z czwórką fachowców i umknął tą samą drogą, zabierając jedynego świadka… Nadliktor zrozumiał w mgnieniu oka i wykrzyknął:

– Wygląda na to, że możesz mieć rację, Leo, że to wszystko była mistyfikacja. A my nie zadbaliśmy nawet, aby otoczyć dookoła Park Narodowy. Nasze ekipy przeszukują okolice skały, ale całość jest właściwie nie pilnowana! O, święta Zyto!


* * *

Hugon przewidział wszystko dokładnie. Po założeniu ładunku wybuchowego wybrał najbezpieczniejsze miejsce w ostatniej z toalet. W mundur zaopatrzył się wcześniej, zdzierając go z młodego gwardzisty, którego udusił, gdy ten załatwiał potrzebę fizjologiczną. Potem czekał, czy przemycony plastik nie zawiódł. Niski pawilon został nieomal przełamany na pół, a gromady rannych i przerażonych funkcjonariuszy i rencistów rozpierzchły się wokół. Mirrę poprzez rozwaloną ścianę łazienki wydostał się na Ośmiokątny Dziedziniec, stąd poszedł dalej. Dużo wcześniej nauczył się planu całego kompleksu. Bałagan mu sprzyjał. Nie zatrzymany przez nikogo (zresztą, kto miał głowę do sprawdzenia młodego człowieka w oficerskim mundurze), przedostał się aż do Wieży Sprawiedliwości. Dalsze przejście szybem wentylacyjnym na odpowiedni poziom nie sprawiło trudności.

Resztę zrobili razem z Siódemką. Wystarczyło parę ciosów i zaskoczeni funkcjonariusze ani zipnęli. Ketes sam zerwał się z łóżka. Zaaplikowane mu zastrzyki, dzięki Siódemce, nie były ani tak groźne, ani w pełni oszałamiające. Czas naglił. Albin wziął kitel i identyfikator jednego z martwych. Potem trzeba było tylko ogłuszyć i trochę skaleczyć Siódemkę. Gwidon Res uważał, że nie czas odwoływać swego najlepszego agenta. Mirrę był zdania, że pozostawienie go jest ryzykowne, bo Siódemka jest spalony, ale wykonał rozkaz.

Pozostawał odwrót. Bez większej trudności obaj włączyli się w ekipę odgruzowującą teren pawilonu. Co chwila z wyciem nadjeżdżały karetki. Nie kontrolowano wyjeżdżających. I tak na sygnale – jako lekarz VII Departamentu i konwojent – wydostali się samochodem pełnym jęczących rannych. Przy Centralnym Szpitalu Klinicznym wysiedli. W sąsiedniej uliczce czekał zaparkowany samochód. Mirre uruchomił go gładko. Już w drodze pozbyli się kitla i munduru. Pierwszy etap planu został zrealizowany doskonale.


* * *

Ze stu możliwych wyjść z Parku Narodowego „Ocelot" wybrał sto pierwsze. Około dziesięciu kilometrów od Zakutej Pały przepływa bowiem Kamienica, rzeka żywicielka, wodna magistrala królestwa. Gdyby załoga krążącego na znacznej wysokości samolotu wczesnego ostrzegania nie skoncentrowała całej uwagi na rejonie Skały 711, a trochę więcej czasu poświęcała rzece, zapewne zwróciłaby uwagę, że jedna z płynących pod prąd barek zeszła z toru i przybiła na moment do starego, nie używanego pomostu. Po chwili odbiła znowu, unosząc uśpionego zastrzykiem Regenta i grupkę jego porywaczy. Elektryczny wózek ukryto i zamaskowano w jakimś wykrocie. Barka natomiast przyjęła najmniej prawdopodobny dla uciekinierów kurs. Na Regentowo. Zresztą nie płynęła długo. Po półgodzinie zawinęła do małej jachtowej przystani na peryferiach, aby pozostawić tam swój drogocenny żywy ładunek. Nie trzeba dodawać, że barkę przyprowadził Dawid Jang. Potem grupa „Ocelota" odmeldowała się. Bojownicy mieli zapaść w melinach i czekać na dalsze rozkazy. Sam „Ocelot" i Jang przewieźli uśpionego władcę do lepszej kryjówki, była nią nieduża, wolno stojąca willa niedaleko Centrum.

Wymagało to jeszcze wykorzystania towarowej lory i samochodu osobowego, ale wszystko odbyło się gładko. Dwie godziny po brawurowym porwaniu Roderyk znajdował się w mrocznym, doskonale zabezpieczonym baraku w podziemiach. Natomiast rządowa obława na terrorystów, prowadzona wokół i na terenie Parku Narodowego, meldowała o fiasku.

Zwierciadło Czasów, Hegemon Pokoju, Pan Amiru, Wielki Książę Nordlandzki, Książę Montanijski, Merański, Palatyn Recki, zwierzchnik Irosu i protektor Latinii, praprawnuk Redeusa Wielkiego i Defensor Pamięci Św. Limeryka był w ręku porywaczy.


* * *

Roderyk obudził się tuż przed zmierzchem. Wydawał się znacznie spokojniejszy. Zapewne doszedł do wniosku, że nie grozi mu natychmiastowa egzekucja, że jest kartą przetargową, zakładnikiem. Obserwując uważnie czwórkę porywaczy (do grupki dołączył już Mirre z Ketesem), którym dość skutecznie udało się zmylić pogonie, wykluczył najgroźniejszą ewentualność. Zamach nie był dziełem żadnego z jego konkurentów do władzy. Ci pozbyliby się go od razu.

– Jak się pan czuje, Ekscelencjo? – zagadnął go Mirre.

– A pan? – odpowiedział więzień.

– Najjaśniejszy Pan jest w dobrym humorze, to cieszy. Jeśli będzie równie skłonny do współpracy…

– Jakiej współpracy?

– Massmedialnej czy jak kto woli – publikatoryjnej. Od dziś zaczniemy nagrywać audycje na temat „cała prawda o tyrańskim systemie regenckim, jego kłamstwach, fałszach…”

– I ja miałbym być gwiazdorem w tym telehicie?

Hugon potwierdził.

– A jak nie zechcę?

– Są metody zachęty – odezwał się przerażający już swym wyglądem Ketes.

– Powiedzmy, gdybym nawet się zgodził, co chcecie tym osiągnąć?

– Prawda skruszy okowy – rzekł „Ocelot". – Kiedy naród dowie się wszystkiego o mechanizmach ucisku, manipulacji, anatomii kłamstwa i zbrodniach pańskiego panowania, nikt go nie powstrzyma. Zrzuci jarzmo!

– Naprawdę?

– Zresztą, być może wcześniej pańscy ministrowie okażą się bardziej skorzy do współpracy. – Mirrę wyciągnął tekst ultimatum. – Wysłaliśmy im taki liścik: Mamy Regenta i dajemy wam dwadzieścia cztery godziny na otwarcie więzień, zniszczenie elektronicznych archiwów i uznanie praw ludu, inaczej Roderyk zacznie mówić…

– Aha. I liczycie na odpowiedź?

– Nie mają wyjścia. Zresztą, niech nie odpowiadają. Pańskie rewelacje za pomocą przychylnych nam radiostacji i programów wynajętych z Sieci Satelitarnej uderzą niczym fala powybuchowa…

– Hugonie – przerywa nagle Dawid Jang – jest dwudziesta, pora „Niusów”. Może już coś powiedzą?

– Słusznie, włączcie ten turystyczny telewizorek.

Pojawia się Wirujący Centaur i słychać przenikliwy sygnał Wiadomości. Potem ekran wypełnia skupiona twarz ciemno odzianego spikera.

– Chwała niech będzie świętemu Limerykowi – zaczyna wolno, z namaszczeniem, z jakim wygłasza się wyłącznie informacje najwyższej wagi. – Niniejszym informuje się, że dzięki Najwyższej Opatrzności, kierowana najgłębszym objawieniem Wielka Tajna Rada Królestwa

postanowiła przychylić się do prośby Roderyka II i zwolniła go z funkcji dziedzicznego Regenta Królestwa Amirandy. Wielka Tajna Rada Królestwa przekazała tę zaszczytną funkcję wybrańcowi Najwyższego, światłemu uczniowi świętej Zyty, Reginaldowi I, z młodszej linii Najświetniejszej Dynastii.

Wielka Tajna Rada, działając z Inspiracji Sił Najwyższych, postanawia niezwłocznie ujawnić całą prawdę o panowaniu Roderyka, który nadużywał swego stanowiska do szerzenia terroru i bezprawia. Uzurpując sobie boskie pełnomocnictwa, których w istocie nie posiadał, przez dwadzieścia cztery lata rządził naszym pięknym trapezoidalnym państwem, doprowadzając je do obecnej ruiny. Jest możliwe, że Roderyk, eks-Regent, który zbiegł z dworu, zechce jeszcze bruździć i przeszkadzać wielkiemu dziełu naprawy, ale czyż znajdzie się choć jeden obywatel, który go posłucha? Każda dłoń i każdy rozum potrzebny jest w dziele odbudowy i przebudowy naszej nadbudowy. Mamy wszak niezmierzone bogactwa, zdolną młodzież, świetnych, wypróbowanych ministrów z Generałem Nadliktorem na czele. Dziś, gdy uroczyście sami znieśliśmy tyranię i nawiązujemy do najszczytniejszych kart, na jakie wspięła się nasza absolutna monarchia, w czasach, gdy nie kaziły je pseudodemokratyczne frazesy, trzeba po prostu zawierzyć Reginaldowi I, który łączy wdzięk młodości z dojrzałym doświadczeniem, wiedzę z energią i bezkompromisowość z poczuciem taktu, i wziąć się intensywniej do pracy. Albowiem nie będziemy dłużej tolerować dotychczasowego bezhołowia, chaosu i anarchii. Regent odszedł, niech żyje Regent!

Mirre potoczył wzrokiem po obecnych. Miny wszystkich wydłużyły się.

– Cholera – warknął „Ocelot". – Reginald ma wszystkie wady tego typa i dodatkowo jest jeszcze patalogicznym sadystą bez poczucia humoru.

Regent tylko zachichotał.

– Ale nasze rewelacje – wybąkał Jang – kiedy polecą w eter…

– Jakie rewelacje! – zawołał Mirrę. – Teraz oni nas uprzedzą, powiedzą o nieprawościach i zbrodniach Roderyka dużo więcej. Spuszczą parę z kotła, ale władzy nie popuszczą. Byliśmy durniami sądząc, że ruszywszy człowieka podważamy system.

– Biedny pan Gwidon – westchnął Ketes.

I zapadła cisza.

– Zaraz, zaraz – powiedział nieoczekiwanie Regent – coście tak pospuszczali nosy na kwintę?! Przecież jeszcze nie wszystko stracone.

– Jak to? – poderwali się wszyscy.

– Macie z pewnością jedną szansę, którą tak świetni fachowcy jak wy na pewno potrafią wykorzystać. Nie powinno wam to sprawić kłopotu.

– Co mianowicie?

– Przywrócenie mi władzy. W interesie naszego kraju. Przecież sami zauważyliście, że to będzie mniejsze zło.


* * *

– I tak by to wyglądało. – Szef Wywiadu Rurytanii zawiesił głos i spojrzał na prezydenckiego Doradcę i Dowódcę Sił Natychmiastowego Użycia. – Nie udało się. Po otrzymaniu tego raportu Gwidon Res zmarł na serce. Jego majątek ma być w całości przeznaczony na Fundację Emigracyjną…

– Czy nie powinniśmy się w to wmieszać? – Doradca uniósł się z fotela. – Skoro eks-Regent znajduje się nadal w rękach spiskowców, moglibyśmy to zdyskontować. Możecie rzeczywiście stworzyć ruch na rzecz przywrócenia Roderyka, rozkręcić wojnę domową, pobić Reginalda i tuż przed przejęciem władzy ukręcić kark Roderykowi. No,

a potem republika, reformy i tak dalej…

Szef milczy przez chwilę. Myślami jest wciąż przy człowieku, który dostarczył mu ten zapis, przy załamanym starym wilku morskim o nazwisku Zenos. Przekonanym, co gorsza, że to jego praca dla Rurytanii pokrzyżowała plany Resa. Cóż, zawsze są jakieś koszty.

– A ja – odzywa się Generał – nie mogę pojąć, kto dopuścił, że następcą został ten kretyn Reginald? Nie umiarkowany Roland, nie młodociany, ale chyba światlejszy Remi… Przecież jeśli dotąd Amiranda pozostawała w tyle za resztą Z-2 o sto lat, teraz cofa się o dwieście.

– A może to lepiej – mówi Szef Wywiadu – może nowa fala obłąkania i zbrodni odegra rolę katharsis, może potrzeba jeszcze większego upadku i znieprawienia, żeby Amiranda ocknęła się, powstała, odrodziła… Zwycięstwo Mirre… Któż zaręczy, czy zmiany nie byłyby tylko połowiczne… A werdykt i tak wyda historia.

Doradca spoglądał spod oka na szpakowatego Arcyszpiega: Co on chce przez to powiedzieć? Ze swoich przecieków wie, że główną rolę w nominacji Regenta odegrał Nadliktor wsparty przez swego Szefa VII Departamentu Siódemkę. Ale przecież Siódemka w świetle raportu…

Zamyśla się jeszcze głębiej. Za oknami przestaje padać. Kropelki deszczu drżą na pajęczynie, a nad Rurytania Avenue znów pojawia się wielkie alternatywne słońce.

Загрузка...