Rozdział 6

Następnego poranka powietrze było żółte od smogu. Kiedy Jim wyjrzał przez oprawne w ołów szyby, poczuł się jak w środku dziewiętnastowiecznej fotografii. Poszedł do kuchni, drobił sobie kubek morderczo mocnej kawy, usiadł za stołem i zaczął się zastanawiać, jaki powinien być jego pierwszy krok na drodze do poskładania sobie życia. Spotkać się ze starymi przyjaciółmi na pizzy? („Naprawdę chcecie wiedzieć, co się stało w Waszyngtonie? W straszliwy sposób zginęło troje młodych ludzi. Zjesz jeszcze kawałek?”). Zacząć pisać pamiętnik? („Mój drogi pamiętniku, wczoraj zapalił się mój kot, ale poznałem bardzo seksowną kobietę z mieszkania naprzeciwko”). Zgłosić się do psychoanalityka? („Ta bardzo seksowna kobieta z mieszkania naprzeciwko uważa, że w tym obrazie tkwi żywy człowiek, i niestety chyba jej wierzę”). Upić się? („Karen, kochanie, jesteś jedyną kobietą, na jakiej kiedykolwiek naprawdę mi zależało”). Nic nie pić? („Oczywiście, Karen, nasz związek nigdy nie miał szans”). Przebiec piętnaście kilometrów? (POWIETRZA… POWIETRZA…).

Nie umiał pozbyć się wrażenia, że kawałek po kawałku podnosi swoje rozbite życie, obraca te kawałki w palcach i ponownie upuszcza – jak mechanik samochodowy, nie mający pojęcia, w jaki sposób ma poskładać samochód, który rozebrał.

Może najlepszym rozwiązaniem – jeśli nie jedynym – było całkowite skoncentrowanie się na uczniach Drugiej Specjalnej? Może to właśnie oni mu powiedzą, które kawałki jego życia są warte akcji ratunkowej i wypolerowania, a które należy wyrzucić na śmietnik?

Dokończył kawę i wstawił kubek do zmywarki. Tibbles siedziała pod zlewem, pożerając śniadanie składające się z tuńczyka. W dalszym ciągu wyglądała jak sparszywiała i chodziła jak reumatyk, ale jeżeli apetyt jest wskaźnikiem dobrego samopoczucia, wyglądało na to, że otrząsnęła się już z szoku.

– Nie rozumiem, jak możesz jeść takie rzeczy o wpół do siódmej rano – mruknął Jim, marszcząc z niesmakiem nos. Tibbles spojrzała na niego, jakby chciała powiedzieć, że ludzie nie mają pojęcia, co jest naprawdę dobre, i znów zajęła się swoją miską. Brejowaty, zalatujący jełczejącym olejem tuńczyk. Czyż może być coś smaczniejszego? – Posłuchaj, TD: idę do pracy. Zachowuj się. Nie hałasuj, bo nie masz prawa tu mieszkać. Jeżeli sądzisz, że zrezygnuję dla ciebie z tego mieszkania, to się grubo mylisz. – Podszedł do drzwi wejściowych. – A jeśli znów się zapalisz, dzwoń pod dziewięćset jedenaście. Albo wskocz pod prysznic i odkręć kurek z napisem ARKTYKA.

Obraz z Robertem H. Vane’em stał za stertą butów stryja Vinniego, zasłonięty szarym kocem w czerwone wzorki. Koc zsunął się nieco z jednej strony, więc Jim podciągnął go. Nie chciał oglądać nawet centymetra czarnych pogrzebowych spodni Roberta H. Vane’a.

Zamknął za sobą drzwi, po czym stanął bez ruchu w korytarzu i zaczął nasłuchiwać. Miał nadzieję, że może uda mu się natknąć na Eleanor Shine, ale z jej mieszkania nie dochodził żaden dźwięk. Choć wczoraj niemal pół godziny spędził na sprzątaniu mieszkania, nie zapukała wieczorem. Kupił nawet kwiaty, chipsy ziemniaczane i butelkę chardonnay!

Kiedy zegar wybił północ i stało się jasne, że Eleanor nie zapuka, Jim uświadomił sobie (ku swemu wielkiemu zdziwieniu), że jest bardzo rozczarowany. Coś w tej kobiecie było. W jej twarzy. W przypominających czarną wodę włosach. I w jej niezwykłej uwadze, że Robert H. Vane ukrywa się we wnętrzu portretu albo jest w nim uwięziony – albo i jedno, i drugie.

Eleanor Shine była bardzo ekscentryczną i oryginalną osobą, a Jim od dawna, bardzo dawna nikogo takiego nie spotkał.


Oczywiście poza Pinky Perdido, dziewczyną o piegowatym nosku, sterczących jak igiełki rzęsach i cienkim, piskliwym głosie, przypominającym dźwięki wydawane przez gumowe pieski zabawki. Kiedy wstała, aby przeczytać, co napisała ku pamięci Bobby’ego Tubbsa i Sary Miller, w truskawkowo-różowych włosach miała czarne wstążki i była ubrana w czarny T-shirt, różową koronkową spódniczkę i czarne rajstopy, a na nogach miała różowo-białe sportowe buty.

– „Obudzili się a Bobby zamrugał i spytał gdzie jesteśmy co się stało a Sara powiedziała jakie to miejsce jest słoneczne a wszędzie są róże tyle róż że pachnie jak saszetka co ją włożyłam do szuflady z bielizną. Anioł ubrany cały na biało w Armani przyszedł do nich i powiedział jesteście w krainie Pubów i wezmę was do kaplicy ślubów gdzie będziecie co dzień brać ślub z drużkami i szampanem co będzie nagrodą za to że kochaliście się w prawdziwym świecie i co dzień będzie ślub z długą limuzyną i ślubnymi prezentami. Sara powiedziała że to ekstra bo zawsze chciała ślub który trwa zawsze amen”.

Klasa zaczęła klaskać. Pinky usiadła, zaczerwieniona z emocji. – Jim skinął głową.

– To było znakomite, Pinky. Pełne wyobraźni, ale nie wata cukrowa. I postawiło bardzo dojmujące pytanie. Wiecie, co to znaczy „dojmujące”? – Rozejrzał się po klasie. – Kto wie?

Zgłosił się Edward.

– Emocjonalne, ważne, istotne – powiedział.

– Tak jak ty jesteś dojmującym wrzodem na dupie… – mruknął Cień.

Jim natychmiast wycelował w niego palec i zrobił ostrzegawcze PIFF-PAFF.

– Zastanówcie się, jak by to było, gdyby Bobby i Sara rzeczywiście znaleźli się w przedstawionym przez Pinky raju. Dostaliby tyle tortów weselnych, szampana i tosterów, ile tylko można sobie zażyczyć, ale nigdy by się nie zestarzeli. Nie dowiedzieliby się, jak to jest mieć dzieci albo podróżować po świecie. Dzień w dzień, przez całą wieczność, odbywaliby tę samą uroczystość ślubną, jak w Dniu świstaka. Może to niebo, ale może inny rodzaj piekła. Co o tym sądzicie?

– W zeszłym roku byłem na ślubie ojca – powiedział Edward. – Dla mnie to było piekło. Macocha jest w porzo, kiedyś tańczyła na rurze, ale jej rodzina to jaskiniowcy. Jeden z kuzynów ma wytatuowaną na czole tarczę strzelecką i twierdzi, że chciał być taki sam jak Kurt Cobain, ale zabrakło mu jaj, aby palnąć sobie w łeb, więc tylko zrobił sobie ten tatuaż.

– Kim ty jesteś, żeby jeździć po ludziach, debilu? – zapytał Cień, patrząc pogardliwie na Edwarda. – Kiedy ten gość wrócił do domu, pewnie powiedział kumplom, że jesteś największym świrem od czasu Pee Wee Hermana.

Jim zaczął iść ku tyłowi klasy. Kiedy szedł między ławkami, z blatów natychmiast znikały telefony komórkowe, komiksy i batony. W pewnym momencie zatrzymał się gwałtownie, odwrócił i przyłapał Randy’ego, który właśnie wpychał sobie kanapkę do ust.

– Kto wierzy w życie po życiu? – zapytał, ale odpowiedziała mu tylko pełna zdziwienia cisza. – Mamy po śmierci świadomość czy nie? Możemy widzieć, myśleć i czuć czy… odeszliśmy na zawsze?

Jedna po drugiej, z wahaniem, podniosło się jedenaście rąk.

Stanął przy ławce Brendy Malone. Była to pulchna, blada, astmatyczna dziewczyna z lekkim zezem i włosami koloru miedzi, które wyglądały jak postrzępione druciki.

– Brenda? Brenda, prawda? Wierzysz w życie po życiu?

Dziewczyna tak energicznie pokręciła głową, że jej kucyki zawirowały.

– Kiedy się umiera, jest po wszystkim.

– A więc nie wierzysz w niebo, piekło ani dalsze istnienie? Kiedy człowiek umiera, wszystko się kończy, światło gaśnie i człowiek odchodzi, tak?

Brenda skinęła głową.

– Zanim moja siostra umarła, poprosiłam ją, żeby przysłała mi wiadomość, kiedy dostanie się do nieba. Miała oderwać trzy płatki ze stokrotki, która stała w wazonie na moim oknie.

– Ale nie zrobiła tego, tak?

– Nie – odparła Brenda i zaczęła gryźć kciuk.

– Nie pomyślałaś o tym, że kiedy stała się duchem, nie mogła już robić niczego fizycznego… takiego jak odrywanie płatków ze stokrotek?

– Ee… ona odeszła. Nawet nie czuję, żeby była blisko.

Jim rozejrzał się po klasie. Niektórym uczniom znudziło się już trzymanie ręki w górze, inni podpierali uniesioną rękę drugą. Nagle zobaczył w drzwiach dziewczynkę w długiej jasnozielonej koszuli nocnej. Nie była ładna, miała płaską twarz i spięte za uszami rude włosy, ale uśmiechała się przyjaźnie i trzymała w ręku stokrotkę na długiej łodydze.

Jim również uśmiechnął się do niej. Wiedział, kto to jest i co tu robi. Wiedział także, że nikt poza nim tej dziewczynki nie widzi, nawet Brenda. Zwłaszcza Brenda.

Nie miewał tego rodzaju wizji od dwóch lat i niespodziewanie ucieszył się, że wróciły. Życie po życiu było pełne wściekłych duchów ludzi, którzy zmarli przed czasem i chcieli się zemścić albo nie mogli uwierzyć, że nie żyją. Zdarzały się jednak także zadowolone duchy – i ta dziewczynka do nich należała.

– Ile lat miała twoja siostra, kiedy umarła?

– Dwanaście i pół.

– Jak miała na imię?

– Mary.

Jim położył dłoń na ramieniu Brendy.

– Mary wcale cię nie opuściła. W dalszym ciągu się tobą opiekuje. Wciąż cię kocha i zależy jej na tobie.

Brenda przyjrzała mu się podejrzliwie. Najwyraźniej uważała, że tego rodzaju kwestie może wygłaszać jedynie ksiądz opiekujący się jej rodziną, a nie nauczyciel angielskiego.

– Nie wierzysz mi? – spytał Jim.

– Nigdy jej nie czułam. I nie dała mi znaku.

Jim kiwnął ręką na Mary i duch dziewczynki zaczął podchodzić. Zjawa przeszła przez Vanillę King i George’a Gravesa, jakby nie istnieli, ale Vanilla musiała ją poczuć, bo nieoczekiwanie krzyknęła: OJEJ! – i rozejrzała się. George był zbyt zajęty rysowaniem w zeszycie gotyckich nagrobków z napisem RIP, żeby cokolwiek poczuć.

Mary, cały czas uśmiechnięta, podeszła do Jima.

Nigdy jej nie opuściłam - powiedziała. Jej głos brzmiał tak, jakby mówiła z sąsiedniego pomieszczenia, i w pewnym sensie tak było. – Nawet na minutę nie zostawiłam Brendy samej.

– Mogłabyś jej to jakoś dać do zrozumienia? – spytał Jim. – Byłaby szczęśliwa.

– Słucham? – zdziwiła się Brenda.

Mary zerwała z trzymanej w dłoni stokrotki trzy płatki i upuściła je na dłoń Jima. Zacisnął palce i powiedział:

– Dziękuję.

Brenda zmarszczyła czoło.

– Za co pan dziękuje?

Jim otworzył dłoń i Brenda wbiła wzrok w trzy czerwone płatki. Po chwili wydukała:

– Skąd… pan… wie… dział, że stokrotka… była… czerwona?

– Powiedziałem ci, że Mary jest blisko. Nie opuściła cię, kiedy umarła, i nigdy cię nie opuści. Jest twoją siostrą. Zależy jej na tobie.

Oczy Brendy wypełniły się łzami.

– To jakaś sztuczka, prawda? Robi pan sztuczki!

George odwrócił się i popatrzył na nią, ale najwyraźniej uznał, że nie dzieje się nic szczególnie ciekawego, bo wrócił do swojego bazgrania.

Jim położył dłoń na ramieniu Brendy.

– Chyba nie sądzisz, że mógłbym być wobec ciebie tak okrutny? – Położył płatki na jej zeszycie. – Weź je. Mary chce, abyś je zatrzymała. Powiedziała, że da ci znak, i zrobiła to. Potrzebowała tylko kogoś takiego jak ja, aby pomógł jej to zrobić.

Brenda wyjęła pomiętą papierową chusteczkę i wytarła oczy.

– Porozmawiajmy po lekcjach – powiedział Jim. – Wszystko ci wtedy wyjaśnię. Jeżeli chcesz teraz wyjść, możesz iść.

– Nie, chcę zostać. Myślałam, że mnie zostawiła. Naprawdę tak myślałam.

Mary przez cały czas stała tak blisko siostry, że gdyby była materialna, Brenda mogłaby wyciągnąć rękę i bez trudu dotknąć jej twarzy. Zjawa jeszcze przez chwilę czekała, ale uśmiech powoli zamierał na jej ustach, ponieważ uświadomiła sobie, że Brenda nigdy nie będzie mogła jej zobaczyć. Popatrzyła ze smutkiem na Jima i zniknęła.

Jim lekko ścisnął ramię Brendy dla dodania dziewczynie otuchy i wrócił na przód klasy.

– No dobrze – powiedział. – Freddy… a co z tobą? Wierzysz w życie po życiu?

– Jasne – odparł Freddy. – Za każdym razem, kiedy gram w karty, dziadek mówi mi do ucha, co inni gracze mają w kartach. Wspaniała sprawa.

– Skąd wiesz, że to twój dziadek?

– Czuję jego zapach. Whisky Rebel Yell, cygara i czosnek… zawsze tak pachniał.

– Cóż, jeżeli to prawda, to bardzo ciekawe, bo wielu ludzi twierdzi, że choć nie widzi duchów, czuje ich zapach. Wszystko wskazuje na to, że duchy potrafią zaznaczać swoją obecność pobudzaniem naszych receptorów węchowych, które są znacznie wrażliwsze od oczu i uszu. A ty, Ruby?

– Nie jestem do końca pewna – zaczęła Ruby, błyskając złotymi bransoletkami – ale uważani, że żyjemy tak długo, jak długo żyje przynajmniej jedna osoba, która nas pamięta. Ludzie żyją w umysłach innych ludzi. Jeżeli można pamiętać piosenkę i przekazać ją dzieciom, dlaczego nie można by w taki sam sposób przekazać czyjejś duszy?

– Randy? Ty nie wierzysz w życie po życiu?

Randy potrząsnął policzkami.

– Jesteśmy jedynie mięsem, tak? – spytał Jim.

– Oczywiście – mruknął Cień. – A niektórzy mają go dziesięć razy tyle co inni.

– Uważaj, bo usiądę ci na głowic i wypierdzę ci w ucho Camptown Races* [*Amerykańska piosenka folkowa.] - ostrzegł go Randy.

– Dość tego! – przerwał ich sprzeczkę Jim. – Jaki jest twój pogląd na te sprawy, Randy?

– Taki, że kiedy nasze mięso umiera, umiera też nasz mózg, a kiedy umiera mózg, (o już po zawodach, nie ma nas. Codziennie szlachtuje się miliony świń, ale nie straszą nas miliony świńskich duchów, no nie? Nie słyszymy w nocy żadnego CHRUM! CHRUM!

– To dlatego, że zwierzęta nie mają dusz – oświadczył David Robinson. – Tylko ludzie mają dusze, bo zwierzęta nie umieją odróżnić dobra od zła ani nie wierzą w Pana jak my.

Jim zastanawiał się, co jego klasa powiedziałaby o Mary, odrywającej płatki z czerwonej stokrotki. Nie rozumiał duchów – nie wiedział, dlaczego jedne się ukazują, a inne nie, ani dlaczego niektóre aż kipią ze złości, podczas gdy inne są spokojne Ale może nie było w tym żadnej tajemnicy – może duchy zachowywały się tak samo jak za życia, kiedy były ludźmi?

– No dobrze… teraz chcę usłyszeć następny tekst poświęcony Bobby’emu i Sarze – powiedział. – Roosevelt, co napisałeś?

Roosevelt podniósł się niezgrabnie, jego wygolona czaszka błyszczała jak przeciwsłoneczne okulary, które miał na nosie. Parę razy wzruszył ramionami, podniósł wydartą z zeszytu kartkę, pociągnął nosem i oświadczył:

– To coś w rodzaju… poematu. Dokładnie mówi, co czuję dla Bobby’ego i Sary.


Bobby i Sara chcieli zrobić to samo

Co każdy kiedy poczuje potrzebę

Połączenia dusz i cud aby było mu jak w niebie

Jak dwie fale łapiące na krawędzi plaży

Co walą i trzaskają i wszędzie pianą tryskają.


Ogień rozpalony przez żądzy głos

Zamienił się w pogrzebowy stos

Spaleni i zwęgleni zostali i zamiast związani

Oboje zostali skremowani

Ich ochota zamieniła się w dym i popiół

Który rozwiał wiatr i pognał w głąb lądu

I zobaczymy ich znowu dopiero w Dzień Sądu.


– To jest znakomite – stwierdził Jim. – Może trochę makabryczne, ale chyba wszyscy musimy przyznać, że ich śmierć była okropna.

Nagle jego uwagę zwrócił refleks światła za oknem, gdzieś między drzewami. Do bramy szkoły zbliżał się samochód porucznika Harrisa.

– No dobrze, wrócimy do Bobby’ego i Sary jutro. Teraz mam dla was nowe zadanie. Bardzo was proszę, tylko nie stękajcie… To interesujące i pożyteczne zadanie, będzie jednak wymagało nieco pracy.

Z ławek zaczęły dolatywać jęki. Jim odwrócił się do tablicy i napisał: DAGEROTYP.

– Czy ktoś wie, co to jest dagerotyp?

– Coś w rodzaju terrorysty? – spytał Philip.

– Ciekawy pomysł, ale nie. Edward?

– Wczesna forma fotografii, proszę pana. Wynaleziona przez Louisa Daguerre’a.

– Zgadza się. Zanim wynaleziono film, fotografowie używali metalowych płyt, wrażliwych na światło dzięki naniesionym na nie materiałom chemicznym. Robienie w ten sposób zdjęć to bardzo skomplikowana sprawa, poza tym fotograf musiał nosić ze sobą masę sprzętu, aparaty, trójnogi, butelki z rtęcią. Ale za pomocą tej techniki zrobiono mnóstwo znakomitych zdjęć: gór, jezior, lokomotyw, pól bitewnych wojny secesyjnej. Robiono nawet niecenzuralne zdjęcia. O tak, porno istniało już w tysiąc osiemset pięćdziesiątym roku.

Napisał na tablicy: ROBERT H. VANE.

– Tak nazywa się interesująca mnie postać. Człowiek ten jeździł po południowej Kalifornii około tysiąc osiemset pięćdziesiątego trzeciego roku i sądzę, że robił zdjęcia rdzennym Amerykanom. Chcę, abyście się jak najwięcej o nim dowiedzieli i spróbowali znaleźć jego zdjęcia. Możecie korzystać z biblioteki, z Internetu, z czego tylko chcecie.

– Czy ma to jakiś praktyczny cel? – spytał George. Włosy na potylicy sterczały mu w bok, jakby właśnie wstał z łóżka.

– Tak, George. Napiszemy wyimaginowany pamiętnik o wędrowaniu po Kalifornii w czasach pionierów i robieniu dagerotypów.

– Eee… po co?

– Po to, abyś mógł, używając wyobraźni, opisać Kalifornię połowy dziewiętnastego wieku. Abyś spróbował opisać technikę dagerotypową jasnym, zrozumiałym angielskim językiem. „Abyś mógł opowiedzieć, co należałoby sfotografować, żeby pokazać ludziom w Nowym Jorku, jaka piękna jest Kalifornia, i przekonać ich, że warto podjąć długą i ryzykowną podróż, żeby tu osiąść. – Jim zaczął po kolei wystawiać palce. – Po pierwsze, będziesz miał okazję pokazać, jak dobrze umiesz opisywać ludzi i krajobrazy. Po drugie, pokażesz, że potrafisz zrozumieć sposób myślenia innych ludzi, nawet tych, którzy żyli sto pięćdziesiąt lat temu. Po trzecie, udowodnisz, że umiesz zrozumieć proces technologiczny i przedstawić go powszechnie zrozumiałym językiem. Po czwarte, zademonstrujesz swoją umiejętność przekonywania ludzi i sprzedawania im tego, co chcesz sprzedać. Może według ciebie to wygląda bardziej na zadanie z historii, ale uwierz mi, wszystkie cztery umiejętności, które wymieniłem, pomogą ci znaleźć pracę w obecnych czasach.

– Nawet jeżeli ktoś chce pracować dla Radia Shack? – spytał Edward.

– Oczywiście.

Cień wydął policzki. Widać było wyraźnie, jak bardzo zniechęca go perspektywa napisania więcej niż dwóch powiązanych ze sobą zdań.

– Jakiś problem? – spytał Jim, patrząc na niego.

– Tak jakby. Czy wczoraj nie mówił pan, że chce, abyśmy pana czegoś nauczyli?

– Mówiłem, ale zastanów się dobrze: jak możesz mnie czegokolwiek nauczyć, jeżeli sam niczego nie wiesz?

– Hmm… – mruknął Cień. Jim uśmiechnął się do niego.

– Jeżeli dowiesz się czegoś o tym dagerotypiście, na pewno z zainteresowaniem cię wysłucham. Nie będę piłował paznokci, dłubał w nosie ani wysyłał do mojej dziewczyny aluzyjnych SMS-ów. Nawet nie będę odbijał głową piłki. Umowa stoi?


Porucznik Harris czekał na Jima przed główną bramą razem z dwoma detektywami. Stali w cieniu dumy i ozdoby szkoły – stuletniego libańskiego cedru, posadzonego tu podobno w 1923 roku przez Toma Mixa, gwiazdora niemych westernów.

– Mamy naocznego świadka! – zawołał porucznik, kiedy Jim podchodził.

– Naprawdę?

– Detektywi Mead i Bross rozmawiali z dziesiątkami włóczęgów i turystów, nocujących na plażach. Jeden z kloszardów koczował niecałe pięćdziesiąt metrów od domu plażowego Tubbsów…

Detektyw Mead otworzył swój notes. Był czarny i przystojny jak filmowy amant. Miał na sobie doskonale skrojony lekki szary garnitur i czerwono-żółtą jedwabną muchę.

– Hayward Mitchell, lat czterdzieści osiem, bezrobotny pomywacz bez stałego adresu. Twierdzi, że kiedy układał się do snu, zobaczył dwoje młodych ludzi schodzących z plaży. Śmiali się, żartowali i wygłupiali się.

Detektyw Bross miał prawie dwa metry wzrostu, a jego głowa wyglądała jak wykuta z granitu. Miał ostrzyżone na jeża siwe włosy, głęboko osadzone oczy i haczykowatą bliznę z boku ust. Nie odzywał się, ale przez cały czas uważnie przyglądał się Jimowi, jakby próbował sobie przypomnieć, czy jego twarz nie pojawiła się przypadkiem na nagraniu wideo ostatniego napadu z bronią w ręku.

Porucznik Harris wyjął z kieszeni dwie barwne fotografie i, pokazał je Jimowi.

– Mitchell przyznaje, że był zalany, ale zidentyfikował zarówno Bobby’ego Tubbsa, jak i Sarę Miller. Dość sensownie opisał, w co byli ubrani, poza tym nie miał powodu kręcić.

Detektyw Mead przewrócił kartką w notesie.

– Ofiary weszły do domku plażowego i mniej więcej dziesięć minut później Mitchell ujrzał trzecią osobę, schodzącą za nimi z plaży. Twierdzi, że była w szaro-czarnym ubraniu. Osobnik ten wszedł po schodach znajdujących się na zewnątrz domku, a kiedy doszedł do werandy, odwrócił się, jakby sprawdzał, czy nikt go nie obserwuje. Mitchell jest przekonany, że był to Afroamerykanin. Prawdopodobnie w starszym wieku, ponieważ miał siwe włosy. Wzięliśmy Mitchella na komisariat i posadziliśmy go z naszym najlepszym rysownikiem. Użyli komputerowego programu identyfikacyjnego i skomponowali coś takiego… według Mitchella jest to dość podobne do osoby, którą widział.

Jim wziął kartkę do ręki i rozłożył ją. Spoglądał na niego Murzyn o kwadratowej szczęce z burzą siwych włosów i siwymi brwiami.

– Widział go pan kiedyś? – spytał porucznik Harris.

Jim pokręcił głową.

– Nie. Nigdy. Nie jest to twarz, którą szybko by się zapomniało, prawda? Nie miałby pan nic przeciwko temu, abym to zatrzymał? Może coś przyjdzie mi do głowy.

– Mitchell twierdzi, że był to dobrze zbudowany osobnik – powiedział detektyw Bross zgrzytliwym głosem, przypominającym pracującą betoniarkę. – Mniej więcej tego samego wzrostu i wagi co ja.

Jim popatrzył na niego. Detektyw musiał ważyć przynajmniej sto dwadzieścia pięć kilo.

– Nie przesadza pan?

– Powiedzmy, że jego mama umiała nakłaniać go do jedzenia warzyw.

Jim uważnie przyjrzał się policyjnemu portretowi pamięciowemu. Wydał mu się dziwnie niepokojący. Przypominał twarz przyjaciela, którą po raz pierwszy widzimy w lustrze – dobrze znaną twarz, której lustrzane odbicie wydaje się nieznajome i trochę przerażające.

– Mitchell mówił, że nie widział tego człowieka wychodzącego z domu plażowego, choć prawdopodobnie musiał stamtąd wyjść. Może zrobił to, gdy Mitchell zasnął.

– Więc wygląda na to, że Bobby i Sara zostali zamordowani?

– Niemal na pewno. Jeżeli coś się panu przypomni w związku z tą twarzą, proszę do mnie natychmiast zadzwonić.

– Jasne – odparł Jim.

Kiwnął policjantom głową na pożegnanie. Jego parapsychiczne zdolności pewnie nie robiły na nich najmniejszego wrażenia, ale to już był ich problem. Nie wyczuł na miejscu zbrodni żadnych wibracji, najmniejszych sygnałów – choć dzisiejsza wizyta siostry Brendy w klasie dowodziła, że w dalszym ciągu może widzieć duchy. Nie był jednak w stanie zidentyfikować podejrzanego z policyjnego portretu pamięciowego. Ale na pewno nie był to dozorca szkolny, Walter – choć też był Murzynem o siwych włosach – miał tylko metr sześćdziesiąt pięć wzrostu i był chudy jak pająk.

Kiedy szedł ku głównemu wejściu do szkoły, ze środka wyszła Karen z Perrym Rittsem z wydziału nauk ścisłych. Perry był mocno opalony, miał przerzedzające się blond włosy, które falowały na wietrze, i twarz zdrowego jak byk faceta – z mnóstwem białych zębów i szeroko otwartymi oczami, jakby wszystko go dziwiło. Karen miała na sobie bluzkę w różową kratę, w której Jim jeszcze jej nie widział, i śmiała się. Wyglądała oczywiście odrobinę starzej, ale pasowało to do niej. Zapomniał już, jaka jest ładna.

Skręcił szybko ku bocznemu wejściu. Jeszcze nie był gotów na spotkanie z Karen. A zwłaszcza nie na to, aby skinąć jej głową i uśmiechnąć się, kiedy będzie przechodziła obok niego z Perrym Rittsem. Wymyślił kiedyś rym do „Perry Ritts”, który nie był ani przyzwoity, ani pochlebny.

Загрузка...