Rozdział 9

Inni uczniowie również znaleźli fragmenty dotyczące Roberta H. Vane’a, ale im więcej Jim się o nim dowiadywał, tym bardziej jego postać się rozmywała, bo żaden opis życia i działalności dagerotypisty się nie powtarzał. W kilku relacjach wspominano o „ubranym na czarno osobniku, przypominającym grabarza”, a wielu spośród ludzi, którzy go widzieli, poczuło irracjonalny strach. Jedna z kobiet powiedziała: „po spotkaniu z nim miałam w nocy koszmarny sen, w którym moje usta wypełniały karaluchy”.

Robert H. Vane jeździł od osiedla do osiedla, fotografował rodziny farmerów, wesela i krajobrazy oraz wszelkie osobliwości, jakie zwróciły jego uwagę. Miał opinię człowieka dobrze sobie radzącego z kobietami, choć nigdy nie zrobił żadnej z nich więcej niż dwa, trzy zdjęcia i wszystko wskazywało na to, że podróżował sam.

Obok tych, którzy uważali go za „niepokojącego” i „złowrogiego”, było wielu takich, dla których stanowił „świetlistą inspirację”. Ojciec Juan Percz z misji Santa Juanita niedaleko San Diego napisał w swoim pamiętniku, że Robert H. Vane „zdawał się przynosić moc boskiego nawrócenia”. „Pan Vane odwiedził mnie i zrobił wiele dagerotypów miejscowym osadnikom i ich rodzinom; zaobserwowałem, że po jego wizytach ci, którzy mu pozowali, sprawiali wrażenie niemal świętych, a wiele osób twierdziło, że bardzo poprawił się im charakter, jakby zabrano z nich wszystko, co było złe”.

Pinky odkryła, czym była tragedia Daguenów.

– Znalazłam to na stronie internetowej, zatytułowanej „Rdzenna ludność południowej Kalifornii w obrazach”, są tam zdjęcia wszystkich indiańskich plemion, które wyginęły. Niektóre przestały istnieć, zanim ktokolwiek zdążył je poznać, bo pierwsi badacze nowych terenów przynosili ze sobą choroby, takie jak grypa i tym podobne, na które Indianie nie byli odporni. Umierali więc jak… no wiecie… jak muchy. Na tej stronie są zdjęcia Indian Dagueno, zrobione przez Roberta H. Vane’a. Podobno zanim ich odwiedził, byli bardzo groźni, potem jednak stali się jednym z najbardziej przyjaznych plemion, jakie tam zamieszkiwały. Ale mniej więcej miesiąc później zaatakowali najbliższe osiedle białych i zabili wszystkich mieszkańców, sześćdziesiąt pięć osób – mężczyzn, kobiet i dzieci – po czym poobcinali im uszy, powyrywali wnętrzności i tak dalej. Biali osadnicy zorganizowali oddział, pojechali do wioski Daguenów i wyrżnęli całe plemię. Podobno Daguenowie nawet nie próbowali się bronić. To dziwne, prawda?

– Dziwne – przyznał Jim. – Bardzo dziwne.

A jeszcze dziwniejsze, że na znak żałoby po Daguenach Robert H. Vane zakrył głowę czarnym materiałem, pomyślał. Czyżby czuł się w jakimś stopniu odpowiedzialny za to, co się stało? Poza tym dlaczego się nie bronili?

„Wtajemniczej i wtajemniczej”, jak powiedziałaby Alicja* [*Chodzi tu oczywiście o bohaterkę Alicji w krainie czarów L. Carrolla.].

Philip dowiedział się, jakiego aparatu używał Robert H. Vane: dwóch drewnianych skrzynek, z których jedna mogła się przesuwać wewnątrz drugiej, ale techniczne szczegóły dotyczące dagerotypów rozwikłał oczywiście Edward.

– Było to w tysiąc osiemset trzydziestym trzecim roku… – zaczął z emfazą. – We Francji.

– Doskonale – zachęcił go Jim. – W tysiąc osiemset trzydziestym trzecim roku, we Francji.

– Pokazywałem jedynie tło – oświadczył Edward. – A więc we Francji, w tysiąc osiemset trzydziestym trzecim roku, w nędznej pracowni, ogromnie utalentowany, acz mało znany artysta Louis Daguerre dokonał odkrycia, które miało zmienić świat.

– Jesteś jego rzecznikiem prasowym? – spytał Cień.

Edward zignorował tę uwagę i mówił dalej:

– Louis Daguerre odkrył, że pokrycie miedzianej płyty srebrem, a następnie wystawienie jej na działanie par jodu czyni ją wrażliwą na światło. Umieścił więc płytę wewnątrz ciemnego pudła, po czym pozwalał słońcu wpadać do środka przez kilka minut przez maleńką dziurkę. Następnie okadzał płytę parami rtęci, aby rtęć połączyła się ze srebrem. I jak myślicie, co się wtedy stało?

– Udusił się? – zasugerował Randy.

– Nie… zrobił fotografię! Potem musiał już tylko powstrzymać blaknięcie obrazu utrwaleniem go mocnym roztworem soli. W bardzo krótkim czasie metoda ta rozpowszechniła się na całym świecie i korzystano z niej aż do tysiąc osiemset osiemdziesiątego czwartego roku, kiedy to George Eastman wynalazł zwijaną błonę fotograficzną.

– Nic z tego nie rozumiem – stwierdziła Brenda.

– To wcale nie takie trudne – wtrącił się Jim. – Wyobraź sobie lustro w zamkniętym pudełku. Robimy w pudełku dziurkę, aby do środka mogło wpaść słońce. W lustrze ukaże się obraz tego, co jest na zewnątrz, prawda? Louis Daguerre znalazł sposób na utrwalenie tego odbicia na srebrze. Właśnie dlatego w początkach fotografii aparaty nazywano „pamiętającymi lustrami”.

– I dlatego wielu ludzi nie lubi, jak im się robi zdjęcia – dodał Edward.

– Jak to? – zdziwił się Jim.

– Przejrzałem różne okultystyczne materiały dotyczące dagerotypii. Niektórzy przesądni ludzie nie zgadzali się, aby robiono im zdjęcia, ponieważ płyty dagerotypowe były pokryte srebrem, a srebro jest tak czyste, że odbija całe zło, które tkwi w ludziach.

– Zło w ludziach? – zaprotestował Roosevelt. – Mów o sobie. Ja jestem tak cholernie dobry, że co dzień mam wspanialszą aurę.

– Każdy nosi w sobie zło – upierał się Edward. – Gdyby tak nie było, nie umielibyśmy dostrzec różnicy między dobrem a złem, prawda? Za każdym razem, kiedy patrzysz w lustro albo w błyszczącą srebrną tacę, widzisz spoglądające stamtąd na ciebie zło. Ale gdy tylko przestajesz patrzyć w lustro albo wypolerowaną srebrną tacę, twoje złe „ja” z powrotem łączy się z twoim dobrym „ja”. Przed chwilą było je widać, a teraz zniknęło. Jeżeli jednak twoje złe „ja” zostanie utrwalone jak na dagerotypie, będzie uwięzione w srebrze na zawsze.

– Dlaczego ludzie mieliby tego nie chcieć? – spytała Brenda. – Czy nie byłoby dobrze, gdyby zabrano z nas całe zło?

Edward pokręcił głową.

– Bez odrobiny zła w sobie nie przeżyłabyś nawet pięciu minut. Gdyby ktoś cię napadł, nie broniłabyś się, bo nie chciałabyś go zranić. Gdyby ktoś zabił twojego młodszego brata, wybaczyłabyś mu i nie zostałby ukarany. – Rozejrzał się po klasie, a kiedy znowu zaczął mówić, jego słowa brzmiały niemal kaznodziejsko: – Srebro jest tak czyste, że może wchłonąć najczarniejszą część naszych dusz… Judasz zdradził Jezusa za trzydzieści srebrników. Wilkołaki można zabić tylko kulami ze srebra, ponieważ srebro wchłania całe ich włochate zło, pozostawiając jedynie niewłochatą, dobrą część.

Jim popatrzył na Edwarda i zmarszczył brwi.

– Skąd wytrzasnąłeś te wszystkie bzdury?

– Ze Strefy mroku. Z odcinka pod tytułem Srebrna wykładzina.

– I uważasz, że Strefa mroku jest rzetelnym źródłem informacji na temat mitów?

– Nie wiem, proszę pana, ale przecież wszystkie mity są czyimś tworem, prawda?

– Z tym się zgodzę, ale mit, stworzony przez telewizyjnego scenarzystę w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku, nie ma tak silnego rezonansu społecznego jak mit, przekazywany z ust do ust od czasów biblijnych.

– Według mnie mit Edwarda o srebrze to prawda – oświadczyła Pinky. – Mnóstwo Indian na tych zdjęciach zakrywa twarz albo odwraca głowę. Dlaczego? Wiedzieli coś, o czyni my nie wiemy albo zapomnieliśmy?


Kiedy Jim wychodził z klasy po drugiej lekcji, korytarzem przechodził Walter, niosąc cztery złożone krzesła.

– Panie Rook, właśnie zamierzałem zrobić sobie kawę – powiedział. – Przyłączy się pan?

– No… eee… oczywiście. Pomogę panu z tymi krzesłami.

Wyszli z głównego budynku i skierowali się ku sali gimnastycznej. „Biuro” dozorcy mieściło się w maleńkim, przytulonym do ściany sali gimnastycznej budyneczku, pełnym środków czyszczących, szczotek i odkurzaczy, a także kawałków połamanych półek i szkolnych ławek. Pośrodku tego bałaganu stało poobijane stare biurko, obrotowy fotel i wielka skórzana kanapa, z której wyłaziła pomarańczowa gąbka.

Dozorca odstawił krzesła pod ścianę.

– Dziękuję za pomoc – powiedział. – Człowiek nie robi się młodszy i nie mogę już dźwigać jak kiedyś.

– To tak samo jak ja.

– Pan? Przed panem jeszcze wiele lat…

– Wiem. Nie latami się martwię, ale tym, w jaki sposób je przeżyję.

Walter otworzył puszką z kawą i wsypał trzy szczodre porcje do szklanego dzbanka.

– Nie wierzę w filtrowanie – oświadczył. – Psuje cały smak.

Jim usiadł na kanapie. Wydała z siebie długi, pierdzący odgłos i opadła o ponad pół metra.

– Z tego, co słyszałem, panie Rook, miał pan ciężki okres.

– „Ciężki”? O, tak! Z pewnością można tak powiedzieć.

– Jak pan teraz sobie radzi?

– Bo ja wiem… Nie za dobrze. Wstaję rano, idę do szkoły, wracam do domu. Jeśli chcesz znać prawdę, to czuję się jak pęknięty dzbanek. Potrzebuję trochę superkleju do duszy.

Walter nalał wody do dzbanka. Całe pomieszczenie wypełnił mocny zapach arabiki.

– Potrzebuje pan kontaktu z ludźmi.

– Może. Pytanie tylko, czy oni potrzebują kontaktu ze mną. Nie sądzę, abym był teraz dobrym kompanem.

Walter otworzył szufladę biurka i wyjął z niej pomiętą kopertę.

– Niech pan spojrzy na to, panie Rook. To fotografie z przyjęcia, które zrobiła mi rodzina po pogrzebie Glorii. Nie pomyślałby pan, że właśnie pochowałem żonę, jedyną kobietę, która coś dla mnie znaczyła, moją towarzyszkę życia. Wszyscy się śmieją, śpiewają i dobrze się bawią, a to dlatego, że mimo wszystkich trosk i strat życie jest szczęściem. Człowiek powinien cieszyć się tym, co ma, jak i zapomnieć o tym, co stracił.

Jim przejrzał zdjęcia. Walter miał rację. Wyglądało to nie na stypę, lecz na urodziny. Urodziny. Koniec i jednocześnie nowy początek.

– Rzeczywiście są bardzo… pogodne.

Kiedy oddawał Walterowi kopertę, na podłogę wypadły negatywy.

– Przepraszani… sekundę, zaraz je pozbieram… Podniósł negatywy i zaczął je układać. Uniósł jeden do światła, by sprawdzić, czy jest ułożony w odpowiednim kierunku. Był na nim Walter, obejmujący ramieniem jedną z sióstr. Walter z białą twarzą i czarnymi włosami.

Jim wsunął negatywy do koperty. Biała twarz. Czarne włosy. Przypomniał sobie człowieka, którego widziano pod domkiem Tubbsów na plaży w dniu, kiedy spłonęli Bobby i Sara – człowieka o czarnej twarzy i białych włosach.

– Wszystko w porządku, panie Rook? Może ciastko z czekoladą?

– Nie, dziękuję. Kawa wystarczy.

– Niech pan przemyśli moje słowa. Trzeba cieszyć się z tego, co się ma, i zapomnieć o tym, co się straciło. Inaczej człowiek będzie cierpiał do końca życia.


Zanim Jim skończył poprawiać zeszyty i zaplanował zajęcia na następny dzień, zrobiło się wpół do ósmej. Niebo było bezchmurne i czyste, jeśli nie liczyć różowej smugi kondensacyjnej, która powoli wyginała się w znak zapytania. Z południowego zachodu wiał ciepły wiaterek. Kiedy Jim przeszedł pół parkingu, usłyszał, że ktoś go woła.

Zatrzymał się i odwrócił, osłaniając oczy przed słońcem. W jego stronę szła Karen z naręczem książek. Miała na sobie bluzkę w kwiaty i skromną niebieską spódnicę i wyglądała tak samo jak kilka lat temu, kiedy uświadomił sobie, że ją kocha.

– Unikasz mnie – powiedziała z uśmiechem.

– Nie unikam cię. Miałem tylko masę rzeczy do nadrobienia.

– Oczywiście… – mruknęła z sarkazmem. – No i co? Dobrze jest wrócić?

Uniósł brwi i wzruszył ramionami, co miało oznaczać, że jeszcze nie wie. Patrzyła na niego, uśmiechając się przez cały czas.

– Vinnie mówił mi, że wprowadziłeś się do mieszkania jego zmarłego stryja.

– Zgadza się. W budynku Benandantich, w Venice. Jest tam zupełnie jak u Allana Edgara Poe. Jak w Upadku domu Usherów, tyle że jeszcze bardziej upiornie. Powinnaś zobaczyć to mieszkanie.

– A Tibbles? Ciągle masz tego nawiedzonego kota?

– Tak, mam.

Zapadła długa chwila ciszy. Jim uświadomił sobie, że pociąga się za ucho, co było u niego oznaką napięcia. Natychmiast przestał i zamachał ręką, jakby chciał powiedzieć: „Samo życie, co na to poradzimy?”.

– Słyszałam o tym, co się stało w Waszyngtonie – powiedziała Karen. – No, może nie znam wszystkich szczegółów…

– To było tragiczne. – Jim nie miał ochoty mówić więcej na ten temat. Czasami lepiej zostawić sprawy na jakiś czas samym sobie, pozwolić im się ułożyć. Miał wrażenie, jakby przez ułamek sekundy znowu słyszał przeraźliwy wrzask i widział tryskającą krew.

– Będziesz na pogrzebie Bobby’ego Tubbsa i Sary Miller? – spytała Karen.

Skinął głową.

– Może moglibyśmy iść razem… jeśli nie miałbyś nic przeciwko temu.

– Byłoby miło. A co z Perrym?

– Z Perrym? – powtórzyła Karen, jakby nie bardzo rozumiała, co Jim ma na myśli. – Mówisz o Perrym Rittsie? Co ma z nim być?

– Nie widujesz się z nim?

Karen roześmiała się swoim głośnym, krótkim śmiechem, przypominającym brzęk pękającej okiennej szyby.

– Miałam nadzieję, że wyżej mnie cenisz!

– Oczywiście, jak najbardziej, ale widziałem was wczoraj razem, a Perry miał tak rozognione oczy i tak napuszony ogon, że myślałem…

Karen odgarnęła włosy z czoła.

– Wiem, co pomyślałeś, Jim. Nie musisz kończyć – powiedziała.

Stał bez ruchu, przez cały czas osłaniając dłonią oczy. ŚWIATŁO CHWYTA DUSZĘ. Karen podeszła, stanęła na palcach i pocałowała go w policzek.

– Co to był za wiersz, którego fragmenty stale mi cytowałeś?

Wiedział, co ma na myśli, nie odzywał się jednak, by sprawdzić, czy Karen pamięta te fragmenty.

– „Któż może być płomieniem oraz ćmą?” – szepnęła w końcu.

– „Kogo wolno nam kochać? – dodał Jim. – Prawdę że znam, sądziłem. Choć z żalu już umarłem, o mojej śmierci jeszcze nie wie nikt”.

Karen popatrzyła na niego poważnie.

– Jeszcze nie umarłeś, Jim. Ani z żalu, ani z czegokolwiek innego. Powrót to nie wstyd. Czasem musimy wrócić, aby przypomnieć sobie, kim jesteśmy i dlaczego ludzie nas kochali.


Na kolację zrobił sobie spaghetti po bolońsku. Uważał się za eksperta w tym zakresie – zawsze dodawał mnóstwo sosu Worcestershire i tabasco, kilka łyżek mieszanych ziół i tyle czarnego pieprzu, ile wysypywało się z młynka po pięćdziesięciu pięciu obrotach, po czym dusił wszystko przez 45 minut z dwoma szklankami mocnego włoskiego czerwonego wina. Ponieważ Tibbles nie była zwolenniczką tabasco, dał jej miskę surowej mielonej wołowiny z kocimi ciasteczkami. Zaczynało jej odrastać futro, ale wyglądała jeszcze gorzej.

Kiedy skończył jeść, poszedł do salonu i włączył telewizję. Nie miał ochoty oglądać CSI, Prawa i porządku ani Strefy śmierci, na szczęście znalazł na Discovery stary film o człowieku, który na początku XX wieku wędrował przez Amerykę, odwiedzając wesołe miasteczka i sporządzając spis ludzi-dziwolągów, na których się natknął.

„Spotkał kobietę pawiana, zwaną Włochatą Mary, człowieka ropuchę i chłopca bez mózgu, który podświetlał sobie mocnym światłem na czaszkę i pokazywał, że w jego głowie jest pusto. Jedną z najdziwniejszych postaci był człowiek negatyw, który jeździł po Illinois, Idaho i innych stanach Środkowego Zachodu z trupą Forepaugha i braci Sellsów* [*Adam Forepaugh and Sells Brothers, powstały w 1896 roku słynny amerykański cyrk.]. Z powodu ogromnej wrażliwości na światło musiał on w ciągu dnia zakrywać sobie głowę materiałem, a namiot, w którym można go było oglądać, był oświetlony czerwoną żarówką jak fotograficzna ciemnia. Kiedy zdejmował materiał z głowy, co robił za opłatą dwudziestu pięciu centów, widz mógł obejrzeć jego całkowicie czarną twarz z białymi oczami jak na negatywie fotograficznym.

Człowiek ten został aresztowany w tysiąc dziewięćset dziewiątym roku po serii podpaleń w Indianie, w których zginęło siedem osób. Uciekł jednak z aresztu w Crawfordsville i nigdy więcej go nie widziano ani o nim nie słyszano”.

Jim popatrzył na obraz przedstawiający Roberta H. Vane’a. Może dagerotypista wcale nie był w żałobie, może z jakiegoś powodu ukrywał twarz? Może bał się wystawiać ją na światło dzienne?

Wyłączył telewizor i postanowił, że jutro z samego rana zabierze obraz na dół i odtransportuje go do domu aukcyjnego. Gdyby malowidło było jego własnością, wywiózłby je na najbliższy kawałek wolnej ziemi i spalił.

Czy śmierć Bobby’ego i Sary mogła być w jakiś sposób związana z jego wprowadzeniem się do Benandanti Building? Głównym podejrzanym był mężczyzna o czarnej twarzy i białych włosach, wyglądający jak negatyw fotograficzny, a w nowym mieszkaniu Jima wisiał portret Roberta H. Vane’a, który nie tylko spędził życie na tworzeniu negatywów, ale był także oskarżany o spalanie ludzi na popiół. Tak właśnie przecież zginęli Bobby i Sara.

Jaki związek z tą sprawą miał błysk jaskrawego światła, powstałe na ścianie „fotografie” Bobby’ego i Sary i sposób, w jaki zapaliła się Tibbles? Co z dagerotypami, które robił Robert H. Vane, plemieniem Daguenów i człowiekiem negatywem? Co z dziwnym cieniem, który przesuwał się po zasłonie?

Nie istniało żadne logiczne wyjaśnienie, w jaki sposób te wydarzenia mogły być ze sobą powiązane. Robert H. Vane żył ponad sto pięćdziesiąt lat temu, a człowiek negatyw uciekł z rąk sprawiedliwości niemal sto lat temu, więc i jego od dawna nie było na świecie.

Polowa odkryć jego uczniów była historycznymi opowieściami, a połowa psychotronicznym bełkotem, wszystko zaś sprawiało wrażenie przypadkowego nagromadzenia oderwanych od siebie wydarzeń. Mimo to Jim przypuszczał, że poszczególne fragmenty tych informacji mogą być ze sobą powiązane. Czuł się jak siedzący w ciemnym pomieszczeniu człowiek, który dostaje od kogoś pojedyncze kawałki popękanego wazonu i ma poskładać go do kupy. Pytanie brzmiało: kto daje mu te kawałki i po co? I dlaczego właśnie jemu?


Wziął prysznic, wytarł się i włożył szorty oraz wyblakły jasnobrązowy T-shirt z wizerunkiem Charlesa Dickensa, który dostał od Karen kilka lat temu. Włożenie go akurat dzisiaj, po spotkaniu z nią, wydało mu się szczególnie odpowiednie.

Usiadł na łóżku i przez chwilę czytał książkę podróżniczą o Afryce Północnej. Ponieważ była napisana bardzo kojącym i hipnotyzującym językiem, nie udało mu się jeszcze dobrnąć do końca drugiego rozdziału, ale właśnie dlatego ją czytał. Pod ciemnobłękitnym niebem Sudanu mógł zapomnieć o Drugiej Specjalnej, o tym, co mu się przytrafiło w Waszyngtonie, i o obrazie przedstawiającym Roberta H. Vane’a.

„Daleko, daleko na południu leży rozległa sawanna, migotliwa trawiasta równina, na której urodziwi i pełni godności nadzy czarni mężczyźni pasą bydło o rogach w kształcie liry. Po równinie niesie się łoskot bębnów, a przez dżunglę płyną szerokie i leniwe, lecz niebezpieczne rzeki, którymi można popłynąć prosto do morza”.

Jim zapadł w drzemkę i książka powoli wysunęła mu się z ręki. Ale już po niecałych dziesięciu minutach coś go obudziło. Rozejrzał się, mrugając gwałtownie. Tibbles usiadła tuż obok i głośno pomrukiwała. Zegar na nocnym stoliku wskazywał 00:03.

Leżał na łóżku i nasłuchiwał, lecz poza cichym trzaskaniem klimatyzatora i dochodzącego z LAX cichego dudnienia startujących samolotów w mieszkaniu było zupełnie cicho. Po chwili jakaś kobieta zaczęła wrzeszczeć na ulicy: „Oszalałeś, wiesz o tym?! Kompletnie postradałeś zmysły!”.

Jim zgasił lampkę nocną i zamknął oczy. Migotliwa trawiasta równina wokół niego cicho szeptała, wiał północny wiatr. Jim niemal słyszał szarpiące trawę bydło.

Nagłe coś ponownie wyrwało go ze snu. W salonie rozległo się ciężkie tąpnięcie, a po nim szybki stukot. Na chwilę zapadła cisza, po której znów dał się słyszeć charakterystyczny stukot, jakby ktoś próbował wymacywać drogę w ciemnym pomieszczeniu za pomocą laski.

Jim usiadł. Do stukotu dołączyły metaliczne kliknięcia.

– Słyszę cię! – zawołał Jim i zapalił nocną lampkę. – Kimkolwiek jesteś, lepiej się stąd wynoś, i to szybko!

Spuścił nogi na podłogę i zaczął macać pod łóżkiem w poszukiwaniu kija bejsbolowego. Miał nadzieję, że intruz nie przyniósł ze sobą broni palnej. Nie chciał, aby doszło do zbyt ostrej konfrontacji. W końcu nic w tym mieszkaniu do niego nie należało, a kilka sztuk cudzej porcelany ze sklepu ze starociami nie było wartych śmierci.

Wstał i ruszył, uderzając kijem we wnętrze dłoni. Kiedy obchodził łóżko, drzwi do sypialni otworzyły się z taką gwałtownością, że niemal zostały wyrwane z zawiasów. Do środka weszła postać niepodobna do niczego, co Jim kiedykolwiek widział w życiu albo miał odwagę sobie wyobrazić. Wrzasnął z przerażenia.

Postać niemal dotykała sufitu. Wyglądała jak gigantyczny pająk – długonogi i pokraczny. Miała trzy mahoniowe nogi, jak staromodne fotograficzne trójnogi, czarny korpus – zgarbiony korpus kogoś o zdeformowanym tułowiu – a na głowie czarny materiał. Cień, jaki rzucała na ścianę, był przerażający – koszmarna gmatwanina szczudeł, podpórek i fałd czarnego materiału.

Jim zatoczył się do tyłu i zderzył z nocną szafką tak mocno, że stojący na niej zegarek spadł na podłogę. Trójnogopająk zrobił kolejny krok, tak niepewny, że cała konstrukcja niemal straciła równowagę, potem jeszcze jeden. Po chwili wydał z siebie metaliczny skrzek: Kerr-czikk! Kerr-czikk!

W tym momencie obudziła się Tibbles i zaczęła wrzeszczeć jak śmiertelnie przerażone dziecko.

Загрузка...