Epilog – Druga Strona

Drogi HSP! Drogi teoretyku światów alternatywnych. Jakże mi brak twej ciepłej obecności, twych połajanek i uszczypliwości na temat mego warsztatu naukowego. I jakże mi wstyd, że wówczas w hotelu nie powiedziałem ci całej prawdy. Przywłaszczyłem sobie autorstwo Amirandy, podczas gdy byłem tylko przekaźnikiem… Oczywiście, nie miałem wtedy jasności, ale czułem intuicyjnie.

Tak, profesorze. Przekaźnikiem. A właściwie po pajęczarsku podłączonym podsłuchem do wielkiego strumienia wyobraźni…

Superkreator. Dla większości pozostanie jedynie samotnym starszym panem w wiecznie wytartych spodniach i rozciągniętym swetrze, panem o małej, jakby przez indiańskich szamanów uwędzonej główce i rachitycznym wąsiku w kształcie szczoteczki do zębów. Andrzej! Człowiek, którego okradłem. Najpierw mimowolnie, potem z całym wzrastającym i pełnym bezkarności cynizmem.

Pamiętasz naszą korespondencję, HSP? Nadesłane przeze mnie kolejne rozdziały, twoje czynione na marginesach notatki i uszczypliwości? Wreszcie twe propozycje, abym przyjechał do Ciebie do Vancouver, gdzie w bungalowie nad Horse Shoe Bay mógłbym w wiecznie zielonej scenerii kontynuować pracę. Otóż nie mógłbym. Pamiętasz telefon bezkablowy, który mi podarowałeś? Wspaniałe urządzenie, a przecież wymagające co rusz całonocnego ładowania, no i stałego przebywania w pobliżu radiostacji. Moją radiostacją był Andrzej. Nie wiem, czy świadomie. Przynajmniej do pewnego czasu.

Na początku uważałem go za dziwaka. Jak wszyscy. W końcu ktoś, kto codziennie bąknąwszy tylko pod nosem „dzień dobry", pomyka do swego pokoiku, a tam włączywszy na pełny regulator muzykę symfoniczną oddaje się nie wiadomo czemu, może uchodzić za dziwaka.

A przecież pierwsze zarysy Amirandy poczęły mi się rodzić właśnie wówczas, gdy gęste story separowały pokój Andrzeja od naszego świata, a muzyka Wagnera, Liszta czy Beethovena przebijała ścianę i dwie warstwy książek mojej biblioteki. Mieszkał sam, zawsze sam, od niepamiętnych czasów. Jeśli można wyobrazić sobie najbardziej samotnego faceta – to on nim był. Prawdopodobnie musiał obracać się wśród ludzi, gdzieś pracował, czymś się żywił… Choć ja nigdy nie widziałem go z wiktuałami, z zakupami.

Mój dom to stara kamienica na przedmieściu. Zaliczka na przyszłą dzielnicę czynszówek, która nigdy nie wyrosła. Kiedy byłem dzieckiem, dom wznosił się na całkowicie odkrytej przestrzeni, z jednej strony ciągnęły się kartofliska, z drugiej – dzikie ogródki działkowe. A on stał z bramą donikąd (nie było ogrodzonego podwórza), z lokalem sklepowym od niepamiętnych czasów, a ściślej mówiąc od sławetnej bitwy o handel, zajmowanym przez jakiś magazyn. Z lokatorami jeszcze sprzed wojny, którzy starzeli się razem z domem, umierali, rodzili się nowi. A potem zaatakowało nas miasto. Wygony pocięto na równe działki, z których część zajęły chaotycznie wznoszone wille, z drugiej strony – schludna uliczka prominenckich szeregowców, a vis-a-vis -obrzydliwy pseudopawilon handlowy. Kiedyś nawet dom otynkowano. Lecz na zawsze pozostał dla mnie nadbudówką na mym admiralskim okręcie, moją wyspą tajemniczą…

Skąd wziął się Andrzej? Nadciągnął z wielką gromadą uciekinierów z Powstania i zajął pokój przestrzelony na wskroś pociskiem. I był, żył, nie wadząc nikomu. Kiedy go poznałem – znaczy, kiedy dziecięcym okiem począłem odróżniać swoich od obcych – ledwie przekroczył trzydziestkę. Inna sprawa, że trzydzieści lat później wyglądał prawie tak samo… Pani Jackowska spod czwórki, zawsze doskonale poinformowana, twierdziła, że jest w Andrzeju jakaś tajemnica, skaza pogłębiająca się z latami. Mówiono o dramatycznych przeżyciach okupacyjnych, dziś skłaniam się ku twierdzeniu, że już we wczesnej młodości nauczył się uciekać w siebie. Przeciw stresom, szarzyźnie, niepowodzeniom tworzyć własny świat. Świat, który początkowo nie miał nazwy, był nieokreślonym azylem, wyspą najpierw bezludną, którą z czasem poczęły zasiedlać twory jego imaginacji, aż stały się Amirandą.

Wielka była siła jego wyobrażeń. Tak potężna, że z czasem przekroczyła ściany i zaczęła wpływać na moje myśli. Bywałem wtedy, nie znając przyczyny, nieraz zaskakiwany swymi „natchnieniami". Oto siedząc w wannie łapałem myśl nową, tak doskonale ukształtowaną, dopracowaną i tak niezależną od dotychczasowego toku myśli… Albo podczas pisania zamówionego felietonu palce uderzające w maszynę nagle odmawiają posłuszeństwa i zaczynają wystukiwać jakiś całkiem zwariowany pomysł.

Tak, drogi HSP. Nie wiem, jak się to ma do twych teorii alternatywnych, światów równoległych, ale ja wiem, że Amiranda zrodziła się w umyśle jednego człowieka. Prawdopodobnie każdy z nas nosi w sobie jakąś małą Amirandę, ale któż przypuszczał, że wizja może być tak potężna.

Choć wyobcowany, pan Andrzej nie uchylał się od prac społecznych. Poproszony, pomagał pani Jackowskiej w przesunięciu szafy. Złożył się, gdy w grę wchodziła gazyfikacja budynku, w dzień święta pań rozdawał lokatorkom małe bukieciki kwiatów, a w Poniedziałek Wielkanocny pokrapiał domowników za pomocą maleńkiego psikacza na wodę kolońską. Przyjmował księdza, gdy ten zaglądał po kolędzie, choć do kościoła raczej nie uczęszczał, i nie odmawiał, gdy trzeba było pchnąć starą syrenkę mojej matki… Oczywiście wiek jest sprawą nieubłaganą, w którymś momencie przeszedł na emeryturę. I wtedy praktycznie przestał opuszczać pokój.

Tym bardziej zdumiało mnie jego zachowanie w tym roku. Pewnej nocy wpadł do mnie ożywiony nieprawdopodobnie.

– Macie jakiś szlafrok, prędko…

Podałem mu podomkę Alinki, która akurat wyjechała na jakiś zjazd naukowy. W sekundę potem wrócił prowadząc, a raczej wlokąc za sobą półprzytomną dziewczynę.

– Gdybym nie wrócił, zaopiekuj się nią! – krzyknął i znów zniknął w swoim pokoju.

Dziewczyna stała jak słup soli.

– Proszę, niech pani usiądzie!

Usiadła. Cała była okropnie brudna, jakby okopcona, ciemne włosy miała skołtunione i zlepione krwią lejącą się z rozciętego czoła. Mimo to zauważyłem, że jest piękna. Miała pełne, mięsiste usta, ogromne, teraz rozszerzone strachem oczy, drobny nosek, łabędzią szyję. Nie zawiązany szlafrok Alinki ukazywał posągowe ciało…

– Może chce się pani umyć, łazienka jest na lewo – rzekłem.

Skinęła głową, ale nie wiem, czy zrozumiała, natomiast swój wzrok skierowała ku szklance z mlekiem, które zwykłem zostawiać sobie po kolacji.

– Chce pani pić? Proszę. A może coś pani zje?

Rzuciła się na mleko z zachłannością osoby śmiertelnie spragnionej. Pijąc, a potem jedząc owoce, spoglądała na mnie nieufnie. Wyciągnąłem rękę. Skuliła się jak zwierzę w klatce.

– Nie bój się, jestem przyjacielem.

Niczym małe dziecko dała się zaprowadzić do łazienki, ale tam stanęła jak wryta wodząc oczyma po kafelkach, po kurkach.

– Chcesz się umyć? – Odkręciłem krany.

Przypatrywała się mym zabiegom z niemym przerażeniem. Wsunąłem rękę pod płynący strumień, a potem cofnąłem ją.

– Wo-da – powiedziała cicho dziewczyna. Głos miała lekko gardłowy, jakby cudzoziemski, ale piękny.

– Kąp się, ja wyjdę – powiedziałem postępując ku drzwiom.

Szlafrok zsunął się jej z ramion. Zobaczyłem ją całą. A zwłaszcza plecy, plecy alabastrowej Wenus posiekane do krwi razami zadanymi jakimś okrutnym narzędziem.

Wycofałem się, nic nie rozumiejąc. Byłby nasz ciapowaty pan Andrzej nie zdemaskowanym sadystą? I skąd wytrzasnął takie bóstwo? Przeszedłem się po mieszkaniu i wsłuchałem w plusk wody. Naraz dopadłem biurka. I maszyny marki Erika…


Tłum drgnął jak naelektryzowany i jął napierać na kordony zbrojnych.

– Czarownica, czarownica, jaka młoda, jaka piękna – poczęły nieść szepty podawane z ust do ust.

Wieziona na wózku Miriam utkwiła swe czarne jak agat oczy w słonecznym niebie. Wiedziała, że nie ma ratunku, że w amoku pomówień, donosów i tortur przyszła kolej na nią. Dlatego że była urodziwa i nie uległa chuciom inkwizytora. Wzdłuż ratusza dogasał szereg pierwszych stosów, kończono układać nowe… Ktoś musiał zapłacić za kryzys, za nieurodzaj i niepopularność ekipy.

Śmierć czarownicom! – krzyczeli poprzebierani w żebracze kostiumy aktywiści.

Czarnej magii stanowcze nie! - głosił rozpostarty nad morzem głów transparent.

Czarownice do czarta! – skandowały jednakowo odziane sieroty z Bractwa Przyjaźni ze Świętą Inkwizycją.

I ludzie wołali tak na wszelki wypadek. Wołali, zdjęci strachem. Niepewni, po kogo przyjadą nocą ludzie w czarnych kolasach, czyje nazwisko zacytują w relacjach z kolejnych procesów heroldowie…

Podaj mi rękę, córko - rzekł naraz stanowczo mnich w kapturze, który wcisnął się między Miriam a oprawców…


– Miriam! – krzyknąłem naraz bezwiednie.

Z łazienki dobiegł okrzyk trwogi. Wbiegłem do środka, woda przelewała się przez wannę. Ociekająca mydlinami dziewczyna stała w kącie dygocąc.

– Miriam – powiedziałem łagodnie – nie bój się. Tu nic ci nie grozi.

Nie zwracając uwagi na wodę i pianę, przygarnąłem ją do siebie… Przygarnąłem nieletnią, skazaną na śmierć czarownicę, wyprowadzoną na plac Ratuszowy 11 kwietnia 1633 roku według kalendarza Środkowoamirandzkiego.

Trwaliśmy tak tylko chwilę. Potem dość stanowczo wysunęła się z mych objęć. Podniosła szlafrok. Powróciliśmy do pokoju. Z mieszkania pana Andrzeja (drzwi na korytarz ciągle były uchylone) nie dolatywał żaden dźwięk. I naraz, jak gdyby ktoś na moment otworzył hermetyczne okno, rozległa się nadzwyczajna wrzawa: dźwięki dzwonów, szum gniewnego tłumu, szczęk oręża. Po czym znów wszystko umilkło. Wrócił mój sąsiad.

Twarz miał bladą, ale uśmiechniętą, a oczy błyszczały jak u nastolatka.

– Chodź.

– Dziękuję ci – rzekł i wyciągnął rękę do Miriam.

Poszła za nim jak najpotulniejszy piesek.

Ach, panie profesorze. Jeszcze raz przepraszam za me niedowierzanie, za niezbyt grzeczną rozmowę w hotelu. Za późniejszą suchą korespondencję. Nagle dotarło do mnie, że Amiranda istnieje. I to jak! Oczywiście trzeba było czasu, bym pojął, iż asystowałem nie w kreacji będącej bez wyjątku dziełem mózgu Andrzeja, ale że wyobraźnia staje się faktem.

Moja książka, której inspiracją były w dużym stopniu rozmowy z panem, została prawie ukończona. Brakowało ledwie kilku opowiadań. Przesłałem już maszynopis pod pańskim niemieckim adresem. Chciałem opinii i recenzji dla wydawnictw, zwłaszcza że tak obiecująco pisał mi pan o tłumaczu i możliwości wydania Antybaśni na Zachodzie.

Pojawiły się jednak kłopoty. Nie mogłem ruszyć z owymi ostatnimi opowiadaniami. Najwyraźniej mój sąsiad przestał myśleć o Amirandzie. Zaczął żyć codziennym życiem. Wychodzić z domu. Kupił sobie nowy garnitur. I chyba był zakochany.

Na nagabywania Jackowskiej, kim jest piękna sublokatorka, odpowiadał: „Moja kuzynka". Ale nie bardzo mu wierzono. Nikt nie przynosi kuzynce co dzień kwiatów. Nie wydaje wszystkich oszczędności na jej ciuchy. No i nie jest taki zazdrosny.

Zresztą, nie on jeden. Zazdrosna była również moja Alinka, która jak każda dobra żona posiada system wczesnego ostrzegania, mogła bardzo wcześnie odkryć potencjalną rywalkę i zauważyć nagłe ochłodzenie małżeńskiej miłości.

Czy Miriam zainteresowała się mną? Kto wie? Na pewno mnie polubiła. Andrzej musiał ją jakoś utrzymywać, wziął więc pół etatu i często bywał nieobecny. Zbiegało się to z godzinami pracy mojej żony. Miriam wpadała do mnie. Siadała na oknie i snuła nieprawdopodobne opowieści o Amirandzie jej czasów. Albo znów zadawała setki pytań dotyczących naszego świata. Był to jednak kontakt przyjacielski. A mnie nie udało się nawet posunąć o krok w poufałości. W stosunku do Andrzeja Miriam cechowało pełne oddanie. Przywiązanie niewolnicze, ubóstwienie, bezbrzeżna wdzięczność. Ale czy miłość? W końcu ponad czterdzieści lat różnicy stanowi jakąś przeszkodę…

Czy żyli ze sobą? Nie wiem, pewnie tak. Minęło parę tygodni. Wiosna jęła z wolna przeistaczać się w lato. I któregoś dnia Miriam zwierzyła mi się, że niepokoi się o Andrzeja. Starszy pan stał się od pewnego czasu niespokojny. Źle sypiał. Ciągle twierdził, że jest obserwowany. Zamówił dodatkowe zamki w drzwiach i sztaby przeciwwyważeniowe. Na bazarze nabył pistolet gazowy.

Któregoś dnia wyszedłem na spacer z mym spanielem. Noc była ciepła, cicha. W ogródkach naszczekiwały psy i tylko z daleka dolatywał niezmordowany szum magistrali.

Wracałem zaroślami zamyślony. W pewnym momencie uniosłem głowę. Jak na dłoni widać było oświetlone okno pana Andrzeja. Nie ja jeden mu się przyglądałem, jakichś dwóch facetów stojących w cieniu drzewa gapiło się na nie bezustannie…

– A może dziś? – mruknął jeden z nich wyraźnie obcym akcentem.

– Nie, jutro – odparł drugi.

Naszczekujący Astor chyba ich spłoszył. Zanurkowali w dziurę między komórkami i zniknęli. Jestem pewien, że nie zwrócili uwagi na moją obecność. Zrelacjonowałem sprawę panu Andrzejowi. Wysłuchał skupiony.

– Musiało do tego dojść – mruknął wreszcie – musiało.

– Chcą pana zabić?

Nagły chichot.

– Nie mogą. Tego akurat nie mogą… Musiałbym ci dużo opowiedzieć, dużo…

– O Amirandzie?

– Skąd wiesz o Amirandzie?! – poderwał się zaskoczony.

Nie umiałem kłamać. Opowiedziałem mu wszystko, co wiedziałem, na koniec wspomniałem o książce i stwierdziłem, że gotów jestem zrzec się mego autorstwa na jego rzecz.

– Bez sensu, bez sensu – powiedział. – Amiranda już nie jest moja. Ja jej nie chcę. Dzięki niej – skłonił głowę ku śpiącej Miriam – dowiedziałem się, że zmarnowałem życie, że szukałem w imaginacji tego, co mógłbym, pewnie mógłbym… znaleźć w tym, co nas otacza…

Tylko oni do tego nie dopuszczą.

– Jacy oni?

– Amirandczycy.

– Przecież to twory pańskiej wyobraźni.

– To prawda. Lecz żyjących już realnie. Tak jak Miram, tyle że w innym wymiarze. To był długi proces. Początkowo wszystko bywało w kategoriach wyobraźni. Później jednak przekroczyłem pewien krąg. Zacząłem tam bywać. Fizycznie. Trudno wyjaśnić, jak to było możliwe, ale po prostu przekraczałem granicę i wchodziłem tam. Dokonywałem

ingerencji, sam degradując się z roli stwórcy do współuczestnika. W odpowiedzi oni coraz bardziej uniezależniali się ode mnie. Historia Amirandy nabrała własnej logiki, fakty poczęły się toczyć zgodnie z wewnętrzną konsekwencją i tylko ogromnym wysiłkiem udało mi się

je korygować. Ale nie do końca. Starczyło siły na uwolnienie Miriam, ale pomysł, aby zrezygnować w ogóle z procesów o czary, stał się niewykonalny. Tworząc Amirandę wymyślałem ją poniekąd jako byt idealny, rozgrywający się według dobrodusznych kanonów baśni. Popełniłem jednak błąd mego Wielkiego Kolegi – dałem mym homunkulusom wolną wolę. I odtąd całe dzieje stały się jednym wielkim nie przesądzonym zmaganiem dobra i zła. Pasjonującym dla obserwatora, przerażającym dla twórcy. Walczyłem, korygowałem, wymyślałem reformatorów i ludzi szlachetnych, ale kto by nadążył? A czasami miałem ogromną ochotę zrobić im koniec świata. Kiedy pojawiła się w mym życiu Miriam, Amiranda mnie znudziła. Przestałem o niej w ogóle myśleć. Zresztą fikcja żyła i tak własnym życiem. A jednak mój brak zainteresowania został tam zauważony. I przez tych, którzy uważali mnie za Opiekuńcze Bóstwo, i przez tych, u których miałem jedynie opinię konstruktora. W tajemnicy przede mną prowadzone były prace badawcze na mój temat. I wreszcie (w ich chronologii przed dziesięciu laty) odkryto mnie. Rozumie pan, zdemaskowano. I od tego czasu trwa nade mną nadzór. Dość dyskretny. Niedawno dowiedziałem się, że są nawet plany wypreparowania w przyszłości mego mózgu, aby on – wiecznie żywy – trzymał w porządku całą ich rzeczywistość. Kto wie, czy teraz nie przyśpieszą swej decyzji…

Krótko po północy nadjechało zamówione radiotaxi. Pan Andrzej i rozbudzona, nadąsana Miriam zeszli na dół.

– Najlepiej o tym wszystkim zapomnieć – rzekł na pożegnanie Kreator. – A książkę spalić! Tak będzie lepiej…

Miriam nic nie powiedziała, tylko się uśmiechnęła tak smutno, wymownie…


* * *

Do kraksy doszło nie opodal wjazdu na główną drogę. Nie było świadków, ale odpryski lakieru wskazywały, że sprawcą musiał być olbrzymi TIR. Ciało kierowcy zostało kompletnie zmasakrowane. Po pasażerze pozostała tylko spora ilość krwi. Ciało zniknęło. Pasażerka siedząca z tyłu ulotniła się również, nie pozostawiając żadnych śladów. Zniknęły bagaże. Kierowcę TIR-a odnaleziono nazajutrz. Był to rosły Duńczyk, który trząsł się cały w trwającym szoku i bełkotał, że nagle zawiodły go hamulce: po zderzeniu chciał wrócić, ale natychmiast pojawili się obok niego ciemno ubrani ludzie i wymachując bronią kazali jechać do wszystkich diabłów.

„Ekspress Wieczorny", relacjonujący to wydarzenie, stwierdził, że w śledztwie nie dano wiary zeznaniom kierowcy.

Miałem, drogi profesorze, własną teorię na ten temat, ale sam pan rozumie, nie wychylałem się z nią zbytnio. Zresztą przeżyłem wtedy kilka koszmarnych tygodni. Bałem się, po prostu bałem się jak ten, który wie o sprawie za dużo.

Ale jakoś nikt się mną nie interesował. Natomiast Alinka w tym czasie dwoiła się i troiła. Ewentualne przejęcie pokoju zaginionego lokatora uznała za swój życiowy cel. Jak załatwiła, że tymczasowo dano nam klucze, nie wiem. Dość wspomnieć, że miesiąc po okropnym incydencie przekroczyłem próg narożnego pokoju. Pan Andrzej nie posiadał wielu sprzętów. Wszystkie bardziej osobiste drobiazgi zabrał ze sobą. Ale oczywiście trochę zostało. Z ciekawości zaglądałem w kąty, do szafy. Na półkach pozostało nieco starzyzny, natomiast środkowa część zaskakiwała zupełną pustką. Zajrzałem głębiej i zobaczyłem pośrodku dwa dziwne symetryczne wygłębienia, jakby od wielokrotnego uderzania w to miejsce obcasami. Nie oparłem się pokusie stanięcia tam. Żadnego wrażenia. Ale coś mnie podkusiło, żeby zamknąć za sobą drzwi. Początkowo otoczył mnie mrok. I to mrok agresywny, lepki, ale po chwili wkoło szafy zaczęło szarzeć. Nawet jaśnieć…

„Mam halucynacje" – pomyślałem. Zamrugałem powiekami. Złudzenie nie ustępowało. Mrok przede mną coraz bardziej zmieniał się w mgłę. Mgłę w samym środku jaśniejszą. Zrobiłem krok w stronę jasności i nie natrafiłem na mur. Teraz posuwałem się jakby korytarzem bez ścian z prostokątem światła na końcu. Krok po kroku postępowałem ku niemu, aż nagle otoczył mnie blask. Zamknąłem oczy, potem otwarłem. Stałem na lśniącym bielą korytarzu szpitalnym obok gaśnicy przeciwpożarowej. Ogromne całościenne okna pozwalały zobaczyć rozległy park, na który napierało miasto. Znałem je dobrze. Dzielnicę handlową przy bulwarze, wyżej wznoszącą się Starówkę najeżoną lasem dzwonnic, wapienne wzgórze z zamkiem Regentów; i dalej, dalej aż ku widocznym mimo wiszącego smogu rdzawym, wulkanicznym wzgórzom.

Odwróciłem się. Za mną naturalnie ściana! Pomacałem rękami. Ani śladu wyjścia. Ładne rzeczy. Przelazłem na drugą stronę, nie zabezpieczywszy sobie odwrotu. Od razu spociłem się ze strachu. Ale co miałem robić? Brnąłem dalej.

Mijająca mnie pielęgniarka zapytała, czy czegoś nie potrzebuję. Zaprzeczyłem. A potem poszedłem, jakby prowadzony igłą magnetyczną. Z wieszaka po drodze machinalnie zdjąłem kitel lekarski i narzuciłem na siebie. Na oddziale intensywnej terapii trwało prawdziwe piekło.

Mężczyzna o władczym wyglądzie, tytułowany przez wszystkich panem Ministrem, był blady i powtarzał jak nakręcony:

– Musicie utrzymać go przy życiu! Ci idioci, których wysłałem po niego, spaprali sprawę! Musicie…!!!

– Robimy, co w naszej mocy, ale to już agonia! – powiedział Ordynator.

– A przeszczep mózgu?

– To dla naszej nauki ciągle sprawa przyszłości. Za pięć, dziesięć lat…

Bez przeszkód dotarłem do łóżka, na którym otoczony aparaturą leżał Andrzej. Poznałem go mimo niezwykłej bladości i wycieńczenia. Dotknąłem jego ręki. Uścisnąłem ją… I wtedy doznałem jakby lekkiego kopnięcia prądem…

– Znika encefalograf! – krzyknął nagle któryś z lekarzy.

I stało się to, co musiało się stać. W środku słonecznego dnia niebo nagle pociemniało, pogasły szpitalne światła, stęknęła ziemia. Znieruchomiałem przy oknie. Zahipnotyzowany patrzyłem, jak rozsypuje się wszystko, pęka niebo, spadają gwiazdy, w pył rozsypują się ściany. Wszystko w ciszy, w absolutnej ciszy. I naraz dostrzegłem znów kłębek mgły, tuż obok mnie. Sekundę wcześniej zauważyłem małego, przerażonego kotka, który wyskoczył spod łóżka Andrzeja i szukał ratunku w mych rękach. Przytuliłem go i wskoczyłem w mgłę.


I to wszystko, profesorze HSP. Nie muszę dodawać, że wraz z kotem spokojnie wylądowałem w szafie. Nie spadł mi nawet włos z głowy, jedynie Alinka narzekała, że nie pomagam jej w porządkach, tylko bawię się w chowanego. Książkę pozostawiłem w takim stanie, w jakim była. Więcej pomysłów nie mam.

Czasami mam ochotę znów zajrzeć do szafy. Może dzięki przedśmiertnemu impulsowi Andrzeja świat Amirandy nie przepadł całkowicie. Może w jakimś stopniu żyje we mnie. I odradza się już po kataklizmie. Brak mi jednak odwagi, żeby sprawdzić. Może kiedyś, później…

Ale do rzeczy. Jeśli mogę mieć do pana profesora jeszcze jedną prośbę, to proszę o list albo nawet telefon do mojej żony. Wspomniałem panu o kotku, małym, czarnym kotku uratowanym z ginącego świata. Zwierzątko świetnie się u nas zadomowiło. Było miłe i wierne, godzinami potrafiło towarzyszyć mi w pracy. Aż któregoś wieczora, gdy czochrało swym łebkiem moją brodę, przyszła mi chętka i ucałowałem zimny nosek i różowy pyszczek. A potem… może się pan domyślić. W parę sekund kotek zmienił się w tę czarownicę Miriam. Była naga. Oplotła mnie namiętnym uściskiem i zaczęła całować. A potem nadeszła z kuchni żona. I sam pan rozumie…

Drogi HSP, błagam, niech pan wytłumaczy, że nie ma w tym żadnej mojej winy, a cała historia jest absolutnie możliwa i prawdziwa.


Z dozgonnymi wyrazami szacunku

Autor

Загрузка...