Mont nie przypominał niczego innego we wszechświecie. Cały składał się z kątów prostych, wewnątrz i na zewnątrz, był z plastiku i metali, martwych, gwiezdnych materiałów. Białe światło jarzące się na górnej ścianie nie należało ani do Voy, ani do słońca. Jeszcze dziwniejsze światełka pełzały po pulpicie sterowniczym i po oknie dziobowym. Mont był ruchomy, a Drzewo Londyn poruszało się tylko z jego pomocą. Skoro Drzewo Londyn było czymś żywym, zamieszkanym przez żywe istoty, to Lawri uważała monta za jeszcze jedną, odmienną formę życia.
Mont był potężnym sługą. Służył Klance’owi, Uczonemu oraz Lawri. Nieraz odchodził w niebo z ludźmi Floty, jego władcami. Tym razem zabrał również Lawri.
Nie była panią monta i to działało jej na nerwy.
Dżungla, widziana przez panoramiczną szybę dziobową, była zielona, upstrzona wszystkimi możliwymi kolorami tęczy… w tym również szkarłatnymi punktami oznaczającymi źródła ciepła. Pilot Floty nacisnął przycisk i powiedział:
— Puścić.
Minęła chwila długości wielu oddechów, nim Lawri usłyszała:
— Jesteśmy wolni.
Pilot dotknął klawiszy silników manewrowych. Podmuch pchnął Lawri do przodu, aż oparła się o pasy. Wojownicy przywarli do sieci na powłoce. Teraz, gdy mont zwolnił, znaleźli się w zasięgu okna na dziobie. Chmura niebieskich jak niebo ludzików opadła w kierunku falującej chmury zieleni.
Pilot zwolnił przyciski po dwunastu oddechach (według obliczeń Lawri). Przyglądała się cyfrom migoczącym na ekranie. Zwolnił przy zerze. Dżungla przestała zbliżać się do okna dziobowego monta.
— Dzicy jeszcze się nie poruszyli — poinformował pilot. Ignorował Lawri, a przynajmniej próbował, wciąż łypiąc oczami to na nią, to w bok. Wcześniej wystarczająco wyraźnie dał do zrozumienia, że pokład nie jest miejscem dla siedemnastoletniej dziewczyny, nieważne, co o tym sądzi Pierwszy. — Są tuż pod zielenią. Jesteś pewien, że chcesz to zrobić?
— Nie wiemy, kim są. — Starożytny mikrofon przekształcił głos Dowódcy Szwadronu w skrzek. — Jeśli to wojownicy, po prostu się wycofamy. Nie potrzeba nam wojowników. Jeśli to nie są wojownicy, tylko się ukrywają…
— Właśnie.
— Znalazłeś inne źródła ciepła?
— Jeszcze nie. Zieleń dobrzeje odbija, jeżeli nie patrzysz wprost. Może uda nam się wyłowić jakieś mięso… stada łososioptaków… Dowódco Szwadronu, widzę coś z boku. Coś, co spada w kierunku dżungli.
— Coś, to znaczy co?
— Coś płaskiego z przylepionymi do tego ludźmi.
— Widzę. A może to zwierzęta?
— Nie. Korzystam z nauki — odparł pilot.
Obraz nałożony na okno dziobowe pokazywał blisko stłoczone szkarłatne kropki. Cieplejsze obiekty — na przykład łososioptaki — wydawały się na ekranie bardziej pomarańczowe. Wstęgoloty były chłodniejsze: faliste linie ciemniejszej, bardziej krwawej barwy… Pilot obejrzał się i przyłapał Lawri na podglądaniu.
— Nauczyłaś się czegoś, skarbie?
— Nie nazywaj mnie skarbem — odparła Lawri na wpół dumnie, na wpół wymijająco.
— Wybacz mi, Asystencie Uczonego. Czy sądzisz, że nauczyłaś się dość, aby poprowadzić statek?
— Wolałabym nie próbować — skłamała Lawri. — A może chcesz mnie nauczyć?
Tak naprawdę marzyła o tym, by spróbować.
— Poufne — odparł pilot bez żalu. Wrócił do swojego mikrofonu. — To coś uderzyło w dżunglę bardzo mocno, wcale nie jak pojazd, moim zdaniem. Ci ludzie mogą być uciekinierami z jakiejś katastrofy… dokładnie to, czego nam potrzeba na manusy. Może nawet ucieszą się, że nas zobaczą.
— Porozumiemy się z tobą, kiedy będziemy mogli. — Dowódca Szwadronu wydawał się nieobecny myślami i nie bez powodu. Wyrośnięte dzikusy, większe niż człowiek ma prawo być, wysypywały się z zielonej chmury, siedząc okrakiem na większych od siebie zielonożółtych strąkach. Ubrania też mieli zielone, niełatwo ich było dostrzec.
Gdy armie zbliżyły się do siebie, w powietrzu zaroiło się od strzał. Wojownicy Drzewa Londyn korzystali z długich łuków nożnych: drzewce chwytali palcami jednej lub obu stóp, cięciwę rękami. Krótsze strzały wypuszczone przez dzikusów poruszały się wolniej.
— Kusze — mruknął pilot. Regulował silniki, odciągając monta od walki. Lawri poczuła ulgę, dopóki nie zaczął skrętu.
— Narażasz całego monta! Dzikusy mogą użyć sieci!
— Uspokój się, Asystencie Uczonego. Poruszamy się dla nich za szybko. — Mont zakręcił z powrotem w ognisko walki. — Nie chcemy dopuścić ich na tyle blisko, żeby walczyć na miecze… nie w swobodnym spadku.
Gdyby zastosować się do życzenia Uczonego, mont nigdy nie zostałby użyty do walki. Umieszczenie na pokładzie Asystenta stanowiło duże dla Uczonego zwycięstwo strategiczne. Powiedział jej:
— Twoją jedyną troską jest mont, nie żołnierze. Jeśli mont będzie zagrożony, trzeba go usunąć z zasięgu niebezpieczeństwa. Jeśli pilot tego nie uczyni, musisz zrobić to ty.
Nie wyjaśnił jej, jak pokonać wyszkolonego wojownika ani jak latać starożytną maszyną. Uczony sam zresztą też nigdy nie latał.
Dzikusy leciały w kierunku dziobu. Lawri widziała ich przerażone oczy — później pilot obrócił monta. Coś zaczęło mocno walić w powłokę pojazdu. Lawri zadrżała. Tym razem nic nie zrobi. Prędzej zniszczyłaby monta niż go uratowała… i tak po powrocie na Drzewo Londyn będzie miała za swoje.
Dzikusy przegrupowały się, żeby znów zaatakować. Pilot ich ignorował. Ustawił monta pośród własnych żołnierzy.
— Dobre posunięcie. Dziękuję — odezwał się głos z radia. Lawri obserwowała zbliżającą się grupę dzikich.
— Wszyscy na pokładzie — oznajmił Dowódca Szwadronu.
Mont obrócił się i ruszył przez zieloną watę na południowy zachód. Dzikusy goniły go z wrzaskami i pogróżkami. Nie mieli zresztą nadziei, że go schwytają.
Był jeszcze czas, żeby spojrzeć… i poczuć narastający strach. Gavving usiłował pochłonąć wzrokiem wszystko, zanim zginie.
Ściana kipiąca zielenią, obsypana kwieciem: żółtym, niebieskim, szkarłatnym, w tysiącach odcieni. Otaczały ją chmury owadów. Żywiły się nimi ptaki o różnorakich kształtach. Niektóre wyglądały jak wstęgi i poruszały się, jakby powiewając na wietrze; inne miały trójkątne, płetwiaste ogony; inne całe były trójkątne, a z tyłu wyrastały im ogony podobne do rzemyków.
Daleko na wschodzie w zieleni widniało zagłębienie w kształcie lejka, o średnicy około klomtera; trudno było ocenić odległości. Czyżby dżungla miała swoją dziuplę? Dlaczego ta dziupla była otoczona gigantycznymi srebrnymi płatkami? Zanim spadli, największy kwiat wszechświata zaszedł za horyzont dżungli.
Burza ukrywała dżunglę. Gavving wcześniej nie widział jej z bliska, ale co to innego mogło być? Uznał, że moby dobrze to sobie zaplanował.
Ptaki właśnie zauważyły spadającą masę. Nieruchome skrzydła i ogony zatrzepotały nagle tak szybko, że stały się niewidzialne. Wstęgi odfrunęły, jakby unoszone silnym wiatrem. Większe stworzenia, podobne do torped, oderwały się od zieleni, żeby przyjrzeć się spadającemu płatowi kory.
Clave wykrzykiwał rozkazy:
— Sprawdzić uwięzi! Uzbroić się! Niektóre z tych stworzeń wyglądają na głodne. Kiedy uderzymy w dżunglę, możemy być oszołomieni. Czy ktoś zauważył coś, co pominąłem?
Gavving pomyślał, że już wie, gdzie uderzą. Zielona chmura. Czy jest taka miękka, na jaką wygląda? Na północy i wschodzie, daleko, widać było więcej rojów… czego? Z tej odległości wyglądało to jak kropki. Ludzie?
— Ludzie, Clave. Dżungla jest zamieszkana.
— Widzę ich. Drzewne żarcie, oni walczą! Jeszcze jedna wojna, dokładnie to, czego nam potrzeba. A co to takiego? Term, widzisz to, co wygląda jak poruszająca się skrzynia?
— Tak.
— No i co?
Gavving zlokalizował przedmiot o zaokrąglonych kształtach. Obracał się jak istota rozumna, odsuwając się od bitwy. A zatem jest to pojazd… wielki… błyszczący, jakby wykonany ze szkła lub metalu. Jego boków czepiali się ludzie.
— Nigdy nie widziałem czegoś takiego — mruknął Term. — Gwiezdne śmieci.
Tylna część pudła była ostro zakończona, ze stożkowatymi konstrukcjami: na czterech rogach i pośrodku. Z mniejszych… otworów buchnęły prawie niewidzialne płomienie, nie barwy ognia, lecz białobłękime, jak światło Voy. Pojazd zatrzymał się w pół obrotu i ruszył w zamęt walki.
— To powinno załatwić sprawę — mruknął Clave. Gavving odwrócił się i zobaczył, co tamten robi: ustawiał strzałostrąki tak, aby tratwa uderzyła w dżunglę najpierw spodnią stroną. Wydawało mu się nawet, że to możliwe, ale dżungla właśnie zniknęła im z pola widzenia. Gavving przytrzymał się kory i czekał…
W głowie mu brzęczało, prawe ramię bolało od uderzenia, żołądek próbował znaleźć coś, czego mógłby się pozbyć, a sam Gavving nie pamiętał, gdzie jest.
Otworzył oczy i zobaczył ptaka.
Ptak miał kształt torpedy i wielkość człowieka. Zwisał nad nim z rozłożonymi, nieruchomymi skrzydłami, obserwując go blisko i głęboko osadzonymi ślepiami. Po drugiej stronie łba tkwił grzebień o ostrych jak piła zębach. Ogon tworzył żebrowany wachlarz, a każde z żeber kończyło się hakowatym pazurem.
Gavving rozejrzał się za swoim harpunem. Uderzenie wytraciło mu go z ręki i teraz leżał w odległości kilku metrów, obracając się powoli. Sięgnął po nóż i uwolnił się z zieleni, w której był do połowy pogrążony.
— Ja jestem mięso, a ty? — szepnął, mając nadzieję, że to zabrzmi groźnie.
Ptak się cofnął. Dołączyły do niego dwa inne. Pyski miały długie i bezczelne, ale zamknięte. Nie blefują, pomyślał Gavving.
Przez zieloną chmurę przebił się czwarty ptak i szybkim ślizgiem skierował wprost w jego głowę. Gavving na czworakach rzucił się do ucieczki; nagle ptak zanurzył pazury ogona w zieleni i zatrzymał się w miejscu. Gavving pozostał tam, gdzie był, to znaczy na pół ukryty pod tratwą. Ptaki przyglądały mu się drwiąco.
Przywiązany harpun pogrążył się w boku jednego ptaka.
Ptak wrzasnął. W otwartym pysku nie miał zębów, tylko ostrza podobne do nożyc. Zawirował, usiłując dosięgnąć brzucha. Za grzebieniem znajdowało się trzecie oko, patrzące w tył.
Pozostałe podjęły decyzję i odleciały.
Przytrzymując się gałęzi palcami stóp, Alfin przyciągnął ptaka w zasięg ramienia z nożem. W tym czasie Gavving wyciągnął harpun. Przyszpilił nim ogon bestii, podczas gdy Alfin dokończył dzieła. Rękawy jego tuniki zalała różowa krew. Szeroki uśmiech rozciągnął pomarszczoną twarz starego.
— Obiadek — mruknął, potrząsając głową, jakby wypił za dużo piwa. — Nie wierzę. Udało nam się. Żyjemy!
Przez te wszystkie lata spędzone w Kępie Quinna Gavving nie przypominał sobie, żeby widział uśmiech Alfina. Jak Alfin mógł być takim ponurakiem, kiedy mieszkał w kępie, skoro teraz, zagubiony w niebie, wydawał się taki szczęśliwy?
— Gdybyśmy uderzyli z taką prędkością w coś stałego, bylibyśmy martwi. Miejmy tylko nadzieję, że szczęście nas nie opuści.
Z zielonego gąszczu wychynęli pozostali obywatele: Merril, Jayan, Jinny, Term… Minya. Gavving wrzasnął radośnie i chwycił ją w objęcia.
— Gdzie Clave? — zapytał Alfin.
Rozejrzeli się wokoło. Term przywiązał się do kory i skoczył w kierunku burzy, obracając się powoli.
— Nigdzie go nie widzę! — zawołał.
Jayan i Jinny pogrążyły się w listowiu. Minya zawołała:
— Zaczekajcie, zgubicie się! — i ruszyła, żeby je dogonić.
— Tu jest!
Clave leżał pod płatem kory. Przesunęli korę, żeby go odsłonić. Był półprzytomny i cicho jęczał. Udo miało zgięte w połowie, z krwawej rany wystawała biała kość.
Term trwożliwie usunął się do tyłu, ale wszyscy spoglądali właśnie na niego. Najwidoczniej była to robota dla Uczonego. Postawił Alfina i Jayan, żeby trzymali Clave’a za ramiona. Gavving miał ciągnąć za kostkę, podczas gdy Term przesuwał kości na miejsce. Długo to trwało. Clave ocknął się i zemdlał znowu, zanim skończyli.
— Ta latająca skrzynia tu leci — mruknął Alfin.
— Jeszcze nie skończyliśmy — upomniał go Term.
Skrzynia z gwiezdnego materiału leciała w ich stronę poprzez burzową chmurę i zielone liście. Mężczyźni odziani w jasny błękit wisieli na jej burtach. Szklisty przód wpatrywał się w nich jak ogromne oko.
Clave otworzył oczy, ale chyba nie rozumiał, co się dzieje. Ktoś musiał coś zrobić. Gavving odezwał się:
— Alfin, Minya, Jinny… przynajmniej przeciągnijmy korę poza zasięg wzroku.
Obrócili ją na sztorc i wepchnęli w gąszcz. Gavving ruszył w tym kierunku, a Minya za nim, przepychając się przez gęstwinę w ciemnozielony mrok. Na powierzchni liście były gęste, ale tu, pod spodem, można było znaleźć otwarte przestrzenie i sprężyste gałązki.
— Term?
— Uczony — poprawił go Term, podnosząc wzrok.
— Dobrze, Uczony. Potrzebuję Uczonego — oznajmił Alfin. — Możesz go zostawić na chwilę?
Clave był półprzytomny i jęczał cicho. Powinien być bezpieczny pod opieką dwóch kobiet.
— Zawołajcie mnie, gdyby zaczął się rzucać — polecił Term. Odszedł na bok. Alfin podążył jego śladem.
— Jaki masz problem?
— Nie mogę spać.
Term roześmiał się.
— Mieliśmy trudny okres. Kto z nas mógłby się pochwalić spokojnym snem?
— Nie spałem od czasu, gdy dotarliśmy do punktu środka. Jesteśmy w dżungli, mamy jedzenie i wodę, ale Term… Uczony, my wciąż spadamy!
Alfin nie wyglądał dobrze. Miał opuchnięte oczy i oddychał nieregularnie, był nerwowy jak indyk, którego jedli na kolację.
— Wiesz o swobodnym spadku tyle, co i ja — odrzekł Term. — Nauczyłeś się go tak samo jak ja. Odbija ci, czy co?
— Coś mi się tak zdaje. Nie jestem bezbronny. Zabiłem ptaka, który zamierzał się na Gavvinga.
Potoczył dookoła dumnym wzrokiem.
Term przetrawiał problem.
— Mam jeszcze trochę tego szkarłatnego brzegu z grzyba, ale… wiesz, jaki jest niebezpieczny. Zresztą teraz chyba nie chciałbyś spać.
Alfin spojrzał w niebo. Gwiezdne pudło wcale się nie spieszyło, ale…
— Nie, nie teraz.
— Może kiedy będziemy bezpieczni. Bo nie mam go wiele.
Alfin skinął głową i odwrócił się. Term pozostał tam, gdzie był. Potrzebował samotności, żeby ukoić rozdygotany żołądek. Nigdy wcześniej nie nastawiał złamanej kości, a teraz musiał to zrobić bez pomocy Uczonego…
Alfin ruszył w stronę Jayan, Merril i Clave’a. Obejrzał się raz, ale Term spoglądał w niebo.
Kiedy obejrzał się znowu, Terma nie było. Jayan krzyknęła.
Ciemność i dziwne, ruchome cienie sprawiły, że byli prawie niewidzialni, nawet dla siebie nawzajem.
— Możemy się tutaj ukryć — szepnął Gavving.
Minya skinęła głową.
— Ukryjcie się głęboko. Trzymajcie się razem. Co z Clave’em?
— Będziemy musieli go przepchnąć. Tylko którędy?
— Nic z tego. Urazimy go — zaprotestowała Jinny.
Gavving przesunął palcami po grubszych gałązkach, aż do konara.
— Utnij — polecił Minyi.
Nie miała miejsca, żeby się zamachnąć. Użyła miecza jak piły i trwało to ponad sto oddechów. A potem Gavving pociągnął za pęk gałązek i stwierdził, że wyjął go jak wtyczkę. Wypchnął się na otwartą przestrzeń i rozejrzał dookoła.
— Merril! Tutaj!
— Dobrze! — odkrzyknęła Merril. Wraz z Alfinem pospiesznie pociągnęli Clave’a w kierunku otworu. Jednooka skrzynia była coraz bliżej. Jej mieszkańcy pewnie już ich obserwowali.
Będą musieli szybko, bardzo szybko zagrzebać się głęboko w gałązkach. Ale…
— Gdzie Jayan? Gdzie Term?
— Znikła — dyszała Merril. — On też. Coś go wciągnęło… w gęstwinę.
— Co?
— Ruszaj się, Gavving!
Wciągnęli Clave’a do środka i z powrotem wetknęli kępę-zatyczkę. Gavving zauważył, że noga Clave’a jest prowizorycznie usztywniona paskami koca i dwiema strzałami Minyi.
— Ludzie ze skrzyni — szepnęła Minya. — Idą za nami.
— Wiem, Merril, ale co porwało Terma? Jakieś zwierzę?
— Nie widziałam. Krzyknął i już go nie było. Jayan złapała harpun i weszła za nim. Widziała ludzi, którzy uciekają w gęstwinę. Ona ciągnie za sobą linę, więc możemy ją zatrzymać. Na pewno spróbują ją uwięzić.
Dlaczego wszystko musi się dziać jednocześnie? Noga Clave’a, porywacze, ruchoma skrzynia…
— Dobrze. Żołnierze ze skrzyni musieliby być głupcami, żeby tu przyjść. To teren tubylców.
— Ale my tu jesteśmy.
— Jesteśmy bardziej zdesperowani… nieważne, masz rację. W tej chwili ruszamy za Jayan, ponieważ dzięki temu oddalimy się od tego gwiezdnego reliktu. — Czy Merril nie będzie ich spowalniała? — zastanawiał się. Prawdopodobnie nie, nie w wolnym spadku. Dobrze. — Merril, ja i Minya pójdziemy za Jayan i zobaczymy, co się dzieje. Może uda nam się odbić Terma. Jinny, ty i Alfin będziecie szli za nami tak szybko, jak to możliwe, razem z Clave’em. Merril, gdzie jest lina Jayan?
— Gdzieś tam. Drzewne żarcie, czemu to wszystko musi dziać się jednocześnie?
— Właśnie…