Rozdział 7

Po lekcjach Jim poszedł na drinka z Vinniem i Stu Bullivantem z wydziału sztuk pięknych. Stu wyglądał nie jak nauczyciel sztuki, ale jak drwal z Minnesoty – miał wielką krzaczastą brodą i nosił koszulą w czerwoną kratą oraz spodnie z tak szerokimi nogawkami, że do każdej z nich zmieściłby jeszcze Jima. Stu twierdził, że wszystko jest sztuką, a szczególnie zajadle bronił tej teorii po siedmiu piwach. Według Stu nawet wózek na zakupy jest sztuką, ponieważ człowiek zapełnia go przedmiotami, które ujawniają jego wnętrze.

– Stań za kobietą w kasie supermarketu i popatrz, co kupiła. Nie pozwoliłaby ci przeczytać swojego pamiętnika, ale nie ma oporów przed pokazywaniem swoich zakupów, a to znacznie intymniejsze od jakiegokolwiek pamiętnika. Co mówi o kobiecie zakup dwudziestu czterech rolek papieru toaletowego po okazyjnej cenie, sześciu bochenków krojonego na średniej grubości kromki białego chleba, piętnastu litrów mleka, trzydziestu puszek psiej karmy, paczki wkładek do majtek, tuzina gotowych dań obiadowych, środka do udrażniania rur kanalizacyjnych i egzemplarza „National Enquirera”? Wszystko. To przerażająco szczery autoportret. Przerażająco! A to, że namalowała swój autoportret produktami spożywczymi zamiast farbą, wcale nie oznacza, że dzieło jest mniej ważne! To sztuka!

– Chyba pozostanę przy Rembrandcie – stwierdził Jim. – Przynajmniej nie każe nam oglądać posypanych cukrem pączków i maści na brodawki.

Kiedy Stu po raz dziewiąty wyszedł do toalety, Vinnie zapalił papierosa i spytał:

– Jak się urządziłeś? Wszystko gra?

Jim milczał przez chwilę, zastanawiając się, czy opowiedzieć Vinniemu o tym, co przydarzyło się TD, ale zdecydował, że lepiej nie. W końcu w budynku obowiązywał zakaz trzymania kotów.

– Świetnie. Prysznic jest niesamowity. Człowiek czuje się w nim jak pośrodku Niagary, tyle że nieosłonięty beczką.

– Eee… a dobrze… spałeś?

– Tak. W nocy ciągle coś gdzieś skrzypi, ale po jakimś czasie na pewno się przyzwyczaję. Łóżko jest wspaniale: jest w nim miejsce dla mnie i tuzina namiętnych kobiet.

– Jeżeli znajdziesz tylko jedenaście i będziesz potrzebował kogoś do kompletu, znasz mój numer. Ale czy trzynaście osób w łóżku to nie nieszczęśliwa liczba?

– Nieszczęśliwa? Raczej wyczerpująca.

Kiedy Stu wrócił z toalety, Jim odwiózł go do domu, do Westwood. Stu bez przerwy opowiadał, jak bardzo się cieszy, że widzi go z powrotem w West Grove College, ponieważ w Los Angeles nie ma już prawdziwych ludzi – tylko sami oszuści, kłamcy i sprzedawcy szmelcu.

– Coś ci powiem, Jim… niektórzy ludzie są w dzisiejszych czasach tak nieszczerzy, że kupują rzeczy, których nie potrzebują… pasztety z gęsiej wątróbki, słowniki… żebyś myślał, że są inni. Kiedy patrzysz na ich zakupy, wydaje ci się, że mają dobry gust i są wykształceni, a tak naprawdę nie mają fiutów.

– Miłych snów – powiedział Jim, kiedy dowiózł Stu na miejsce, i cierpliwie czekał pod domem kolegi, który wbijał i wbijał klucz w drewno wokół zamka, jakby próbował przyszpilić do drzwi małpi ogon.


Zanim Jimowi udało siej znaleźć kontakt, potknął się o stertę butów stryja Vinniego. W salonie było ciemno i cicho – jeśli nie liczyć tykania włoskiego zegara z brązu, stojącego na kominku.

– Tibbles? TD? – zawołał cicho.

Podszedł do stolika przy kanapie i zapalił jedną z lampek. Potem zapalił drugą i trzecią.

– Tibbles, wszystko w porządku? Gdzie się schowałaś, mała?

W tym momencie ujrzał kotkę – siedziała na samym środku dywanika pod kominkiem, nieruchoma i milcząca. Wpatrywała się w ścianę nad kominkiem. Wisiał tam portret Roberta H. Vane’a, z głową osłoniętą czarnym materiałem.

Jim zdrętwiałymi dłońmi zdjął z ramienia płócienną torbę. Ogarnęło go straszliwe przerażenie. Podszedł do kominka i z niedowierzaniem przyjrzał się obrazowi. Na pewno ważył ponad pięćdziesiąt kilogramów. Kto mógłby go podnieść i ponownie zawiesić na ścianie? Kto mógłby chcieć coś takiego zrobić? I dlaczego?

Znowu popatrzył na Tibbles. Musiała się w ciągu dnia dokładnie wylizać, bo choć w dalszym ciągu miała kilka gołych placków, jej sierść nie była już matowa i poskręcana.

– Co się tutaj dzieje, TD? Ktoś tu był w czasie mojej nieobecności? Hę? Kto to zrobił?

Tibbles jedynie potrząsnęła łebkiem.

Jim cofnął się kilka kroków. Nie wiedział, co o tym myśleć. Był tak skonsternowany, że zaczął się śmiać, ale po chwili przestał. Jeżeli ktoś chciał sobie zażartować, nie był to śmieszny żart.

– A więc… panie Robercie H. Vane! – zawołał głośno. – Mógłbyś mi wyjaśnić, jak dostałeś się na górę?! – Przez chwilą stał i patrzył na obraz, jakby spodziewał się odpowiedzi, ale Robert H. Vane pozostał jak zawsze cichy i tajemniczy pod zakrywającym twarz czarnym materiałem.

Jim poszedł do kuchni i wyjął z lodówki piwo. Wrócił z puszką w ręku do salonu, stanął przed obrazem i znowu zaczął się w niego wpatrywać. Wiedział, że nadprzyrodzone zdarzenia mają miejsce każdego dnia. Osobiście rozmawiał z duchami i widział samodzielnie poruszające się przedmioty, ale nawet duchy nie wszystko potrafiły, a jego zdaniem powieszenie na ścianie tego obrazu wykraczało poza ich możliwości.

Może powiesił go dozorca, sądząc, że Jim sobie nie poradzi?

Rozejrzał się i zauważył, że szary koc, którym przedtem był zakryty obraz, leży starannie złożony na pobliskim krześle. Duchy nie składają koców. Musiał to zrobić człowiek. Może jakiś kuzyn Vinniego? Może Vinnie nie poinformował całej rodziny o wynajęciu mieszkania i ktoś wpadł, by rzucić na nie okiem?

Eleanor Shine? Widziała obraz i doszła do wniosku, że jest w nim coś dziwnego, jakaś tajemna moc. Dlaczego jednak miałaby go wieszać na ścianie – zakładając, że w ogóle dałaby radę to zrobić (a pewnie nie dałaby). Może uznała, że jeżeli malowidło wisiało na ścianie przez wiele lat, nie należy go zdejmować? Bo przecież jeżeli pozwoli się ludziom zdejmować obrazy ze ścian, czego można się spodziewać potem? Prywatek z szampanem w windzie i trzymania w domu lwiątek?

Tak samo jak robił to Vinnie w dzieciństwie, niemal przystawił twarz do płótna, jakby chciał zajrzeć pod czarny materiał na głowie Vane’a. Było to oczywiście niemożliwe, ale odniósł niepokojące wrażenie, że pod materiałem naprawdę jest twarz i w pewnych okolicznościach można ją zobaczyć. Oczywiście pod warunkiem, że obraz zechce ją ujawnić.

Cofnął się. Nie zwrócił do tej pory uwagi na lewą rękę Roberta H. Vane’a, teraz jednak zauważył, że na jego palcu serdecznym jest nie obrączka, a masywny srebrny sygnet z herbem. Choć malarz odwzorował go z pewnymi szczegółami, Jim nie potrafił określić, co przedstawia. Tarczę i dwa skrzyżowane sztylety? Czaszkę i skrzyżowane kości? Nie dało się tego stwierdzić.

– Jeszcze się… nie boimy, prawda, TD? – powiedział Jim do kotki. – „Śpiący i umarli są obrazkami tylko”* [*Tłumaczył Józef Paczkowski.].

Tibbles zamknęła oczy i ziewnęła.

– Szekspir, Makbet, akt drugi, scena druga – wyjaśnił jej Jim. – I zasłaniaj usta, jak ziewasz.


Zrobił sobie kolację z krótko smażonych pasków boczku i drobno pokrojonej żółtej i czerwonej papryki, mocno przyprawionych chilli, kminkiem i czosnkiem. Jeśli nie liczyć polowy kanapki z kurczakiem, przez cały dzień nic nie jadł, kiedy jednak wyłożył zawartość worka na talerz, głód zniknął. Czuł lekkie mdłości – może dlatego, że kuchnię wypełniał dym.

Usiadł za stołem i zaczął dziobać jedzenie widelcem. Nie pozwól, by cię to ruszyło, powiedział sobie. Musi być jakieś racjonalne wytłumaczenie tego, w jaki sposób obraz wrócił na ścianę, a kiedy je odkryjesz, poczujesz się jak kompletny idiota.

Do kuchni weszła Tibbles – trochę kulała i pociągała nosem. Nienawidziła czosnku, Jim nie musiał się więc dzielić z nią swoją kolacją. Znów pogrzebał w talerzu.

– Niedobrze, Tibbles. Niewyjaśnione zdarzenia źle wpływają na mój apetyt.

Odsunął krzesło i wstał, po czym wstawił talerz do kuchenki mikrofalowej, żeby muchy nie dobrały się do jedzenia.

Kiedy zamykał drzwiczki mikrofalówki, oślepił go błysk jaskrawego, błękitnobiałego światła. Odskoczył do tylu, sądząc, że w kuchence zrobiło się spięcie, natychmiast jednak uświadomił sobie, że błysnęło za jego plecami. Nie, jeszcze dalej – w salonie. Tibbles także podskoczyła, schowała się pod zlewozmywakiem, gdzie stała jej miska, i wbiła wzrok w Jima.

Nasłuchiwał przez chwilę. Nie mogła to być błyskawica, bo nie nastąpił grzmot, ale błysk był tak samo jasny, a może nawet jaśniejszy. Choć Jim stał plecami do drzwi salonu, przed oczami miał zielony obraz kuchennego zegara.

Wziął największy kuchenny nóż i ostrożnie poszedł do salonu. Na pierwszy rzut oka nic się tu nie zmieniło, choć w powietrzu unosił się zapach rozgrzanego metalu, jakby ktoś zostawił pusty garnek na włączonej elektrycznej płytce. Jim zaczął krążyć po pokoju i dźgać czubkiem noża meble, ale w pomieszczeniu nikogo nie było – nie znalazł też żadnej wskazówki, co mogło spowodować tak oślepiający błysk.

Wolał nie spoglądać w kierunku portretu Roberta H. Vane’a i starał się nie myśleć o tym, w jaki sposób obraz mógł wrócić na ścianę. Miał zbyt wiele innych rzeczy do zrobienia – na przykład życie do poskładania. Dobrze chociaż, że nie musiał się martwić o karierę zawodową. Miał też wygodne mieszkanie z seksowną sąsiadką po drugiej stronie korytarza. Wprawdzie Tibbles wyglądała jak futrzana czapka Davy’ego Crocketta, zaatakowana przez szaleńca z miotaczem ognia, ale należało się spodziewać, że za tydzień lub dwa spalona sierść odrośnie.

Mimo woli wciąż zastanawiał się jednak, jakim sposobem obraz wrócił na swoje miejsce: wskoczył na hak czy unosił się powoli nad podłogę, jakby dźwigały go niewidzialne dłonie?

Kiedy krążył po salonie, cicho zahuczał dzwonek do drzwi. Jim zamarł z uniesionym w górę nożem. Nie spodziewał się nikogo. Może to dozorca, który przyszedł mu powiedzieć, że powiesił obraz i powinien dostać napiwek? Podszedł do drzwi wejściowych i wyjrzał przez judasza. Zanim zdążył zobaczyć, kto przed nimi stoi, dzwonek ponownie zabuczał.

Otworzył drzwi. Przed nim stała Eleanor Shine. Miała zaplecione w ciasny warkocz włosy i wyglądała jak królewna ze średniowiecznej bajki. Ubrana była w bardzo krótką czarną satynową sukienkę, a na nogach miała botki z czarnego zamszu, przypominające staroceltyckie łapcie. Także teraz pachniała przyprawiającymi o zawroty głowy perfumami.

– Obiecałam wpaść – oznajmiła.

– Oczywiście. Proszę wejść. – Co innego mógł powiedzieć? Przecież go ostrzegała, że zawsze się spóźnia. Dwadzieścia cztery godziny, hm… niezłe spóźnienie.

– Niech pani uważa na… – zaczął, zdążyła się już jednak potknąć o górę butów.

– Boże! Skąd pan je wszystkie ma? Od Imeldy Marcos?

– Nie, należały do właściciela mieszkania. Tego, który zmarł.

– Pan Boschetto… no tak. Bardzo miły człowiek, choć rzadko go widywałam. Zawsze elegancko ubrany. Zawsze bardzo grzeczny. Unosił na powitanie kapelusz, otwierał mi drzwi windy, mówił bueno sera, signora i tak dalej. Zawsze jednak trzymał się na uboczu. Rzadko przychodził na zebrania mieszkańców domu, a kiedy już przyszedł, nic nie mówił.

Weszła długimi krokami do salonu.

– Niesamowite… nigdy tu nie byłam. Jaka oryginalna tapeta! A te zdjęcia… niesamowite! Co jest na tym?

Jim podszedł bliżej i przyjrzał się zdjęciu.

– Kobieta w stroju Amiszów, na szczudłach.

– Ale te szczudła się palą!

– Zgadza się. Jest tu podpis: „Obrzędy religijne, Pensylwania, tysiąc dziewięćset trzydziesty siódmy rok”.

– Co się z nią stało? To straszne! Wszyscy stoją wokół i patrzą w obiektyw! Myśli pan, że ktoś jej pomógł?

Jim pokręcił głową.

– Większość zdjęć jest podobna. To znaczy… tak samo przerażająca. Proszę spojrzeć choćby na to…

Eleanor popatrzyła na maleńką fotografię dziewczynki z kucykami i brzydką twarzą. Choć miała nie więcej niż cztery lata, przystawiała sobie do skroni wielki niklowany rewolwer kalibru.44. Podpis brzmiał: Monika, rosyjska ruletka, Arkansas, 1924 rok.

– Obrzydliwe – wzdrygnęła się Eleanor. – Wie pan, kto robił te zdjęcia? Chyba nie pan Boschetto? Zawsze sądziłam, że to dżentelmen. A te zdjęcia są dość… perwersyjne, prawda? Nie seksualnie, ale… – urwała nagłe.

Dostrzegła obraz nad kominkiem.

– Zawiesił go pan z powrotem! Zdawało mi się, że nie chce go pan trzymać w mieszkaniu!

– Eee… pomyślałem, że go powieszę z powrotem, żeby pani mogła go lepiej obejrzeć. Może kieliszek wina?

Odwróciła się do niego. Jej oczy były niezwykle – jakby zrobione z zielonego i białego szkła. Dawno nie spotkał kobiety, której erotyzm byłby tak wyraźnie odczuwalny. Sprawiała wrażenie naładowanej elektrycznością: wydawało się, że gdyby zbliżyła dłoń do swetra z angory, wszystkie wioski uniosłyby się, poruszając palcami mogłaby układać opiłki we wzorki, a gdyby jej dotknąć, rozległyby się ciche trzaski elektrycznych wyładowań.

– Kieliszek wina? Czemu nie? – odparła.

Jim ruszył do kuchni, a ona za nim.

– Gotował pan właśnie. Nie przeszkodziłam w kolacji?

– Nie. Straciłem apetyt…

– Coś pana dręczy.

Wyjął z lodówki butelkę chardonnay i ściągnął folię z szyjki.

– Mam… miałem kilka trudnych lat, to wszystko. Powiedz – my, że mam talent do ściągania na siebie kłopotów.

Tibbles przez cały czas siedziała pod zlewozmywakiem. Popatrzyła na Eleanor i zamiauczała.

– To pana kot?

– Kotka.

– Aha, kotka. Wie pan, że nie może tu zostać? Zarząd domu raczej nie lubi zwierząt…

– Jestem pewien, że uda mi się znaleźć jakieś rozwiązanie.

Eleanor uklękła i zaczęła zagadywać kota:

– Kiciu, pokaż się. Kici-kici-kici… Co ci się stało, malutka? Wyglądasz, jakbyś usiadła za blisko ognia.

– Właśnie o tym między innymi chciałem z panią porozmawiać. To się stało zaraz po tym, jak się tu wprowadziliśmy. Usłyszałem jej wrzask, a kiedy wbiegłem do salonu, okazało się, że stoi na szczycie podstawki do kwiatów i cała się dymi.

– Och, nie! Jest poparzona? Biedna kocina! Niech pan popatrzy na jej sierść! Tak wyglądało moje futro z królików, kiedy dobrały się do niego mole! To było wtedy, kiedy jeszcze nosiłam futra… Proszę pomyśleć, ile królików skacze sobie radośnie dzięki temu, że już nie noszę ich futer!

– Taa… – mruknął Jim, myśląc zupełnie o czym innym.

Eleanor delikatnie pogłaskała Tibbles pod brodą, czemu kotka nigdy nie umiała się oprzeć.

– Biedna mała! Jak to się stało?

– Nie mam pojęcia. W pokoju nie było świec ani nagich przewodów. Nie palił się też ogień.

Eleanor jeszcze raz pogłaskała kotkę i wstała.

– Myśli pan, że ten obraz może mieć z tym coś wspólnego? – zapytała. Nie było to żartobliwe pytanie, raczej żądanie wyjaśnienia, jakby Jim mógł coś na ten temat wiedzieć.

– Nie wiem, ale sposób, w jaki Tibbles patrzyła na to malowidło, mógł sugerować, że obwinia je o podpalenie. Potem schowała się pod kanapą i nie chciała wyjść. Była bardzo przestraszona i bez wątpienia bała się obrazu.

– A pan?

– Nie… oczywiście, że nie, ale jak pani wczoraj powiedziała, ten obraz ma chyba jakąś… nie wiem, jak to określić… – Jim zamachał dłonią, próbując znaleźć odpowiednie słowo.

– Moc?

– Nie jestem pewien, czy nazwałbym to mocą. Z mojego doświadczenia wynika, że niektóre przedmioty sprawiają wrażenie, iż posiadają jakąś moc, choć w rzeczywistości wcale jej nie posiadają. Nie same w sobie. Ale powodują, że ludzie zaczynają zachowywać się inaczej niż zwykle. Takie są maski voodoo, szamańskie kości, krucyfiksy. Sprawiają, że budzi się w nas coś prymitywnego.

Eleanor popatrzyła na niego uważnie.

– Co się stało? – spytał.

Podeszła jeszcze bliżej, przez cały czas się w niego wpatrując. Miał na nosie wągra?

– Może pan widzieć, prawda?

Wiedział, o co jej chodzi, udał jednak, że nie rozumie. Zdolność widzenia duchów przysporzyła mu w ciągu ostatnich lat tak wiele bólu i strachu… i bardziej niż czegokolwiek innego życzył sobie, aby te jego parapsychiczne umiejętności zniknęły. Chciał chodzić po ulicach bez widzenia zmarłych i wszystkich okropieństw, jakie wypełzają z ludzkiej wyobraźni – widm, duchów i stworów, chowających się pod łóżkami i czekających na odpowiedni moment, by móc zacząć łapać dzieci za kostki. Dla łych, którzy to widzieli, te stwory były najprawdziwsze z prawdziwych.

– Chodźmy do salonu – zaproponował.

Wrócili do pokoju, Eleanor nie dała się jednak zbyć.

– Widzi pan.

– No dobrze. Widzę. Skąd pani to wie?

– Ponieważ sama jestem wrażliwa.

– Naprawdę?

– Jestem wrażliwa od dzieciństwa. Widzę duchy, może nie tak jak pan, ale zawsze wiem, kiedy są blisko, i zazwyczaj umiem określić, co myślą, zwłaszcza jeżeli są nieszczęśliwe.

Jim zdjął okulary i potarł oczy. W ciągu ostatnich pięciu, sześciu lat natknął się na wiele „wrażliwych” osób, ale tylko jedna, może dwie spośród nich naprawdę miały parapsychiczne zdolności. Reszta była wariatami albo niebezpiecznymi oszustami.

Eleanor bardzo mu się podobała. Wyglądała na kobietę, która mogłaby mu pomóc zapomnieć o Karen. Była seksowna, inteligentna, elegancka i nieco ekscentryczna, ale jeśli zamierzała udowodnić, że jest wrażliwa, mogło to oznaczać problemy, zwłaszcza gdyby okazało się, że jest „lewa”.

– Może pani usiądzie? – zaproponował.

Eleanor rozejrzała się.

– Czuję tu czyjąś obecność – powiedziała. – Ktoś tutaj jest. – Zmarszczyła czoło i przyłożyła dłoń do ucha, jakby chciała lepiej słyszeć. – Dwie istoty. A nawet więcej niż dwie… znacznie więcej. Ale ważne są tylko te dwie.

Usiadła gwałtownie na kanapie, jakby grała w komórki do wynajęcia. Jej sukienka była bardzo krótka. Popatrzyła na Jima i zapytała:

– Nie wierzy mi pan?

– Niczego takiego nie powiedziałem.

– Ale tak pan myśli. Niech pan jednak sam powie: jeżeli nie mam daru, to skąd bym wiedziała, że pan widzi?

– Może Vinnie pani powiedział? Większość moich przyjaciół o tym wie. Wiedzieli o tym także niektórzy z moich uczniów. To nie takie łatwe do ukrycia.

– Nie znam żadnego Vinniego. Kto to jest?

– Bratanek pana Boschetta. Odziedziczył to mieszkanie. On i jego dwie siostry.

– Jim, ja mówię prawdę. Czuję dwie silne obecności, ale dobrze się ukrywają, bo obawiają się, że je pan zobaczy, zechce pan z nimi rozmawiać i dowie się, co robią.

– Kim one są? I co takiego robią?

Eleanor odstawiła kieliszek na stolik i przycisnęła palce do czoła. Jim zauważył między jej piersiami duży srebrny wisiorek. Przedstawiał okrągłą twarz, przypominającą średniowieczne wyobrażenie Księżyca. Twarz głupca, ale chytrego i okrutnego głupca.

Eleanor zamknęła oczy i odchyliła głowę do tylu. Jim cierpliwie czekał, tylko od czasu do czasu się rozglądał, próbując dostrzec jakiś ślad jej wizji. Włoski zegar powoli odliczał minuty, jakby ledwie starczało mu energii, by posuwać się do przodu. Usta Eleanor lekko się poruszały, Jim nie słyszał jednak, co mówiła. Korciło go, aby spojrzeć na Roberta H. Vane’a, ale jakoś udawało mu się przezwyciężyć tę chęć. Nie zamierzał pozwolić dziewiętnastowiecznemu dagerotypiście ze szmatą na głowie wygrać zabawy w „Mam cię!”.

Sięgnął po kieliszek, ale w tym momencie Eleanor tak mocno złapała go za nadgarstek, że niemal zerwała mu pasek do zegarka.

– To dobre duchy… – powiedziała chrapliwym głosem. – Bardzo dobre. Czuję ich dobroć.

– Kto to?

Nie odpowiedziała.

– Eleanor, kto to jest?

– Przybył… chyba to coś z… weselem. Wesele, tak! Był tam, ale nie był krewnym ani gościem, ani przyjacielem rodziny. Cały był ubrany na czarno… a ona powiedziała…

– Ona? Co za ona?

– Powiedziała: „Wygląda jak grabarz”.

Jim położył dłoń na dłoni Eleanor.

– Hej, słyszysz mnie? Posłuchaj… muszę wiedzieć, co to za duchy. Zapytaj, jak się nazywają.

– To dobre duchy – powtórzyła Eleanor. Przez cały czas miała zamknięte oczy, a palce przyciskała do czoła. – Nie chcą ci zrobić nic złego. Proszą, abyś im wybaczył… „Wybacz nam, ale ktoś musi go znaleźć… ktoś musi go powstrzymać”.

– Kogo, Eleanor? Kto to jest, ten „on”?

– Trzeba go znaleźć, Jim. To nie będzie łatwe. Może się ukrywać niemal wszędzie, ale trzeba go znaleźć i zabić, bo inaczej…

– Co inaczej?!

– Inaczej będzie działał wiecznie i wyłapywał kolejne duchy jak szczurołap. Niewinne duchy, dobre duchy.

– Na Boga, Eleanor… kto?!

Ale ona nie odpowiedziała. Zaczęła coraz głębiej oddychać, wciągając powietrze przez nos i wydychając je ustami z rozdygotanym stękaniem.

– Eleanor! Eleanor! Posłuchaj mnie! Wyjdź z transu! Ona jednak dalej hiperwentylowała, coraz bardziej rozpaczliwie zachłystywała się powietrzem, jakby tonęła.

– Eleanor! Posłuchaj mnie! Eleanor! – krzyczał Jim. Chwycił ją za ramiona i mocno potrząsnął.

– Eleanor! Otwórz oczy! Eleanor, wróć do mnie! Raz… dwa… trzy…

Ale jej oczy pozostawały zamknięte. Zgarbiła się, jakby zapadła w siebie, a jej ręce i nogi zaczęły wiotczeć. Kątem oka Jim dostrzegł w przeciwległym rogu pokoju jakiś ruch. Na tle zasłon zatańczyło coś ciemnego – jakiś cień.

Po chwili zniknął, zaraz jednak znów się pojawił. Wysoki, niewyraźny cień, jaki rzucają ludzkie sylwetki w zimowe dni, niesamowicie wydłużony, pozbawiony proporcji. Choć między lampką na stole i oknem nie było nikogo, a zasłony były zbyt grube, aby światło mogło przeświecać z zewnątrz, cień przesuwał się bezgłośnie po zasłonach, robiąc długie, żyrafie kroki. Po kilku sekundach znowu zniknął, tym razem na dobre, lecz Jim jeszcze długo wpatrywał się we wnękę okienną. Nigdy nie czuł podobnego przerażenia. Najbardziej przestraszył go chód cienia – płynny, ale nierówny – jak krok kogoś, kto musiał nauczyć się radzić sobie ze straszliwym kalectwem. Może nie „kogoś”, a raczej „czegoś”, bo sprawiał wrażenie jakiejś potwornej hybrydy: połączenia człowieka, zwierzęcia i owada. Gdybym go zobaczył w pełnym świetle, pewnie oszalałbym, pomyślał.

– Eleanor! – zawołał ponownie.

Przestała ciężko dyszeć i otworzyła oczy. Zamrugała na widok Jima, jakby ujrzała go po raz pierwszy w życiu.

– Wszystko w porządku? – spytał.

– Tak… chyba tak. – Rozejrzała się po salonie. – Rozmawiałam z nimi. Ze zjawami. Były niesamowite.

– Było tu coś jeszcze. Widziałem to.

– Jim, Boże… ty cały drżysz…

– Było tu coś jeszcze, nie tylko te twoje „zjawy”!

Eleanor popatrzyła na niego zdezorientowana.

– Co to było? Duch? Co robił? Jak wyglądał?

– Jak cień. Sunął przez zasłony, był to jednak nie tylko cień, ale także… – Jim nie umiał znaleźć słów, które by oddały jego przerażenie. Poznał kwintesencję tego, co przychodzi po człowieka w środku nocy. Tego, co kuśtyka, podskakuje i spieszy przez noc, by nas złapać, kiedy się niczego złego nie spodziewamy.

Eleanor kiwnęła głową.

– Wiesz, co to było? – spytał.

– Chyba tak. Moim zdaniem to był on. Człowiek, za którym musisz ruszyć w pogoń.

Jim opadł plecami na oparcie kanapy.

– Ja? Dlaczego ja? Zapomnij o tym. Mowy nie ma.

– A kto inny mógłby to zrobić?

– Nie wiem, Eleanor, i nie interesuje mnie to. Nikogo nie będą ścigał. Koniec, kropka. Raz na zawsze skończyłem z tymi nadprzyrodzonymi głupotami, rozumiesz? Posłuchaj mnie: zamierzam wreszcie przestać widzieć martwych, demony, widma i… tajemnicze cienie, podskakujące na moich zasłonach, nawet jeżeli musiałbym poddać się lobotomii, aby to osiągnąć.

Загрузка...