18.

Nie wiem czemu, ale zazwyczaj uważamy, że ci wszyscy ludzie, którzy nam się podobają czy budzą naszą zazdrość, wszyscy ci sportowcy, artyści, słynni muzycy, biznesmeni – że oni zawsze są szczęśliwi. Rzecz jasna, cała prasa brukowa usiłuje nam wmówić coś wręcz przeciwnego: ta się rozwiodła, tamten zaczął pić, ci się pobili, ów zdradził. I my to czytamy – jedni z pogardą, inni z ciekawością. Czytamy nie dlatego, że grzeszki i nieszczęścia słynnych ludzi są tak wielkie, tylko dlatego że to gazetowe błoto nas pociesza. Oni są tacy sami jak my! Oni piją szampana za tysiąc dolarów, a my wino chilijskie. Oni jadą do kurortu narciarskiego w Austrii, a my do teściowej na działkę. Ich oklaskują na stadionach, a nas żona pochwaliła za wyniesienie śmieci. Ale jakie to wszystko ma znaczenie, skoro dręczy ich ta sama tęsknota, czują ten sam smutek, tę samą zazdrość i doznają tych samych krzywd.

I nawet nie zauważamy, że to my nakręcamy sprężynę, która zmusza ich do picia drogich win, na których się nie znają – i woleliby piwo – i skłania do wszczynania awantur w Courchevel i bijatyk z dziennikarzami. Dlatego z im większym uporem zanurzamy człowieka w jego problemy i wołamy: „Jesteś takim samym bydlęciem jak my!”, tym bardziej on pragnie odpowiedzieć: „Nie takim samym, znacznie większym!”.

Spojrzałem na młodego, przystojnego, inteligentnego mężczyznę, którego pewnie szanuje cała ludność tego małego światka, i zrozumiałem, że nie jest szczęśliwy. Że w mniejszym stopniu niż u nas, ale jednak działa tu niewidzialna prasa odpowiedzialności, zazdrości i nierówności. I może to łut szczęścia, a może absolutnie jego zasługa, że mimo wszystko jest porządnym facetem.

– Nie powiedziałbym, że jesteś pechowcem.

Dietrich uśmiechnął się krzywo.

– Przez całe życie robię nie to, co bym chciał. Rodzinna tradycja. Jeśli twój pradziad rozdał w dniach głodu wszystkie zapasy i uratował miasto, jeśli twój dziad pierwszy zbudował zbiornik wodny, jeśli twój ojciec przez czterdzieści lat był sędzią pokoju, to po tobie również spodziewają się… – Zawahał się.

– Czynów bohaterskich? – podsunąłem.

– Nie. Gdyby chodziło o czyny! Wiesz, jak bardzo chciałbym pójść z tobą do tej wieży? Ale nie pójdę. Wszyscy oczekują ode mnie pracy. Że będę tak samo przedsiębiorczy, szczodry, cierpliwy, tolerancyjny i odkrywczy jak moi przodkowie. Że do szanowanego człowieka, Ala Dietricha, może się zwrócić całe miasto i każdy człowiek, jeśli zajdzie taka potrzeba. W dodatku muszę się ożenić z mądrą, biedną i brzydką dziewczyną.

Roześmiałem się.

– Ciebie to śmieszy, a to jest jakby tradycja – niczym legendy prostytutek o zakochanym żołnierzu. Tylko tu wszystko jest naprawdę – Dietrichowie zawsze brali sobie mądre żony, ale z prostych rodzin. I nieładne.

– Ta dziewczyna z biblioteki jest ładna – rzuciłem od niechcenia.

Dietrich zaczerwienił się i niespodziewanie spytał:

– Napijesz się wina?

– Pewnie!

Odkorkował butelkę, nalał do kieliszków czerwonego wina.

– Jest ładna… i do tego pochodzi z bogatej rodziny, spokrewnionej z dynastią panującą.

– Za to jest mądra. Chociaż jeden warunek pozostanie spełniony.

– Głupi jesteś, choć z innego świata – mruknął Dietrich.

Poczułem się tak, jakbyśmy znali się od lat, i odparowałem:

– Sam jesteś głupi. Jesteś na swoim miejscu, zgoda. Twoje wyczyny nie polegają na tym, żeby z bronią w ręku lecieć na jakąś górę, zwłaszcza że tobie Ludzie-nad-ludźmi nie zrobili nic złego. Jesteś u siebie, ludzie cię szanują… zasłużenie. Więc rób to, co należy robić. Hoduj pomarańcze, zbuduj jakąś fabrykę, odkryj coś. Macie tu szerokie pole do popisu! Wyposaż jakąś ekspedycję – niech gdzieś wyruszy, ale nie na brzeg kontynentu, żeby grabić ruiny, tylko dalej! Stwórzcie normalne mapy. Bo może nie jesteście sami w tym świecie? Jeśli nawet wszystkie kontynenty uległy zagładzie, to wysp jest dużo! Przynajmniej dowiesz się wreszcie, gdzie jesteście, na Grenlandii czy w Japonii.

Wydawało mi się, że Dietrichowi rozbłysły oczy. Czyżby to, co właśnie zaproponowałem, nigdy nie przychodziło mu do głowy?

– W otwartym morzu jest niebezpiecznie – powiedział. – Jedynie człowiek zdeterminowany popłynąłby nie do brzegu, lecz w nicość.

– U nas byli tacy zdeterminowani, nie uwierzę, żeby u was wymarli! Znajdź kapitana Wan Tao, on jest bardzo zdeterminowany i chyba potrzebuje pieniędzy. Poza tym ukradłem mu piętnaście marek – wyznałem w przypływie szczerości. – A z drobniakami to nawet więcej.

Dietrich się uśmiechnął.

– Oddam mu. I dowiem się, jak bardzo jest zdeterminowany.

– I ożeń się – dodałem. – Nie denerwuj ludzi. Wiesz, do biblioteki różni przychodzą…

– Tak, maluchy albo stare dziady – burknął Dietrich.

– Dzieci mogą dorosnąć…

– Przestań, dobra? – obruszył się Dietrich. – Zachowujesz się jak mój ojciec!

– A co? Skoro przybywam z przeszłości, to w jakimś stopniu jestem twoim przodkiem i mogę komenderować.

O dziwo, przez dłuższą chwilę Dietrich poważnie rozważał ten argument. Chyba naprawdę bardzo szanował swoich przodków.

– Owszem – przyznał w końcu – ale tylko pod warunkiem, że twoja teoria jest słuszna. Więc nie musisz tutaj… grać starszego brata. Lepiej opowiedz coś o sobie, no, o swoim świecie.

– A co w nim takiego ciekawego? – Wzruszyłem ramionami. – Pracowałem jako sprzedawca, sprzedawałem części komputerowe.

– A co to takiego?

Długo wyjaśniałem, czym jest komputer, i powoli dałem się ponieść do tego stopnia, że nawet pokrótce przedstawiłem wady i zalety Visty w stosunku do XP oraz wygłosiłem własny punkt widzenia na odwieczną opozycję Intelu i AMD.

– I ty mówisz, że to jest nieciekawe? – spytał wstrząśnięty Dietrich. – I co, faktycznie chciałeś zostać sprzedawcą komputerów?

– Skąd, coś ty… kto by marzył o zostaniu sprzedawcą.

– U nas wiele osób.

– Inna mentalność. Studiowałem w instytucie lotnictwa, na wydziale aerokosmicznym. Pewnie, że to głupota, dziecinne mrzonki. W dzieciństwie wszyscy marzą, żeby najeść się lodów, zostać pilotem albo kosmonautą.

– A co takiego kosmonauta? O pilotach czytałem.

Musiałem wyjaśnić mu również to.

O dziwo, te wyjaśnienia wciągnęły mnie jeszcze bardziej. Proszę, w sumie studiowałem trzy lata i myślałem, że już wszystko zapomniałem, a okazuje się, że to tkwi w pamięci. Mówienie o tym sprawiało mi przyjemność i trochę bolało – jak opowiadanie o ukochanej dziewczynie, z którą niby rozstałeś się za obopólną zgodą, ale między wami pozostały niedomówienia.

– I ty mówisz, że wasz świat jest nieciekawy?! – zawołał Dietrich. – Lataliście na Księżyc i chcieliście lecieć na Marsa! Wasz świat można oblecieć w ciągu jednego dnia, a ty mówisz, że jest nieciekawy?!

– Widać to kwestia przyzwyczajenia, dla nas to wszystko jest banalne.

– Ale z was idioci – zawyrokował Dietrich. – Komputery, samoloty, rakiety… Księżyc.

Pokręcił głową i dolał sobie wina. To było dobre wino, pewnie z własnych winnic, a do tego trzymane w piwnicy w wielkich beczkach.

– Robi się bardzo późno – powiedział z żalem Dietrich. – Przegadałbym z tobą całą noc, ale pewnie rano będziesz chciał iść do wieży?

– Tak.

– No to musisz się wyspać.

Najwyraźniej miał świetnie rozwinięte poczucie odpowiedzialności.

– Dobrze. – Dopiłem wino i wstałem. – Dziękuję… za karabin i w ogóle.

– Odprowadzę cię jutro kawałek – powiedział Dietrich. I z pasją zawołał: – Gdybyś ty wiedział, jak bardzo chciałbym pójść tam z tobą!


* * *

Poranek był okropny.

Budząc się, usłyszałem, jak za oknem bębni deszcz. W gruncie rzeczy to nawet miłe przebudzenie – jeśli to sobota albo niedziela, jeśli nigdzie nie musisz iść, możesz się powylegiwać, przysypiając i budząc się, a potem włączyć telewizor i słuchając jakiejś idiotycznej dyskusji, szykować sobie śniadanie i patrzeć na mokre szyby, po których spływają wielkie krople, i współczuć ludziom, którzy śpieszą dokądś pod kopułami parasoli.

Ale mnie czekało coś innego.

Wstałem, odsunąłem roletę i wyjrzałem przez okno. Szare chmury leżały na zboczach góry niczym mokry pled. Na dworze nie było żywego ducha, tylko na parapecie mokły dwa nastroszone gołębie. Wieży nie widziałem, jakby jej tu w ogóle nie było.

Dobry dowódca nie wysłałby w taką pogodę żołnierza pod kule.

Problem w rym, że byłem dowódcą i żołnierzem w jednym.

Zszedłem na dół i ujrzałem Dietricha w jadalni – wyglądał, jakby w ogóle stąd nie wychodził. Zresztą, może tak właśnie było – na stole stała jeszcze jedna butelka po winie, popielniczkę na stoliku wypełniały niedopałki, a sam Dietrich sprawiał wrażenie niewyspanego.

– Dzień dobry – powitał mnie. – Obrzydliwa pogoda.

– Zauważyłem.

Wszedł służący i zaczął nakrywać do stołu. Świeży sok, herbata, chleb, ser, kiełbasa. Nie było nic na ciepło, zresztą, ze zdenerwowania i tak nie miałem apetytu.

– Może przełożymy to do jutra? – spytał Dietrich. – Byśmy lepiej się przygotowali… Mogę spytać ludzi w majątku. A nuż ktoś zgodzi się pójść z tobą?

– Będą się bali robota. Żelaznego człowieka.

– Przecież to bajki – odparł chmurnie Dietrich. – Takich rzeczy nie ma.

– W naszym świecie były. Niedoskonałe, rzecz jasna, ale były. Poruszająca się maszyna ze stali, sterowana przez komputer.

– I mogła chodzić na dwóch nogach?

– No… takie chyba też robili.

– Ale te plotki krążą od pół wieku! Przez ten czas każda maszyna, nawet gdyby jakaś była, już dawno by się zepsuła!

Wzruszyłem ramionami, posmarowałem kromkę chleba masłem, położyłem na niej plasterek żółtego sera i kiełbasy.

– Może polecić, żeby podali zupę? – zapytał Dietrich. – Albo mięso?

– Nie, to wystarczy.

– Zastanawiałem się, co jeszcze mógłbyś wziąć ze sobą. Masz tu linę. – Dietrich wskazał głową stół między nami. – Wprawdzie nie jest taka cienka i wygodna jak u Ludzi-nad-ludźmi, ale też mocna. I nóż myśliwski.

Zaśmiałem się.

– Nie mam szczęścia do noży. Pewna kobieta, funkcyjna, ciągle dawała mi kute przez siebie noże.

– Kowal-funkcyjna?

– Nie, celnik. Kowalstwo to jej hobby. Pewnie chce sobie udowodnić, że sama z siebie też potrafi coś robić. No i ona daje mi w prezencie noże, a ja je gubię. Jeszcze żadnego nie miałem okazji użyć.

– Ten też możesz zgubić – zgodził się Dietrich. – Po prostu nie można iść w góry bez noża. Jeszcze zapałki.

– Mam.

– Przydadzą się. I mapa. Rysowałem ją w nocy. Może nie jest bardzo dokładna, ale pomoże ci zorientować się w terenie. Co jeszcze… świeczki, maść, bardzo dobra, w razie jakbyś upadł, potłukł się. Tylko nie smaruj nią otwartej rany, bo będzie piekło! I zestaw wytrychów. Kiedyś złapaliśmy złodzieja, daliśmy mu popalić i odebraliśmy wszystkie narzędzia.

Roześmiałem się.

– Dietrich… Al, ja nie umiem posługiwać się wytrychami! Nie jestem złodziejem. A tam pewnie nie ma zamków mechanicznych, już prędzej elektroniczne.

– Kto wie. Nie są ciężkie, weź. I jeszcze…

Miałem ochotę się roześmiać, ale spojrzałem na Dietricha i nie zrobiłem tego.

– Dobry parasol – powiedziałem.

– Rozumiem, że głupio iść w góry z parasolem – powiedział speszony Dietrich – ale na początku droga będzie dość równa. Po co moknąć bez sensu? A potem, jeśli zacznie ci przeszkadzać, to go wyrzucisz.


* * *

Nikt nas nie odprowadzał, gdy wyszliśmy z majątku, widocznie Dietrich tak zarządził. Deszcz już nie padał, teraz już tylko mżyło.

– Tutaj jest stara droga – mówił Dietrich, gdy mijaliśmy sady pomarańczowe. – Tu jeszcze zbierają plony, ale za tamten zakręt już nikt nie chodzi. Drzewa zdziczały, owoców mało. Nikt ich nie zbiera.

– Dlaczego? Przecież i tak nikt nie widzi wieży?

– To przez tę historię o żelaznym człowieku. Zresztą, ziemie są tutaj takie sobie… ciężkie, kamieniste.

Doszliśmy do porosłego trawą głazu, który najpewniej sturlał się z gór. Ledwie widoczna polna droga omijała głaz, od tego miejsca wyglądała na nieuczęszczaną.

– Tu cię zostawię – oznajmił Dietrich.

Zatrzymaliśmy się.

– Dziękuję – powiedziałem szczerze. – Dziękuję. Miałem szczęście, że postanowiłem cię odwiedzić.

– Powodzenia, Kiryle. Szkoda, że jesteś z innego świata.

Czasem tak się dzieje – poznasz jakiegoś człowieka i nagle rozumiesz, że moglibyście zostać przyjaciółmi. Że on mógłby stać się twoim przyjacielem, może nawet najlepszym. Ale rozdziela was życie – to tylko w książkach dla dzieci ludzie na przekór wszystkiemu pozostają przyjaciółmi.

– Chciałbym wierzyć w to, że naprawdę mogę być twoim przodkiem – powiedziałem. – Nie na darmo jesteśmy do siebie trochę podobni.

– Nie mam nic przeciwko temu. W naszym rodzie nigdy nie było bohaterów, jedynie uparci robotnicy. – Dietrich się uśmiechnął.

– To znacznie ważniejsze.

– Uważaj na siebie. – Dietrich mocno uścisnął moją dłoń, odwrócił się i ruszył w stronę majątku.

Pomyślałem, że on faktycznie jest urodzonym liderem. Bo liderem jest nie ten, kto zawsze „na przodzie na białym koniu”, lecz ten, kto potrafi skierować innych we właściwą stronę i umie w porę zatrzymać się sam.

Postałem chwilę, ściskając rączkę dużego parasola, ale Dietrich szedł, nie oglądając się, z każdym krokiem coraz szybciej.

Ruszyłem przed siebie.

Każdy powinien robić to co do niego należy. Każdy powinien uprawiać swój ogród. I to nie moja wina, że w moim ogrodzie buczą ołowiane trzmiele.

Parasol służył mi dość długo. W pewnej chwili deszcz przybrał na sile i stanąłem pod drzewem, dodatkowo osłaniając się parasolem. Gdy ulewa znów przeszła w mżawkę, poszedłem dalej. Potem zbocze góry zrobiło się bardziej strome, zarośla łapały mnie za nogawki i zrozumiałem, że parasol będzie mi już tylko przeszkadzał.

Zatrzymałem się. Właśnie powiał wiatr, wyrywając mi parasol z rąk – podrzuciłem go w górę, w wiszący w powietrzu pył wodny. Parasol zawirował i pomknął przed siebie, niczym wielki czarno-biały motyl.

Leć! Przeleć nad dworkiem Ala Dietricha, poszybuj z gór nad ciche miasto, znajdź dziewczynę z biblioteki, która wybiegła na ulicę bez parasolki, i wyląduj prosto w jej rękach. Niech ona jakoś pozna, czyj to parasol, niech się wybierze do dworu na górze, żeby oddać go właścicielowi…

Uśmiechnąłem się. No, no, jakie romantyczne myśli.

Zdaje się, że dzisiaj będzie mi gorąco.

Szedłem dalej, nie oglądając się i o niczym nie myśląc. Wspinałem się, idąc jakimiś ścieżkami, wydeptanymi przez zwierzęta albo utworzonymi przez spływającą wodę. Na szczęście deszcz w końcu ustał zupełnie. Może dlatego że szedłem teraz wśród leżących na zboczu chmur, w gęstej szarej zawiesinie. Było cicho, chmura tłumiła dźwięki, nawet kamień, który uciekł spod moich nóg, poturlał się bezgłośnie. Nie jest źle, wspinaczka nie była taka straszna, zbocze w większości układało się tarasami. Wejdę.

I wtedy usłyszałem zbliżający się dźwięk – ciężki metaliczny krok, dźwięczący na kamieniach.

Osłupiałem. Jednak Andre nie kłamał!

To było jak w koszmarnym śnie, jakby coś takiego już mi się przydarzyło, jakbym o tym wiedział, tylko zapomniał, wyrzucił z pamięci. Przez mgłę szedł w moją stronę stalowy potwór.

Odwróciłem się, rzuciłem do ucieczki i oczywiście od razu pośliznąłem się na kamieniu. Nogi mi się rozjechały, upadłem i uderzyłem się w prawe kolano – nogę przeszył ból. Zacząłem się zsuwać po zboczu, zdzierając sobie podbródek na kamieniach, orając palcami ziemię i nie znajdując punktu oparcia. W końcu z przerażeniem poczułem, że moje nogi zawisły w pustce, że pode mną rozwarła się przepaść.

Zatrzymałem się w ostatniej chwili. Zdzierając palce do krwi, wczepiłem się w kamienne podłoże. Byłem gotów wbić się nawet zębami, gdybym tylko miał w co.

Ile tam jest pode mną?

Pół metra?

Pół kilometra?

Tak naprawdę, począwszy od pięciu metrów, różnica polega już tylko na tym, jak długo będzie trwał mój ostatni krzyk.

Stalowe kroki przez cały czas się zbliżały, a ja, wisząc od pasa w dół nad przepaścią, beznadziejnie próbowałem wciągnąć się na górę, ale nie miałem się czego złapać.

Kroki umilkły. Zaryzykowałem i uniosłem głowę.

Nade mną stał robot. Najprawdziwszy robot, taki, jakiego można spotkać w kreskówkach dla dzieci.

Wysoki na półtora ludzkiego wzrostu. Metalowy, beczkowaty tułów, gładki, szary i bez wyrazu. Nogi grube i też metalowe, ale jednocześnie uginające się, choć nie było nic, co wskazywałoby na stawy. Stopy szerokie, karykaturalnie ludzkie, dostrzegłem nawet palce. Ręce… ręce takie jak nogi, tylko cieńsze, z wyraźniejszymi palcami, zebranymi w kiść. I jeszcze głowa, również podobna do ludzkiej: zamiast ust ciemna matowa płytka, zamiast nosa niewielkie wybrzuszenie z dwoma otworami; oczy, wielkie, złożone, świeciły słabo.

Poczułem, że ręce mi słabną. Może rozluźnić palce? Może pode mną jest tylko metr albo dwa? Albo łagodne zbocze, po którym się spokojnie sturlam?

Robot stał nieruchomo i patrzył na mnie.

– Witaj! – zawołałem. – Cześć, cześć! Trzy, ee… jak im tam, trzy prawa robotyki! Asimov je wymyślił, wiesz? Nasz chłop, ze Smoleńska! Robot nie może skrzywdzić człowieka ani dopuścić, żeby człowiek doznał krzywdy… i jeszcze musi być posłuszny… i chronić siebie…

– Dość specyficzna logika – odpowiedział robot półgłosem. Głos miał ludzki, żywy. Usta oczywiście się nie poruszały.

Poczułem jeszcze silniejsze pragnienie rozwarcia dłoni.

– Lubisz dowcipy? – zapytałem, sam już nie wiedząc, co plotę. – Pewnego ranka budzą się w namiocie alpiniści, bo jeden z ich towarzyszy miota się i krzyczy: „Zegnij palec! Zegnij palec!”. Budzą go, pytają, co się stało, a on mówi: „Śniło mi się, że yeti wsadził mi palec w tyłek i trzyma mnie nad przepaścią, a ja do niego krzyczę: zegnij palec!”.

– Sugerujesz, żebym zachował się tak jak yeti z tej historii? – zapytał robot. Czy mi się wydawało, czy w głosie tego żelaznego bałwana faktycznie pobrzmiewała ironia?

– No wyciągnijże mnie! – zawołałem. – Wyciągnij albo zepchnij, ale nie stój jak słup! Przecież spadnę!

Nie wiem nawet, jak to się stało, pamięć po prostu tego nie zarejestrowała. Z nieprawdopodobną szybkością robot wyciągnął ręce, chwycił mnie pod kolanami i teraz trzymał przed sobą. Przez chwilę wisiałem w metalowych łapach, tkwiąc w mocnym i pewnym uścisku, a potem łapy przekręciły mnie i postawiły na ziemi.

Robot znowu stał nieruchomo.

– Nie mogłeś upaść, kontrolowałem sytuację – powiedział spokojnie.

– Więc ty… ty się słuchasz? – Już nie miałem o co zapytać!

– Skąd ten wniosek? Mówię, że nie dopuściłbym do twojego upadku. Jesteś mi potrzebny.

– T-tak? – Po raz pierwszy w życiu zacząłem się jąkać.

– A ja zapewne jestem potrzebny tobie. Wydaje mi się prawidłowe, że nasze interesy są w wielu punktach zbieżne.

Metalowy palec zbliżył się do mnie, dotknął automatu.

– To broń – przyznałem się.

– Wiem. Radzę nie marnować niepotrzebnie nabojów, próbując uszkodzić mnie. Jestem chroniony przed bronią tego typu.

– Nie miałem zamiaru… – zacząłem i dałem spokój, co ja mu będę wyjaśniał. Już sam wygląd machiny, która okazała się tak szybka, podpowiadał, że nie da mu rady ani karabin ani siekiera.

– Dobrze.

Robot znów nieuchwytnie szybko zmienił pozycję – usiadł. Pod metalowym cielskiem zgrzytnęły kamienie.

– Pytaj – polecił robot. – Wiem, że ludzie nie mogą działać, jeśli nie zadadzą przedtem niepotrzebnych pytań.

– A ty odpowiesz?

– Zależy, o co zapytasz.

Z jego logiką było wszystko w porządku. Szkoda, że jego twórcy nie wyznawali praw Asimova.

– Jesteś robotem?

– Jestem. Nie wyglądam?

Naprawdę miał poczucie humoru! To mnie trochę uspokoiło. Zerknąłem w przepaść i przełknąłem ślinę – nawet nie było widać dna. Czym prędzej odsunąłem się od krawędzi i usiadłem naprzeciwko robota. Zdjąłem z szyi automat i położyłem z boku, bardziej dla wygody niż demonstracji pokojowych zamiarów.

– Jesteś miejscowy? Stworzyli cię mieszkańcy tego świata?

– Nie. Nie.

– Stworzyli cię ludzie?

– Tak.

– Masz poczucie humoru? – spytałem niespodziewanie.

– Skąd u żelaznej beczki poczucie humoru – odparł żałośnie robot.

– W jakim świecie zostałeś stworzony?

– A jaką znasz klasyfikację?

– Funkcyjnych. Światy Wachlarza.

– W takim razie nazwa nic ci nie powie. Funkcyjni nie umieszczają naszego świata w swojej klasyfikacji.

– Dlaczego? Nie znają go?

– Zostali boleśnie odparci podczas próby inwazji.

– Czy ten świat jest ojczyzną funkcyjnych?

– Tak.

– Wieża, która stoi za twoimi plecami, została stworzona przez funkcyjnych?

– Ona nie stoi za plecami. Tak. Przez nich.

– Chronisz ją?

– Czy na to wygląda?

– Chcesz ją zniszczyć?

– Zbadać. Może zniszczyć. W zależności od przeznaczenia.

– Zdaje się, że znalazłem sprzymierzeńca – zawyrokowałem. – Długo tu jesteś?

– Sześćdziesiąt dwa lata, cztery miesiące i trzy dni.

– Niesamowite! Wyglądasz jak nowy!

– Niestety, jest inaczej. Jestem uszkodzony i jestem sam, a początkowo było nas troje. Za dwa miesiące i sześć dni moje źródła energii ulegną ostatecznemu wyczerpaniu i przestanę funkcjonować. – Umilkł na chwilę. – Chociaż nie lubię słowa „funkcjonować”.

– Rozumiem. Opowiesz mi o swoim świecie?

– Nie. Te informacje nie mają dla ciebie żadnego znacznie. Nie stanowimy zagrożenia dla twojego świata, ani dla ludzi w ogóle. Ale nasz styl życia mógłby ci się wydać dziwny, nawet odpychający. To mogłoby zaszkodzić współpracy.

– Są u was ludzie? Zwykli ludzie? Nie zostali zniewoleni przez maszyny?

– Są. Nie zostali. Dalej powinien nastąpić śmiech, ale moje możliwości dźwiękona-śladowcze są ograniczone. Próbowałem się śmiać, ale wtedy ludzie się boją.

– To nie dziwota. – Zjeżyłem się. – Ludzie wystraszyliby się nawet wtedy, gdybyś zaśpiewał piosenkę o świerszczyku. Jesteś taki… duży i stalowy. Choć jednocześnie podobny do człowieka.

– Stworzono mnie z tytanu i ciekłej ceramiki – wyjaśnił robot. – Ale mój umysł został skopiowany z ludzkiego umysłu.

– Obłęd! Nawet nie wiem o co jeszcze zapytać.

– To bardzo dobrze, że potrafisz zatrzymać się w wypytywaniu. Teraz moja kolej zadawania pytań, zgoda?

– Zasuwaj.

Od robota płynęło ciepło – łagodne, niemal żywe. Mgła wokół nas jakby się rozeszła, poczułem, że moje ubranie zaczyna schnąć.

– Jak brzmi twoje imię?

– Kirył. Przepraszam, nie zapytałem o twoje…

– To nieistotne. Mów do mnie „robot”. Z jakiego jesteś świata?

– Z Ziemi. Funkcyjni nazywają ją Demos.

– Tak przypuszczałem – powiedział z satysfakcją robot. – Prawie nie jesteś zszokowany i znasz słowo „robot”, musiałeś przybyć ze świata o rozwiniętej technice. Jak się tu znalazłeś?

– Jestem byłym funkcyjnym. Celnikiem.

– Nie można być byłym funkcyjnym. Nawet jeśli zerwałeś więź ze swoją funkcją, to pozostało w tobie zmienione prawdopodobieństwo.

– Zmienione prawdopodobieństwo?

– To moja kolej zadawania pytań – przypomniał robot. – Tak, zmienione prawdopodobieństwo. Lokalny chronoklazm. Niedoszła rzeczywistość. Międzyczasowa fluktuacja. To z dziedziny fizyki kwantowej.

– Nigdy o czymś takim nie słyszałem – mruknąłem tonem specjalisty od fizyki kwantowej.

– Naszej fizyki kwantowej. To jest to, co funkcyjni robią z ludźmi, zmieniając ich w sobie podobnych. Zrywają łączność z rzeczywistością i nadają ich istnieniu odcień prawdopodobieństwa. Ale to nieistotne. Nie masz wystarczającej wiedzy do zrozumienia teorii, poza tym ja sam nie znam jej wystarczająco dobrze. A więc jesteś funkcyjnym. Dlaczego przerwałeś swoją funkcję? Z zasady życie funkcyjnego jest raczej przyjemne. Miłość?

Spojrzałem w płonące łagodnym światłem oczy i przypomniałem sobie, że ten stwór jest w pewnym stopniu człowiekiem.

– Tak.

– Typowa historia, o ile mi wiadomo. – Robot dotknął delikatnie mojego ramienia. – Z biegiem czasu funkcyjni tracą zdolność kochania… i nigdy nie doceniają siły tego uczucia. Zostałeś całkowicie pozbawiony swoich zdolności?

– Nie. Czasem się pojawiają. Wydaje mi się, że wtedy, gdy stoję przed poważnym wyborem.

– Słusznie. Twój powrót do rzeczywistości nie był całkowity, Kiryle. Nadal jesteś przeszkodą w biegu czasów. Ziarenkiem piasku w oceanie, niesionym przez fale…

– Jesteś poetą…

– Byłem. To nieistotne. Chcesz się zemścić?

– Chcę zamknąć Ziemię przed funkcyjnymi. Podobnie jak zamknął się wasz świat czy Opoka.

– My zamknęliśmy się inaczej. Opoka prowadzi wojnę, my odizolowaliśmy się na poziomie cienkich struktur przestrzeni. Nikt nigdy nie przeniknie do naszego świata, a my nigdy nie zdołamy wyjść na zewnątrz.

W głosie robota zadźwięczał smutek.

– Bardzo mi przykro…

– Dziękuję. To nieistotne. Nie jestem człowiekiem i nie odczuwam prawdziwej tęsknoty za ojczyzną. Ale nieprzyjemne jest dla mnie to, co się wydarzyło w czasie inwazji. Człowiek, którego świadomość leży u podstaw mojej świadomości, zginął z rąk funkcyjnych. Chciałbym zadać funkcyjnym cios, który nie pozwoliłby na powtórzenie czegoś takiego.

– Nasze życzenia są zbieżne – mruknąłem. – Tylko że ja chciałbym jeszcze wrócić do domu.

– Muszę cię uprzedzić, że szanse na to są znikome.

– Wiem.

– Wobec tego jesteśmy sprzymierzeńcami.

Загрузка...