Rozdział 11

Idąc do Drugiej Specjalnej, zatrzymał się przy szafkach na korytarzu i zadzwonił z komórki do porucznika Harrisa. Porucznik sprawiał wrażenie zagonionego.

– Zanim pan zapyta, panie Rook, powiem, że jeszcze nie zidentyfikowaliśmy podejrzanego. Tak między nami, właśnie próbujemy znaleźć wiarygodniejszego świadka od pana Haywarda Mitchella. Kogoś, kto był mniej pijany.

– Właśnie z tego powodu do pana dzwonię, poruczniku. Coś mi się przytrafiło. Jeśli pan chce, proszę nazwać to intuicją.

– Niech pan strzela. Tego właśnie od pana potrzebuję: intuicji.

– Wie pan, ten wasz portret pamięciowy… może spróbowałby pan odwrócić barwy… tak, aby twarz była biała, a włosy czarne?

Zapadła chwila ciszy.

– Próbuje pan być politycznie poprawny czy coś w tym stylu?

– Nie, nic podobnego. To tylko intuicja.

– Mitchell był pewien, że widział Afroamerykanina.

– Wiem, ale niech pan spróbuje.

– Oczywiście. Czemu nie? Zadzwonię, jak mi coś przyjdzie do głowy.


Kiedy Jim stanął w drzwiach, w Drugiej Specjalnej panował zwykły, codzienny rozgardiasz. Ruby, Vanilla i Sue-Marie stały na ławce Sue-Marie i śpiewały chórem The first Cut Is The Deepest, Cień ćwiczył pompki na jednym ręku, a Randy rzucał w Edwarda obtaczaną w karmelu prażoną kukurydzę – tak, aby ziarna przylepiały mu się do włosów.

Jim powiesił marynarkę, podszedł do tablicy i napisał: KŁAMSTWA.

Klasa niemal natychmiast zaczęła się uciszać. Ruby, Vanilla i Sue-Marie zakończyły piosenkę piskliwo-miaukliwym „ooo yeeeaaahhh!”‘ – i zeszły ze „sceny”, Brenda wyjęła z uszu słuchawki, Delilah odłożyła egzemplarz „Cosmopolitan”, a George szybko wysłał ostatniego SMS-a. Nadal nie zwracali na Jima uwagi – nie byłoby to cool - choć jednak wciąż niedbale się rozwalali, każdy robił to we własnej ławce, a kiedy rozmawiali ze sobą, ściszali trochę głos, nie słychać też było podobnych do śmiechów hien wrzasków, przekleństw i sprzeczek, często na granicy otwartej agresji. „Jesteś tak paskudny, że za każdym razem, kiedy idziesz się kąpać, woda ucieka z wanny”. „A ty jesteś tak paskudny, że kiedy się urodziłeś, akuszerka walnęła twoją matkę”.

– Dzisiaj chcę, abyście nauczyli mnie kłamać – powiedział Jim, kiedy tumult ucichł.

– To porąbane – stwierdził Cień. – Czyż nie idzie się do szkoły, żeby poznać prawdę?

– Skąd wiesz na pewno, czy coś jest prawdą, czy nie?

– Nie wiemy tego – przyznała Sue-Marie. – Ale trzeba ufać ludziom.

Jim skinął głową i ruszył powoli między ławkami.

– Więc wierzycie, że człowiek chodził po Księżycu? Dlatego, że NASA tak twierdzi?

– Chyba tak.

– Daj spokój, całe to lądowanie na Księżycu nakręcono w studiach Universalu – prychnął Edward. – Mój kumpel zna kogoś, kto zna kogoś, kto robił wszystkie księżycowe skały.

– Więc uważasz, że to było kłamstwo?

– Oczywiście. W tamtych czasach nie mieliśmy technologii, pozwalającej lecieć na Księżyc.

– Nie potrafisz jednak udowodnić, że to było kłamstwo. Tak samo jak Sue-Marie nie potrafi udowodnić, że to prawda.

– Nie o to chodzi. Sue-Marie uważa, że to prawda, a ja, że oszustwo, ale tak naprawdę nieważne, czy to prawda, czy nie, dopóki ludzie chcą w to wierzyć.

– O czym ty bredzisz, facet? – spytał Roosevelt. – Gadasz samymi zagadkami.

– Zastanów się, głupolu! Rosjanie uwierzyli, iż wygraliśmy wyścig kosmiczny, choć nie dotarliśmy dalej niż do Pasadeny! Zaoszczędziliśmy furę szmalu i nikt nie nadstawiał karku. Prawdę mówiąc, szanuję nasz rząd za to, że zrobił lewiznę i nie próbował wygłupiać się naprawdę. Poza tym, jaki jest sens w lataniu na Księżyc? Kogo obchodzi, z czego jest zrobiony?

Jim uśmiechnął się.

– A więc kiedy coś mówimy, nawet jeżeli nie jest to prawdą, liczy się tylko działanie tego na ludzi, tak? A jeżeli jest dobre, wszystko jest usprawiedliwione?

– Hę? – wymamrotał Edward.

– Pytam cię, czy mogą istnieć złe kłamstwa i dobre kłamstwa.

– No… – Chłopak zawahał się. – Chyba tak. Jaki sens mówić ludziom prawdę, jeżeli przysporzy im to tylko bólu?

– Doskonale – powiedział Jim. – Teraz chciałbym, żeby każdy z was napisał trzy „dobre” kłamstwa… i uzasadnił, dlaczego są „dobre”.

Roosevelt podniósł rękę.

– Chętnie bym to zrobił, proszą pana, ale cierpię na uraz ręki, spowodowany powtarzanym wysiłkiem, i nie mogę pisać.

– Za często walisz konia, w tym twój problem – wtrącił Philip.

– Kłamiesz, Roosevelt – stwierdził Jim. – W dodatku to złe kłamstwo.

– Dla mnie jest dobre… jeśli dzięki niemu nie będę musiał nic pisać.

– Nie sądzę. Gdybym choć przez chwilę wierzył, że rzeczywiście masz uraz ręki, spowodowany powtarzanym wysiłkiem, posłałbym cię do dozorcy Waltera, abyś mógł zrobić coś pożytecznego. O ile wiem, jest właśnie w drodze do damskich łazienek, gdzie zamierzał przepchnąć kilka toalet. Robi się to, wpychając ramię do środka aż po pierwsze kolanko.

Roosevelt pomachał ręką.

– Już została wyleczona! – zawołał. – Uwierzy pan? Jest wyleczona! To cud!

Gdy uczniowie marszczyli czoła nad zeszytami, gapili się w sufit i spoglądali po sobie, próbując wymyślić trzy „dobre” kłamstwa, Jim stał przy oknie i patrzył na cedr Toma Mixa. Czy rzeczywiście zrobiłoby jakąś różnicę, gdybyśmy nie polecieli na Księżyc’? Bylibyśmy mniej przesądni? Byłoby nam gorzej? A może zamiast przestrzeni kosmicznej powinniśmy badać nasze dusze’?


W przerwie obiadowej usiadł na cienistym pagórku nad kortem tenisowym, gdzie mógł w spokoju jeść kanapki z salami i pomidorem i czytać książkę. Robienie kanapek, które trzymałyby się kupy, nigdy mu nie wychodziło, więc plasterki pomidora wypadały na trawę. Wokół kręciły się dwie przepiórki, najwyraźniej mając nadzieję, że zostawi kawałki pomidora tam, gdzie upadły.

Nie minęło dziesięć minut, gdy ujrzał między drzewami pędzący samochód porucznika Harrisa, za którym podążał zwykły radiowóz. Kiedy porucznik zobaczył Jima, podjechał do krawężnika i stanął. Po chwili wyskoczył z samochodu i ruszył niemal biegiem, machając brązową kopertą.

– Panie Rook! Nie wiem, skąd ta pańska intuicja, ale chciałbym taką mieć!

Jim odłożył książkę, wytarł dłonie i otworzył kopertę. W środku znajdowała się podobizna pamięciowa człowieka, którego Hayward Mitchell widział wchodzącego do plażowego domu Tubbsów. Teraz jednak miał on białą twarz i czarne włosy i Jim natychmiast go rozpoznał. Rysownik dał mu nieco zbyt pociągłą twarz i za gęste brwi, ale bez wątpienia była to podobizna Brada Moorcocka.

– Nie do wiary, prawda? – wysapał porucznik Harris i strzelił palcami. – Od razu poznałem kto to!

Jim oddal mu zdjęcie. Był zaskoczony i było mu bardzo przykro. Po rozmowie z Bradem określiłby go jako skromnego, zwykłego młodego człowieka.

– Wczoraj podszedł do mnie na korytarzu, by powiedzieć, jak mu przykro…

– Teraz wie pan dlaczego.

Jim wstał i strząsnął okruchy ze spodni.

– Co pan zamierza? Aresztować go?

– Nie mam wyboru.

– Pójdę z panem.

Porucznik Harris dał znak dwóm siedzącym w radiowozie mundurowym policjantom i we czwórkę ruszyli w kierunku szkoły.

– Ciągle nie wiem, jak pan odgadł, że to negatyw – powiedział porucznik Harris. – Że czarne powinno być białe i odwrotnie.

– Myślałem „od tylu”, poruczniku – odparł Jim. – Czasami, kiedy spojrzymy na problem od drugiej strony, odpowiedź sama się narzuca.

Poszli najpierw do doktora Ehrlichmana. Zanim zdążyli wyjaśnić, o co chodzi, panna Frogg zastawiła im drogą.

– Przykro mi, panowie, ale dyrektor jest bardzo zajęty.

– W tym akurat przypadku musi znaleźć dla nas czas – oświadczył porucznik Harris. – Przyjechaliśmy aresztować jednego z uczniów, podejrzanego o morderstwo pierwszego stopnia. Chodzi o Brada Moorcocka.

Pannie Frogg omal nie wyskoczyły oczy z orbit. Popędziła do gabinetu doktora Ehrlichmana, który niemal natychmiast się pojawił, mocno zaczerwieniony i najwyraźniej zszokowany.

– Poruczniku, to musi być pomyłka. Brad Moorcock jest kapitanem naszej drużyny futbolowej.

– Przykro mi, proszę pana. To, że ktoś jest dobry w sporcie, nie daje mu prawa zabijać.

Doktor Ehrlichman poszedł z nimi na salę gimnastyczną, cały czas mamrocząc coś pod nosem i kręcąc głową. Brad i jego pięciu kolegów mieli właśnie trening. W sali rozbrzmiewały piski podeszew o linoleum i okrzyki w rodzaju: „Dawaj piłkę, baranie!”.

Porucznik Harris podszedł prosto do Brada.

– Panie Moorcock, aresztuję pana pod zarzutem zamordowania Bobby’ego Tubbsa i Sary Mi Her.

W sali natychmiast zapanowała cisza. Brad wbił zdziwiony wzrok w policjanta.

– Słucham…?

– Słyszałeś mnie, synu. Masz prawo milczeć, ale wszystko, co powiesz…

– Nikogo nie zabiłem! To jakieś szaleństwo! Jim podszedł do niego.

– Ktoś widział cię na plaży, Brad.

– Kto mógł mnie widzieć?! Nie było mnie tam! Tamtej nocy byłem w domu!

– Jeżeli jesteś w stanie to udowodnić, to świetnie – powiedział porucznik Harris. – Na razie jednak musisz iść ze mną na komendę.

– Nie było mnie tam! Zresztą niby dlaczego miałbym ich zabić?

– Może z żalu, że Sara cię zostawiła. Może nie podobało ci się, że spotyka się z kimś innym.

Brad z rozpaczą popatrzył na Jima.

– Zgoda, źle ją traktowałem, ale przyznałem się, prawda? Wykorzystywałem ją, ale nigdy bym jej nie skrzywdził! Nigdy. Nikogo bym nigdy nie skrzywdził!

– Daruj sobie – powiedział porucznik Harris. Wskazał kciukiem na drzwi sali i policjanci wyprowadzili chłopaka.

– To okropne… – stwierdził doktor Ehrlichman. Popatrzył surowo na Jima i głośno wydmuchał nos. – Miałem nadzieję, że West Grove nareszcie udało się poprawić reputację…

– Chyba nie sugeruje pan, że to ma coś wspólnego ze mną’? – spytał Jim.

– Oczywiście, że nie, choć wszystko wskazuje na to, że wciąż prześladuje pana pech.

Porucznik Harris położył dłoń na ramieniu Jima.

– Dyrektorze… niech pan mi wierzy, widzę to codziennie, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu… cały świat prześladuje pech.

Kiedy doktor Ehrlichman i porucznik Harris odeszli, Jim zwrócił się do kolegów Brada:

– To wszystko. Nie możemy zrobić nic więcej, tylko czekać, aż sprawa się wyjaśni.

– Naprawdę Brad zabił Bobby’ego i Sarę? – spytał czarnoskóry chłopak z wygoloną na głowie błyskawicą.

– Nie wiem – odparł Jim. – Pijaczek nocujący na plaży widział młodego mężczyznę, wchodzącego tuż przed pożarem do domu państwa Tubbs, a sądząc po opisie, jaki podał, mógł to być Brad. Ale to, co się tam wtedy stało, jest bardzo outré.

Outré?

– Tajemnicze. Nie mogę wam niestety powiedzieć nic więcej. Przykro rai.

– Powiem panu, co jest outré - oświadczył krępy chłopak z żółtawymi włosami. – Sposób, w jaki Brad się zachowywał przez ostatnie trzy tygodnie.

– Tak? Co masz na myśli?

– Nie był sobą, to wszystko.

Cała piątka chłopaków kiwnęła potakująco głowami.

– Niech mnie pan źle nie zrozumie – dodał żółtowłosy. – Brad jest świetnym kapitanem drużyny, ale zawsze pokazywał mięśnie i dbał o to, aby wiedziano, jaki jest wspaniały… zwłaszcza jeśli chodziło o dziewczyny.

– I co się zmieniło?

– Na przykład już nie rozwalał gęby. Stał się skromny, zrównoważony. Przestał walić ludzi po tyłku mokrym ręcznikiem i zachowywać się jak palant. Nikt by nie pomyślał, że to ten sam gość. Na przykład dziś: dawniej, jak grał w koszykówkę, zawsze starał się sam mieć piłkę, walił nią ludzi prosto w twarz i uważał, że to świetna zabawa. Teraz z tym skończył.

– Od kiedy się zmienił? Od trzech tygodni?

– Zgadza się. Spotkaliśmy go trzy tygodnie temu na plaży i wygłupiał się jak zwykle… kopał piasek, obsypując nim ludzi, ściągał im majtki i podtapiał ich w oceanie, ale kiedy w poniedziałek przyszedł do szkoły, był zupełnie inny.

– Zauważyliśmy to po raz pierwszy, kiedy Ollerkin miał problemy w basenie – dodał ostrzyżony na jeża chłopak mówiący schrypniętym głosem, jakby miał zapalenie migdałków.

– Ollerkin? Jakie problemy?

– Gdyby pan znał Ollerkina, nie pytałby pan. Gdyby ktoś z innej planety chciał się dowiedzieć, co to jest „palant”, wystarczyłoby pokazać mu Ollerkina.

– Co się stało?

– Przechodziliśmy obok basenu i zobaczyliśmy, że Ollerkin kaszle, pluje, macha rękami i woła o ratunek. Brad wskoczył do wody w ubraniu… w najlepszych butach, i tak dalej. Najpierw myśleliśmy, że chce potrzymać Ollerkina pod wodą, bo dawniej tak by zrobił, ale on podparł mu głowę, podpłynął z nim do brzegu i pomógł mu wyjść z wody. Patrzyliśmy na siebie i nie wiedzieliśmy, co o tym wszystkim myśleć.

– I od tego czasu zawsze się tak zachowywał?

Cała piątka skinęła głowami.

– Woleliśmy z niego nie żartować… na wypadek, gdyby nas nabierał. Niech nam pan wierzy, Brad to koleś, który nie zawahałby się wylać człowiekowi na głowę środka do konserwacji drewna albo narobić komuś do pudełka z kanapkami. Znaczy się, taki był kiedyś, ale od trzech tygodni zachowuje się jak cipa.

Jim zdjął okulary.

– Czy podczas weekendu trzy tygodnie temu coś mu się przydarzyło? Coś niezwykłego?

– Chodzi panu o to, czy Bóg do niego przemówił i kazał mu wziąć dupę w troki, bo inaczej nigdy się nie dostanie do nieba?

– Właśnie.

Chłopcy popatrzyli po sobie, ale po chwili pokręcili głowami.

– No dobrze, dziękuję wam – powiedział Jim. – Spodziewam się, że będziecie jutro wszyscy na pogrzebie.


Kiedy pod koniec dnia czyścił tablicę, do klasy weszła niska Murzynka w jasnoróżowych spodniach i butach o stukających głośno obcasach. Miała płaską twarz, ale okalała ją bardzo kunsztownie upięta peruka, przypominająca brązową chryzantemę.

– A więc to jest pandemonium… – powiedziała zgrzytliwym głosem.

– Słucham?

– To jest klasa, z której dochodzą wszystkie decybele?

– Tak. Druga Specjalna. Czasami są rozbrykani, ale biorąc pod uwagę ich problemy, i tak zachowują się dość spokojnie.

Kobieta podeszła bliżej i wyciągnęła do Jima rękę. Jej paznokcie przypominały brązowe szpony – pasujące kolorem do peruki.

– Raananah Washington. Pańska nowa wicedyrektor.

– Jim Rook. Raananah… ciekawe imię.

– Biblijne. Oznacza „niezepsuta”.

– „Niezepsuta”. Zapamiętam.

Raananah Washington popatrzyła na tablicę, z której Jim zdążył zetrzeć wszystko oprócz słowa „upiorami”.

– Mówił pan dzisiaj swoim specjalnym uczniom o duchach?

– Nie. Dyskutowaliśmy o tym, co czyni ludzi ludzkimi. To słowo pochodzi z fragmentu wiersza Robinsona Jeffersa: „Pognały za upiorami, ominęły mój dom. Źle jest nie pamiętać, ponad jakie otchłanie duch piękna ludzkości, płatek zagubionego kwiatu, leci gnany w morze nocną wichurą, zanim znajdzie spokój”* [*Z wiersza Apologia koszmarnych snów Tłumaczył Zygmunt Ławrynowicz].

– I zrozumieli to?

– Oczywiście. Rozumieją, co znaczy być człowiekiem.

– To dobrze, lecz według mnie takie klasy jak ta nie są najlepszą drogą wprowadzania uczniów ze szkodliwych środowisk do wspólnoty edukacyjnej.

Jim zamierzał właśnie zetrzeć słowo „upiorami”, zawahał się jednak.

– Co pani ma na myśli?

Nowa wicedyrektorka zaczęła krążyć po klasie, stukając obcasami niczym przetrenowany cyrkowy kucyk.

– Moje zdanie jest takie, że pańscy uczniowie powinni być razem z resztą szkoły. Klasy specjalne są edukacyjnie segregacjonistyczne, społecznie poniżające i mają negatywny wpływ na młodzież z problemami w uczeniu się.

Jim zostawił „upiorami” na tablicy i opuścił rękę z gąbką.

– Powiem pani, Raananah, co ma negatywny wpływ na młodych ludzi z problemami w uczeniu się: siedzenie w klasie z uczniami, którzy umieją czytać i pisać dziesięć razy lepiej. Z mojego doświadczenia wynika, że ponieważ czują się poniżeni, bardzo szybko przestają walczyć i wtedy są dla nas straceni na zawsze.

– Przykro mi, Jim, ale uważam, że klasy specjalne są przestarzałe i protekcyjne. Czego ich pan uczy? Poezji Robinsona Jeffersa? Białego poety, który zmarł w tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym roku?

– Poezji Szekspira też uczę. Był białym poetą i zmarł w tysiąc sześćset szesnastym roku.

– Nie musi pan być sarkastyczny, Jim. Chcę tylko powiedzieć, że zamierzam zamknąć wszystkie klasy specjalne West Grove i włączyć ich uczniów do głównego nurtu edukacyjnego.

– Dziękuję za ostrzeżenie. Ja powiem tylko tyle, że jeżeli tak pani zrobi, wszyscy moi uczniowie w chwili opuszczania szkoły będą półanalfabetami. Będą się też czuli oszukani przez system edukacyjny i zbojkotowani przez społeczeństwo. Staną się asocjalnymi, zależnymi od pomocy społecznej osobnikami, a wielu z nich wejdzie na drogę przestępstwa i zajmie się narkotykami, bo będzie to dla nich jedyny sposób zarabiania na życie. Mało tego, dzieci, które wychowają, będą takie same jak oni.

– Ostrzegano mnie, że ma pan skłonność do dramatyzowania.

Jim starł słowo „upiorami”.


Kiedy wieczorem przyjechał do domu, Tibbles siedziała na stercie butów stryja Vinniego. Jej oczy połyskiwały żółto w ciemności.

– Cześć, TD, jak minął dzień? Założę się, że nie miałaś spotkania z pompatyczną wicedyrektor w zwariowanej peruce, która powiedziała ci, że jesteś przestarzała i społecznie poniżająca. Niech cholera weźmie te buty… muszę je wreszcie wyrzucić! I niech cholera weźmie te wszystkie kapelusze!

Tibbles miauknęła i zawiesiła mu się na kostkach.

– Co? Jesteś głodna? No wiesz, tyle ci zostawiłem… aha, chcesz się napić? Ja chyba też.

Poszedł prosto do kuchni, wyjął z lodówki karton i nalał trochę mleka do kociej miski. Potem otworzył puszkę piwa i wrócił do salonu.

– Powinnaś była widzieć tę kobietę… Raananah Washington. Wygląda jak Aretha Franklin, a gada jak Fidel Castro.

Zapalił lampkę na stoliku. Kiedy zamierzał upić łyk piwa, uniósł głowę i ujrzał portret Roberta H. Vane’a, wiszący na swoim miejscu nad kominkiem.

Miał wrażenie, jakby za koszulę wślizgnął mu się zimny węgorz, zsunął się po plecach i wjechał między nogi. Stał przed obrazem i wpatrywał się weń w taki sam sposób, jak wcześniej Tibbles. Był wstrząśnięty, kompletnie niezdolny do myślenia.

Powoli podszedł do malowidła. Bez wątpienia był to ten sam obraz. Po prawej stronie ramy znajdowało się wyszczerbienie, a w rogu były wyraźne inicjały GSW. Tym razem jednak nie istniało żadne wyjaśnienie, jakim sposobem obraz mógł wrócić na ścianę. Julia na pewno nie przywiozłaby go z domu aukcyjnego, nie uprzedzając o tym. A nawet gdyby to zrobiła i pan Mariti wpuściłby ją do mieszkania – czego na pewno nie zrobił – nie zawieszałaby malowidła na ścianie.

Usiadł na zapadniętym „tronie”, a Tibbles wskoczyła mu na kolana i zaczęła obwąchiwać krawat. Prawdopodobnie czuła wieloletnie ślady moussace. Jim delikatnie pogłaskał jej nierówno odrastające futerko.

Wiszący nad kominkiem Robert H. Vane w dalszym ciągu ukrywał głowę pod czarnym materiałem, pierścień z czaszką nadal jarzył mu się na palcu. Jim mógł sobie jedynie wyobrażać, jak wygląda jego twarz. Jest triumfująca? Ironiczna? A może Vane patrzy nieruchomym wzrokiem jak na swoim fotograficznym autoportrecie, ukazującym człowieka, który obserwował innych ludzi, ale nigdy do nich nie dołączył?

Nagle zadzwonił dzwonek u drzwi. Jim opuścił Tibbles na podłogę i poszedł otworzyć. Pod drzwiami stała Eleanor – w czarnym golfie i czarnych spiczastych butach.

– Jim… mam nadzieję, że nie przeszkadzam. Musiałam sprawdzić.

– Sprawdzić? Co sprawdzić?

Rozejrzała się po pokoju.

– Słyszałam straszne hałasy i łomoty, dobiegające z twojego mieszkania. Myślałam, że przesuwasz meble. Zadzwoniłam do drzwi, ale nie reagowałeś. Chciałam otworzyć moim kluczem, ale hałasy umilkły. Obserwowałam przez jakiś czas drzwi, na wypadek, gdyby to byli złodzieje, nikt jednak nie wyszedł.

– O której to było godzinie?

– Nie wiem dokładnie. Chyba o trzeciej po południu, coś koło tego.

Jim skinął głową w kierunku portretu.

– Podejrzewam, że to był pan Robert H. Vane. Wieszał się sam na ścianie.

– O mój Boże…

– Dziś rano zawiozłem obraz do domu aukcyjnego przy Rodeo Drive. Moja znajoma, Julia Fox, obejrzała go i powiedziała, że spróbuje go sprzedać. Zostawiłem obraz u niej i pojechałem do szkoły, ale wrócił…

Eleanor podeszła do malowidła, przyciskając dłoń do ust.

– W końcu Rodeo Drive to tylko piętnaście kilometrów stąd. Kotom i psom zdarza się wędrować po kilkaset, aby wrócić do właściciela. Piętnaście kilometrów to nic.

– Nie ma się z czego śmiać – mruknęła Eleanor.

– A kto się śmieje? Nie mogę się tego cholerstwa pozbyć!

– Nie uda ci się.

– Naprawdę? Zaniosę go zaraz do piwnicy, rozwalę na kawałki i wsadzę do pieca. Zobaczymy, czy po takim potraktowaniu uda mu się wrócić na ścianę.

– Jim, ja mówię poważnie… nie radziłabym ci tego robić. Minionej nocy o mało cię nie zabił.

– To nie żaden „on”, tylko zwykły obraz!

– Nie rozumiesz – powiedziała Eleanor, ale Jim poszedł już do kuchni, ze stojącego obok zlewu drewnianego bloku wyjął duży nóż i wrócił z nim do salonu. – Jim, proszę cię, to tylko wszystko pogorszy…

– To obraz, Eleanor. Nic więcej.

– Wiesz, że to nieprawda! Sam widziałeś! To obraz, w którym zamknięta jest ludzka dusza!

Jim podciągnął fotel do kominka, wszedł na siedzenie i zamachnął się nożem, celując w zakrytą czarnym materiałem głowę Roberta H. Vane’a.

– Jim! Nie!

Ale Jim wbił już nóż w obraz – i w tym samym momencie oślepił go niesamowicie jaskrawy błysk. Uderzenie gorąca pchnęło go z taką siłą, że uderzył plecami o kanapę i zderzył się z nocnym stolikiem, zrzucając z łoskotem lampkę.

Leżał na plecach – osmalony, pozbawiony tchu, oślepiony. Eleanor uklękła obok i uniosła mu głowę.

– Jim, nic ci nie jest?

– Nic nie widzę – szepnął. Miał wrażenie, że wargi ma trzy razy grubsze niż zwykle. – Nie mogę oddychać…

Загрузка...