Rozdział 8

Eleanor poczekała, aż Jim skończy, a potem powiedziała po prostu:

– W porządku.

– Co „w porządku”?

– W porządku… bo jeżeli nie chcesz odnaleźć tej istoty, nikt inny nie będzie mógł tego zrobić. Ja też nie.

– No to w porządku.

Jim czekał przez chwilę, spodziewając się, że Eleanor coś jeszcze powie, ale kiedy się nie odezwała, wstał i poszedł do kuchni po następną puszkę piwa. Gdy wracał do salonu, szła za nim Tibbles. Wskoczyła na krzesło obok tego, na którym usiadł.

– Popatrz, w jakim stanie jest moja kotka. Wygląda jak bomba, która wybuchła w fabryce szczotek do klozetów.

– Ona jest kluczem do tego, co tu się wydarzyło – oświadczyła Eleanor.

– Jak to?

– Dokładnie nie wiem, ale zjawy przez cały czas próbowały zwrócić na nią moją uwagę. Niemal jakby fizycznie próbowały odwrócić moją głowę.

– Aha, te „zjawy”… A mówiły coś?

– Nie, one nie mówią. Ja je po prostu czuję. To jak przebywanie w ciemnym pomieszczeniu z mnóstwem ludzi, których się nigdy nie widziało. Można ich poznać jedynie po dotyku albo zapachu. Nie słyszą słów. Mogą tylko próbować wyczuć to, co chcą powiedzieć.

– Wiesz, kim są albo… byli?

– Nie. Za życia nie mieszkali tutaj. Jestem prawie pewna, że to mieszkanie jest im znane, ale nie było ich domem.

– Stryj Vinniego mieszkał tu przez czterdzieści lat, niemal od chwili postawienia budynku. O ile wiem, mieszkał sam. No, prawdopodobnie miał jakieś kobiety… albo mężczyzn. Nic o nim nie wiem poza tym, że nie wyrzucał butów.

Eleanor wstała i zaczęła powoli krążyć po pokoju. Wpatrywała się w podłogę, jakby szukała zgubionego kolczyka.

– Mogli być spokrewnieni z stryjem Vinniego… byli bardzo emocjonalni… bardzo włoscy, jeżeli rozumiesz, co mam na myśli.

– Nie masz pomysłu, jak mogli się nazywać? Eleanor pokręciła głową.

– Kobieta mogła mieć na imię Flora albo Floretta. Jej obecność sprawiała, że cały czas myślałam o kwiatach… o mnóstwie różnokolorowych kwiatów. Ale to jedynie luźne skojarzenie, może z jej ulubioną sukienką czy nawet z halką. A mężczyzna… nie wiem. Odniosłam wrażenie, że mógł mieć wąsy, to wszystko.

– Kim jest osoba, która tak ich przeraża?

– Nie wiem, jak się nazywa, ale po raz pierwszy ujrzeli ją na czyimś weselu. Moim zdaniem było to wesele jakiegoś bliskiego kuzyna… siostrzenicy albo bratanka. Kobieta przekazała mi mentalny wizerunek panny młodej i pana młodego, słyszałam muzykę akordeonową i klaskanie. Potem wszyscy ustawili się do zdjęcia i wtedy pojawił się ten człowiek. Był ubrany na czarno i z jakiegoś powodu kobieta się go przestraszyła. Bardzo przestraszyła.

– Był fotografem?

– Nie jestem pewna. Nie było to wyraźnie widoczne.

– Widziałaś go?

– Krótko, jej oczami. Ale obraz był bardzo rozmazany.

– Rozpoznałabyś jego twarz, gdybyś ją zobaczyła?

Eleanor zatrzymała się przy nim. Skraj jej sukienki lekko dotykał jego ramienia i Jim czuł intensywny zapach perfum, jakby spryskała nimi wnętrza ud.

– Tak – odparła. – Chybabym rozpoznała.

Wskazał na obraz.

– Sądzisz, że to on? Robert H. Vane?

Skinęła ledwie zauważalnie głową.

– Albo on, albo to, co go opanowało.


Jim pojawił się w szkole tak wcześnie, że mógł zaparkować na miejscu oznakowanym WICEDYREKTOR. Dotychczasowy zastępca dyrektora, doktor Friendly, opuścił West Grove z końcem poprzedniego semestru i doktor Ehrlichman jeszcze nie znalazł odpowiedniego następcy. Jim był pewien, że kimkolwiek będzie następca, na pewno okaże się bardziej przyjazny od doktora Friendly’ego, którego nazywał Grinchem* [*Friendly (ang) – przyjazny, przyjacielski. Życzliwy Grinch – zazdrosna i psotna postać z filmu Grinch - świąt nie będzie.].

Kiedy wysiadał z samochodu, stopa zaplątała mu się w pas bezpieczeństwa i upuścił trzymane w ręku książki i papiery na asfalt. Natychmiast podbiegł do niego dozorca i z trudem hamując śmiech, pomógł mu wszystko pozbierać.

– Cholerne automatyczne pasy… – jęknął Jim.

– Powinien pan naprawić mechanizm. Już drugi dzień z rzędu widzę, jak nakrywa się pan kopytami. Mój siostrzeniec może to panu zrobić za drobną opłatą.

– Dziękuję, Walterze. Jesteś Walter, tak?

– Zgadza się, panie Rook.

– Dobrze, wpadnę dziś do ciebie, to dasz mi numer swojego siostrzeńca. Będziesz mi też mógł opowiedzieć najnowsze szkolne plotki. Nie było mnie tu ponad trzy lata, więc nie wiem, kto kogo podgryza i dlaczego.

– Panie Rook…

– Dozorcy zawsze o wszystkim wiedzą, prawda? Wiedzą, który nauczyciel ma romans z żoną którego kolegi i kto koniu próbuje utrudnić karierę. Wiedzą, którzy uczniowie sprzedają nie to, co należy, i którzy to wąchają. Wiedzą, kto jest porządny i uczciwy, a kto nie. Lubię być z takimi rzeczami na bieżąco.

– Nie wiem, czy mogę o takich rzeczach mówić, panie Rook, ale na pewno poczęstuję pana dobrą kawą.

– W porządku, wobec tego jesteśmy umówieni – powiedział Jim. – Popłuczyny, które dają w pokoju nauczycielskim… to podobno kawa, ale nazywa się tak tylko dlatego, że nie smakuje jak czekolada ani jak herbata, a nie mogą to być szczyny, bo jest brązowa.

Pchnął poobijane niebieskie podwójne drzwi i wszedł do głównego korytarza. Kiedy mijał gabinet doktora Ehrlichmana, podszedł do niego wysoki barczysty uczeń w purpurowo-żółtej bluzie drużyny futbolowej West Grove. Był jednym z tych potężnych młodzieńców, przy których Jim czuł się jak karzeł. Z doświadczenia wiedział, że większość z nich jest grzeczna i nieśmiała, ale w kontaktach z nimi nie potrafił powstrzymać się od mówienia o oktawę niższym głosem i wspinania się na palce.

– Pan Rook, tak? Nazywam się Brad Moorcock.

– Cześć! Co słychać, Brad? Mogę w czymś pomóc?

Brad skinął głową. Miał potargane blond włosy i szeroką, nijaką, typową dla filmowych przystojniaków twarz, choć garb na złamanym nosie przydawał jej nieco charakteru. Jego błękitne oczy patrzyły na Jima z rozbrajającą szczerością.

– Ja i Sara Miller… hm… byliśmy parą – wydukał.

– Ty i Sara?

– Spotykaliśmy się od zeszłorocznego Halloween, ale postawiła mnie w drugim tygodniu po rozpoczęciu roku szkolnego.

– No cóż… przykro mi.

Mówiła, że jestem arogancki, dbam tylko o siebie i nie panuję jej… że traktuję ją jak swoją własność i nie biorę pod uwagę jej uczuć. I miała rację… – Chłopak zamilkł i ciężko przełknął ślinę. W jego oczach pojawiły się łzy. – Jak mogłem być takim egoistą? Gdybym wiedział, co się jej przydarzy…

Jedna z książek wypadła Jimowi z rąk i musiał się schylić, by ją podnieść.

– Nie powinieneś być wobec siebie tak surowy, Brad. To nie twoja wina.

– Chyba nie. – Chłopak wytarł palcami oczy i głośno pociągnął nosem. – Choć czuję się za to odpowiedzialny. Powinienem tam być, żeby ją ochronić.

– Gdybyś tam był, teraz też byś wąchał kwiatki od spodu. Niezależnie od tego, kto ją zabił, uwierz mi, nie było sposobu go powstrzymać.

– Nie cierpiała, prawda? Nie zniósłbym myśli, że cierpiała.

Gdyby Brad był młodym człowiekiem normalnych rozmiarów, Jim objąłby go ramieniem, ale w tym przypadku taka próba nie miała szans powodzenia. Ujął więc tylko dłoń chłopaka i mocno ją uścisnął.

– Nie cierpiała, Brad. Wszystko wydarzyło się naprawdę błyskawicznie.

– Dziękuję, panie Rook. Doceniam to, co pan powiedział. Chciałem spróbować wrócić do niej, wie pan? Chciałem ją o to spytać wczoraj rano.

– Rozumiem. Przykro mi.

– Straciłem ją, bo byłem durniem. Księciem durni! Dostrzegłem jednak światło… Niech pan nie pyta, jak to się stało, ale nagle rozejrzałem się i zrozumiałem, że byłem dupkiem. Nie tylko wobec niej, wobec wszystkich. Przyjaciół, rodziców, kolegów z drużyny. Było już jednak za późno, prawda? Za późno, by uratować Sarę.

– Nie bądź wobec siebie zbyt surowy – powtórzył Jim.

Brad wytarł oczy rękawem i ponownie pociągnął nosem. Jim zaczął szukać w kieszeni chusteczki higienicznej. Kiedy wyczuł kawałek miękkiego papieru, wyciągnął go i podał Bradowi.

– Chciałbyś wytrzeć nos?

Kiedy Brad dziwnie na niego popatrzył, do Jima dotarło, że podaje chłopakowi banknot pięciodolarowy.

– Hm… przepraszam, chyba pani Frogg będzie miała chusteczki.

Brad kiwnął głową.

– Pomaga pan policji, prawda? Chciałbym, aby pan wiedział, że jeżeli jest coś, w czym mógłbym pomóc… cokolwiek…

– Dziękuję, Brad. Będę o tym pamiętał.

– Gdybym mógł się zrewanżować za to, jak traktowałem Sarę… choćby trochę…

– Jasne – odparł Jim.

Klepnął Brada w plecy i ruszył w kierunku Drugiej Specjalnej. Z jakiegoś powodu miał wrażenie, że usłyszał coś ważnego. Zatrzymał się i zaczął nad tym zastanawiać, nie potrafił jednak określić, o co chodziło.

„Ujrzałem światło”. Tak powiedział Brad. Jak Szaweł, podążający do Damaszku. „Olśniła go nagle światłość z nieba”* [*Dzieje Apostolskie 9, 3] – i nawrócił się.

Jim pomyślał o świetle, które błysnęło w jego salonie. Przypomniała mu się naga postać w holu wejściowym Benandanti Building. ŚWIATŁO CHWYTA DUSZĘ. Pomyślał o „zdjęciu” Bobby’ego i Sary, które pojawiło się na ścianie domu na plaży. Błysk. Zdjęcie. Zdjęcie w świetle lampy błyskowej.

Powiedziano mu coś tak głośno, a on nie mógł zrozumieć, co to takiego. Przypomniał sobie czasy swojej młodości, kiedy pasjonował się pływaniem pontonem po rwących górskich rzekach i instruktor ciągle wrzeszczał mu coś prosto w ucho. Problem polegał na tym, że zarówno wtedy, jak i teraz ani nie słyszał, co się do niego krzyczy, ani nie wiedział, co robić.

Sue-Marie Cassidy czekała przed klasą – w najkrótszej dżinsowej spódniczce, jaką Jim kiedykolwiek widział, szerokim białym skórzanym pasku i białych butach. Była jeszcze bardziej wymalowana niż zazwyczaj, a jej wargi wyglądały jak błyszczące, słodkie ciemnoczerwone czereśnie. Żuła wielką porcję gumy.

– Dzień dobry, panie Rook! – powiedziała, machając do niego. – Ma pan cudowny krawat!

Jim popatrzył na brązowo-srebrną płachtę, którą pożyczył po imprezie na zakończenie semestru od swojego greckiego przyjaciela Billa Babourisa jakieś pięć lat temu i nigdy nie oddał. Były na niej ruiny Akropolu, posąg Wenus z Milo i inne greckie zabytki.

– Naprawdę ci się podoba?

Sue-Marie złapała krawat i nieco go uniosła.

– Jest taki jak pan, panie Rook. Klasyczny…

– To bardzo miłe z twojej strony, Sue-Marie, ale ja nie cierpię tego krawata.

– O! To dlaczego pan go nosi?

– Ponieważ mój ulubiony, z motywem z obrazu Georges’a Braque’a, który uprawiał kubizm jeszcze przed Picassem i był jednym z najlepszych malarzy abstrakcyjnych, jest poplamiony sosem do spaghetti.

Zapadła cisza. Sue-Marie zamrugała raz, potem drugi i w końcu spytała:

– Czy ktoś by się poznał?

Jim wszedł do klasy i uniósł dłoń, aby uciszyć swoich uczniów, którzy jak zwykle ćwiczyli odbijanie piłki i rapowali.

– W porządku, siadajcie… Chcę was zawiadomić, że w środę rano na cmentarzu Rolling Hills odbędzie się pogrzeb Bobby’ego i Sary. Rozmawiałem z doktorem Ehrlichmanem i zgodził się zorganizować nam autobus. Nie znałem Bobby’ego i Sary, ale wiem, jak bardzo byli lubiani i jestem pewien, że wszyscy będziecie chcieli być na pogrzebie. Stroje są dowolne, ale mają wyrażać szacunek. Freddy… nie chcę cię tam widzieć w T-shircie, w którym byłeś wczoraj.

– To całkiem niewinna koszulka – zaprotestował Freddy. – Jest na nim tylko napis: PIWO W SALI, GRANIE W SALONIE.

– Myślisz, że urodziłem się dopiero wczoraj? Kiedy chodziłem do szkoły, oznaczało to: CHLEJEMY OD FRONTU, W POKERA RŻNIEMY OD PODWÓRZA. Podejrzewam, że dziś oznacza to samo.

– Nigdy by mi to nie przyszło do głowy – mruknął Freddy. – Jestem zszokowany.

– Mogę się ubrać na biało? – spytała Ruby. – Biel to chiński kolor żałoby.

– Przecież nie jesteś Chinką – wtrącił George.

– Skąd wiesz, czy nie mam chińskich przodków?

– Bo jesteś stuprocentową Portorykanką. Nie mogłabyś udawać Chinki nawet w worku na głowie.

Jim zdjął marynarkę i powiesił ją na oparciu krzesła.

– Co udało wara się zdziałać w sprawie dagerotypisty, Roberta H. Vane’a? Ktoś odkrył coś ciekawego?

Zapadła cisza. Niemal słychać było szum fal w Malibu Beach, oddalonej od szkoły o piętnaście kilometrów.

– Pamiętacie w ogóle, o kogo chodzi? – zapytał Jim. Przez chwilę czekał na odpowiedź, ale uczniowie wpatrywali się w niego, jakby zapytał, co robili 27 sierpnia 1996 roku o godzinie 15.23.

– Co z wami? Ktoś coś znalazł?

W głębi klasy telefon komórkowy Philipa Genio zaczął grać melodyjkę z The Benitched. Chłopak pospiesznie wyciągnął go z kieszeni i wyłączył, ale kilku kolegów natychmiast zaczęło nucić:

– Da-da! Ta-ra! Da-da-da-da ta-ra!

Jim popatrzył w podłogę pod swoimi stopami.

– Nie chcecie mi chyba powiedzieć, że nikt z szesnastoosobowej klasy nie zdobył żadnej informacji o tym dagerotypiście!

Uczniowie Drugiej Specjalnej zaczęli szurać nogami, marszczyć czoła, drapać się po plecach i po karkach i robić dziwaczne miny. Jim przeszedł z jednej strony klasy na drugą, a potem wrócił do swojego stolika.

– Gdybym nigdy przedtem was nie widział… gdybym przed chwilą po raz pierwszy wszedł do tej klasy i popatrzył na wasze twarze, pomyślałbym, że właśnie zamierzacie powiedzieć coś naprawdę inteligentnego.

Podszedł do Roosevelta, stanął tuż przed nim i wbił w niego wzrok.

– Ale nic takiego nie powiecie, prawda? Tak naprawdę nie powiecie nawet nic głupiego, bo nikogo z was nie ruszyło. Nie zrozumieliście, o co proszę ani dlaczego, pomyśleliście więc: „E tam, po co mi to?”. Jeżeli tak myślicie, to mnie też nic nie obchodzi. E tam, po co mi to? Wróciłem tu z nadzieją, że może czegoś mnie nauczycie, ale nauczyliście mnie tylko tego, że najlepiej mieć wszystko w nosie. „Kogo to obchodzi? Życie to tylko strata czasu, a na koniec i tak się umiera”.

Przerwał i rozejrzał się po klasie.

– Najwyraźniej nie zależy wam na sobie, miałem jednak nadzieję, że będzie wam zależeć na mnie. Pomyliłem się jednak, prawda? Proponuję więc, żebyście wrócili do tego, co lubicie robić: piszcie SMS-y do przyjaciół, malujcie sobie paznokcie, czytajcie komiksy, bawcie się piłką. I właśnie to będziecie robić aż do dnia, kiedy wreszcie będziecie gotowi opuścić szkolę i wyruszyć w świat jako profesjonalni wklepywacze tekstów, manikiurzystki, czytelnicy komiksów i odbijacze piłek… i niech Bóg ma w opiece wasze głupie dusze.

Jeden z uczniów powoli podniósł rękę. Był to Randy.

– Proszę pana… – zaczął.

– Tak, Randy? Jeżeli masz ochotę iść do toalety i zjeść po drodze dwa pączki, nie krępuj się.

– Nie chcę iść do toalety, proszę pana. – Chłopak popatrzył ze zmarszczonym czołem na leżący przed nim na ławce kawałek nierówno oddartej kartki. – Chciałem tylko powiedzieć, że Robert H. Vane urodził się w Bostonie, czwartego sierpnia tysiąc osiemset dwudziestego siódmego roku.

Klasa zamarła. Jim podszedł do Randy’ego i stanął przy nim.

– Mów dalej – powiedział cicho.

Randy przez chwilę się wahał, a potem wytarł nos grzbietem dłoni i zaczął czytać. Niektóre zdania wypowiadał szybko, ale inne sprawiały mu trudności.

– „Rodzice Roberta Henry’ego Vane’a byli znanymi i szanowanymi obywatelami Bostonu, toteż jego przyjście na świat zostało odnotowane w»The Boston News-Letter«„. Napisano w tej gazecie, że urodził się w czepku. Sprawdziłem to, proszę pana. Czepek to kawałek błony, którą niektóre dzieci mają na głowie zaraz po urodzeniu. To podobno znak, że zawsze będą miały szczęście.

– Gdzie się tego dowiedziałeś?

– Tutaj, proszę pana, w szkolnej bibliotece. Nie wiedziałem, że mają tam tyle książek. Mają książki o wszystkim! Nawet o tym, jak jeżozwierze odbywają seks.

– Dowiedziałeś się czegoś jeszcze?

– Tak, proszę pana. „Choć w czepku urodzony, Robert H. Vane nie miał w młodym wieku szczęścia. Jego ojciec był bogatym fabrykantem prochu strzelniczego i fajerwerków, a matka Włoszką, sądząc z portretów, bardzo ładną. Ojciec Roberta zginął w wyniku wybuchu w fabryce w tysiąc osiemset trzydziestym czwartym roku, a matka tak się rozchorowała z żalu, że odesłała młodego Roberta do swoich rodziców, oni zaś oddali go do sierocińca”. – Randy podniósł wzrok. Ciężko dyszał z wysiłku, jaki włożył w czytanie. – W bibliotece jest o nim więcej, ale wypisał mi się długopis. Przepraszam.

– Przepraszasz? To było znakomite, Randy! Dokładnie tego rodzaju informacji szukałem. Dlaczego milczałeś, gdy pytałem, czy ktoś coś znalazł?

Randy zaczerwienił się.

– Kiedy nikt nic nie powiedział… pomyślałem, że może jestem jedynym, który coś zrobił.

– I nie chciałeś, żeby reszta klasy uważała cię za lizusa?

Randy kiwnął głową i wbił wzrok w ławkę. Ale cała klasa milczała, nawet Cień. Jim rozejrzał się po klasie i nagle zauważył, że oczy niemal wszystkich uczniów błyszczą z powstrzymywanego podniecenia – jakby nie mogli się doczekać, kiedy będą mogli coś powiedzieć.

– No dobrze… czy ktoś jeszcze szukał jakichś informacji o tym człowieku? Sally, a ty?

Dziewczyna żuła gruby pęk własnych włosów i omal się nimi nie zadławiła, kiedy Jim się do niej zwrócił. Taki miała nawyk: prawie przez cały czas owijała włosy wokół palców albo je ssała.

– Trochę znalazłam – odparła, kiedy wypluła włosy.

– „Trochę” to lepiej niż nic. Podzielisz się tym z nami?

Sally otworzyła zeszyt i zaczęła czytać monotonnym głosem:

– „Robert H. Vane wędrował po Kalifornii od tysiąc osiemset pięćdziesiątego trzeciego do tysiąc osiemset pięćdziesiątego siódmego roku, od Yosemite na północy po Mission Viejo na południu, robiąc dager-typowe zdjęcia krajobrazów, osad pionierów i kopalni złota. Wysyłał zdjęcia do Nowego Jorku, aby zachęcić ludzi do osiedlania się na Środkowym Zachodzie. Jego najsławniejsze dager-typy pokazywały auto… autocho…”.

Jim zajrzał jej przez ramię.

– Autochtonów. Tak nazywa się ludzi, którzy mieszkają w jakimś miejscu, zanim przybędzie tam ktoś inny. W tym akurat przypadku byli to Indianie. Czytaj dalej, Sally.

– To wszystko, bo w tym momencie wszedł mój brat i powiedział, że teraz jego kolej na siedzenie przed komputerem.

– Doskonale, Sally. Ale te zdjęcia to „da-ge-ro-ty-py”, nie dager-typy. Ktoś jeszcze?

Zgłosiła się Delilah.

– W starym czasopiśmie „Prawdziwe zbrodnie” znalazłam opowieść o mężczyźnie, który w październiku tysiąc osiemset pięćdziesiątego siódmego roku został w San Diego aresztowany z powodu morderstwa. Jego nazwisko wypowiadało się trochę inaczej: V-A-I-N, ale też był fotografem, więc podejrzewam, że chodzi o tego samego człowieka.

– To bardzo interesujące. Kogo zabił?

Delilah zajrzała do komputerowego wydruku.

– Oskarżono go o zabicie Johna Philipa Stebbingsa, bogatego właściciela sklepu z Chicago, i jego żony Veroniki. Oboje spłonęli, kiedy dziewiątego września tysiąc osiemset pięćdziesiątego siódmego roku spalił się ich dom. Pozostały po nich jedynie kości i obrączki ślubne.

– Mów dalej.

A więc zginęli tak samo jak Bobby i Sara, pomyślał Jim, nic jednak nie powiedział. Musiał to być zwykły zbieg okoliczności, zwłaszcza że nikt z klasy nie znał szczegółów śmierci Bobby’ego i Sary. Nie przekazano ich mediom, toteż poza policją i nim nikt ich nie znał.

Delilah przez chwilę szukała miejsca, w którym przerwała.

– O, jest! Pan Vain został aresztowany i oskarżony, ponieważ dwóch stajennych zeznało, iż widzieli go uciekającego z miejsca zdarzenia. Jedna z pokojówek Stebbingsów zeznała potem, że pan Vain w lecie tysiąc osiemset pięćdziesiątego siódmego roku „składał wizyty” pani Stebbings. Podejrzewam, że wtedy oznaczało to, że mieli romans.

Jim skinął głową.

– Mogli mieć romans, zgadza się, ale nawet jeżeli ze sobą nie sypiali, w owych czasach nie uważano za właściwe, aby mężatka spotykała się z mężczyznami sam na sam.

– Słyszałeś, Cieniu?! – zawołała Vanilla. – Koniec ze spotkaniami sam na sam! To nieprzyzwoite!

Delilah znowu pochyliła się nad wydrukiem.

– Pokojówka zeznała, że pan Stebbings dowiedział się o przyjaźni żony z panem Vainem i kazał jej przestać się z nim widywać. Pana Vaina bardzo to rozzłościło i pokojówka uważała, że mógł podpalić ich dom z zemsty… z panem i panią Stebbings w środku.

– Skazano go? Dziewczyna pokręciła głową.

– Przedstawił świadków, którzy przysięgli, że kiedy wybuchł pożar, grał w karty u pana A. T. Peeblesa, milionera produkującego artykuły metalowe. Szeryf stwierdził, że ponieważ stajenni byli Meksykanami, ich świadectwo jest z pewnością nierzetelne, a dom Stebbingsów został trafiony przez „błądzącą błyskawicę”. Ich śmierć oficjalnie wpisano do ksiąg hrabstwa jako działanie siły wyższej.

– Wykonałaś kawał dobrej roboty – oświadczy! Jim. – To doskonale badanie historyczne. Musimy jeszcze tylko sprawdzić, czy „pan Vain” to nasz „pan Vane”, choć jest to bardzo prawdopodobne. Zwłaszcza że Stebbingsowie zostali spaleni przez „błądzącą błyskawicę”…

Ponownie obszedł klasą.

– Ktoś coś jeszcze ma?

David dźgał powietrze palcem już od paru minut.

– Ja, proszę pana. Niech pan popatrzy: wydruki zdjęć zrobionych przez Roberta H. Vane’a. Ściągnąłem je z Internetu.

– Muszę je zobaczyć – powiedział Jim. David podał mu cztery kartki, które Jim uniósł tak, aby wszyscy mogli je widzieć. – „Widok na Jezioro Berryessa”, tysiąc osiemset pięćdziesiąty pierwszy rok. Dość górzysta i bezludna okolica, prawda? Na pierwszym planie są dwie postacie w kapturach na głowach i kapeluszach… wyglądają jak pszczelarze. Ktoś ma pomysł, kim mogą być ci ludzie? „Portret wodza Daguenów Dwa Nosy, z czaszką dziadka”, tysiąc osiemset pięćdziesiąty drugi rok. Widzicie, dlaczego nazwano go Dwa Nosy? Nie wygląda na szczęśliwego. A to co? „Pogrzeb poszukiwacza złota Johna Keatinga”, Placerville tysiąc osiemset pięćdziesiąty czwarty rok… wraz z koniem, powozem i zespołem instrumentów dętych. A teraz popatrzcie na to! Autoportret, wykonany w tysiąc osiemset pięćdziesiątym szóstym roku, w pracowni Vane’a w Los Muertes!

Po raz pierwszy ujrzał twarz człowieka, którego wizerunek wisiał nad kominkiem w jego mieszkaniu. Robert H. Vane ze skrzyżowanymi na piersiach rękami stał w kącie jakiegoś drewnianego budynku, w którego oknie wisiała do polowy zaciągnięta perkalowa zasłona. Był ubrany w czarny frak, a przy jego pasku zwisał długi łańcuszek od zegarka. Miał szczupłą, trupio bladą twarz i tak głęboko osadzone oczy, że wydawały się czarnymi dziurami. Patrzył prosto w obiektyw, jakby próbował zastraszyć każdego, kto ośmieli mu się przyglądać i zastanawiać, kim jest i co zrobił.

– To naprawdę paskudny typ – stwierdził George.

Jeżeli miałbym powiedzieć, kto moim zdaniem byłby zdolny do palenia ludzi, stawiałbym na niego, pomyślał Jim.

Загрузка...