Część I. Trzy piąte człowieka

wtorek, 9 października

Rozdział 1

Z twarzą mokrą od potu i łez, mężczyzna biegnie co sił w nogach, biegnie, by ocalić wolność i życie.

– Tam! Tam jest!

Były niewolnik nie wie, skąd dokładnie dobiega głos. Zza jego pleców? Z prawej, z lewej? Z dachu jednej ze zrujnowanych kamienic przy brudnych brukowanych ulicach?

W gorącym lipcowym powietrzu gęstym jak płynna parafina szczupły mężczyzna przeskakuje końskie łajno. Zamiatacze ulic omijają tę część miasta. Charles Singleton przystaje obok wyładowanej beczkami palety, usiłując złapać oddech.

Pada strzał. Pocisk trafia daleko od niego. Huk natychmiast przywodzi mu na myśl obraz wojny: okropne, szalone godziny, gdy stał na stanowisku w granatowym mundurze, mierząc z ciężkiego muszkietu do ludzi w ciemnoszarych strojach, którzy celowali do niego ze swojej broni.

Rusza jeszcze szybciej. Znów do niego strzelają, ale kule ponownie chybiają celu.

– Niech go ktoś zatrzyma! Pięć dolarów w złocie dla tego, kto go zatrzyma.

Ale spośród garstki ludzi, którzy tak wcześnie znaleźli się na ulicy – irlandzkich handlarzy starzyzną i robotników zmierzających do pracy z kilofami i kozłami do noszenia cegieł na ramionach – nikt nie kwapi się, by zatrzymać muskularnego Murzyna o dzikim spojrzeniu, przerażającego w swej determinacji. Obietnica nagrody padła z ust miejskiego konstabla, co oznacza, że za pojmanie uciekiniera nie będzie żadnej zapłaty.

Przy malowidłach na Dwudziestej Trzeciej Charles skręca na zachód. Traci równowagę na śliskim bruku i pada. Zza rogu wyłania się policjant na koniu, unosi pałkę i rzuca się na leżącego mężczyznę. A potem…

A potem? – pomyślała dziewczyna.A potem?

Co się z nim stało?

Szesnastoletnia Geneva Settle przekręciła gałkę czytnika mikrofiszek, ale natrafiła na opór. Dotarła do ostatniej strony w karetce. Wyciągnęła metalowy prostokąt z głównym artykułem numeru „Coloreds Weekly Illustrated” z dwudziestego trzeciego lipca 1868 roku. Przeglądając pozostałe ramki ułożone w zakurzonym pudełku, zaniepokoiła się, że nie ma w nim reszty artykułu i nigdy się już nie dowie, co się stało z jej przodkiem Charlesem Singletonem. Słyszała, że archiwa dotyczące historii czarnoskórych, jeżeli nie zaginęły, często były zdekompletowane.

Gdzie reszta artykułu?

Ach… Wreszcie znalazła i ostrożnie włożyła mikrofiszkę do szarego sfatygowanego czytnika. Pokręciła niecierpliwie gałką, by odnaleźć ciąg dalszy opowieści o ucieczce Charlesa.

Bujna wyobraźnia Genevy – i lata pochłaniania niezliczonych książek – pozwoliły dziewczynie ubarwić suchą relację z pościgu za byłym niewolnikiem przez rozgrzane, cuchnące ulice dziewiętnastowiecznego Nowego Jorku. Miała wrażenie, jak gdyby widziała wszystko na własne oczy, a nie czytała artykuł prawie sto czterdzieści lat później, siedząc w pustej sali biblioteki na piątym piętrze Muzeum Kultury i Historii Afroameiykańskiej na Pięćdziesiątej Piątej Ulicy na środkowym Manhattanie.

Kręcąc gałką, zaczęła przesuwać stronice na ziarnistym ekranie i znalazła pozostałą część artykułu zatytułowanego:

SKANDAL

ZBRODNIA WYZWOLEŃCA CHARLES SINGLETON, WETERAN WOJNY MIĘDZY STANAMI, W GŁOŚNYM INCYDENCIE SPRZENIEWIERZA SIE SPRAWIE NASZEGO LUDU

Towarzyszące artykułowi zdjęcie przedstawiało dwudziesto-ośmioletniego Charlesa Singletona w mundurze z czasów wojny secesyjnej. Był wysoki, miał duże dłonie, a mundur, ciasno opinający pierś i ramiona, ukazywał silne mięśnie. Szerokie usta, wysokie kości policzkowe, okrągła głowa, bardzo ciemna skóra.

Wpatrując się w jego poważną twarz, spokojne i przenikliwe oczy, dziewczyna dostrzegła podobieństwo między nimi – miała kształt głowy i rysy przodka, i tę samą bardzo ciemną barwę skóry. Budowy ciała na pewno jednak nie odziedziczyła po Singletonie. Geneva Settle była chuda jak chłopiec z podstawówki, co uwielbiały jej wytykać dziewczyny z osiedla Delano.

Wróciła do czytania, ale przeszkodził jej jakiś hałas.

W sali coś trzasnęło. Zamek u drzwi? Po chwili Geneva usłyszała kroki. Ktoś przystanął. I znów zrobił krok. W końcu zapadła cisza. Dziewczyna obejrzała się za siebie, lecz nikogo nie zobaczyła.

Przeszył ją dreszcz, ale powiedziała sobie, że nie ma co panikować. To tylko złe wspomnienia wytrąciły ją z równowagi: o laniu, jakie sprawiły jej dziewczyny z Delano na boisku za szkołą imienia Langstona Hughesa i o tamtym dniu, gdy Tonya Brown i jej ekipa z St Nicholas zaciągnęły ją do alejki i stłukły tak mocno, że straciła ząb trzonowy. Chłopcy obmacują, czepiają się i dogryzają. Ale prawdziwe rany zadają dziewczyny.

Łapać ją, dowalić, dowalić suce…

Znów kroki. I przerwa.

Cisza.

Charakter miejsca nie pomagał się jej uspokoić. Półmrok, zapach stęchlizny, cisza. Piętnaście po ósmej rano we wtorek nikogo tu nie było. Muzeum było jeszcze zamknięte – turyści spali albo jedli śniadanie – ale bibliotekę otwierano o ósmej. Geneva tak bardzo chciała przeczytać artykuł, że czekała pod drzwiami. Siedziała teraz w boksie na końcu przestronnej sali ekspozycyjnej, gdzie stały manekiny bez twarzy ubrane w dziewiętnastowieczne stroje, a ściany zdobiły obrazy przedstawiające mężczyzn w cudacznych kapeluszach, kobiety w czepkach i konie o dziwnie chudych nogach.

Ktoś zrobił jeszcze jeden krok. I znów przystanął.

Powinna wyjść? Zaczekać z doktorem Barrym, bibliotekarzem, aż ten dziwny gość sobie pójdzie?

W tym momencie tajemniczy człowiek się zaśmiał.

Wcale nie diabolicznie, ale wesoło.

A potem rzekł:

– Dobra, zadzwonię później.

Trzask zamykanego telefonu. To dlatego przystawał. Słuchał osoby, z którą rozmawiał.

Mówię, że nie ma się czego bać, dziewczyno. Ludzie nie są groźni, kiedy się śmieją. Nie są groźni, gdy przyjaznym tonem rozmawiają przez telefon. Człowiek szedł powoli, bo tak chodzą ludzie, kiedy mówią. Chociaż co to za prostak rozmawiałby przez telefon w bibliotece? Geneva odwróciła się do ekranu czytnika, zastanawiając się: Uciekłeś, Charles? Mam nadzieję.

Odzyskał jednak równowagę, lecz zamiast przyznać się do niegodziwego czynu, jak postąpiłby człowiek odważny, tchórzliwie rzucił się do dalszej ucieczki.

No i masz obiektywną relację, pomyślała ze złością.

Przez pewien czas uchodził pogoni. Ale jego pojmanie było tylko kwestią czasu. Pewien murzyński handlarz siedzący na werandzie ujrzał wyzwoleńca i zaczął go błagać w imię sprawiedliwości, by się zatrzymał. Twierdząc, że słyszał o zbrodni Singletona, oskarżył go o to, że okrywa hańbą wszystkich kolorowych w kraju. Obywatel ten, niejaki Walker Loakes, cisnął w Singletona cegłą, aby go przewrócić. Jednakże…

Charles uchyla się przed ciężkim kamieniem i odwraca się do napastnika, krzycząc:

– Jestem niewinny! Nie zrobiłem tego, o czym mówi policja! Wyobraźnia Genevy zainspirowana tekstem zaczęła na nowo pisać relację z pościgu.

Ale Loakes nie zwraca uwagi na protesty wyzwoleńca, wybiega na ulicę i woła do policjantów, że uciekinier kieruje się w stronę nabrzeża.

Z rozdartym sercem, widząc w myślach Violet i ich syna, Joshuę, były niewolnik biegnie dalej, rozpaczliwie pragnąc ocalić wolność. Gna, gna przed siebie…

Za nim rozlega się tętent konnej policji. Przed nim ukazują się inni jeźdźcy prowadzeni przez policjanta w hełmie, groźnie wymachującego pistoletem.

– Stój! Zatrzymaj się, Charlesie Singletonie! Jestem kapitan detektyw William Simms. Od dwóch dni cię szukam.

Wyzwoleniec posłusznie staje. Silne ramiona bezwładnie opadają mu wzdłuż ciała, pierś unosi się ciężko, gdy z trudem wciąga wilgotne, cuchnące powietrze napływające znad rzeki Hudson. Niedaleko jest biuro portowe, a w tle widać szczyty masztów łodzi płynących rzeką, setki masztów, które drażnią go obietnicą wolności. Dysząc ciężko, Charles opiera się o dużą tablicę Swiftsure Express Company. Patrzy na zbliżającego się policjanta, słysząc głośny stukot końskich kopyt na bruku.

– Charlesie Singletonie, jesteś aresztowany pod zarzutem kradzieży. Pójdziesz z nami dobrowolnie albo użyjemy siły. Tak czy inaczej, czekają się kajdany. Poddasz się, a nie stanie ci się krzywda. Będziesz się opierał, poleje się krew. Wybieraj.

– Oskarżono mnie o zbrodnię, której nie popełniłem!

– Powtarzam, poddaj się albo zginiesz. Nie masz innego wyjścia.

– Nie, kapitanie. Mam! – krzyczy Charles i rzuca się do ucieczki w stronę nabrzeża.

– Stój, bo będziemy strzelać! – woła detektyw Simms.

Lecz wyzwoleniec skacze przez balustradę pomostu jak koń przesadzający czujkę wroga podczas szarży. Wydaje się, jak gdyby na chwilę zawisł nieruchomo w powietrzu, a potem z wysokości dziesięciu metrów leci, koziołkując, wprost w mętne wody Hudsonu, szepcząc coś do siebie – może modlitwę do Jezusa, może wyznanie miłości do żony i dziecka – ale jego prześladowcy nie mogą już nic usłyszeć.

Czterdziestojednoletni Thompson Boyd znajdował się piętnaście kroków od czytnika mikrofiszek. Wolno zbliżał się do dziewczyny.

Naciągnął wełnianą czapkę na twarz, poprawił otwory na oczy i otworzył bębenek rewolweru, upewniając się, czy się nie zaciął.

Sprawdzał już wcześniej, ale przy takim zadaniu nigdy za dużo skrupulatności. Schował broń do kieszeni, a z rozcięcia w ciemnym płaszczu wysunął drewnianą pałkę.

Stał w sali ekspozycji strojów obok półek z książkami oddzielających go od stolików z czytnikami mikrokart. Palcami w lateksowych rękawiczkach dotknął oczu, które tego ranka wyjątkowo mocno go szczypały. Zamrugał z bólu.

Znów rozejrzał się wokół, upewniając się, czy sala jest pusta.

Nie było tu żadnych strażników, podobnie jak na dole. Żadnych kamer, żadnego wpisywania się na listę. Doskonale. Miał jednak pewne kłopoty logistyczne. W wielkiej sali panowała grobowa cisza i Thompson nie mógł niepostrzeżenie podejść do dziewczyny. Domyślając się, że jest tu ktoś jeszcze, mogłaby się zdenerwować i spłoszyć.

Dlatego gdy znalazł się w tym skrzydle biblioteki i zamknął za sobą drzwi, cicho zachichotał. Thompson Boyd przestał się śmiać wiele lat temu. Znał się jednak na swoim rzemiośle i rozumiał siłę żartu, wiedział także, jak ją wykorzystać w swojej pracy. Uznał, że śmiech wraz z jakąś uprzejmością na pożegnanie i odgłosem zamykanego telefonu powinny uspokoić dziewczynę.

Fortel chyba się udał. Thompson szybko wyjrzał zza rzędu regałów i zobaczył dziewczynę pochyloną nad ekranem czytnika. Czytając, nerwowo zaciskała i rozluźniała dłonie.

Ruszył naprzód.

Zaraz jednak przystanął. Dziewczyna wstawała od stolika. Usłyszał, jak krzesło przesuwa się po linoleum. Gdzieś szła. Do wyjścia? Nie. Usłyszał szum wodotrysku i odgłos przełykania wody. Potem dziewczyna wyciągnęła z półki parę książek i położyła je na stoliku. Chwilę później wróciła do regałów po więcej książek. Wylądowały z hukiem na blacie. Wreszcie usłyszał skrzypnięcie krzesła, gdy dziewczyna siadała do czytania. Zaległa cisza.

Thompson znów wyjrzał. Siedziała przy stole, czytając jedną z kilkunastu piętrzących się przed nią książek.

Trzymając w lewej ręce torebkę z prezerwatywami, nożem i taśmą izolacyjną, a w prawej pałkę, znów ruszył w kierunku dziewczyny.

Był za jej plecami i wstrzymując oddech, podchodził coraz bliżej, osiem metrów, pięć.

Trzy metry. Nawet gdyby zerwała się do ucieczki, mógł ją zaatakować i unieszkodliwić – złamać nogę w kolanie albo ogłuszyć ciosem w głowę.

Dwa i pół metra, półtora…

Zatrzymał się i bezgłośnie położył zestaw gwałciciela na półce. Ujął pałkę w obie dłonie. Podszedł jeszcze bliżej, unosząc broń z lakierowanego drewna dębowego.

Dziewczyna czytała w skupieniu, bez reszty pochłonięta lekturą, nieświadoma, że tuż za nią stoi napastnik. Thompson z całej siły machnął pałką, celując w czapkę.

Trach…

Uderzając ją w głowę z głuchym trzaskiem, drewno boleśnie zawibrowało mu w rękach.

Ale coś tu nie grało. Odgłos i odczucie towarzyszące ciosowi były nie takie, jakich się spodziewał. Co jest?

Thompson Boyd odskoczył, kiedy ciało zwaliło się na podłogę.

I rozpadło na kawałki.

Korpus manekina poleciał w jedną stronę. Głowa w drugą. Thompson przez chwilę wpatrywał się w kukłę. Potem spojrzał w bok i zobaczył dolną część manekina ubranego w suknię balową – element wystawy strojów kobiecych z okresu Rekonstrukcji.

Nie…

Jakimś cudem domyśliła się, że coś jej grozi. Aby go zmylić, wzięła z półki kilka książek, ukradkiem rozbierając manekina, którego górną część przebrała we własną bluzę i czapkę, a następnie postawiła na krześle.

Ale gdzie była?

Odpowiedź przyniósł mu tupot nóg. Thompson Boyd usłyszał, jak dziewczyna biegnie w stronę wyjścia ewakuacyjnego. Wsunął pałkę pod płaszcz, wyciągnął broń i ruszył w pogoń.

Rozdział 2

Geneva Settle biegła.

Uciekała. Tak samo jak jej przodek, Charles Singleton. Z trudem łapała oddech. Tak jak Charles.

Ale była pewna, że nie zachowuje się z taką godnością jak jej przodek uchodzący przed policją sto czterdzieści lat temu. Geneva szlochała, krzyczała na pomoc i w panice wpadła na ścianę, ocierając sobie dłoń.

Tam, tam jest, chuda chłopaczyca… Łapać ją!

Przerażała ją myśl o windzie, o zamknięciu w potrzasku. Wybrała więc schody przeciwpożarowe. Z rozpędu zderzyła się z drzwiami i przez moment zawirowały jej przed oczami żółte kręgi, mimo to biegła dalej. Zeskoczyła ze stopni na czwartym piętrze, szarpnęła za klamkę. Ale to było wyjście awaryjne i drzwi nie otwierały się od strony schodów. Musiała dobiec aż do drzwi na parterze.

Pędziła dalej w dół, dysząc ciężko. Dlaczego? O co mu chodzi? – myślała.

Cholerna chuda białaska, nie ma czasu dla takich jak my… Broń… to przez nią nabrała podejrzeń. Geneva Settle nie należała do żadnych gangsta, lecz każdy uczeń szkoły średniej imienia Langstona Hughesa w środku Harlemu musiał co najmniej kilka razy w życiu widzieć broń. Kiedy usłyszała charakterystyczne szczęknięcie – zupełnie inne niż odgłos zamykania klapki telefonu – pomyślała, że facet odstawia szopkę i mogą być kłopoty. Dlatego jak gdyby nigdy nic wstała i napiła się wody, gotowa rzucić się do ucieczki. Ale wyjrzała przez regały i dostrzegła kominiarkę. Zorientowała się, że ma szanse wyminąć go w drodze do drzwi tylko wtedy, gdy facet będzie cały czas wpatrzony w stolik z czytnikiem. Z hałasem położyła na blacie parę książek, potem rozebrała manekin, nałożyła mu swoją czapkę i bluzę i posadziła na krześle przed czytnikiem mikrofiszek. Zaczekała, aż człowiek podejdzie bliżej i dopiero wtedy przemknęła się obok niego.

Dowalić, dowalić dziwce…

Geneva pokonała następne półpiętro, ale nogi miała jak z waty.

Nad sobą usłyszała tupot nóg. Jezu Chryste, gonił ją! Wyśliznął się za nią na schody i dzielił go od niej już tylko jeden podest. Potykając się i tuląc do siebie zadrapaną dłoń, pędziła po schodach, słysząc zbliżające się kroki.

Tuż przed parterem zeskoczyła z czterech stopni na beton. Przy lądowaniu zawiodły ją nogi i zderzyła się z chropowatym murem. Krzywiąc się z bólu, dziewczyna szybko się podniosła, słyszała za sobą kroki i widziała cień napastnika na ścianach.

Geneva spojrzała na drzwi przeciwpożarowe. Okrzyk zgrozy zamarł jej w gardle, kiedy zobaczyła łańcuch okręcony wokół kraty.

Nie, nie, nie… Jasne, że łańcuch był niezgodny z przepisami. Mimo to pracownicy muzeum postanowili go wykorzystać do ochrony przed złodziejami. A może to ten człowiek okręcił kratę łańcuchem, przypuszczając, że właśnie tędy będzie próbowała uciekać. No i utknęła w betonowej pułapce. Ale czy drzwi faktycznie były zamknięte?

Mogła to sprawdzić tylko w jeden sposób. Rusz się, dziewczyno! Geneva odepchnęła się od ściany i naparła na kratę. Drzwi otworzyły się na oścież. Och, dzięki…

Nagle uszy wypełnił jej straszny hałas, przejmujący bólem do szpiku kości. Dziewczyna wrzasnęła. Strzelił jej w głowę? Zorientowała się jednak, że po prostu włączył się alarm, wyjąc przeraźliwie jak mali kuzyni Keesh. Gdy Geneva znalazła się w alejce, zatrzasnęła za sobą drzwi i zaczęła się rozglądać, szukając najlepszej drogi ucieczki, w lewo, w prawo…

Łapać ją, dowalić, dowalić suce…

Ruszyła w prawo i chwiejnym krokiem wyszła na Pięćdziesiątą Piątą, wślizgując się w tłum ludzi zmierzających do pracy, przyciągając kilka zaciekawionych i kilka nieufnych spojrzeń. Większość przechodniów nie zwróciła uwagi na przestraszoną dziewczynę. Nagle Geneva usłyszała za sobą głośniejsze wycie alarmu – napastnik otworzył drzwi. Chciał uciec czy dalej ją gonić?

Geneva pobiegła w kierunku Keesh, która stała przy krawężniku, trzymając papierowy kubek z kawą z greckich delikatesów i usiłowała zapalić papierosa na wietrze. Jej szkolna koleżanka – o ciemnobrązowej skórze, ze starannym fioletowym makijażem i kaskadą sztucznych blond pasemek – była w tym samym wieku co Geneva, ale przerastała ją o głowę i miała nieporównanie bardziej kształtną figurę, zaokrągloną gdzie trzeba, spory biust, szerokie biodra i inne naddatki tu i ówdzie. Dziewczyna czekała na nią na ulicy, nie wykazując żadnego zainteresowania muzeum – podobnie jak wszystkimi budynkami, w których obowiązywał zakaz palenia.

– Gen! – Koleżanka cisnęła papierowy kubek na ulicę i wybiegła jej naprzeciw. – Co jest? Pogięło cie?

– Ten facet… – wykrztusiła Geneva, czując ogarniające ją mdłości. – Facet w bibliotece mnie napadł!

– Kurde, nie! – Lakeesha rozejrzała się po ulicy. – Gdzie jest?

– Nie wiem. Gonił mnie.

– Spoko. Będzie dobrze. Spadajmy stąd. Chodź, lecimy! – Potężna dziewczyna, która odpuszczała sobie co drugą lekcję wuefu i paliła od dwóch lat, zaczęła biec najszybciej jak umiała, dysząc i wymachując ramionami.

Zanim jednak dotarły do najbliższej przecznicy, Geneva zwolniła. Po chwili stanęła.

– Zaczekaj.

– Co robisz, Gen?

Panika zniknęła. Ustąpiła miejsca innemu uczuciu.

– No chodź – nalegała zdyszana Keesh. – Rusz tyłek.

Ale Geneva Settle podjęła inną decyzję. Nie czuła już strachu, lecz gniew. Pomyślała: Nie ujdzie to draniowi na sucho. Odwróciła się i spojrzała na ulicę. Wreszcie dostrzegła to, czego szukała – niedaleko wylotu alejki, z której przed chwilą uciekła. Ruszyła w tym kierunku.


Przecznicę za muzeum afroamerykańskim Thompson Boyd przestał biec i wmieszał się w poranny tłum zmierzający do pracy. Był człowiekiem średnim. Pod każdym względem. Miał włosy w odcieniu średniego brązu, średnią masę ciała, średni wzrost, był średnio przystojny i średnio silny. (W więzieniu nazywano go „Panem Przeciętniakiem”). Ludzie zwykle patrzyli na niego, jakby był przezroczysty.

Ale człowiek biegnący przez środkowy Manhattan budzi zainteresowanie, jeśli nie goni autobusu czy taksówki albo nie spieszy się na pociąg. Dlatego Thompson zwolnił kroku i zaczął iść. Po chwili wtopił się w tłum i nikt nie zwracał na niego uwagi.

Gdy na skrzyżowaniu Trzydziestej Trzeciej i Szóstej Alei paliło się czerwone światło, Thompson zastanawiał się, co robić. Wreszcie podjął decyzję. Zdjął płaszcz i przewiesił go przez ramię, uważając jednak, by mieć broń w zasięgu ręki. Odwrócił się i ruszył z powrotem w stronę muzeum.

Thompson Boyd był dobrym rzemieślnikiem, który wszystko robił ściśle według zasad, dlatego mogłoby się wydawać, że powrót na miejsce ataku nie jest zbyt mądrym pomysłem, liczył się bowiem z tym, że zaraz zjawi się tam policja.

Ale z doświadczenia wiedział, że kiedy wszędzie węszą gliny, ludzka czujność zostaje uśpiona. Często można podejść o wiele bliżej niż w innej sytuacji. Średni człowiek swobodnym krokiem zmierzał przez tłum w kierunku muzeum, wyglądając jak zwykły przechodzień, Pan Przeciętniak idący do pracy.

Ni mniej, ni więcej tylko cud.

Gdzieś w mózgu lub w ciele pojawia się bodziec, psychiczny albo fizyczny – chcę podnieść szklankę, muszę puścić rondel, który parzy mi palce. Bodziec tworzy impuls nerwowy płynący przez neurony w głąb całego ciała. Impuls nie jest, jak uważa większość ludzi, prądem elektrycznym; to fala, która zostaje wytworzona, gdy powierzchnia neuronu na chwilę zmienia ładunek z dodatniego na ujemny. Siła impulsu nigdy się nie zmienia – albo istnieje, albo nie – a jego szybkość jest zawrotna, czterysta kilometrów na godzinę.

Impuls dociera do miejsca przeznaczenia – mięśni, gruczołów i organów, które na niego reagują, dzięki czemu nasze serce bije, płuca pompują powietrze, nasze ciała tańczą, ręce sadzą kwiaty, piszą miłosne listy i pilotują samoloty.

Cud.

Chyba że coś się stanie. Chyba że, powiedzmy, szef jednostki zabezpieczania miejsc zbrodni podczas oględzin budowy metra, gdzie popełniono morderstwo, zostaje uderzony w kark belką, która gruchocze czwarty kręg szyjny – cztery kości od podstawy czaszki. To właśnie przed kilku laty przytrafiło się Lincolnowi Rhyme’owi.

Kiedy zdarzy się coś takiego, niczego nie można przewidzieć.

Nawet jeśli w wyniku urazu rdzeń kręgowy nie zostanie przerwany, uszkodzony obszar wypełnia się krwią i zwiększa się ucisk, który miażdży neurony lub głodzi je na śmierć. Zniszczenie sieją także same komórki nerwowe, gdy umierając, z niewiadomych przyczyn wydzielają trujący aminokwas, który zabija jeszcze więcej neuronów. W końcu, jeżeli pacjent przeżyje, przestrzeń wokół nerwów wypełnia tkanka bliznowata, podobnie jak świeża ziemia wypełnia grób – metafora jest trafna, ponieważ w przeciwieństwie do innych neuronów komórki w mózgu i rdzeniu kręgowym nie ulegają regeneracji. Kiedy umierają, na zawsze pozostają nieczułe.

Po takim „katastrofalnym zdarzeniu”, jak delikatnie nazywają to lekarze, niektórzy pacjenci – ci, co mieli szczęście – przekonują się, że neurony kierujące najważniejszymi narządami nadal funkcjonują, dzięki czemu ludzie po takich wypadkach mogą żyć dalej.

Może to jednak nie szczęście, ale pech.

Niektórzy by woleli, aby ich serce przestało bić i uchroniło ich przed infekcjami, odleżynami, przykurczami i spazmami. Aby ich uchroniło przed atakami dysrefleksji autonomicznej, które mogą doprowadzić do udaru. Aby ich uchroniło przed urojonym wędrującym bólem, który wydaje się rzeczywisty, ale jego ostrza nie można stępić ani aspiryną, ani morfiną.

Nie wspominając o całkowicie odmienionym życiu: o fizjoterapeutach, asystentach, respiratorze, cewnikach, pieluchach dla dorosłych, zależności… i rzecz jasna depresji.

Niektórzy w takiej sytuacji kapitulują i czekają na śmierć. W odwodzie zawsze pozostaje samobójstwo, choć nie jest to łatwe zadanie. (Jak można się zabić, kiedy człowiek porusza tylko głową?).

Inni jednak stają do walki.

– Masz dość? – spytał Rhyme’a szczupły mężczyzna ubrany w białą koszulę i kwiecisty krawat w kolorze czerwonego wina.

– Nie – odrzekł jego szef zdyszanym od wysiłku głosem. – Chcę jechać dalej. – Rhyme był przypięty do skomplikowanego roweru treningowego ustawionego w jednym z pustych pokoi na drugim piętrze domu przy Central Park West.

– Moim zdaniem już wystarczy – oświadczył jego asystent Thom. – Minęła ponad godzina. Masz bardzo wysokie tętno.

– To jak wjazd na Matterhorn – sapnął Rhyme. – Jestem Lance Armstrong.

– Matterhorn nie jest etapem Tour de France. To góra. Można się na nią wspinać, ale nie wjeżdżać rowerem.

– Dzięki za sportowe audiotele, Thom. Nie chodziło mi o dosłowne znaczenie. Ile już przejechałem?

– Trzydzieści trzy kilometry.

– Zrobię jeszcze dwadzieścia pięć.

– Nie sądzę. Osiem.

– Dwanaście – targował się Rhyme. Młody asystent przyzwalająco uniósł brew.

– Niech będzie.

Rhyme i tak nie chciał więcej niż dwanaście. Przepełniała go radość. Liczyło się tylko zwycięstwo.

Pedałował dalej. Choć rowerem poruszały jego mięśnie, ćwiczenie to znacznie się różniło od treningu w klubie Gold’s Gym. Bodziec wysyłający impuls przez sieć neuronów nie pochodził z mózgu Rhyme’a, lecz z komputera, który przekazywał go za pośrednictwem elektrod do mięśni jego nóg. Był to rower ergometryczny wykorzystujący elektrostymulację funkcjonalną. Urządzenie, dzięki komputerowi, przewodom i elektrodom, naśladowało działanie układu nerwowego, wysyłając małe ładunki elektryczne do mięśni, które zachowywały się dokładnie tak samo, jak gdyby sterował nimi mózg.

Elektrostymulację funkcjonalną rzadko wykorzystuje się w codziennych czynnościach takich jak chodzenie czy posługiwanie się różnymi sprzętami. Najwięcej pożytku przynosi w terapii, służąc poprawie zdrowia pacjentów z poważną niepełnosprawnością.

Do rozpoczęcia ćwiczeń zainspirowała Rhyme’a postać nieżyjącego aktora Christophera Reeve’a – człowieka, którego podziwiał i który doznał jeszcze poważniejszego urazu po upadku z konia. Ku zdumieniu wielu przedstawicieli medycyny tradycyjnej, Rhyme, dzięki silnej woli i wysiłkowi fizycznemu, odzyskał część zdolności motorycznych i czucia w częściach ciała, które dotąd pozostawały martwe. Po latach rozważań, czy poddać się ryzykownej operacji rdzenia kręgowego, Rhyme narzucił sobie reżim ćwiczeń podobny do reżimu Reeve’a.

Przedwczesna śmierć aktora zmobilizowała go, by włożyć jeszcze więcej energii w ćwiczenia, a Thom znalazł jednego z najlepszych na Wschodnim Wybrzeżu specjalistów od urazów rdzenia kręgowego, Roberta Shermana. Lekarz ułożył dla Rhyme’a program wykorzystujący ergometr, hydroterapię oraz bieżnię do treningu lokomotorycznego – duże urządzenie wyposażone w mechaniczne nogi, sterowane komputerowo.

Terapia przyniosła efekty. Jego serce i płuca stały się silniejsze. Miał gęstość kości jak zdrowy mężczyzna w jego wieku. Wzrosła masa mięśni. Był niemal w tak dobrej formie jak wówczas, gdy kierował wydziałem wsparcia dochodzeniowego w Departamencie Policji Nowego Jorku, nadzorującym pracę oddziału zabezpieczania miejsc zbrodni. Potrafił wtedy co dzień pokonywać wiele kilometrów, czasem sam zabezpieczał miejsca zdarzeń – co rzadko robili funkcjonariusze w stopniu kapitana – i myszkował po ulicach miasta, zbierając próbki kamieni, ziemi, betonu albo sadzy, które katalogował w swojej bazie danych.

Dzięki ćwiczeniom zaleconym przez Shermana, Rhyme miał niewiele odleżyn, mimo że jego ciało przez wiele godzin spoczywało na wózku lub łóżku. Jelita i pęcherz funkcjonowały coraz lepiej, znacznie rzadziej dochodziło do infekcji dróg moczowych. Odkąd rozpoczął treningowy reżim, miał tylko jeden atak dysrefleksji autonomicznej.

Pozostawało oczywiście pytanie, czy miesiące wyczerpujących ćwiczeń rzeczywiście poprawiły jego stan, czy tylko wzmocniły mięśnie i kości. Natychmiastową odpowiedź mogły mu dać proste badania funkcji motorycznych i czuciowych. Wymagałoby to jednak wizyty w szpitalu, na którą Rhyme nigdy nie mógł znaleźć czasu.

– Nie możesz poświęcić nawet godzinki? – pytał go Thom.

– Godzinki? Godzinki? Kiedyż to za ludzkiej pamięci droga do szpitala trwała godzinę? Gdzie miałby być ten szpital, Thom? W Nibylandii? W krainie Oz?

Ale doktorowi Shermanowi w końcu udało się nakłonić Rhyme’a do zgody na badania. Za pół godziny mieli pojechać do Szpitala Nowego Jorku, by usłyszeć ostateczny werdykt na temat jego postępów.

W tym momencie Lincoln Rhyme nie myślał jednak o tym, ale o swoim prywatnym wyścigu kolarskim – który naprawdę był morderczą wspinaczką na Matterhorn. A on właśnie wyprzedzał Lance’a Armstronga.

Gdy skończył pedałować, Thom zdjął go z roweru, wykąpał i przebrał w białą koszulę i ciemne spodnie. Następnie posadził go na wózku i Rhyme maleńką windą zjechał na dół, gdzie w dawnym salonie zmienionym w laboratorium siedziała rudowłosa Amelia Sachs, oznaczając dowody w jednej ze spraw prowadzonych przez Departament Policji Nowego Jorku, w której Rhyme był konsultantem.

Sterując jasnoczerwonym wózkiem Storm Arrow za pomocą panelu dotykowego, na którym poruszał swoim jedynym sprawnym palcem – serdecznym lewej dłoni – Rhyme zręcznie przemknął przez laboratorium i znalazł się obok Sachs. Pochyliła się i pocałowała go w usta. Oddał pocałunek, mocno przyciskając wargi do jej warg. Kiedy tak na chwilę zastygli, Rhyme rozkoszował się ciepłem jej bliskości, słodkim, kwiatowym zapachem mydła, łaskotaniem jej włosów na swoim policzku.

– Dokąd dzisiaj dojechałeś? – spytała.

– Mógłbym już być w północnym Westchester, gdyby mnie nie zatrzymano. – Spojrzał spode łba na Thoma. Asystent puścił oko do Sachs. Docinki szefa spływały po nim jak woda po gęsi.

Wysoka i smukła Amelia miała na sobie granatowy kostium i jedną z czarnych albo granatowych bluzek, jakie nosiła, odkąd dostała awans na detektywa. (Podręcznik taktyki dla funkcjonariuszy policji ostrzegał: „Koszula lub bluzka w kontrastowych barwach stanowi łatwy cel i zwiększa ryzyko postrzału w pierś”). Strój był praktyczny i niemodny, w niczym nie przypominał ciuchów, w jakie ubierała się w swojej poprzedniej pracy, zanim została gliną; Sachs przez kilka lat była modelką. Pod żakietem widać było lekkie wybrzuszenie na biodrze, gdzie spoczywał jej automatyczny glock, a spodnie miały męski krój; Sachs potrzebowała tylnej kieszeni, by chować w niej nielegalny, choć często użyteczny nóż sprężynowy. Jak zwykle miała na nogach wygodne buty na miękkich podeszwach. Z powodu artretyzmu chodzenie sprawiało jej ból.

– Kiedy jedziemy? – zapytała Rhyme’a.

– Do szpitala? Och, nie musisz z nami jechać. Lepiej zostań i wciągnij dowody do ewidencji.

– Prawie skończyłam. Zresztą nie chodzi o to, czy muszę, czy nie. Chcę z wami jechać.

– Cyrk – mruknął. – Wiedziałem, że będzie cyrk. – Próbował posłać pełne przygany spojrzenie Thomowi, ale jego asystent był gdzie indziej.

Rozległ się dzwonek. Thom zniknął w korytarzu i po chwili wrócił, prowadząc Lona Sellitta.

– Cześć wszystkim. – Przysadzisty porucznik w wymiętym jak zwykle garniturze powitał ich wesołym skinieniem głowy. Rhyme zastanawiał się, skąd u niego taki dobry nastrój. Może udało mu się kogoś aresztować albo departament zwiększył budżet na nowych funkcjonariuszy, a może Sellitto trochę schudł. Detektyw cierpiał na efekt jo-jo i stale się na to uskarżał. Myśląc o własnej sytuacji, Lincoln Rhyme nie miał cierpliwości do osób narzekających na swoje drobne niedoskonałości fizyczne.

Ale dziś wyglądało na to, że entuzjazm detektywa ma związek z pracą. Sellitto pomachał plikiem dokumentów, które trzymał w ręku.

– Podtrzymali wyrok.

– Ach – rzekł Rhyme. – Chodzi o sprawę z butami? – Aha.

Rhyme był oczywiście zadowolony, chociaż wcale się nie zdziwił. Dlaczego miałby się dziwić? Przecież sam dostarczył większość dowodów przeciw mordercy; nic nie mogło podważyć wyroku skazującego.

Sprawa była ciekawa: dwaj bałkańscy dyplomaci zostali zamordowani na Wyspie Roosevelta – osiedlu mieszkaniowym zbudowanym na zagadkowym skrawku lądu pośrodku East River – i skradziono im prawe buty. Jak często zdarzało się w przypadku trudnych spraw, departament zwrócił się o pomoc w śledztwie do Rhyme’a jako konsultanta do spraw kryminalnych.

Miejsce zbrodni zabezpieczyła Amelia Sachs, a zebrane dowody dokładnie przeanalizowano. Ślady nie prowadziły jednak w żadnym konkretnym kierunku i policja doszła do wniosku, że motywem przestępstwa musiały być europejskie sprawy polityczne. Sprawa pozostała otwarta, lecz na jakiś czas przyschła, dopóki do departamentu nie trafiła notatka FBI na temat aktówki porzuconej na lotnisku JFK. W teczce znajdowały się artykuły o GPS, dwadzieścia kilka układów elektronicznych i męski prawy but. W wydrążonym obcasie był mikroprocesor. Rhyme zastanawiał się, czy to jeden z butów z Wyspy Roosevelta i, jak się można było spodziewać, miał rację. Inne tropy także łączyły aktówkę z miejscem zbrodni na wyspie.

Afera szpiegowska… echa Roberta Ludluma. Natychmiast zaczęły krążyć przeróżne teorie, FBI i Departament Stanu pełną parą przystąpiły do pracy. Pojawił się nawet człowiek z Langley i była to pierwsza sprawa Rhyme’a, którą zainteresowała się CIA.

Kryminalistyk do dziś się śmiał na myśl o rozczarowaniu uwielbiających globalne spiski federalnych, kiedy tydzień po znalezieniu buta detektyw Amelia Sachs na czele brygady specjalnej zdjęła biznesmena z Paramus w stanie New Jersey, gburowatego jegomościa, który politykę zagraniczną znał najwyżej z programów „USA Today”.

Przeprowadziwszy analizę stopnia wilgotności i składu chemicznego kompozytu, z którego zrobiony był obcas, Rhyme udowodnił, że otwór zrobiono wiele tygodni po morderstwie na wyspie. Odkrył także, że mikroprocesor został kupiony w PC Warehouse, a informacje na temat GPS nie tylko nie były tajne, ale ściągnięto je ze stron internetowych nieaktualizowanych od około dwóch lat.

Rhyme doszedł do wniosku, że miejsce zbrodni zostało upozorowane. Kamienny pył w teczce doprowadził go do firmy w Jersey produkującej kuchenne i łazienkowe blaty. Wystarczył rzut oka na bilingi telefonu właściciela i listę transakcji przeprowadzonych kartą kredytową, by odkryć, że jego żona sypiała z jednym z zamordowanych dyplomatów. Jej mąż dowiedział się o romansie i razem z udającym Tony’ego Soprano mężczyzną, który pracował przy cięciu płyt na blaty, zabił jej kochanka i jego nieszczęsnego wspólnika na Wyspie Roosevelta, a potem spreparował dowody, aby zasugerować polityczny motyw zbrodni.

– Owszem, mamy do czynienia ze skandalem, ale nie dyplomatycznym – ekspresyjnie kończył zeznanie w sądzie Rhyme. – Owszem, mamy do czynienia z tajną akcją, ale nie szpiegowską.

– Sprzeciw – powiedział znużony adwokat.

– Podtrzymuję. – Sędzia nie potrafił jednak powstrzymać się od śmiechu.

Przysięgli uznali biznesmena za winnego po czterdziestu dwóch minutach narady. Adwokaci naturalnie złożyli apelację – jak zawsze – lecz, jak właśnie usłyszeli od Sellitta, sąd apelacyjny podtrzymał wyrok skazujący.

– Co ty na to, żebyśmy uczcili to zwycięstwo przejażdżką do szpitala? – zaproponował Thom. – Jesteś gotowy?

– Nie poganiaj – odburknął Rhyme.

W tym momencie zadźwięczał pager Sellitta. Detektyw zerknął na ekran, zmarszczył brwi, a następnie zdjął z paska telefon i zadzwonił.

– Sellitto. Co jest?… – Krępy policjant wolno kiwał głową, w roztargnieniu masując pokaźny brzuch. Ostatnio próbował diety Atkinsa. Pochłanianie steków i jajek najwyraźniej nie przyniosło spodziewanych efektów. – Nic się jej nie stało?… A sprawca?… Tak… Niedobrze. Zaczekaj. – Spojrzał na pozostałych. – Jest zgłoszenie dziesięć dwadzieścia cztery. Afroamerykańskie muzeum na Pięćdziesiątej Piątej. Ofiarą jest młoda dziewczyna. Nastolatka. Próba gwałtu.

Amelia Sachs wzdrygnęła się na tę wiadomość, która natychmiast wzbudziła w niej współczucie. Rhyme zareagował inaczej; odruchowo zaczął sobie zadawać pytania. Ile jest miejsc do zabezpieczenia? Czy sprawca gonił ją i upuścił jakieś dowody? Może się szamotali i doszło do przeniesienia mikrośladów? Czy sprawca przybył na miejsce i odjechał publicznym środkiem transportu? A może miał samochód?

Przyszła mu do głowy jeszcze jedna myśl, którą jednak nie zamierzał się dzielić z innymi.

– Jakieś obrażenia? – zapytała Sachs.

– Zadrapanie ręki, to wszystko. Dziewczyna uciekła i natknęła się na człowieka z patrolu. Chłopak sprawdził muzeum, ale bydlak zdążył uciec… To co, możecie zebrać ślady?

Sachs spojrzała na Rhyme’a.

– Wiem, co chcesz powiedzieć: jesteśmy zajęci.Cały nowojorski departament prządł cienko. Wielu funkcjonariuszy odsunięto od zwykłych obowiązków i przydzielono do akcji antyterrorystycznych, które ostatnio szczególnie się nasiliły; FBI dostało kilka anonimowych zgłoszeń o możliwości zamachów bombowych w okolicznych placówkach izraelskich. (Zmiany przydziału zadań przypomniały Rhyme’owi historie o życiu w przedwojennych Niemczech, które opowiadał Sachs jej dziadek. Teść dziadka Sachs był detektywem policji kryminalnej w Berlinie i służby rządowe stale zabierały mu personel, ilekroć dochodziło do jakiegoś kryzysu). Ze względu na zmianę przeznaczenia środków policji Rhyme od wielu miesięcy był zajęty jak nigdy. Razem z Sachs mieli teraz na głowie dwa śledztwa w sprawie oszustw, napad z bronią w ręku i starą sprawę morderstwa sprzed trzech lat.

– Aha, nawet bardzo zajęci – podsumował Rhyme.

– Szczęścia nie chodzą parami – rzekł Sellitto. Zmarszczył brwi. – Chyba coś pokręciłem.

– Chciałeś powiedzieć, nieszczęścia chodzą parami. Sentencja o ironii losu. – Rhyme przekrzywił głowę. – Chętnie bym ci pomógł. Naprawdę. Ale mamy na tapecie tyle spraw. Patrz, która godzina. Zaraz mam umówioną wizytę w szpitalu.

– Daj spokój, Linc – nie ustępował Sellitto. – To zupełnie inna sprawa od tych, które masz. Ofiarą jest dziecko. Tylko największy degenerat bierze na cel nastolatki. Jeżeli zdejmiemy go z ulicy, Bóg jeden wie, ile dziewczynek uda się uratować. Znasz miasto – choćby nie wiem co się działo, góra zawsze da ci wszystko, o co poprosisz, kiedy jakieś bydlę zacznie namierzać dzieci.

– Ale wtedy będę miał pięć spraw – zauważył z kwaśną miną Rhyme. Zamilkł na chwilę. Potem z ociąganiem spytał: – Ile ona ma lat?

– Na litość boską, szesnaście. Linc, bądź człowiekiem. Westchnienie.

– No dobrze – zgodził się w końcu. – Zrobię to.

– Zrobisz? – zdziwił się Sellitto.

– Wszyscy myślą, że jestem niemiły – zakpił Rhyme, przewracając oczami. – Wszyscy myślą, że okropny ze mnie męczydusza – masz następną zagadkę językową, Lon. A ja po prostu chciałem zauważyć, że trzeba wziąć pod uwagę priorytety. Ale chyba masz rację. To ważniejsza sprawa.

Nagle odezwał się jego asystent.

– Czy twoja nagła uczynność ma coś wspólnego z faktem, że trzeba będzie przełożyć wizytę w szpitalu?

– Oczywiście, że nie. Nawet przez chwilę o tym nie pomyślałem. Ale skoro o tym wspomniałeś, lepiej ją odwołajmy. Dobry pomysł, Thom.

– To nie mój pomysł – sam to zaaranżowałeś. Rzeczywiście, pomyślał. Mimo to obruszył się.

– Ja? A czy to ja napadam na ludzi na środkowym Manhattanie?

– Wiesz, co mam na myśli – odparł Thom. – Pojedziemy na badania i wrócimy, zanim Amelia zdąży obejrzeć to muzeum.

– W szpitalu może być tłok. Zresztą co ja mówię „może”. Zawsze jest.

– Zadzwonię do doktora Shermana i przełożę wizytę – zaproponowała Sachs.

– Lepiej odwołaj. Nie ma sensu przekładać. Nie wiadomo, ile to potrwa. Sprawca może być zorganizowanym przestępcą.

– Przełożę – powiedziała.

– Umów mnie z nim za jakieś dwa, trzy tygodnie.

– Zobaczę, kiedy będzie miał wolny termin – oświadczyła stanowczo.

Lecz Lincoln Rhyme potrafił być równie uparty jak jego partnerka.

– Potem będziemy się tym martwić. Teraz mamy gwałciciela na wolności. Kto wie, co teraz planuje. Prawdopodobnie znalazł sobie kogoś innego. Thom, zadzwoń do Mela Coopera i sprowadź go tutaj. Do roboty. Każda minuta zwłoki to prezent dla sprawcy. Co powiesz na takie wyrażenie, Lon? Zawsze byłeś dobry w genezie takich oklepanych zwrotów.

Rozdział 3

Iinstynkt.

Gliniarze z pieszych patroli wykształcają w sobie szósty zmysł, dzięki któremu potrafią rozpoznać człowieka ukrywającego broń. Weterani twierdzą, że wystarczy zobaczyć, jak porusza się podejrzany – i chodzi nie tyle o masę pistoletu, ile o ciążącą mu świadomość, że ma go przy sobie. Świadomość władzy, jaką daje.

I wiążące się z tym ryzyko, że zostanie przyłapany. Posiadanie broni bez pozwolenia w Nowym Jorku wiąże się z niespodzianką: automatycznym aresztowaniem. Nosisz ukrytą broń, czeka cię odsiadka. Proste.

Nie, Amelia Sachs nie była pewna, jak się tego domyśliła, ale wiedziała, że mężczyzna oparty o mur po drugiej stronie ulicy naprzeciw Muzeum Kultury i Historii Afroamerykańskiej jest uzbrojony. Paląc papierosa, z rękami skrzyżowanymi na piersi, przyglądał się policyjnej taśmie, błyskającym światłom, policjantom.

Sachs przywitał umundurowany funkcjonariusz departamentu nowojorskiego – tak młody, że musiał być nowy.

– Witam – powiedział. – Byłem pierwszy na miejscu. Właśnie… Sachs uśmiechnęła się i szepnęła:

– Nie patrz na mnie. Spójrz na tamtą stertę śmieci. Nowy w zdumieniu zamrugał oczami.

– Słucham?

– Na śmieci – powtórzyła przenikliwym szeptem. – Nie na mnie.

– Przepraszam, detektywie – odrzekł młody człowiek. Miał starannie przystrzyżone włosy, a na mundurze plakietkę z nazwiskiem „R. Pułaski”. Naszywka nie miała najmniejszego zadrapania ani wgniecenia.

Sachs wskazała na odpadki.

– Wzrusz ramionami. Wzruszył.

– Chodź ze mną. I cały czas patrz na śmieci.

– Czy tam jest…?

– Uśmiechnij się. – Ale…

– Ilu potrzeba gliniarzy, żeby wymienić żarówkę? – zapytała Sachs.

– Nie wiem – powiedział. – Hu?

– Ja też nie wiem. To nie żart. Ale zaśmiej się, jak gdybyś usłyszał świetną puentę.

Roześmiał się. Trochę nerwowo. Ale śmiech był prawdziwy.

– Patrz tam cały czas.

– Na odpadki? Sachs rozpięła żakiet.

– Teraz poważniejemy. Niepokoi nas ta kupa śmieci.

– Dlaczego…?

– Idziemy.

– W porządku. Nie śmieję się. Patrzę na śmieci.

– Dobrze.

Zwalisty mężczyzna z bronią wciąż wystawał przed budynkiem. Miał czterdzieści kilka lat i gładko ogoloną głowę. Sachs zobaczyła wybrzuszenie na jego biodrze wskazujące, że prawdopodobnie ma długi rewolwer, ponieważ wyraźnie rysowała się wypukłość bębenka.

– Sytuacja wygląda tak – cicho powiedziała do nowego. – Facet na godzinie drugiej, ma broń.

Na całe szczęście nowy – o sterczących jasnobeżowych włosach barwy karmelu – wciąż wpatrywał się w śmieci.

– Sprawca? Myśli pani, że to sprawca ataku?

– Nie wiem. Nic mnie to nie obchodzi. Obchodzi mnie tylko, że ma gnata.

– Co robimy?

– Idziemy dalej. Mijamy go, przyglądamy się śmieciom. Uznajemy, że nas nie interesują. Wracamy w stronę miejsca zdarzenia. Zwalniasz i pytasz mnie, czy chcę kawy. Mówię, że tak. Wtedy idziesz za róg z jego prawej. Facet będzie patrzył na mnie.

– Dlaczego ma patrzeć na panią? Powiew młodzieńczej naiwności.

– Po prostu będzie. Zawracasz. Podchodzisz do niego. Robisz trochę hałasu, chrząkasz czy coś w tym rodzaju. Odwraca się do ciebie. Wtedy staję za nim.

– Jasne, rozumiem… Powinienem wyciągnąć broń?

– Nie. Po prostu daj mu do zrozumienia, że jesteś i stań za nim.

– A jeżeli on wyciągnie swoją?

– Wtedy zrobisz to samo.

– A jak zacznie strzelać?

– Nie sądzę.

– Ale gdyby tak się stało?

– Wtedy strzelisz. Jak masz na imię?- Ronald. Ron.

– Jak długo jesteś w służbie?

– Trzy tygodnie.

– Poradzisz sobie. Idziemy.

Z zaniepokojeniem zbliżyli się do sterty śmieci. Po chwili uznali jednak, że nie stanowi zagrożenia i zawrócili. Pulaski nagle przystanął.

– Może kawy, detektywie?

Szarżował w swojej roli – nigdy nie zostałby zaproszony do programu „Inside the Actor’s Studio” – ale w sumie zabrzmiało to dość wiarygodnie.

– Chętnie, dzięki.

Zawrócił, ale znów się zatrzymał.

– Z cukrem czy bez? – krzyknął.

– Hm, z cukrem – odrzekła.

– Ile porcji cukru? Chryste Panie…

– Jedną.

– Dobra. A może ciastko?

Już, spokojnie, mówiły jej oczy.

– Dzięki, wystarczy kawa.

Odwróciła się w kierunku miejsca zdarzenia, czując, że uzbrojony mężczyzna przygląda się jej długim rudym włosom związanym w koński ogon. Jego wzrok prześliznął się po jej biuście i pośladkach.

Dlaczego ma patrzeć na panią?

Po prostu będzie.

Sachs szła w stronę muzeum. Zerknęła na odbicie w oknie po drugiej stronie ulicy. Kiedy wzrok człowieka z papierosem powędrował w kierunku Pułaskiego, szybko zawróciła i podeszła, rozchylając żakiet gestem rewolwerowca odsuwającego połę płaszcza, by móc w każdej chwili szybko wyciągnąć glocka.

– Niech pan trzyma ręce tak, żebym je widziała – powiedziała stanowczym tonem.

– Proszę robić, co pani mówi. – Pulaski stanął po drugiej stronie, kładąc dłoń blisko broni.

Mężczyzna zerknął na Sachs.

– Niezła robota.

– Proszę nie ruszać rękami. Ma pan broń?

– Tak – odparł mężczyzna. – I to większą niż miałem na Trzydziestym Piątym.

Numer oznaczał posterunek policji. Facet był byłym gliną. Prawdopodobnie.

– Pracuje pan w ochronie?

– Zgadza się.

– Niech pan pokaże licencję. Lewą ręką, jeśli można prosić. Prawa niech zostanie tam, gdzie jest.

Mężczyzna wyciągnął portfel i podał jej. Pozwolenie na broń i licencja pracownika ochrony były w porządku. Mimo to Sachs połączyła się z centralą i sprawdziła jego dane. Był czysty.

– Dzięki. – Uspokojona Sachs oddała mu dokumenty.

– Nie ma sprawy, detektywie. Zdaje się, że macie jakieś zdarzenie. – Wskazał radiowozy blokujące ulicę przed muzeum.

– Zobaczymy – odrzekła wymijająco. Ochroniarz schował portfel.

– Dwanaście lat byłem w patrolowej. Zwolnili mnie ze względu na stan zdrowia i nie mogłem sobie znaleźć miejsca. – Ruchem głowy wskazał budynek za sobą. – Spotkacie tu jeszcze kilku facetów z bronią. To jeden z największych domów jubilerskich w mieście. Część Amerykańskiej Giełdy Biżuterii z brylantowej dzielnicy. Codziennie mamy tu kamienie z Amsterdamu i Jerozolimy wartości dwóch milionów dolców.

Sachs spojrzała na budynek. Nie wyglądał zbyt imponująco, jak zwykły biurowiec.

Mężczyzna roześmiał się.

– Zdawało mi się, że robota tutaj to będzie bułka z masłem, ale pracuję tak samo ciężko jak kiedyś na ulicach. Powodzenia w dochodzeniu. Chciałbym pomóc, ale przyszedłem tu już po wszystkim.

– Odwrócił się do nowego i powiedział: – Słuchaj, chłopcze. – Wskazał na Sachs. – Na służbie nie mów o niej przy innych „pani”. To „detektyw”.

Nowy spojrzał na niego niepewnie, ale zobaczyła, że zrozumiał

– sama chciała mu o tym wspomnieć, kiedy zostaliby sami.

– Przepraszam – powiedział do niej Pułaski.

– Nie wiedziałeś. Teraz już wiesz.

Mogłoby to być motto szkolenia policji na całym świecie. Gdy ruszyli w kierunku muzeum, ochroniarz zawołał:

– Hej, nowy! Pułaski odwrócił się.

– Zapomniałeś o kawie. – Mężczyzna wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Przy wejściu do muzeum Lon Sellitto rozglądał się po ulicy, rozmawiając z sierżantem. Korpulentny detektyw spojrzał na identyfikator chłopaka i spytał:

– Pułaski, byłeś pierwszy na miejscu?

– Tak jest.

– Opowiedz, co się stało.

Chłopak odchrząknął i pokazał alejkę.

– Byłem po drugiej stronie ulicy na patrolu, mniej więcej w tym miejscu. Około ósmej trzydzieści podeszła do mnie ofiara, Afroamerykanka, szesnaście lat, i zgłosiła…

– Możesz własnym słowami – wtrąciła Sachs.

– Tak, oczywiście. A więc stałem tam i podeszła do mnie dziewczyna z trzeciej klasy szkoły średniej. Siedziała na piątym piętrze i pisała pracę semestralną czy coś takiego. – Wskazał muzeum. – I tam zaatakował ją jakiś człowiek w kominiarce. Chciał ją zgwałcić.

– Skąd wiadomo? – spytał Sellitto.

– Znalazłem na górze zestaw gwałciciela.

– Zaglądałeś do środka? – zaniepokoiła się Sachs.

– Użyłem długopisu. Niczego nie dotykałem.

– To dobrze. Mów dalej.

– Dziewczyna uciekła, zbiegła po schodach ewakuacyjnych i wydostała się na alejkę. Facet zaczął ją gonić, ale później skręcił w inną stronę.

– Ktoś widział, co się z nim stało? – zapytał Sellitto.

– Nie.

Detektyw spojrzał na ulicę.

– Wyznaczyłeś granicę dla prasy?

– Tak jest.

– Piętnaście metrów za blisko. Trzeba ich stąd wyrzucić. Dziennikarze są jak pijawki. Pamiętaj o tym.

– Tak jest, detektywie.

– Nie wiedziałeś. Teraz już wiesz.

Odbiegł i zaczął przesuwać taśmę.

– Gdzie dziewczyna? – spytała Sachs.

– Jeden z naszych ludzi odwiózł ją i jej koleżankę na posterunek centralno-północny. Mają zadzwonić do jej rodziców – odparł sierżant, zwalisty Latynos o gęstych szpakowatych włosach. Ostre jesienne słońce odbijało się od jego licznych złotych ozdób. – Kiedy się z nimi skontaktują, ktoś odwiezie je do kapitana Rhyme’a na przesłuchanie. – Zaśmiał się. – Spryciara z tej małej. Wie pani, co zrobiła?

– Co?

– Wyczuła, że coś się szykuje, i przebrała manekin w swoją bluzę i czapkę. Sprawca dał się nabrać. Dziewczyna miała czas, żeby uciec.

Sachs także parsknęła śmiechem.

– I ma szesnaście lat? Rzeczywiście spryciara.

– Bierz się do oględzin – powiedział do niej Sellitto. – Ja zajmę się wywiadem. – Podszedł do trójki funkcjonariuszy stojących na chodniku – jednego w mundurze i dwóch cywilów z kryminalnej – i wysłał ich do tłumu gapiów oraz do pobliskich sklepów i biurowców, by poszukali świadków. Osobny zespół skierował do kilku ulicznych handlarzy, których część sprzedawała poranną kawę i pączki, a inni szykowali się już do lunchu, serwując hot dogi, precle, gyros i pity z falafelem.

Sachs odwróciła się na dźwięk klaksonu. Z centrali jednostki zabezpieczania miejsc zbrodni w Queens przyjechała furgonetka techniczna.

– Cześć, detektywie – rzucił kierowca, wysiadając z wozu.

Sachs skinieniem głowy przywitała jego i jego partnera. Znała obu młodych ludzi z poprzednich spraw. Zdjęła żakiet i odpięła broń, a potem przebrała się w kombinezon z tyveku, który minimalizował ryzyko zanieczyszczenia miejsca zdarzenia. Następnie z powrotem przypięła kaburę z glockiem, pamiętając o przestrogach, jakie Rhyme stale powtarzał swoim ludziom: szukajcie dobrze, ale zawsze pilnujcie tyłów.

– Pomożecie mi z walizami? – spytała, dźwigając jeden z metalowych neseserów z podstawowym sprzętem do zbierania i przechowywania dowodów.

– Jasne. – Technik chwycił dwa pozostałe nesesery.

Kiedy Sachs nałożyła słuchawkę z mikrofonem i podłączyła do aparatu Handi-Talkie, Ron Pułaski, który skończył odganiać dziennikarzy, wrócił i wprowadził ją oraz funkcjonariuszy wydziału kryminalistycznego do budynku. Wysiedli z windy na piątym piętrze i skręcili w prawo, stając przed podwójnymi drzwiami, nad którymi wisiała tabliczka „Sala im. Bookera T. Washingtona”.

– To tutaj.

Sachs i technicy otworzyli walizki, z których zaczęli wyładowywać sprzęt.

– Jestem prawie pewien, że wszedł tymi drzwiami – powiedział Pułaski. – Drugie wyjście prowadzi na schody przeciwpożarowe, ale nie można dostać się tamtędy do środka, a nie ma śladów użycia łomu. Tak więc wszedł tędy, zamknął drzwi na klucz i zaatakował dziewczynę. Uciekła przez wyjście ewakuacyjne.

– Kto ci otworzył drzwi? – spytała Sachs.

– Don Barry, kierownik biblioteki.

– Wszedł z tobą do sali?

– Nie.

– Gdzie teraz jest?

– W swoim gabinecie na trzecim piętrze. Pomyślałem, że sprawcą może być ktoś stąd. Dlatego poprosiłem go o listę wszystkich białych mężczyzn zatrudnionych w bibliotece oraz informację, gdzie byli podczas zdarzenia.

– Dobrze. – Sachs zamierzała zrobić to samo.

– Powiedział, że przyniesie nam listę, kiedy tylko będzie gotowa.

– Powiedz mi, co znajdę w sali.

– Dziewczyna siedziała przy czytniku mikrofiszek. Na prawo od wejścia, za rogiem. Łatwo pani znajdzie. – Pułaski wskazał na koniec przestronnej sali pełnej regałów z książkami, za którymi Sachs zobaczyła manekiny w strojach z epoki, obrazy, szkatułki ze stylową biżuterią, torebki, budy i dodatki – typową zakurzoną ekspozycję w muzeum; zwykle człowiek ogląda ją, myśląc jednocześnie, do której restauracji iść, kiedy już będzie miał dość duchowej strawy.

– Jaki mają tu system zabezpieczeń? – Sachs szukała kamer na suficie.- Żadnego. Nie ma kamer. Nie ma strażników, nie ma wpisywania się na listę. Każdy może tu wejść.

– Nie zawsze jest łatwo, co?

– Nie, proszę pa… Nie, detektywie.

Chciała mu powiedzieć, że może się do niej zwracać „pani”, choć nie powinien mówić tak o niej innym, ale nie bardzo wiedziała, jak wytłumaczyć tę różnicę.

– Krótkie pytanie. Zamknąłeś drzwi wyjścia ewakuacyjnego na dole?

– Nie. Zostawiłem tak, jak je zastałem. Otwarte.

– Czyli miejsce może być ciepłe.

– Ciepłe?

– Sprawca może wrócić. – Ale…

– Nie popełniłeś błędu, Pułaski. Chciałam po prostu wiedzieć.

– Tak, pewnie może wrócić.

– Dobrze, zostań przy drzwiach. Chcę, żebyś uważnie nasłuchiwał.

– Czego?

– Na przykład strzałów, jakie facet do mnie odda. Ale chyba byłoby lepiej, gdybyś najpierw usłyszał kroki albo szczęk ładowania broni.

– Czyli mam pilnować tyłów? Mrugnęła do niego i ruszyła w głąb sali.


A więc jest z kryminalistycznego, pomyślał Thompson Boyd, obserwując kobietę, która chodziła tam i z powrotem po bibliotece, oglądając podłogę, szukając odcisków palców, śladów czy czegoś jeszcze. Nie martwił się, że coś znajdzie. Jak zawsze był ostrożny.

Thompson stał w oknie na szóstym piętrze budynku przy Pięćdziesiątej Piątej naprzeciwko muzeum. Po ucieczce dziewczyny zrobił koło, skręcając w dwie przecznice, wszedł do budynku i wspiął się po schodach na korytarz, skąd patrzył teraz na ulicę.

Kilka minut temu miał drugą okazję, by zabić dziewczynę; przez chwilę stała na ulicy przed muzeum, rozmawiając z policjantami. Ale było wokół niej za dużo glin, by mógł strzelić i bezpiecznie się wycofać. Zdążył jej jednak zrobić zdjęcie za pomocą telefonu komórkowego, zanim wsadzono ją razem z koleżanką do radiowozu, który pomknął na zachód. Poza tym Thompson miał tu jeszcze coś do zrobienia, dlatego zajął dogodny punkt obserwacyjny.

Z czasów spędzonych w więzieniu Thompson sporo wiedział o stróżach prawa. Potrafił bez trudu rozpoznać leniwych, zastraszonych, głupich i łatwowiernych. Potrafił także rozpoznać utalentowanych i inteligentnych gliniarzy, którzy stanowili zagrożenie.

Takich jak kobieta, na którą teraz patrzył.

Zakrapiając wiecznie szczypiące oczy, Thompson odkrył, że ciekawi go policjantka w białym kombinezonie. Podczas przeszukania sali miała w oczach niezwykłe skupienie, jakąś nabożność, którą czasem Thompson widział u swojej matki w kościele.

Na chwilę stracił ją z oczu, lecz pogwizdując cicho, wciąż spoglądał przez okno. Wreszcie kobieta znów zjawiła się w polu widzenia. Zauważył dokładność, z jaką wszystko robiła, jak ostrożnie chodziła, jak delikatnie podnosiła i badała różne przedmioty, by nie uszkodzić dowodów. Innego mężczyznę ujęłaby jej uroda i smukła figura; nawet przez kombinezon można było dostrzec zarys jej ciała. Ale on jak zwykle był daleki od podobnych myśli. Mimo to zdawało mu się, że jej widok wywołuje w nim nieokreślone uczucie przyjemności.

Wróciło jakieś dawne wspomnienie… Zmarszczył brwi, przyglądając się, jak kobieta chodzi tam i z powrotem, tam i z powrotem… Tak, już wiedział. Ruch przypomniał mu grzechotniki rogate, które pokazywał mu ojciec, gdy chodzili na polowania albo na spacer po teksańskich piaskach niedaleko ich przyczepy za Amarillo.

Popatrz na nie, synu. Wspaniały widok, nie? Ale nie podchodź za Misko. Mogą cię zabić jednym pocałunkiem.

Oparł się o ścianę, obserwując kobietę w bieli, która poruszała się tam i z powrotem, tam i z powrotem.

Rozdział 4

Jak to wygląda, Sachs?

– Dobrze – powiedziała do Rhyme’a przez radio.

Właśnie kończyła obchód po siatce; była to metoda oględzin miejsca zbrodni polegająca na chodzeniu w podobny sposób jak przy koszeniu trawnika – z jednego końca na drugi, a potem z powrotem wzdłuż równoległej linii. Następnie powtarzało się to samo, ale chodząc w kierunku prostopadłym do toru pierwszego przeszukania. Równocześnie należało oglądać miejsce od podłogi do sufitu. W ten sposób miało się pewność, że został sprawdzony cal po calu każdy zakamarek. Korzystano z kilku metod oględzin miejsc zbrodni, lecz Rhyme zawsze się upierał przy siatce.

– „Dobrze” to znaczy? – spytał zirytowany. Rhyme nie lubił uogólnień, które nazywał „miękką oceną”.

– Zapomniał zestawu gwałciciela – odparła. Połączenie radiowe stanowiło dla Rhyme’a przede wszystkim namiastkę fizycznej obecności na miejscu zbrodni.

– Naprawdę? Może da się go zidentyfikować na tej podstawie tak łatwo, jakby zostawił portfel. Co tam jest?

– Dziwna sprawa, Rhyme. Z typowych narzędzi jest taśma izolacyjna, składany nóż, prezerwatywy. Ale jest jeszcze karta tarota. Z rysunkiem gościa wiszącego na szafocie.

– Ciekawe, czy to prawdziwy świr, czy tylko kogoś naśladuje – zastanawiał się na głos Rhyme. Wielu morderców pozostawiało na miejscach zbrodni karty tarota i inne okultystyczne pamiątki; ostatnio najbardziej znanym przykładem była sprawa snajperów w Waszyngtonie sprzed kilku lat.

– Dobra wiadomość jest taka, że wszystko trzymał w estetycznej plastikowej torebce – ciągnęła Sachs.

– Wspaniale.

Sprawcy pamiętali o wkładaniu rękawiczek na miejscu zbrodni, często jednak zapominali o odciskach na przedmiotach, które mieli ze sobą podczas popełniania przestępstwa. Wyrzucone opakowanie po prezerwatywie doprowadziło do skazania niejednego gwałciciela, mimo że skrupulatnie zadbał, by nie zostawić na miejscu zbrodni odcisków palców ani własnych płynów ustrojowych. Tym razem, nawet jeśli niedoszły zabójca pamiętał o wytarciu taśmy, noża i prezerwatyw, możliwie, że zapomniał usunąć odciski z folii.

Sachs włożyła ją do papierowej torebki – papier był na ogół lepszy do przechowywania dowodów – i odłożyła na bok.

– Zostawił to na regale niedaleko stolika, przy którym siedziała dziewczyna. Poszukam ukrytych odcisków. – Posypała półki proszkiem fluorescencyjnym, nałożyła pomarańczowe gogle i oświetliła regały źródłem światła zmiennego. Lampy tego rodzaju pozwalają ujawnić ślady krwi, nasienia i odciski palców, które w zwykłym świetle pozostają niewidoczne. Przesuwając lampę tam i z powrotem, powiedziała do mikrofonu: – Nie ma odcisków. Ale widzę, że nosi lateksowe rękawiczki.

– Ach, to dobrze. Z dwóch powodów. – W głosie Rhyme’a zabrzmiał belferski ton.

Z dwóch? – zdziwiła się. Jeden od razu przyszedł jej na myśl. Gdyby udało się zdobyć rękawiczkę, mogliby zdjąć odcisk z jej wewnętrznej strony (o tym sprawcy często zapominali). Ale drugi powód?

Zapytała go.

– To oczywiste. Prawdopodobnie jest notowany, tak więc kiedy znajdziemy odcisk, AFIS powie nam, kto to jest.

Stanowe systemy informacji daktyloskopijnej i zintegrowany system AFIS należący do FBI były komputerowymi bazami danych, dzięki którym identyfikacja trwała zaledwie kilka minut. W dawnych czasach ręczne badania mogły się ciągnąć przez wiele dni, a nawet tygodni.

– Jasne – powiedziała Sachs, stropiona oblaniem testu.

– Co jeszcze składa się na ocenę „dobrze”?

– Wczoraj wieczorem nawoskowali podłogę.

– A atak nastąpił dzisiaj rano. Czyli masz dobre tło dla odcisków stóp.

– Aha. Są wyraźne. – Przyklęknęła, aby zdjąć elektrostatyczny obraz podeszwy. Była prawie pewna, że ślady pozostawił sprawca; wyraźnie widziała, że prowadziły do stolika Genevy, gdzie poprawił pozycję ciała, by mocniej chwycić pałkę i zadać cios, a potem biegły przez środek sali, którędy dziewczyna uciekła. Sachs porównała ślady z tymi, które zostawił jedyny poza sprawcą i dziewczyną człowiek, przebywający tu dziś rano: wyglansowane na błysk służbowe buty Rona Pułaskiego miały zupełnie inny wzór protektora.

Opowiedziała Rhyme’owi o fortelu Genevy z manekinem i jej ucieczce. Zaśmiał się, słysząc o jej pomysłowości.

– Rhyme – dodała – naprawdę mocno ją uderzył, to znaczy manekin. Jakimś tępym narzędziem. Tak mocno, że pekł plastik pod czapką. Potem chyba się wściekł, że dał się nabrać. I rozwalił czytnik mikrofiszek.

– Tępym narzędziem – powtórzył Rhyme. – Możesz zrobić odcisk? Gdy Rhyme dowodził jednostką zabezpieczania miejsc zbrodni w departamencie, przed wypadkiem zbudował ogromną bazę danych, które miały pomóc w identyfikacji dowodów i śladów mechanoskopijnych znalezionych na miejscach zdarzeń. Zbiór materiałów porównawczych dotyczących tępych narzędzi obejmował setki zdjęć śladów po uderzeniach na skórze i innych powierzchniach, zadanych przeróżnymi przedmiotami – od kluczy do kół przez ludzkie kości po bryły lodu. Ale obejrzawszy dokładnie manekin i rozbity czytnik, Sachs powiedziała:

– Nie, Rhyme. Nic nie widzę. Geneva nałożyła manekinowi czapkę i…

– Geneva?

– Tak ma na imię dziewczyna.

– Aha. Mów dalej.

Przez chwilę poczuła złość – jak nieraz się zdarzało – że nie wykazał żadnego zainteresowania dziewczyną ani jej stanem. Często ją martwiło, że Rhyme jest tak obojętny wobec zbrodni i ofiar. Na tym polega rola kryminalistyka, tłumaczył jej. Pilotów nie może oszołomić piękno zachodu słońca ani przerazić gwałtowna burza, bo roztrzaskaliby samolot o zbocze góry. To samo dotyczy gliniarzy. Amelia Sachs rozumiała ten argument, lecz dla niej ofiary były ludzkimi istotami, a zbrodnie nie były zadaniami naukowymi, ale rzeczywistymi, strasznymi zdarzeniami. Zwłaszcza gdy chodziło o szesnastoletnią dziewczynę.

– Czapka rozproszyła siłę uderzenia – ciągnęła. – A czytnik mikrofiszek jest zupełnie rozbity.

– Zbierz parę kawałków tego, w co uderzył – powiedział Rhyme. – Mogło dojść do przeniesienia.

– Jasne.

W tle u Rhyme’a usłyszała jakieś głosy. Powiedział dziwnie niespokojnie:

– Sachs, jak skończysz, zaraz wracaj.

– To już prawie wszystko – odrzekła. – Chcę jeszcze zrobić siatkę na schodach ewakuacyjnych… Rhyme, co się tam dzieje?

Cisza. Kiedy znów się odezwał, miał jeszcze bardziej zaniepokojony głos.

– Muszę kończyć, Sachs. Chyba mam gości.

– Kto…?

Ale już się rozłączył.


Kobieta w bieli, profesjonalistka, zniknęła z okna biblioteki. Ale Thompson Boyd przestał już się nią interesować. Ze swojej kryjówki dwadzieścia metrów nad poziomem ulicy obserwował teraz starszego glinę, który podchodził do świadków. Był tęgi, w średnim wieku, ubrany w niemiłosiernie wymięty garnitur. Thompson znał ten typ policjantów. Nie grzeszył błyskotliwością, ale potrafił być groźny jak buldog, którego przypominał. Nic nie mogło go powstrzymać przed wyjaśnieniem najdrobniejszych szczegółów sprawy.

Kiedy gruby glina skinął głową wysokiemu, czarnoskóremu mężczyźnie w brązowym garniturze, który wychodził z muzeum, Thompson opuścił swój punkt obserwacyjny i zbiegł na dół. Przystając na parterze, wyciągnął z kieszeni broń i sprawdził, chcąc się upewnić, czy nic nie utkwiło w lufie lub w bębenku. Zastanawiał się, czy to właśnie ten dźwięk – otwierania i zamykania bębenka w bibliotece – ostrzegł dziewczynę, że może jej grozić niebezpieczeństwo.

Teraz, mimo że w pobliżu nie było nikogo, sprawdził rewolwer absolutnie bezgłośnie.

Trzeba uczyć się na własnych błędach.

Ściśle według zasad.

Broń była w porządku. Chowając ją pod płaszczem, Thompson zszedł po ciemnych schodach i przez tylny korytarz wyszedł na Pięćdziesiątą Szóstą, po czym skręcił w alejkę prowadzącą w kierunku muzeum.

Nikt nie pilnował wylotu alejki w Pięćdziesiątą Piątą. Niezauważony Thompson wsunął się za odrapany zielony kubeł na śmieci, cuchnący gnijącym jedzeniem. Spojrzał w głąb ulicy. Została już otwarta, ale kilkadziesiąt osób z pobliskich biur i sklepów nadal stało na chodnikach w nadziei, że zobaczą coś ekscytującego, o czym będą mogli opowiedzieć kolegom z pracy i rodzinom. Większość policjantów już opuściła teren. Kobieta w bieli – całujący grzechotnik – wciąż była na górze. Przed muzeum stały dwa radiowozy i furgonetka kryminalistyków, a także trzech umundurowanych gliniarzy, dwóch w cywilu i ten gruby, wymięty detektyw.

Thompson mocno ujął broń. Strzał był mało skutecznym sposobem, by kogoś zabić. Ale czasami, tak jak teraz, pozostawał jedynym wyjściem. Jeśli trzeba strzelać, należy celować w serce. Nigdy w głowę. Czaszka jest dość twarda, by w wielu okolicznościach zmienić tor pocisku, poza tym jest stosunkowo mała i trudno w nią trafić.

Zawsze w pierś.

Przenikliwe niebieskie oczy Thompsona patrzyły na zwalistego glinę w wygniecionym garniturze, jak gdyby spoglądały na kartkę papieru.

Z niezmąconym spokojem Thompson oparł broń o lewe przedramię i starannie wycelował. Oddał cztery szybkie strzały.

Pierwszy pocisk utkwił w udzie kobiety stojącej na chodniku.

Pozostałe trafiły ofiarę dokładnie tam, gdzie wycelował. Na piersi mężczyzny wykwitły trzy maleńkie kropki; zanim ciało osunęło się na ziemię, kropki zmieniły się w trzy krwawe rozetki.Stały przed nim dwie dziewczyny i choć zupełnie różniły się budową ciała, Lincoln Rhyme przede wszystkim zwrócił uwagę na odmienny wyraz ich oczu.

Oczy pulchniejszej z nich – o długich, pomarańczowych paznokciach, ubranej w jaskrawe rzeczy, obwieszonej błyszczącą biżuterią – tańczyły po całym pomieszczeniu jak niespokojne owady. Nie zatrzymując wzroku na Rhymie ani na niczym innym dłużej niż sekundę, z zawrotną prędkością omiotła spojrzeniem całe laboratorium: narzędzia, zlewki, chemikalia, komputery, monitory i kłębiące się wszędzie przewody. Popatrzyła też naturalnie na nogi Rhyme’a i jego wózek. Hałaśliwie żuła gumę.

Druga z dziewcząt, niska, chuda i chłopięca, zachowywała absolutny spokój. Wpatrywała się w Lincolna Rhyme’a nieruchomym wzrokiem. Tylko przelotnie zerknęła na wózek. Laboratorium jej nie interesowało.

– To Geneva Settle – przedstawiła ją policjantka, Jennifer Robinson, ruchem głowy wskazując szczupłą dziewczynę o spokojnych oczach. Robinson była koleżanką Amelii Sachs, która poleciła jej przywieźć tu dziewczyny z posterunku środkowo-północnego.

– A to jej koleżanka – ciągnęła Robinson. – Lakeesha Scott. Lakeesha, wypluj gumę.

Dziewczyna posłała jej udręczone spojrzenie, ale wrzuciła gumę do torby, nie pakując jej w żaden papierek.

– Razem z Geneva poszły dziś rano do muzeum – dodała policjantka.

– Tylko że ja nic nie widziałam – wtrąciła szybko Lakeesha, uprzedzając wszelkie pytania. Ciekawe, czy dziewczyna była zdenerwowana atakiem na koleżankę, czy poczuła się nieswojo dlatego, że Rhyme był kaleką? Pewnie jedno i drugie.

Geneva miała na sobie szarą koszulkę, workowate czarne spodnie i buty do biegania – strój, który, jak przypuszczał Rhyme, był ostatnio modny wśród uczniów szkół średnich. Sellitto mówił, że dziewczyna ma szesnaście lat, ale wyglądała na mniej. Podczas gdy głowę Lakeeshy zdobiła gęstwina złotych i czarnych warkoczyków związanych tak ciasno, że widać było skórę pod nimi, Geneva miała krótko obcięte włosy.

– Mówiłam dziewczynkom, kim pan jest, kapitanie – wyjaśniła Robinson, używając stopnia, który już dawno stracił aktualność. – I że zamierza im pan zadać kilka pytań na temat tego, co się wydarzyło. Geneva chce wracać do szkoły, ale tłumaczyłam jej, że musi z tym zaczekać.

– Mam testy – odezwała się Geneva. Lakeesha syknęła.

– Rodziców Genevy nie ma w kraju – ciągnęła Robinson. – Ale wracają najbliższym samolotem. Podczas ich nieobecności opiekuje się nią wuj.

– Gdzie są? – spytał Rhyme. – Twoi rodzice?

– Ojciec prowadzi sympozjum w Oksfordzie.

– Jest profesorem? Skinęła głową.

– Literatury. Na Hunter.

Rhyme zganił się w myśli za swoje zdziwienie tym, że dziewczyna z Harlemu może być córką podróżujących po świecie intelektualistów. Był zły na siebie za uleganie stereotypom, lecz najbardziej zirytował go własny błąd w dedukcji. Była ubrana w stylu gangsta, ale mógł się domyślić, że pochodzi ze środowiska akademickiego; kiedy ją zaatakowano, siedziała w bibliotece, a nie włóczyła się po ulicy czy oglądała przed lekcjami telewizję.

Lakeesha wygrzebała z torby paczkę papierosów.

– Tu nie… – zaczął Rhyme. Do pokoju wszedł Thom.

– …wolno palić – dokończył. Wyjął dziewczynie z ręki papierosy i schował z powrotem. Thom uśmiechnął się do dwóch nastolatek, zupełnie niezrażony ich nieoczekiwaną wizytą podczas swojej służby.

– Podać coś do picia?

– Macie kawę? – zapytała Lakeesha.

– Owszem, mam. – Thom zerknął na Jennifer Robinson i Rhyme’a, którzy przecząco pokręcili głowami.

– Lubię mocnom – oznajmiła dziewczyna.

– Naprawdę? – zdziwił się uprzejmie Thom. – Ja też. A dla ciebie? – spytał, zwracając się do Genevy.

Szczupła dziewczyna potrząsnęła głową.

Rhyme spojrzał tęsknie na butelkę szkockiej stojącą na półce. Jego asystent zauważył to i parsknął śmiechem. Po chwili zniknął. Ku zmartwieniu Rhyme’a, Robinson oznajmiła:

– Muszę wracać na posterunek, kapitanie.

– To konieczne? – spytał skonsternowany Rhyme. – Nie może pani zostać jeszcze chwilkę?

– Nie mogę, kapitanie. Gdyby jednak pan czegoś jeszcze potrzebował, proszę dzwonić.

Może opiekunki do dzieci?

Rhyme nie wierzył w fatum, ale gdyby wierzył, zwróciłby uwagę na perfidną zemstę losu: zgodził się wziąć tę sprawę, by uniknąć badań w szpitalu, a teraz dostał nauczkę w postaci ogromnie niezręcznych trzydziestu minut w towarzystwie dwóch nastolatek. Rozmowy z młodzieżą nie były jego mocną stroną.

– Do zobaczenia, kapitanie. – Robinson wyszła z laboratorium.

– Do zobaczenia – mruknął.

Po kilku minutach wrócił Thom, niosąc tacę. Nalał kawy Lakeeshy, a Genevie podał kubek, w którym, jak Rhyme odgadł z zapachu, była gorąca czekolada.

– Pomyślałem, że jednak się czegoś napijesz – powiedział asystent. – Jeżeli nie chcesz, możesz zostawić.- Nie, wypiję. Dziękuję. – Geneva patrzyła na parujący płyn. Pociągnęła łyk, potem drugi i opuściła kubek, wbijając wzrok w podłogę. Znów wypiła kilka łyczków.

– Dobrze się czujesz? – zapytał Rhyme. Geneva kiwnęła głową.

– Ja też – odezwała się Lakeesha.

– Napadł na was obie? – ciągnął Rhyme.

– Nie, na mie nie. – Lakeesha przyglądała mu się przez chwilę. – Pan ma jak ten aktor, co złamał kark? – Siorbnęła kawy, dosypała cukru. Znów siorbnęła.

– Zgadza się.

– I nie może pan niczym ruszać?

– Prawie niczym.

– Cholera.

– Keesh – szepnęła Geneva. – Wyluzuj, dziewczyno.

– Ale cholera, co nie?

Znów zapadła cisza. Od ich przybycia minęło zaledwie osiem minut, które zdawały się trwać całe godziny. Co powinien zrobić? Wysłać Thoma po jakąś grę planszową?

Oczywiście należało zadać kilka pytań. Rhyme wcale się jednak do tego nie kwapił. Sztuka przesłuchiwania nie była jego specjalnością. Kiedy służył w policji, tylko kilkanaście razy przesłuchiwał podejrzanych i nigdy nie doświadczył upojnej chwili, gdy maglowany delikwent złamał się i przyznał do winy. Natomiast Sachs miała w tej dziedzinie naturalny talent. Ostrzegała nowych, że jednym niewłaściwym słowem można zawalić całą sprawę. Nazywała to „zanieczyszczeniem umysłu”, co stanowiło odpowiednik grzechu numer jeden na liście Rhyme’a: zanieczyszczenia miejsca zbrodni.

– Jak się pan rusza na tym wózku? – zapytała Lakeesha.

– Cii – próbowała uciszyć ją Geneva.

– Tylko pytam.

– To nie pytaj.

– Nie ma nic złego w pytaniu, co nie?

Po płochliwości Lakeeshy nie został nawet ślad. Rhyme doszedł do wniosku, że w istocie niezła z niej mądrala. Z początku udaje niepewną i naiwną, sprawiając wrażenie całkowicie zdominowanej, a w rzeczywistości cały czas panuje nad sytuacją. Dopiero kiedy się zorientuje co i jak, decyduje, czy można zacząć się popisywać.

Mimo to Rhyme ucieszył się w duchu, że mają o czym rozmawiać. Wyjaśnił, jak działa USO – układ sterowania otoczeniem – oraz w jaki sposób panel dotykowy kieruje wózkiem i steruje jego prędkością.

– Jednym palcem? – Keesha zerknęła na jeden ze swych pomarańczowych paznokci. – Tylko tym pan rusza?

– Zgadza się. Poza tym głową i ramionami.

– Panie Rhyme – odezwała się Geneva, spoglądając na czerwonego swatcha, który wydawał się bardzo duży na jej szczupłym nadgarstku.

– Mówiłam o sprawdzianach. Są za dwie godziny. Jak długo to potrwa?

– Pytasz o szkołę? – zdziwił się Rhyme. – Och, jestem pewien, że dziś możesz zostać w domu. Po tym, co się stało, nauczyciele będą wyrozumiali.

– Nie chcę zostawać w domu. Muszę iść na testy.

– Ej, masz wolne. Pan mówi, że cię zwolni, na bank spoko, a ty nie chcesz? Daj se luz.

Geneva spojrzała koleżance w oczy.

– Ty też idziesz na testy. Nie zwiewasz.

– Nie zwiewam, dostaje zwolnienie – zauważyła z bezbłędną logiką dziewczyna.

Zadzwonił telefon, co Rhyme powitał z głęboką wdzięcznością.

– Polecenie, odbierz telefon – powiedział do mikrofonu.

– Ale wypas! – rzuciła Lakeesha, unosząc brwi. – Patrz, Gen. Chcę mieć coś takiego.

Mrużąc oczy, Geneva szepnęła coś do koleżanki, która przewróciła oczami i siorbnęła łyk kawy.

– Rhyme – odezwał się głos Sachs.

– Są tu, Sachs – odrzekł słabo Rhyme. – Geneva z koleżanką. Mam nadzieję, że niedługo…

– Rhyme – powtórzyła. Miała zmieniony głos. Coś było nie tak.

– O co chodzi?

– Okazało się, że miejsce było ciepłe.

– Był tam?

– Był. W ogóle nie uciekł. Albo wrócił.

– Nic ci nie jest?

– Mnie nic. Nie chodziło mu o mnie.

– Co się stało?

– Podkradł się alejką. Strzelił cztery razy. Zranił jakąś kobietę na ulicy… i zabił świadka. To był Don Barry, kierownik biblioteki. Dostał trzy kule w serce. Zmarł natychmiast.

– Jesteś pewna, że to zrobił ten sam człowiek?

– Tak. Ślady butów, które znalazłam w jego kryjówce, są takie same jak te w bibliotece. Lon właśnie zaczynał przesłuchiwać bibliotekarza. Kiedy to się stało, stał tuż przed nim.

– Widział sprawcę?

– Nie. Nikt go nie widział. Facet skrył się za kubłem na śmieci. Dwóch mundurowych pobiegło ratować kobietę. Mocno krwawiła. A on uciekł w tłum. Po prostu wyparował.

– Ktoś się zajął szczegółami?

Pytał o zawiadomienie najbliższej rodziny. Szczegóły.

– Lon miał zadzwonić, ale miał jakieś kłopoty z telefonem. Na miejscu był sierżant. On to załatwił.

– Dobrze, Sachs, wracaj z tym, co znalazłaś… Polecenie, rozłącz.

– Uniósł wzrok i napotkał spojrzenia obu dziewczyn.- Wygląda na to – wyjaśnił – że mężczyzna, który cię napadł, nie uciekł. Albo wrócił. Zabił kierownika biblioteki i…

– Pana Barry’ego? – wykrztusiła Geneva Settle. Przestała się poruszać, po prostu zastygła jak posąg.

– Zgadza się.

– Kurde – szepnęła Lakeesha. Zamknęła oczy i zadygotała.

Po chwili Geneva zacisnęła usta, opuszczając wzrok. Odstawiła kakao na stół.

– Nie, nie…

– Przykro mi – rzekł Rhyme. – Przyjaźniliście się? Pokręciła głową.

– Niezupełnie. Po prostu pomagał mi w napisaniu pracy. – Geneva wyprostowała się na krześle. – Ale nieważne, czy byliśmy przyjaciółmi. Nie żyje – i to jest okropne. Dlaczego? – wyszeptała ze złością. – Dlaczego to zrobił?

– Przypuszczam, że pan Barry był świadkiem. Mógłby zidentyfikować mężczyznę, który cię napadł.

– Czyli zginął przeze mnie.

Rhyme mruknął do niej coś w rodzaju: nie, przecież to nie twoja wina. Nie planowała, że ktoś ją zaatakuje. Barry miał po prostu pecha. Znalazł się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie.

Ale słowa otuchy nie przyniosły żadnego skutku. Na twarzy Genevy malowało się napięcie, a w jej oczach chłód. Rhyme nie miał pojęcia, co zrobić. Nie dość, że musiał znosić obecność dwóch nastolatek, to teraz jeszcze musiał je pocieszać, sprawić, żeby nie myślały o tej tragedii. Podjechał bliżej i wystawiając swoją cierpliwość na ciężką próbę, zaczął rozmawiać z nimi o niczym.

Rozdział 5

Dwadzieścia nieskończenie długich minut później w domu Rhyme’a zjawili się Sachs i Sellitto w towarzystwie młodego, jasnowłosego funkcjonariusza Pułaskiego.

Sellitto wyjaśnił, że zgarnął chłopaka, by przywiózł dowody i pomógł w śledztwie. Zapał malujący się na twarzy policjanta wyraźnie świadczył, że to nowicjusz. Widocznie został uprzedzony o niepełnosprawności kryminalistyka; ostentacyjnie nie zwracał uwagi na fakt, że gospodarz domu jest sparaliżowany. Rhyme nie cierpiał takich sztucznych zachowań. O wiele bardziej wolał nietakt Lakeeshy.

Ale cholera, co nie…

Dwoje detektywów przywitało się z dziewczętami. Pulaski spojrzał na nie ze współczuciem i życzliwym tonem spytał, jak się czują. Rhyme dostrzegł na jego palcu nieco zadrapaną obrączkę, z czego wywnioskował, że chłopak musiał się ożenić tuż po szkole średniej; tak opiekuńcze spojrzenie można spotkać tylko u osoby mającej własne dzieci.

– Jakby mie pogięło, sie czuje – odpowiedziała Lakeesha. – Wkurzona jestem… Jakiś koleś chciał mi rozwalić kumpele, to jak sie mam czuć?

Geneva odrzekła, że nic jej nie jest.

– Podobno mieszkasz z kimś z rodziny? – spytała Sachs.

– Z wujkiem. Mieszka u nas, dopóki rodzice nie wrócą z Londynu.

Rhyme przypadkiem zerknął na Lona Sellitta. Coś z nim było nie tak. W ciągu dwóch godzin zaszła w nim jakaś gwałtowna zmiana. Zniknęła jego jowialność. W oczach miał lęk i niespokojnie się kręcił. Rhyme zauważył, że co chwilę dotyka jakiegoś punktu na policzku, który poczerwieniał od ciągłego pocierania.

– Dostałeś kawałkiem ołowiu? – zapytał Rhyme, przypominając sobie, że kiedy padły strzały, detektyw stał tuż obok bibliotekarza. Być może w Sellitta trafił fragment pocisku albo kawałek kamienia, jeśli kula przeszyła ciało Barry’ego i zaryła w mur budynku.- Co? – Sellitto zdał sobie sprawę, że pociera skórę i szybko opuścił rękę. Cicho, by nie słyszały go dziewczyny, powiedział: – Stałem bardzo blisko ofiary. Prysnęło na mnie trochę krwi. To wszystko. Nic mi się nie stało.

Ale po chwili znów zaczął w roztargnieniu trzeć policzek.

Ten gest przypomniał Rhyme’owi zachowanie Sachs, która miała zwyczaj drapania się w głowę i obgryzania paznokci. Nawyk pojawiał się i znikał, jak gdyby pozostając w ścisłym związku z jej determinacją, ambicją, nieokreślonymi siłami drzemiącymi prawie w każdym glinie. Policjanci robili sobie krzywdę na tysiące sposobów. Od drobiazgów takich jak u Sachs, przez rozbijanie własnych małżeństw i dręczenie dzieci surowym traktowaniem, po ostateczną karę, jaką było wsunięcie do ust zimnej lufy służbowej broni. Rhyme nigdy jednak nie dostrzegł niczego takiego u Lona Sellitta.

– Na pewno nie zaszła pomyłka? – spytała Amelię Geneva.

– Pomyłka?

– Mówię o doktorze Barrym.

– Przykro mi, ale nie. Nie żyje.

Dziewczyna siedziała bez ruchu. Rhyme wyczuwał jej smutek. A także gniew. W jej czarnych oczach czaiła się wściekłość. Nagle Geneva spojrzała na zegarek i powiedziała do Rhyme’a:

– To co będzie z moimi sprawdzianami?

– Najpierw odpowiesz nam na kilka pytań, a potem zobaczymy. Sachs?

Po wyłożeniu dowodów na stół i wypełnieniu formularzy ewidencyjnych, Sachs przysunęła sobie krzesło obok Rhyme’a i przystąpiła do przesłuchania dziewczyn. Poprosiła Geneve, by szczegółowo opowiedziała, co się zdarzyło. Dziewczyna wyjaśniła, że kiedy czytała artykuł ze starego czasopisma, ktoś wszedł do biblioteki. Usłyszała niepewne kroki. Potem krótki śmiech. Głos mężczyzny kończącego rozmowę i trzask zamykanego telefonu komórkowego.

Geneva przymrużyła oczy.

– Hej, a może by sprawdzić wszystkich operatorów komórkowych w mieście. Zobaczyć, kto wtedy dzwonił.

Rhyme zaśmiał się.

– Dobra myśl, ale w każdej chwili na Manhattanie toczy się pięćdziesiąt tysięcy rozmów. Poza tym wątpię, czy naprawdę rozmawiał przez telefon.

– Zgrywał się? Skąd pan wie? – spytała Lakeesha, ukradkiem wsuwając do ust dwa kawałki gumy.

– Wcale nie wiem, tylko podejrzewam. Tak samo mogło być ze śmiechem. Zapewne zrobił to, żeby Geneva straciła czujność. Zwykle nie zwracamy uwagi na ludzi rozmawiających przez komórki. I rzadko podejrzewamy, że mogą stanowić zagrożenie.

Geneva kiwała głową.

– Tak, na początku trochę spanikowałam, kiedy wszedł do biblioteki. Ale gdy usłyszałam, jak mówi przez telefon, pomyślałam sobie, że to niegrzecznie dzwonić w bibliotece, ale przestałam się bać.

– Co się później stało? – spytała Sachs.

Geneva opowiedziała, jak usłyszała drugi trzask – zdawało się jej, że to odgłos zamykania broni – i zobaczyła mężczyznę w kominiarce. Wtedy zdjęła część manekina i przebrała we własne rzeczy.

– Gites – oznajmiła z dumą Lakeesha. – Cwana ta moja kumpela. Racja, pomyślał Rhyme.

– Schowałam się za regałami i zaczekałam, aż dojdzie do czytnika mikrofiszek, a potem uciekłam do drzwi przeciwpożarowych.

– Zauważyłaś coś jeszcze w wyglądzie tego mężczyzny? – zapytała Sachs.

– Nie.

– Jakiego koloru była ta kominiarka?

– Ciemna. Nie wiem dokładnie.

– Reszta stroju?

– Naprawdę nic więcej nie widziałam. W każdym razie nie pamiętam. Za bardzo się bałam.

– Nie wątpię – powiedziała Sachs. – Kiedy ukryłaś się za regałami, patrzyłaś w jego stronę? Żeby wiedzieć, kiedy można uciec?

Geneva na chwilę zmarszczyła brwi.

– Tak, faktycznie, patrzyłam. Zapomniałam. Patrzyłam przez dolne półki, żeby zobaczyć, czy doszedł do krzesła i czy mogę uciec.

– A więc pewnie widziałaś coś więcej.

– No, chyba tak. Zdaje się, że miał brązowe buty. Tak, brązowe. Takie jaśniejsze, nie ciemnobrązowe.

– Dobrze. A spodnie?

– Ciemne. Raczej ciemne. Ale widziałam tylko mankiety.

– Zwróciłaś uwagę na zapach?

– Nie… zaraz. Chyba coś poczułam. Jakiś słodki zapach, jakby kwiatów.

– A potem?

– Podszedł do krzesła i usłyszałam ten łomot, a potem jeszcze jakieś hałasy. Coś się rozbiło.

– Czytnik mikrofiszek – wyjaśniła Sachs. – Roztrzaskał go.

– Wtedy uciekłam już do drzwi. Zbiegłam po schodach i kiedy wydostałam się na ulicę, spotkałam Keesh i chciałyśmy uciekać. Ale pomyślałam, że on może zrobić krzywdę komuś innemu. Dlatego odwróciłam się i… – spojrzała na Pułaskiego – zobaczyłyśmy pana.

– A ty widziałaś napastnika? – zwróciła się do Lakeeshy Sachs.

– Nie. Stałam se wyluzowana i nagle biegnie Gen z miną, jakby ją pogięło, rozumie pani, co nie? Nic żem nie widziała.

– Barry zginął, bo był świadkiem – rzekł do Sellitta Rhyme. – Co widział?

– Mówił, że nic. Podał mi nazwiska pracujących w muzeum białych mężczyzn, na wypadek gdyby to był któryś z nich. Dwóch, ale obaj mieli alibi. Jeden odwoził do szkoły córkę, drugi był w głównym biurze w towarzystwie ludzi.

– Czyli sprawca skorzystał z okazji. – Sachs się zadumała. – Zobaczył, jak dziewczyna wchodzi do muzeum, i ruszył za nią.

– Do muzeum? – odezwał się z powątpiewaniem Rhyme. – Dziwny wybór.

– Nie zwróciłyście uwagi, czy ktoś za wami dzisiaj szedł? – zapytał obu dziewczyn Sellitto.

– Jechałyżeśmy linią C, Ósmą Aleją – odrzekła Lakeesha. – Był szczyt… pełno ludzi. Nie widziałam żadnego dziwnego gościa. A ty?

Geneva pokręciła głową.

– A ostatnio? Nikt wam nie dokuczał? Nie zaczepiał was? Żadnej z nich nie przychodził na myśli nikt, kto mógłby stanowić zagrożenie. Geneva powiedziała zakłopotana:

– Właściwie mało kto za mną chodzi. Widzi pan, wolą raczej laski. Takie wytoczone.

– Wyfoczone?

– Znaczy odstawione – przetłumaczyła Lakeesha, która najwyraźniej była uosobieniem wytoczonej laski. Dziewczyna spojrzała chmurnie na Geneve. – No i po co tak gadasz? Nie zmulaj, dziewczyno.

Sachs popatrzyła na Rhyme’a, który marszczył brwi.

– Co o tym myślisz?

– Coś tu się nie zgadza. Obejrzyjmy dowody, dopóki Geneva tu jest. Może będzie nam mogła w czymś pomóc.

Dziewczyna pokręciła głową.

– A testy? – Pokazała zegarek.

– To nie potrwa długo – zapewnił ją Rhyme. Geneva spojrzała na koleżankę.

– Możesz jeszcze zdążyć na lekcję.

– Zostaje z tobom. Nie mogę siedzieć w klasie i sie martwić, co nie?

Geneva zaśmiała się drwiąco.

– Nie ma mowy. Lakeesha nie będzie panu potrzebna, prawda?

– zwróciła się do Rhyme’a.

Zerknął na Sachs, która pokręciła głową. Sellitto zapisał adres i numer telefonu dziewczyny.

– Gdybyśmy mieli jeszcze jakieś pytania, zadzwonimy.

– Zrób se wolne – powiedziała dziewczyna. – Olej i zostań w domu.

– Spotkamy się w szkole – odrzekła twardo Geneva. – Będziesz?

– Uniosła brew. – Na bank?

Dwa razy strzeliła gumą do żucia. Westchnęła.

– Na bank.

Przy drzwiach Lakeesha przystanęła i odwróciła się do Rhyme’a.

– Kiedy pan wstanie z tego wózka?

Nikt nie przerwał ani słowem niezręcznej ciszy, jaka zapadła po jej pytaniu. Niezręcznej zapewne dla wszystkich, ale nie dla Rhyme’a.

– Pewnie nieprędko – odpowiedział.

– To do dupy.

– Owszem – przytaknął Rhyme. – Czasem i tak bywa. Lakeesha ruszyła do korytarza w kierunku wyjścia. Usłyszeli:

– Kurde, uważaj, gościu. Trzasnęły drzwi.

Do laboratorium wszedł Mel Cooper, oglądając się za nastolatką ważącą co najmniej dwadzieścia kilogramów więcej od niego, która przed chwilą omal nie zwaliła go z nóg.

– Dobra – powiedział, nie zwracając się do nikogo w szczególności. – O nic nie pytam. – Zdjął zieloną wiatrówkę i przywitał wszystkich skinieniem głowy.

Szczupły, łysiejący mężczyzna, przed kilku laty pracujący jako kryminalistyk w departamencie policji w północnej części stanu Nowy Jork, uprzejmie, lecz stanowczo oświadczył kiedyś Rhyme’owi, który dowodził wówczas wydziałem kryminalistyki departamentu nowojorskiego, że jedna z jego analiz jest błędna. Ludzie, którzy wytykali mu błędy, budzili w Rhymie znacznie większy szacunek niż pochlebcy – oczywiście pod warunkiem że mieli rację, a Cooper ją miał. Rhyme natychmiast rozpoczął akcję mającą na celu przeniesienie technika do Nowego Jorku, która zakończyła się sukcesem.

Cooper był urodzonym naukowcem, a co ważniejsze, był urodzonym specjalistą nauk sądowych, a to duża różnica. Często uważa się kryminalistykę za dziedzinę związaną tylko z oględzinami miejsca zbrodni, podczas gdy w istocie dotyczy ona wszystkich aspektów kwestii dyskutowanych w sądzie. Dobry kryminalistyk musi przełożyć suche fakty na argumenty, z których będzie mógł skorzystać prokurator. Nie wystarczy na przykład ustalić obecność na domniemanym miejscu zbrodni materiału roślinnego kulczyby wronie oko – wykorzystywanej między innymi do tak niewinnych celów jak produkcja leku na zapalenie ucha. Prawdziwy specjalista taki jak Mel Cooper musi od razu wiedzieć, że z tej samej rośliny pochodzi strychnina, silnie trujący alkaloid.

Cooper wyglądał na maniaka gier komputerowych – mieszkał z matką, chodził w koszulach z madrasu i bawełnianych spodniach, a posturą przypominał Woody’ego Allena. Ale były to tylko pozory. Długoletnia dziewczyna Coopera była wysoką, olśniewającą blondynką. Oboje królowali na parkietach wielu sal balowych, często zdobywając pierwsze nagrody w konkursach tańca. Ostatnio zaczęli uprawiać skit i zajęli się produkcją wina (do której Cooper skrupulatnie stosował zasady fizyki i chemii).

Rhyme streścił mu sprawę, po czym zajęli się dowodami.

– Obejrzyjmy zestaw.

Wciągając lateksowe rękawiczki, Cooper zerknął na Sachs, która pokazała torebkę z narzędziami gwałciciela. Otworzył ją nad płachtą gazety – by nie stracić śladów zewnętrznych – i wyciągnął zestaw. Wszystkie przedmioty mieściły się w cienkim plastikowym woreczku. Na folii nie było żadnego logo sklepu, tylko rysunek uśmiechniętej żółtej twarzy. Technik otworzył torebkę, lecz zastygł w pół ruchu.

– Coś tu czuję. – Głęboko wciągnął powietrze. – Jakiś kwiatowy zapach. Co to jest? – Cooper podszedł z torebką do Rhyme’a i podsunął mu pod nos. Woń wydawała się znajoma, ale Rhyme nie umiał jej nazwać.

– Geneva?

– Słucham.

– Czy to zapach, który poczułaś w bibliotece? Dziewczyna powąchała.

– Tak, to ten.

– Jaśmin – oznajmiła Sachs. – Chyba jaśmin.

– Na tablicę – polecił Rhyme.

– Jaką tablicę? – zdziwił się Cooper, rozglądając się po pokoju. Przy każdej sprawie Rhyme kazał spisywać na białych tablicach listę dowodów znalezionych na miejscach zbrodni oraz profile sprawców.

– Trzeba zacząć nową – zarządził. – I musimy go jakoś nazwać. Niech ktoś podsunie jakieś imię.

Nikt nie miał żadnego pomysłu.

– Nie ma czasu na twórcze wzloty – powiedział Rhyme. – Dziś mamy dziewiąty października, prawda? Dziesięć, dziewięć. Niech będzie NS 109. Thom! Przyda się nam twój elegancki charakter pisma.

– Nie ma się co podlizywać – odrzekł asystent, wchodząc do laboratorium z drugim dzbankiem kawy.

– NS sto dziewięć. Tablica dowodów i profilu. Biały mężczyzna. Wzrost?

– Nie wiem – powiedziała Geneva. – Każdy wydaje mi się wysoki. Chyba metr osiemdziesiąt.

– Spostrzegawcza jesteś. Zapisz, Thom. Waga?

– Ani za gruby, ani za chudy. – Zamilkła na chwilę, zasępiając się. – Mniej więcej taki jak doktor Barry.

– Jakieś osiemdziesiąt kilogramów – ocenił Sellitto. – Wiek?

– Nie wiem. Nie widziałam jego twarzy.

– Głos?

– Nie zwróciłam uwagi. Chyba zwyczajny.

– Jasnobrązowe buty, ciemne spodnie, ciemna kominiarka – ciągnął Rhyme. – Zestaw w torebce pachnącej jaśminem. Sprawca też nim pachnie. Może to mydło albo płyn po goleniu.

– Zestaw? – spytał Thom. – Co masz na myśli.

– Zestaw gwałciciela – odrzekła Geneva. Zerknęła na Rhyme’a. – Nie musi się pan ze mną obchodzić jak z jajkiem. Jeżeli o to chodzi.

– Zgoda. – Rhyme skinął jej głową. – Idźmy dalej. – Zauważył, że Sachs spochmurniała, przyglądając się, jak Cooper unosi torebkę.

– Co się stało?

– Ta uśmiechnięta twarz. Na torebce. Co to za chory sukinsyn? Zdumiał go jej gniew.

– Sachs, przecież zdajesz sobie sprawę, że to dla nas dobra wiadomość.

– Dobra?

– To nam ogranicza liczbę sklepów do sprawdzenia. Łatwiej byłoby mieć logo konkretnego sklepu, ale i tak lepiej, niż gdyby to była niezadrukowana folia.

– Pewnie masz rację – odrzekła, krzywiąc się. – Ale mimo wszystko.

Mel Cooper przejrzał zawartość torebki. Najpierw wyciągnął kartę tarota. Przedstawiała człowieka wiszącego głową w dół, przywiązanego za nogę do szubienicy. Z jego głowy promieniowało światło. Na twarzy malowała się dziwna obojętność. Wyglądał, jakby nie odczuwał żadnego bólu. U góry widniała zapisana rzymskimi cyframi liczba dwanaście.

– Coś ci to mówi? – spytał Geneve Rhyme. Dziewczyna pokręciła głową.

– Jakiś rytuał albo element kultu? – zastanawiał się Cooper.

– Mam myśl – odezwała się Sachs. Wyciągnęła telefon komórkowy i do kogoś zadzwoniła. Rhyme wywnioskował, że osoba, z którą rozmawiała, niedługo się tu zjawi. – Wezwałam specjalistę – w sprawie karty.

– Dobrze.

Cooper zbadał kartę, lecz nie znalazł na niej żadnych odcisków palców. Nie wykrył też żadnych przydatnych śladów.

– Co jeszcze jest w torebce? – zapytał Rhyme.

– Nowa rolka taśmy izolacyjnej – odparł technik – składany nóż, prezerwatywy Trojan. Nie do wykrycia. Poza tym… Bingo! – Cooper pokazał małą karteczkę. – Jest paragon.

Rhyme podjechał bliżej i obejrzał kwit. Na paragonie nie było nazwy sklepu; kartka została wydrukowana na zwykłej maszynie sumującej. Tusz już wyblakł.

– Niewiele nam to powie – wtrącił Pulaski, ale zaraz się chyba zreflektował, że nie powinien się odzywać.

Co on tu robi? – pomyślał Rhyme. Ach, tak. Pomaga Sellitcie.

– Przykro mi, ale mam inne zdanie – odburknął Rhyme. – Ta karteczka mówi nam bardzo dużo. Sprawca kupił wszystkie przedmioty w jednym sklepie – można porównać paragon z metkami – plus coś jeszcze za pięć dziewięćdziesiąt dziewięć, czego nie ma w torebce. Może talię kart tarota. Czyli mamy sklep, który sprzedaje taśmę inlafttinobranżowy albo drogeria z różnymi drobiazgami. Wiemy, że nie należy do żadnej sieci, bo nie ma logo na torebce ani na paragonie. No i nie jest bogaty, skoro są tam zwykłe kasy, a nie komputerowe. Nie mówiąc o niskich cenach. A podatek obrotowy mówi nam, że sklep jest… – Zmrużył oczy, porównując częściową sumę na paragonie z kwotą podatku. – Cholera, kto jest dobry z matematyki? He to procent?

– Mam kalkulator – powiedział Cooper. Geneva zerknęła na paragon.

– Osiem i sześćset dwadzieścia pięć tysięcznych.

– Jak to policzyłaś? – zdumiała się Sachs.

– Tak po prostu – odrzekła dziewczyna.

– Osiem i sześćset dwadzieścia pięć – powtórzył Rhyme. – To łączny podatek obrotowy stanu i miasta. A więc sklep musi być w jednej z pięciu dzielnic. – Zerknął na Pułaskiego. – Posterunkowy, nadal sądzisz, że paragon w niczym nam nie pomoże?

– Już zrozumiałem, panie kapitanie.

– Nie jestem już w służbie. „Panie kapitanie” jest niepotrzebne. No dobrze. Sprawdzić wszystko i zobaczymy, czy będą jakieś odciski.

– Ja mam to zrobić? – spytał niepewnie nowy.

– Nie. Oni.

Ujawniając ślady linii papilarnych, Cooper i Sachs wykorzystali różne techniki: do gładkich powierzchni użyli proszku fluorescencyjnego, sprayu Ardrox i pary cyjanoakrylanu, natomiast do porowatych oparu jodu i ninhydryny. Niektóre odciski ujawniły się od razu, inne były widoczne w zmiennym świetle.

Spoglądając na pozostałych członków zespołu przez duże pomarańczowe gogle, technik zameldował:

– Są odciski na paragonie i na kupionym towarze. Wszystkie takie same. Problem w tym, że są małe, za małe na mężczyznę, który ma metr osiemdziesiąt wzrostu. Moim zdaniem należą do drobnej kobiety albo nastoletniej dziewczyny, pewnie sprzedawczyni. Widzę też smugi. Przypuszczam, że sprawca wytarł własne odciski.

Usunięcie wszystkich substancji potowych i łojowych pozostawione przez ludzkie palce jest trudne, ale odciski można bez trudu wymazać, wycierając dotykaną powierzchnię.

– Sprawdź je w AFIS-ie.

Cooper zdjął odbitki odcisków i zeskanował. Dziesięć minut później zintegrowany system informacji daktyloskopijnej FBI poinformował ich, że odciski nie należą do żadnej z osób umieszczonych w głównych bazach danych – miejskich, stanowych i federalnych. Cooper wysłał odbitki do niektórych lokalnych banków danych niepołączonych z systemem FBI.

– Teraz buty – polecił Rhyme.

Sachs wyciągnęła folię z elektrostatycznym obrazem śladu buta. Protektor podeszwy był starty, a więc buty nie były nowe.

– Rozmiar jedenaście – oznajmił Cooper.

Między rozmiarem stopy a budową kości i wzrostem istniała pewna współzależność, choć dla sądu był to dowód równie wątły jak poszlaka. Mimo to rozmiar świadczył, że Geneva prawdopodobnie miała rację, oceniając wzrost mężczyzny na metr osiemdziesiąt.

– Marka obuwia?

Cooper sprawdził odbitkę w policyjnej bazie danych z odciskami podeszew i znalazł pasujący wzór protektora.

– Bass, buty turystyczne. Mają co najmniej trzy lata. W zeszłym roku przestali produkować ten model.

– Starcie podeszwy wskazuje – powiedział Rhyme – że nasz NS lekko wykręca prawą stopę na zewnątrz, ale nie utyka i nie ma żadnych zauważalnych haluksów, wrastających paznokci ani innych malades des pieds.

– Nie wiedziałem, że znasz francuski, Lincoln – rzekł Cooper.

Tylko w stopniu ułatwiającym śledztwo. To wyrażenie Rhyme zapamiętał z pracy nad sprawą skradzionych prawych butów, kiedy kilka razy rozmawiał z francuskim gliniarzem.

– Jak wyglądają mikroślady?

Cooper ślęczał nad torebkami zawierającymi drobiny materiału, jakie przykleiły się do rolki – lepkiego wałka do zbierania mikrośladów, podobnego do przyrządu, którym usuwa się nitki i sierść zwierząt domowych. Wałki wykorzystywano zamiast odkurzaczy Dust-Buster do zbierania włókien, włosów i suchych osadów.

Ponownie nałożywszy gogle powiększające, technik delikatnie chwycił pęsetą kawałeczki materiału, umieścił między płytkami i wsunął pod mikroskop, a potem ustawił powiększenie i ostrość. Obraz pojawił się równocześnie na kilku płaskich monitorach ustawionych w różnych miejscach laboratorium. Rhyme odwrócił wózek, by lepiej przyjrzeć się obrazowi na ekranie. Zobaczył pyłki wyglądające na drobiny kurzu, kilka włókien, grube białe bryłki i jakieś bursztynowe łuski przypominające fragmenty szkieletu zewnętrznego owadów. Kiedy Cooper przesunął obraz, zobaczyli małe gąbczaste kulki koloru złamanej bieli.

– Skąd to jest?

Sachs spojrzała na torebkę.

– Z dwóch źródeł: z podłogi obok stołu, przy którym siedziała Geneva, i zza pojemnika na śmieci, gdzie stał, strzelając do Barry’ego.

Mikroślady zebrane w miejscu publicznym często były bezużyteczne ze względu na duże prawdopodobieństwo pozostawienia ich przez obce osoby. Ale znalezienie podobnego materiału w dwóch różnych miejscach, w których przebywał sprawca, wyraźnie wskazywało, że to jego ślady.

– Dzięki ci, Boże, za to, że w swej mądrości stworzyłeś buty z głębokim protektorem – mruknął Rhyme.Sachs i Thom wymienili spojrzenia.

– Zastanawiacie się, dlaczego mam taki dobry humor? – spytał Rhyme, wciąż wpatrując się w ekran. – Stąd te porozumiewawcze spojrzenia? Widzicie, czasem naprawdę bywam wesoły.

– Od wielkiego dzwonu – mruknął jego asystent.

– Uwaga, Lon, alarm frazeologiczny. Słyszałeś to wyrażenie? Wracajmy do mikrośladów. Wiemy, że pochodzą od niego. Ale co to jest? I czy może nas doprowadzić do jego kryjówki?

Podczas analizy dowodów kryminalistycy stają wobec kilkupiętrowego zadania. Wstępny etap – zwykle najłatwiejszy – polega na zidentyfikowaniu substancji (na przykład na ustaleniu, czy brązowa plama to krew, czy jest ludzka czy zwierzęca, albo czy znaleziony kawałeczek ołowiu stanowi fragment pocisku).

Drugie zadanie to zaklasyfikowanie próbki, czyli przyporządkowanie jej do konkretnej podkategorri (na przykład określenie, czy to krew grupy zero lub amunicja kalibru.38). Informacje o przynależności dowodów do odrębnej klasy mogą być cenne dla policji i prokuratury, jeśli uda się znaleźć związek podejrzanego z dowodem podobnej kategorii – ma broń kalibru.38 lub na jego koszuli jest plama krwi grupy zero – choć sam fakt nie stanowi rozstrzygającego argumentu.

Ostatnie zadanie i najważniejszy cel kryminalistyków polega na zindywidualizowaniu dowodu – ustaleniu bezspornego związku konkretnego materiału dowodowego z jednym miejscem albo jednym człowiekiem (DNA wyodrębnione z krwi znalezionej na koszuli zgadza się z kodem genetycznym ofiary, pocisk ma charakterystyczny znak wskazujący, że został wystrzelony z broni podejrzanego).

Zespół znajdował się na najniższym piętrze tej kryminalistycznej piramidy. Wiedzieli na przykład, że znalezione nitki to jakieś włókna. Ale w Stanach Zjednoczonych rocznie produkowano ponad tysiąc różnych włókien i używano do nich ponad siedmiu tysięcy różnych barwników. Mimo to potrafili zawęzić pole poszukiwań. Analiza Coopera wykazała, że włókna pozostawione przez sprawcę są pochodzenia roślinnego – nie zwierzęcego ani mineralnego – i że są grube.

– Założę się, że to bawełniany sznur – rzekł Rhyme. Przeglądając bazę danych włókien pochodzenia roślinnego.

Cooper kiwał potakująco głową.

– Zgadza się, bawełna. Ale zwyczajna. Nie znajdę producenta.

Jedno włókno nie było zabarwione, ale na drugim widać było jakąś kolorową plamę. Była brązowa i Cooper przypuszczał, że to krew. Test fenoloftaleinowy wykazał, że miał rację.

– Jego? – zastanawiał się Sellitto.

– Kto wie? – odparł Cooper, badając dalej próbkę. – W każdym razie na pewno ludzka. Na podstawie stopnia zgniecenia i pękniętych końców podejrzewam, że to fragment pętli. Nieraz widzieliśmy podobne. Przypuszczalnie to miało być narzędzie zbrodni.

Cios tępym przedmiotem miał więc po prostu obezwładnić ofiarę, a nie pozbawić życia (zatłuczenie człowieka na śmierć to ciężka i nieprzyjemna robota). Sprawca miał też pistolet, lecz była to zbyt głośna broń, jeżeli chciał zabić cicho i uciec. Uduszenie miało sens.

Geneva westchnęła.

– Panie Rhyme? Co z moim testem?

– Testem?

– W szkole.

– Ach, tak. Jeszcze chwileczkę… Chcę wiedzieć, z jakiego owada pochodzą te resztki – ciągnął Rhyme.

– Posterunkowy – zwróciła się do Pułaskiego Sachs.

– Tak, proszę pa… detektywie?

– Możesz nam w tym pomóc?

– Jasne.

Cooper wydrukował kolorowy obraz kawałka szkieletu i podał nowemu. Sachs posadziła go przed jednym z komputerów i połączyła się z policyjną bazą danych owadów – Departament Policji Nowego Jorku był jedną z niewielu policyjnych jednostek na świecie dysponującą nie tylko obszerną biblioteką na temat owadów, ale także własnym entomologiem. Po chwili ekran wypełniły miniaturki zdjęć części owadów.

– Kurczę, ale tego jest. Właściwie nigdy czegoś takiego nie robiłem. – Mrużąc oczy, zaczął oglądać dane.

Sachs powstrzymała się od uśmiechu.

– Nie tak wyglądają „Kryminalne zagadki Las Vegas”, co? – zauważyła. – Powoli wszystko przewijaj i szukaj czegoś w miarę podobnego. Zwracam uwagę na słowo „powoli”.

– Najczęstszym powodem błędów w analizach kryminalistycznych jest pośpiech techników – powiedział Rhyme.

– Nie wiedziałem.

– Teraz już wiesz – odrzekła Sachs.

Rozdział 6

Sprawdź w chromatografie te białe kulki – polecił Rhyme. – Co to może być, do cholery?

Mel Cooper zdjął kilka próbek z taśmy i wprowadził do chromatografu gazowego sprzężonego ze spektrometrem masowym, podstawowego narzędzia we wszystkich laboratoriach kryminalistycznych. Urządzenie rozdziela nieznany materiał na składniki, które identyfikuje. Na wyniki musieli poczekać mniej więcej kwadrans, więc w tym czasie Cooper złożył w całość pocisk wyjęty przez lekarza z oddziału urazowego z nogi kobiety postrzelonej przez sprawcę. Sachs poinformowała ich wcześniej, że strzał musiał paść z rewolweru, nie z pistoletu automatycznego, ponieważ za kubłem na śmieci przed muzeum nie było wyrzuconych z broni łusek.

– Och, paskudne – rzekł cicho Cooper, badając fragmenty kuli pęsetą. – Broń jest mała, dwudziestkadwójka. Ale to pociski magnum.

– To dobrze – odparł Rhyme. Był zadowolony, bo wersja magnum pocisków bocznego zapłonu kalibru.22 występowała rzadko i łatwiej ją było wytropić. Fakt, że strzelano nimi z rewolweru, był dla policji korzystny. Oznaczało to, że powinni bez trudu zidentyfikować producenta.

Sachs, wyczynowy strzelec, nie musiała nawet sprawdzać.

– Przychodzi mi do głowy tylko North American Arms. Może to model Black Widów, ale przypuszczam, że raczej Mini-Master. Ma dziesięciocentymetrową lufę. Jest dokładniejszy, a te strzały miały minimalny rozrzut.

Rhyme spytał technika ślęczącego nad stołem:

– Co masz na myśli, mówiąc „paskudne”?

– Sami zobaczcie.

Rhyme, Sachs i Sellitto zbliżyli się do stołu. Cooper przesuwał pęsetą zakrwawione kawałeczki metalu.

– Wygląda na to, że sam je zrobił.

– Wybuchowe?

– Nie, ale prawie tak samo niebezpieczne. Może nawet gorsze. Zewnętrzna warstwa jest z cienkiego ołowiu. A w środku pocisku było to.

Na stole leżało kilka drobnych igieł długości około centymetra. W momencie uderzenia w cel kula roztrzaskiwała się, a igły wbijały się w ciało w kształcie litery V. Mimo że pociski były niewielkie, wyrządzały znacznie poważniejsze szkody od zwykłej amunicji. Nie miały powstrzymać napastnika; ich zadanie polegało wyłącznie na niszczeniu tkanki wewnętrznej. Spreparowane pociski nie wywoływały paraliżującego efektu jak te dużego kalibru, ale powodowały bardzo bolesne rany.

Wpatrując się w igły, Lon Sellitto pokręcił głową i podrapał niewidoczną plamkę na policzku, myśląc zapewne, jak niewiele brakowało, by i jego trafił jeden z tych pocisków.

– Jezu – mruknął. Głos mu się załamał, więc chrząknął, pokrywając zmieszanie śmiechem, i odszedł od stołu.

Co ciekawe, porucznik zareagował znacznie gwałtowniej niż dziewczyna. Geneva zdawała się nie zwracać najmniejszej uwagi na makabryczne pociski, jakimi posługiwał się napastnik. Znów zerknęła na zegarek, niecierpliwie kręcąc się na krześle.

Cooper zeskanował największe fragmenty kuli i przesłał informacje do IBIS, zintegrowanego systemu identyfikacji balistycznej, z którego korzystało ponad tysiąc departamentów policji z całego kraju, a także do federalnego systemu DRUGFIRE. Dzięki tym ogromnym bazom danych można zidentyfikować amunicję lub broń, porównując pocisk, fragment lub łuskę ze zgromadzonymi w nich zasobami. Na przykład można szybko ustalić związek między bronią znalezioną dziś przy podejrzanym z pociskiem wyjętym z ciała ofiary pięć lat wcześniej.

Tym razem jednak odpowiedź była negatywna. Igły wyglądały, jak gdyby odłamano je ze zwykłych igieł do szycia, jakie można kupić wszędzie. Nie do wykrycia.

– Nie zawsze jest łatwo, nie? – mruknął Cooper. Na prośbę Rhyme’a sprawdził zarejestrowanych właścicieli modeli Mini-Master i mniejszych Black Widów kalibru.22 magnum. Uzyskał listę prawie tysiąca osób, z których żadna nie była notowana. Sklepy nie mają obowiązku przechowywania rejestrów nabywców amunicji, co oznacza, że nigdy tego nie robią. Poszukiwania broni utknęły w martwym punkcie.

– Pułaski? – krzyknął Rhyme. – Co to za owad?

– Chodzi o szkielet zewnętrzny – tak pan to nazwał?

– Tak, tak. Jest coś?

– Na razie nic. Co to właściwie jest szkielet zewnętrzny? Rhyme nie odpowiedział. Zerknąwszy na ekran, zobaczył, że młody funkcjonariusz jest dopiero przy pluskwiakach. Miał jeszcze przed sobą sporo do przeszukania.- Pracuj dalej.

Zabrzęczał komputer sprzężony z chromatografem: urządzenie skończyło analizę białych kulek. Na ekranie ukazał się sinusoidalny wykres, a poniżej tekst. Cooper pochylił się i powiedział:

– Mamy tu kurkuminę, demetoksykurkuminę, bisdemetoksykurkuminę, olejek eteryczny, aminokwasy, lizynę i tryptofan, treoninę i izoleucynę, chlor, śladowe ilości innych białek i dużą proporcję skrobi, oleje, triglicerydy, sód, polisacharydy… Nigdy nie widziałem takiej kombinacji.

Chromatograf ze spektrometrem doskonale rozdzielał i identyfikował różne substancje, ale niekoniecznie umiał odpowiedzieć, co razem tworzą. Na podstawie listy składników Rhyme często potrafił wydedukować, czy ma do czynienia z pospolitą substancją w rodzaju benzyny czy materiału wybuchowego. Tym razem jednak lista nic mu nie mówiła. Przechylił głowę i zaczął klasyfikować wszystkie substancje na te, które z punktu widzenia nauki mogły występować razem, i te, które z reguły nie występowały.

– Nie ma wątpliwości, że kurkumina, jej związki i polisacharydy pasują do siebie.

– Nie ma wątpliwości – kwaśno odrzekła Amelia Sachs, która zwykle urywała się z lekcji przedmiotów ścisłych w szkole średniej, żeby chodzić na wyścigi samochodowe.

– Nazwijmy to sobie substancją numer jeden. Dalej aminokwasy, białka, skrobia i triglicerydy – też często występują razem. Nazwijmy je substancją numer dwa. Chlor…

– Trucizna, prawda? – odezwał się Pułaski.

– …i sód – mruknął Rhyme – to najprawdopodobniej sól. – Zerknął na nowego. – Groźna tylko dla osób z nadciśnieniem. Albo dla ślimaków ogrodowych.

Chłopak wrócił do przeszukiwania bazy danych owadów.

– Czyli substancja numer dwa – aminokwasy, skrobia i oleje – to przypuszczalnie coś do jedzenia, coś słonego. Mel, wejdź do sieci i zobacz, w czym, do cholery, można znaleźć kurkuminę.

Cooper spełnił polecenie.

– Masz rację. To barwnik roślinny używany do produktów spożywczych. Zwykle występuje z resztą składników substancji numer jeden. I olejkami eterycznymi.

– W jakich produktach spożywczych?

– W setkach.

– Mógłbyś z łaski swojej podać jakieś przykłady?

Cooper zaczął czytać długą listę. Nagle Rhyme mu przerwał.

– Czekaj, masz na tej liście popcorn?

– Zobaczę… tak, jest.

Rhyme odwrócił się i zawołał do Pułaskiego:

– Możesz przestać.

– Przestać?

– To nie jest żaden owadzi szkielet, tylko łuska ziarna kukurydzy. Niech to szlag, powinienem się od razu domyślić. – W przekleństwie nie było jednak słychać złości. – Thom, do tablicy. Nasz gagatek lubi niezdrowe jedzenie.

– Mam tak napisać?

– Oczywiście, że nie. Być może nie cierpi popcornu. Niewykluczone, że pracuje w wytwórni popcornu albo w kinie. Po prostu dopisz „popcorn”. – Rhyme spojrzał na tablicę. – Obejrzyjmy teraz drugi materiał. Ten brudnobiały.

Cooper przeprowadził jeszcze jeden test chromatograficzny. Substancja składała się z sacharozy i kwasu moczowego.

– Kwas jest stężony – rzekł technik. – A cukier czysty – żadnych innych dodatków spożywczych. I ma niezwykłą strukturę krystaliczną. Nigdy takiej nie widziałem.

Wiadomość zaniepokoiła Rhyme’a.

– Wyślij to do pirotechników z FBI.

– Pirotechników? – zdziwił się Sellitto.

– Nie czytało się mojej książki, hm? – spytał Rhyme.

– Nie – odparował tęgi detektyw. – Byłem zajęty łapaniem bandytów.

– Poddaję się. Ale nie zaszkodziłoby od czasu do czasu rzucić okiem na tytuły. Na przykład na „Materiały wybuchowe domowej produkcji”. W składzie często można znaleźć cukier. Zmieszasz go z azotanem sodu i masz bombę dymną. Z nadmanganianem – masz słaby materiał wybuchowy, który może jednak narobić dużo szkody, jeżeli wpakujesz go do rury. Nie mam pojęcia, co z tym kwasem moczowym, ale Biuro ma najlepszą bazę danych na świecie. Tam się dowiemy.

Laboratorium FBI przeprowadza bezpłatnie analizy dowodów dla stanowych i lokalnych stróżów prawa, pod warunkiem że zgłaszający prośbę spełnią dwa wymogi: przyjmą wyniki FBI za ostateczne i pokażą je adwokatowi oskarżonego. Z powodu wielkoduszności i talentu Biura agenci są zasypywani prośbami o pomoc; rocznie przeprowadzają ponad siedemset tysięcy analiz.

Nawet nowojorczycy musieli grzecznie czekać w kolejce na analizę drobiny cukru. Ale Lincoln Rhyme miał wtyczkę – Freda Dellraya, agenta specjalnego w manhattańskim biurze FBI, który często współpracował z nim i Sachs i był ważną figurą u federalnych. Nie bez znaczenia był też fakt, że Rhyme pomógł FBI stworzyć PERT – zespół analizy dowodów fizycznych. Sellitto zadzwonił do Dellraya, którego oddelegowano do grupy specjalnej sprawdzającej zgłoszenia o potencjalnych atakach terrorystycznych w Nowym Jorku. Agent skontaktował się z kwaterą główną FBI w Waszyngtonie i w ciągu kilku minut jeden z techników został przydzielony do pomocy w sprawie NS 109. Cooper wysłał do niego bezpieczną pocztą elektroniczną wyniki analiz i skompresowany obraz cyfrowy substancji.

Nie minęło dziesięć minut, kiedy zadzwonił telefon.- Polecenie, odbierz – rzucił Rhyme do systemu rozpoznawania głosu.

– Proszę z detektywem Rhyme’em.

– Tu Rhyme.

– Mówi technik Phillips z Dziewiątej. – Z Dziewiątej Ulicy w Waszyngtonie, gdzie mieściła się centrala FBI.

– Co pan dla nas ma? – spytał bez żadnych wstępów Rhyme.

– I dziękujemy za szybką odpowiedź – dodała pospiesznie Sachs. Czasem musiała interweniować, by łagodzić bezceremonialność Rhyme’a.

– Nie ma sprawy, proszę pani. A więc próbka wydała mi się trochę dziwna, dlatego wysłałem ją do analiz materiałów. I trafiłem. Mamy identyfikację na dziewięćdziesiąt siedem procent.

Rhyme zastanawiał się, jak niebezpieczny może być badany materiał wybuchowy.

– Niech pan mówi – powiedział. – Co to jest?

– Wata cukrowa.

Tego żargonowego terminu nie znał. Ale istniało mnóstwo środków wybuchowych nowej generacji, o prędkości detonacji rzędu dziewięciu tysięcy metrów na sekundę, dziesięciokrotnie większej od prędkości pocisku. Czy taki właśnie znaleźli?

– Jakie ma właściwości? – zapytał. Chwila ciszy.

– Jest smaczna.

– Co takiego?

– Słodka. I smaczna.

– Chce pan powiedzieć, że to prawdziwa wata cukrowa, taka, jaką można kupić w wesołym miasteczku?

– Owszem, a jak pan myślał?

– Nieważne. – Kryminalistyk westchnął i spytał: – A kwas moczowy został na jego bucie, kiedy wdepnął w jakieś psie siki na chodniku, tak?

– Nie potrafię powiedzieć, gdzie w nie wdepnął – odparł ekspert z właściwą dla pracowników Biura precyzją. – Ale faktem jest, że w próbce stwierdzono obecność psiego moczu.

Rhyme podziękował mu i się rozłączył. Zwrócił się do zespołu:

– Miał na butach jednocześnie popcorn i watę cukrową. – Zamyślił się. – Skąd mógł to przynieść?

– Z meczu baseballu?

– Drużyny nowojorskie ostatnio nie grały u siebie. Odnoszę wrażenie, że sprawca odwiedził okolicę, gdzie w ciągu ostatnich dni było wesołe miasteczko albo jakiś festyn. Chodziłaś niedawno do wesołego miasteczka? – spytał Genevy. – Mógł cię tam zobaczyć?

– Ja? Nie chodzę do wesołego miasteczka.

– Posterunkowy – zwrócił się do Pułaskiego Rhyme. – Skoro masz już z głowy zadanie z owadami, zadzwoń do kogo trzeba i sprawdź wszystkie pozwolenia, jakie wydano na wesołe miasteczka, festyny, uroczystości, spotkania religijne i tak dalej.

– Już się robi – odrzekł nowy.

– Co jeszcze mamy? – zapytał Rhyme.

– Płatki z karetki czytnika mikrofiszek, zdjęte z miejsca, w które uderzył tępym narzędziem.

– Płatki?

– Chyba kawałki lakieru z tego przedmiotu.

– Dobra, sprawdź w Marylandzie.

FBI dysponowało ogromną bazą danych z próbkami farb, obecnych na rynku i produkowanych dawniej, znajdującą się w jednym z budynków Biura w Marylandzie. Korzystano z niej głównie w celu identyfikacji lakierów samochodów. Były w niej jednak także próbki setek innych barwników. Po kolejnej interwencji Dellraya Cooper przesłał tam wyniki analizy chromatograficznej i inne dane o płatkach znalezionych w bibliotece. W ciągu paru minut zadzwonił telefon i technik FBI poinformował ich, że próbka pochodzi z lakieru sprzedawanego wyłącznie producentom sprzętu używanego w sztukach walki, takiego jak nunczaku lub tonfy. Miał też dla nich złą wiadomość: nie udało się ustalić producenta substancji, którą w dodatku sprzedawano w dużych ilościach, co oznaczało, że jest właściwie nie do wykrycia.

– No dobrze, mamy gwałciciela uzbrojonego w nunczaku, podrasowane pociski i zakrwawiony sznur… facet to żywy koszmar.

Rozległ się dzwonek u drzwi i po chwili Thom wprowadził do pokoju dwudziestokilkuletnią kobietę, obejmując ją ramieniem

– Patrzcie, kto przyszedł.

Szczupła kobieta miała nastroszone fioletowe włosy i urodziwą twarz. Elastyczne spodnie i sweter ukazywały wysportowane ciało – Rhyme wiedział, że to ciało artystki.

– Kara – powiedział. – Miło cię znowu widzieć. Domyślam się, że to ty jesteś tą specjalistką, do której dzwoniła Sachs.

– Cześć. – Kobieta uściskała Sachs, przywitała się z pozostałymi i położyła dłonie na rękach Rhyme’a. Sachs przedstawiła ją Genevie, która przyjrzała się jej z powściągliwą miną.

Kara (to był jej pseudonim sceniczny; prawdziwego imienia nie chciała wyjawić) była iluzjonistką i artystką estradową, która pomogła Rhyme’owi i Sachs jako konsultantka w niedawnej sprawie morderstwa. Zabójca podchodził ofiary, mordował je i uciekał, wykorzystując umiejętności prestidigitatorskie.

Mieszkała w Greenwich Village, lecz kiedy Sachs do niej zadzwoniła, właśnie odwiedzała matkę w domu opieki na górnym Manhattanie. Przez chwilę dzieliły się z Sachs nowinami – Kara przygotowywała jednoosobowy program dla Performance Warehouse w Soho i spotykała się z akrobatą – gdy Rhyme przerwał im, mówiąc:

– Potrzebujemy twojej fachowej wiedzy.- Jasne – odrzekła młoda kobieta. – Jeżeli tylko mogę pomóc. Sachs wyjaśniła, o co chodzi w sprawie. Kara spoważniała, a słysząc o próbie gwałtu, szepnęła do Genevy:

– Przykro mi.

Nastolatka wzruszyła tylko ramionami.

– Miał przy sobie to – odezwał się Cooper, pokazując kartę tarota z wizerunkiem wisielca.

– Pomyśleliśmy, że będziesz nam mogła coś o tym powiedzieć. Kara mówiła kiedyś Rhyme’owi i Sachs, że świat magii dzieli się na dwa obozy: artystów estradowych, którzy nie roszczą sobie pretensji do posiadania nadprzyrodzonych sił, oraz osób twierdzących, że dysponują tajemną mocą. Kara nie miała cierpliwości do tych drugich – uważała się wyłącznie za artystkę – ale kiedyś zarabiała na życie, pracując w sklepach z akcesoriami magików i dzięki zdobytemu tam doświadczeniu wiedziała co nieco o wróżbiarstwie.

– Tarot to bardzo stara sztuka wróżenia, pochodząca ze starożytnego Egiptu – zaczęła. – Talia kart tarota składa się z arkanów małych – odpowiednika talii pięćdziesięciu dwóch zwykłych kart – i z arkanów wielkich, od zera do dwudziestu jeden. Wszystkie mają przedstawiać drogę życiową. Wisielec jest dwunastą kartą arkanów wielkich. – Pokręciła głową. – Ale coś tu nie gra.

– Co takiego? – zapytał Sellitto, dyskretnie pocierając policzek.

– To wcale nie jest zła karta. Spójrzcie na obrazek.

– Jak na człowieka wiszącego głową w dół – powiedziała Sachs – wygląda dosyć spokojnie.

– Postać na karcie jest wzorowana na skandynawskim bogu Odynie, który przez dziewięć dni wisiał głową w dół, poszukując wewnętrznej mądrości. Kiedy ktoś wylosuję tę kartę, oznacza to, że rozpocznie poszukiwanie duchowego oświecenia. – Ruchem głowy wskazała komputer. – Mogę?

Cooper zrobił przyzwalający gest. Kara wstukała hasło do Google’a i kilka sekund później znalazła jakąś stronę.

– Jak to mogę wydrukować?

Sachs pomogła jej i po chwili z drukarki laserowej wysunęła się kartka z tekstem. Cooper przykleił ją do tablicy.

– To jest interpretacja karty – powiedziała Kara.

Karta Wisielca nie wiąże się z karą. Jej pojawienie się oznacza duchowe poszukiwanie prowadzące do podjęcia decyzji, przemiany, zmiany kierunku. Karta często zapowiada poddanie się doświadczeniu, rezygnację z walki, pogodzenie się z rzeczywistością. Gdy wylosuje się tę kartę, należy słuchać wewnętrznego głosu, nawet jeśli jego podszept wydaje się sprzeczny z logiką.

– Wisielec nie ma nic wspólnego z przemocą ani śmiercią – dodała Kara. – Chodzi tu raczej o stan duchowego zawieszenia i oczekiwania. – Pokręciła głową. – Zabójca nie zostawiłby czegoś takiego na miejscu zbrodni, gdyby miał jakieś pojęcie o tarocie. Jeśliby chciał przekazać jakąś przestrogę, zostawiłby Wieżę albo jedną z kart koloru mieczy z arkanów małych. To one oznaczają złe wiadomości.

– Czyli wybrał Wisielca, bo groźnie wygląda – podsumował Rhyme. – I dlatego, że zamierzał udusić albo „powiesić” Geneve.

– Tak przypuszczam.

– Bardzo nam pomogłaś – rzekł Rhyme. Sachs też jej podziękowała.

– Powinnam wracać. Na próby. – Kara podała rękę Genevie. – Mam nadzieję, że wszystko się dobrze skończy.

– Dzięki.

Kara podeszła do drzwi. Przystanęła i spojrzała na Geneve.

– Lubisz iluzję i pokazy magii?

– Rzadko wychodzę z domu – odrzekła dziewczyna. – Mam dużo pracy w szkole.

– Za trzy tygodnie mam występ. Jeżeli chciałabyś przyjść, szczegóły znajdziesz na bilecie.

– Na czym?

– Na bilecie.

– Nie mam biletu.

– Ależ masz – odparła Kara. – W torbie. A ten kwiatek – niech to będzie twój szczęśliwy talizman.

Wyszła i usłyszeli trzask zamykanych drzwi.

– O czym ona mówiła? – spytała Geneva, patrząc na swoją zamkniętą torbę.

Sachs zaśmiała się.

– Otwórz.

Dziewczyna rozsunęła zamek i w zdumieniu wytrzeszczyła oczy. Wewnątrz spoczywał bilet na przedstawienie Kary. Obok leżał sprasowany fiołek.

– Jak ona to zrobiła? – szepnęła Geneva.

– Nigdy nie udało się nam jej przyłapać – rzekł Rhyme. – Wiemy tylko, że jest niesamowita.

– Fakt, niesamowita. – Dziewczyna wzięła zasuszony kwiatek.

Wzrok kryminalistyka zatrzymał się na karcie tarota, którą Cooper przyklejał na tablicy obok wydruku z interpretacją jej znaczenia.

– A więc karta tylko wygląda jak przedmiot, który zabójca zostawiłby w miejscu jakiejś okultystycznej zbrodni. Nie miał jednak pojęcia, co oznacza. Wybrał ją tylko dla efektu. Czyli oznacza to… – Urwał, patrząc na zapiski na tablicy. – Jezu.

Pozostali spojrzeli na niego.

– Co? – zapytał Cooper.

– Wszystko zrozumieliśmy na opak. Przestając trzeć twarz, Sellitto zapytał:- Co masz na myśli?

– Popatrzcie na odciski z przedmiotów, które były w torebce. Swoje wytarł, zgadza się?

– Owszem – przytaknął Cooper.

– Ale znaleźliśmy odciski – zauważył kryminalistyk. – Prawdopodobnie zostawiła je sprzedawczyni, bo takie same są na paragonie.

– No. – Sellitto wzruszył ramionami. – Co z tego?

– To, że starł swoje odciski, zanim podszedł do kasy. Kiedy jeszcze był w sklepie. – W pokoju zapadło milczenie. Zirytowany, że nikt za nim nie nadąża, Rhyme ciągnął: – Bo chciał, żeby na wszystkim były odciski sprzedawczyni.

Sachs zrozumiała.

– Wcale nie zapomniał zestawu gwałciciela. Chciał, żebyśmy go znaleźli.

Pulaski kiwał głową.

– Inaczej wytarłby wszystko po powrocie do domu.

– Otóż to – rzekł Rhyme z nutką triumfu w głosie. – Sądzę, że to podrzucony dowód. Który miał nas przekonać, że to gwałt z jakimś okultystycznym podtekstem. Zaraz, zaraz… Cofnijmy się o krok. – Gdy użył tego wyrażenia, z rozbawieniem pochwycił spojrzenie Pułaskiego, który niepewnie zerknął na jego nogi. – Napastnik znajduje Geneve w muzeum. Nietypowe miejsce na gwałt. Potem wymierza jej cios – właściwie manekinowi – tak potężny, jakby chciał ją zabić, a przynajmniej ogłuszyć na wiele godzin. Jeżeli tak faktycznie było, do czego potrzebował składanego noża i taśmy izolacyjnej? I zostawia kartę tarota, która jego zdaniem groźnie wygląda, a naprawdę oznacza duchowe poszukiwania. Nie, to w ogóle nie była próba gwałtu.

– W takim razie o co mu chodzi? – spytał Sellitto.

– Tego właśnie trzeba się dowiedzieć. – Rhyme zamyślił się na chwilę, po czym zapytał: – I mówiłeś, że doktor Barry niczego nie widział?

– Tak mi powiedział – odparł Sellitto.

– Mimo to podejrzany wraca i go zabija. – Rhyme zmarszczył brwi. – Na dodatek pan Sto Dziewięć rozwalił czytnik mikrofiszek. Jest profesjonalistą, ale ataki szału są bardzo nieprofesjonalne. Ofiara ucieka – przecież nie marnowałby czasu na rozbijanie się po bibliotece tylko dlatego, że ma zły dzień. – Rhyme zwrócił się do dziewczyny: – Mówiłaś, że czytałaś jakąś starą gazetę?

– Czasopismo – uściśliła.

– W czytniku mikrofiszek?

– Zgadza się.

– Te? – Rhyme wskazał głową dużą plastikową torebkę z pudełkiem ramek, które Sachs przyniosła z muzeum. Przegródki numer jeden i trzy były puste.

Geneva spojrzała na pudełko. Skinęła głową.

– Tak. Na tych brakujących był artykuł, który czytałam.

– Wzięłaś fiszkę, która była w czytniku?

– Nie było żadnej – odrzekła Sachs. – Musiał ją zabrać.

– I rozwalił maszynę, żebyśmy nie zauważyli, że nie ma ramki. Och, robi się ciekawie. O co mu chodzi? Jaki, u diabła, może mieć motyw?

Sellitto parsknął śmiechem.

– Myślałem, że nie obchodzą cię motywy, tylko dowody.

– Lon, należy rozróżnić między wykorzystaniem motywu do udowodnienia winy w sądzie – co jest w najlepszym razie domniemaniem – a wykorzystaniem motywu do odnalezienia dowodu rzeczowego, który ostatecznie doprowadza do skazania podejrzanego: facet zabija swojego wspólnika z broni, którą znajdujemy w jego garażu, załadowaną pociskami, które sam kupił, a na paragonie są jego odciski palców. Kogo wtedy będzie obchodzić, czy zabił wspólnika, bo kazał mu to zrobić gadający pies, czy dlatego, że facet sypiał z jego żoną? Kluczem do sprawy jest dowód rzeczowy.

A jeżeli nie ma amunicji, broni, paragonu ani śladów opon? Wtedy pytanie: dlaczego ofiara zginęła, ma głębokie uzasadnienie. Odpowiedź może nam wskazać dowód, który doprowadzi do skazania. Wybacz ten przydługi wykład – dodał, choć wcale nie zabrzmiało to jak przeprosiny.

– Dobry nastrój prysł, co? – spytał Thom.

– Czegoś tu nie rozumiem i bardzo mi się to nie podoba – odburknął Rhyme.

Geneva zasępiła się. Rhyme dostrzegł jej minę i spytał:

– O co chodzi?

– Właśnie się zastanawiam… doktor Barry mówił, że ktoś jeszcze był zainteresowany tym samym numerem czasopisma co ja. Chciał go przeczytać, ale doktor Barry kazał mu czekać, aż skończę.

– Kto to był?

– Nie powiedział.

Rhyme zamyślił się nad tym.

– Dobrze, przyjmijmy więc hipotezę: bibliotekarz mówi temu komuś, że jesteś zainteresowana czasopismem. Sprawca chce je ukraść i chce cię zabić, bo przeczytałaś je albo masz przeczytać. – Kryminalistyk nie był oczywiście przekonany, czy to słuszna teoria. Ale jedną z przyczyn jego sukcesów była gotowość do rozważania najbardziej nieprawdopodobnych możliwości. – I zabrał artykuł, który czytałaś, tak?

Dziewczyna skinęła głową.

– Jak gdyby dokładnie wiedział, czego szukać… Co to był za artykuł?

– Nic ważnego. O moim przodku. Mój nauczyciel ma bzika na punkcie różnych historii w stylu „Korzeni” i mieliśmy napisać o kimś z naszej przeszłości.- Kim był ten przodek?

– To mój prapra-ktoś tam, wyzwolony niewolnik. W zeszłym tygodniu poszłam do muzeum i dowiedziałam się, że w „Colored’s Weekly Illustrated” był o nim artykuł. Nie mieli tego numeru, ale pan Barry powiedział, że znajdzie mikrofiszkę w magazynie. Właśnie ją dostali.

– O czym dokładnie był artykuł? – drążył Rhyme.

Zawahała się przez moment, po czym odrzekła zniecierpliwionym tonem:

– Charles Singleton, mój przodek, był niewolnikiem w Wirginii. Jego pan nagle zmienił zdanie i uwolnił wszystkich niewolników. Charles i jego żona bardzo długo służyli jego rodzinie, uczyli dzieci czytać i pisać, dlatego pan podarował im farmę w stanie Nowy Jork. Charles walczył na wojnie secesyjnej. Potem wrócił do domu i w tysiąc osiemset sześćdziesiątym ósmym oskarżono go o kradzież pieniędzy z funduszu oświatowego dla czarnych. I tylko o tym był artykuł. Właśnie doszłam do miejsca, gdy wskoczył do rzeki, żeby uciec przed policją, kiedy do biblioteki wszedł ten człowiek.

Rhyme zwrócił uwagę, że choć dziewczyna mówi całkiem poprawnie, bardzo pilnuje słów, jak gdyby to były rozbrykane szczeniaki, które próbują wydostać się na wolność. Mając wykształconych rodziców i koleżanki takie jak Lakeesha, nic dziwnego, że dziewczyna cierpiała na rodzaj schizofrenii językowej.

– Czyli nie wiesz, co się z nim stało? – zapytała Sachs. Geneva potrząsnęła głową.

– Chyba musimy przyjąć założenie, że sprawcę interesował przedmiot twoich badań. Kto znał temat twojej pracy? Przypuszczam, że nauczyciel.

– Nie, nie mówiłam mu konkretnie, o czym piszę. Chyba powiedziałam tylko Lakeeshy. Mogła komuś wspomnieć, ale wątpię. Widzi pan, Lakeesha nie bardzo przejmuje się zadaniami. Nawet własnymi. W zeszłym tygodniu poszłam do biura prawnego w Harlemie zobaczyć, czy mają jakieś stare akta zbrodni z dziewiętnastego wieku, ale nie mówiłam za dużo adwokatowi. Oczywiście, doktor Barry mógłby wiedzieć, o czym piszę.

– I mógł wspomnieć o tym tej osobie, która chciała przeczytać czasopismo – zauważył Rhyme. – Przyjmijmy na razie, że w artykule jest coś, co sprawca chce zataić – co może mieć związek z twoim przodkiem… a może to coś zupełnie innego. – Zerknął na Sachs. – Ktoś został na miejscu?

– Patrol.

– Niech przesłuchają pracowników. I sprawdzą, czy Barry wspominał, że ktoś interesował się tym starym czasopismem. Niech przeszukają też jego biurko. – Coś jeszcze przyszło mu na myśl. – I chcę jego bilingi telefoniczne z ostatniego miesiąca.

Sellitto pokręcił głową.

– No wiesz, Line… nie sądzisz, że to mało przekonujące? W grę wchodzi dziewiętnasty wiek. To nie jest zimna sprawa, ale zamarznięta na kość.

– Zawodowiec podrzuca fałszywy dowód na miejscu zbrodni, o mały włos nie zabija jednej osoby, inną zabija – pod nosem pół tuzina gliniarzy – tylko po to, żeby ukraść artykuł? Co tu jest mało przekonujące, Lon? To się domaga sprawdzenia.

Krępy glina wzruszył ramionami i zadzwonił na posterunek, żeby przekazać rozkaz dyżurującemu na miejscu zbrodni, a następnie zatelefonował po nakaz, aby udostępniono bilingi z muzeum i prywatnych numerów Barry’ego.

Rhyme popatrzył na szczupłą dziewczynę, uznając, że nie ma wyboru; musiał jej przekazać złą wiadomość.

– Wiesz, co to może oznaczać?

Nastąpiła chwila ciszy, choć po zaniepokojonym spojrzeniu Sachs poznał, że przynajmniej ona doskonale wie, co to znaczy. I to Sachs powiedziała do Genevy:

– Lincoln mówi, że ten człowiek prawdopodobnie znowu spróbuje cię zaatakować.

– To kiepsko – oceniła Geneva Settle, kręcąc głową.

– Wcale nie – odrzekł po chwili poważnie Rhyme.

Siedząc przy ogólnodostępnym terminalu internetowym w punkcie usług kserograficznych na dolnym Manhattanie, Thompson Boyd czytał wiadomości na stronie lokalnej telewizji, uaktualnianej co kilka minut.

Nagłówek artykułu brzmiał:

MORDERSTWO PRACOWNIKA MUZEUM; ZGINĄŁ ŚWIADEK NAPAŚCI NA UCZENNICĘ.

Niemal bezgłośnie pogwizdując, Boyd oglądał zdjęcie przedstawiające kierownika biblioteki, którego właśnie zastrzelił, rozmawiającego z umundurowanym policjantem na ulicy przed muzeum. Pod fotografią biegł podpis: „Doktor Donald Barry rozmawia z policjantem tuż przed śmiertelnymi strzałami”.

Geneva Settle, jako nieletnia, nie została wymieniona z imienia i nazwiska; wspomniano tylko, że chodzi do szkoły średniej i mieszka w Harlemie. Thompson był wdzięczny za tę informację. Dotąd nie wiedział, w której części miasta mieszka dziewczyna. Podłączył swoją komórkę do portu USB komputera i skopiował zrobione przez siebie zdjęcie dziewczyny. Następnie przesłał je na anonimowe konto e-mailowe.

Wylogował się, zapłacił – gotówką, rzecz jasna – i spacerkiem ruszył południowym Broadwayem, przez środek dzielnicy finansowej.U ulicznego sprzedawcy kupił kawę, wypił połowę, a potem wsunął do kubka ramki z ukradzionymi fiszkami, zamknął wieczko i wrzucił kubek do kubła na śmieci.

Przystanął przed budką telefoniczną i rozejrzał się, sprawdzając, czy nikt nie zwraca na niego uwagi. Wybrał numer. Poczta głosowa nie powitała go żadnym komunikatem, tylko zwykłym sygnałem.

– To ja. Jest kłopot z Settle. Musisz się dowiedzieć, do której szkoły chodzi albo gdzie mieszka. Wiem tylko, że to szkoła średnia w Harlemie. Wysłałem ci jej zdjęcie… Aha, jeszcze jedno. Jeżeli uda ci się załatwić sprawę beze mnie, czeka na ciebie następne pięćdziesiąt tysięcy. Zadzwoń, kiedy odsłuchasz wiadomość. Pogadamy.

Thompson odczytał na głos numer telefonu, z którego dzwonił, po czym odłożył słuchawkę. Odsunął się od aparatu, skrzyżował ręce na piersi i czekał, cicho pogwizdując. Po zaledwie trzech taktach „You Are the Sunshine of My Life” Steviego Wondera telefon zadzwonił.

Rozdział 7

Kryminalistyk spojrzał na Sellitta.

– Gdzie jest Roland?

– Bell? Odstawiał jakiegoś świadka na północ stanu, ale powinien już wrócić. Mam do niego zadzwonić?

– Tak – odrzekł Rhyme.

Sellitto zadzwonił pod numer komórki detektywa i z rozmowy Rhyme wywnioskował, że Bell zaraz wyjedzie z centrali policji i stawi się u nich.

Rhyme dostrzegł minę Genevy.

– Detektyw Bell będzie tylko na ciebie uważał. Jak ochroniarz. Dopóki tego nie wyjaśnimy… Wiesz, co takiego miał ukraść Charles?

– W artykule pisali, że złoto albo pieniądze.

– Kradzież złota. Ciekawe. Chciwość to jeden z lepszych motywów.

– Twój wuj może coś wiedzieć na ten temat? – zapytała Sachs.

– Wuj? Och, nie, to brat mojej matki. Charles był przodkiem rodziny mojego ojca. A tata wiedział tylko parę rzeczy. Dostałam kilka listów Charlesa od ciotecznej babci. Ale nie dowiedziałam się od niej nic więcej.

– Gdzie są te listy? – zapytał Rhyme.

– Jeden mam przy sobie. – Dziewczyna pogrzebała w torbie i wyciągnęła list.

– Resztę mam w domu. Ciocia myślała, że może mieć jeszcze jakieś pudła z rzeczami Charlesa, ale nie była pewna, gdzie są. – Geneva zamilkła, marszcząc ciemne czoło, a po chwili powiedziała do Sachs: – Jeszcze coś. Może się przydać.

– Mów – odrzekła Sachs.

– Pamiętam, że w jednym liście Charles pisał o swojej tajemnicy.

– Tajemnicy?- Tak, bardzo się martwił, że nie może wyjawić prawdy. Ale gdyby to zrobił, to by była katastrofa, tragedia. Coś strasznego.

– Może miał na myśli kradzież – zasugerował Rhyme. Geneva zesztywniała.

– Myślę, że on tego nie zrobił. Chyba go wrobili.

– Dlaczego? – spytał Rhyme. Wzruszenie ramion.

– Niech pan przeczyta list. – Dziewczyna wyciągnęła kartkę do Rhyme’a, ale zaraz się zmitygowała i podała ją Cooperowi, nie przepraszając za gafę.

Technik umieścił list w skanerze i po chwili na monitorach z dwudziestego pierwszego wieku ukazało się eleganckie pismo z wieku dziewiętnastego.

Pani Violet Singleton

U Pana Wiliama Dodda z Małżonką

Essex Farm Road

Harrisburg, Pensylwania

14 lipca 1863 r.

Moja najdroższa Violet

Na pewno dotarły do ciebie ostatnie wieści o okropnościach, jakie rozegrały się niedawno w Nowym Jorku. Zawiadamiam Cię, że powrócił już spokój, choć jego cena była wysoka.

Wciąż panuje atmosfera napięcia, jako że setki tysięcy obywateli, którym szczęście nie dopisało, nadal nie mogą się otrząsnąć po panice, jaka przed kilku laty rozpętała się na rynku – pan Greeley pisał w „Tribune”, że spekulacje giełdowe na niewyobrażalną skalę i nierozważna polityka pożyczkowa doprowadziły do „krachu złudzeń” rynków finansowych na całym świecie.

Przy takich nastrojach wystarczyła zaledwie iskra, by wybuchły zamieszki: zarządzenie poboru do armii federalnej, który wielu uznało za niezbędny krok, by stawić czoło zdumiewającej sile i oporowi buntowników. Mimo to sprzeciw wobec poboru okazał się znacznie gwałtowniejszy i bardziej zaciekły, niż ktokolwiek się spodziewał. Obiektem nienawiści staliśmy się my – kolorowi, abolicjoniści i republikanie – na równi z komendantem żandarmerii i jego ludźmi.

Uczestnicy rozruchów, w większości Irlandczycy, przelali się falą przez miasto, atakując wszystkich napotkanych kolorowych, rabując domy i budynki publiczne. Traf chciał, że znalazłem się w towarzystwie dwóch nauczycieli i dyrektora sierocińca dla kolorowych dzieci, gdy tłum zaatakował budynek i podłożył pod niego ogień! A w środku były ponad dwie setki dzieci! Z Bożą pomocą udało się nam wyratować malców i zaprowadzić na pobliski posterunek policji, ale motłoch na pewno pozabijałby nas wszystkich, gdyby tylko miał po temu sposobność.

Walki trwały przez cały dzień. Wieczorem zaczęły się lincze. Jakiegoś Murzyna powieszono i podpalono, a pijany tłum radośnie tańczył wokół jego ciała. Patrzyłem na to zmartwiały z przerażenia!

Uciekłem na naszą farmę na północy i odtąd całą uwagę poświęcę misji uczenia dzieci w naszej szkole, pielęgnacji ogrodu i służeniu, na ile sił mi wystarczy, sprawie wolności naszego ludu.

Moja najdroższa żono, po tych straszliwych wydarzeniach życie wydaje mi się teraz nadzwyczaj kruche i niepewne, dlatego – jeżeli jesteś gotowa do podróży – pragnę, abyś razem z naszym synem przyjechała tu do mnie. W załączeniu przesyłam bilety dla was i dziesięć dolarów na wydatki. Będę czekał w New Jersey na pociąg, a potem popłyniemy na farmę łodzią. Możesz pomagać mi w szkole, a Joshua będzie mógł kontynuować naukę, przyda się także nam i Jamesowi w tłoczni i sklepie. Gdyby ktokolwiek wypytywał Cię o cel podróży, odpowiadaj to samo co ja: opiekujemy się tylko farmą, doglądając jej podczas nieobecności pana Trillinga. Widząc nienawiść płonącą w oczach dzikiego tłumu, jasno zrozumiałem, że nigdzie nie jest dziś bezpiecznie i nawet naszemu idyllicznemu schronieniu może grozić podpalenie i grabież, gdyby rozeszła się wieść, że właścicielami farmy są Murzyni.

Przybyłem tu ze stron, gdzie trzymano mnie w niewoli i kazano wierzyć, że jestem tylko w trzech piątych człowiekiem. Żywiłem nadzieję, że przyjazd na Północ to zmieni. Niestety, sprawy wyglądają inaczej. Tragiczne wypadki ostatnich dni przekonują mnie, że Ciebie, mnie i wszystkich naszych pobratymców nie traktuje się jeszcze jak pełnoprawnych ludzi. Dlatego z niesłabnącym wysiłkiem musimy nadal walczyć, aby inni zaczęli uważać nas za równych sobie.

Przesyłam najserdeczniejsze pozdrowienia Twojej siostrze i Williamowi oraz oczywiście ich dzieciom. Powiedz Joshui, że jestem bardzo dumny z jego sukcesu na lekcjach geografii.

Tęsknię do tego dnia – modlę się, że już bliskiego – gdy znów ujrzę Ciebie i naszego syna.

Twój kochający Charles

Geneva zdjęła list ze skanera. Spojrzała na obecnych i powiedziała:

– Rozruchy przeciw poborowi do wojska w czasie wojny secesyjnej w tysiąc osiemset sześćdziesiątym trzecim roku. Największe zamieszki w historii Stanów Zjednoczonych.

– Nic nie pisze o swojej tajemnicy – zauważył Rhyme.

– O tajemnicy jest w jednym z listów, które mam w domu. Pokazałam panu ten, żeby pan wiedział, że Charles nie był złodziejem.

Rhyme zmarszczył brwi.

– Przecież kradzież zdarzyła się pięć lat po napisaniu tego listu. Dlaczego sądzisz, że to ma być dowód jego niewinności?- Chodzi mi o to – oświadczyła Geneva – że nie pisze jak złodziej, prawda? Nie jak ktoś, kto ma zamiar okraść fundusz edukacyjny dla byłych niewolników.

– To nie jest dowód – odrzekł z prostotą Rhyme.

– Moim zdaniem jest. – Dziewczyna znów spojrzała na list, wygładzając go dłonią.

– O co chodzi z tym człowiekiem w trzech piątych? – spytał Sellitto.

Rhyme przypominał sobie coś z historii Ameryki. Ale jeśli informacja nie była istotna dla kryminalistyki, zwykle wyrzucał ją z pamięci. Pokręcił głową.

– Przed wojną secesyjną – wyjaśniła Geneva – przy ustalaniu reprezentacji w Kongresie, każdego niewolnika liczono jako trzy piąte człowieka. To wcale nie był spisek Konfederacji, jak można by przypuszczać; regułę wymyśliła Północ. Na początku w ogóle nie chcieli brać pod uwagę niewolników, bo wtedy Południe miałoby więcej reprezentantów w Kongresie i kolegium elektorskim. Południe chciało ich liczyć jako pełnoprawnych ludzi. Reguła trzech piątych była kompromisem.

– Liczono ich tylko jako podstawę reprezentacji – zauważył Thom. – Ale głosować i tak nie mogli.

– Oczywiście, że nie – odparła Geneva.

– Podobnie jak kobiety, nawiasem mówiąc – dodała Sachs.

W tym momencie Rhyme’a zupełnie nie interesowała historia społeczna Ameryki.

– Chciałbym zobaczyć pozostałe listy. I trzeba znaleźć egzemplarz „Coloreds’ Weekly”. Który to był numer?

– Z dwudziestego trzeciego lipca tysiąc osiemset sześćdziesiątego ósmego roku – powiedziała Geneva. – Ale bardzo trudno było go znaleźć.

– Zrobię, co się da – rzekł Cooper i po chwili Rhyme usłyszał, jak Mel uderza w klawiaturę komputera.

Geneva spojrzała na sfatygowanego swatcha.

– Naprawdę muszę…

– Siemacie wszyscy – zawołał męski głos od strony korytarza. Do laboratorium wkroczył detektyw Roland Bell ubrany w sportową tweedową marynarkę, niebieską koszulę i dżinsy. Kiedyś pracował w policji w swojej rodzinnej Karolinie Północnej, ale kilka lat temu z powodów osobistych przeprowadził się do Nowego Jorku. Miał ciemną czuprynę, łagodne oczy i tak niefrasobliwy sposób bycia, że jego współpracownicy często tracili do niego cierpliwość, choć Rhyme podejrzewał, że przyczyną jego wolnego działania wcale nie jest południowe pochodzenie, lecz leżąca w jego naturze drobiazgowość, ściśle związana z charakterem zadań, jakie wypełniał w Departamencie Policji Nowego Jorku. Specjalnością Bella była ochrona świadków i innych potencjalnych ofiar przestępstw. Jego grupa nie stanowiła oficjalnej jednostki w ramach departamentu, mimo to nazywano ją brygadą specjalną. Nie była to jednak brygada antyterrorystyczna – Bell mówił o niej „brygada proobronna ratowania tyłków świadków”.

– Roland, to jest Geneva Settle.

– Siemasz – rzekł, przeciągając samogłoski, i uścisnął jej dłoń.

– Nie potrzebuję ochrony – oświadczyła stanowczo.

– Nie martw się – nie będę przeszkadzał – zapewnił ją Bell. – Masz na to moje słowo honoru. Będę niewidoczny jak kleszcz w wysokiej trawie. – Zerknął na Sellitta. – Co mamy tym razem?

Krępy detektyw przedstawił mu szczegóły sprawy i wyjaśnił, ile zdołali się dowiedzieć. Bell nie marszczył brwi ani nie kręcił głową, lecz Rhyme dostrzegł jego nieruchomy wzrok świadczący o zaniepokojeniu. Kiedy jednak Sellitto skończył, Bell ponownie przybrał minę poczciwego południowca i zasypał Geneve pytaniami o nią i jej rodzinę, aby się dowiedzieć, jak ma przygotować plan ochrony. Dziewczyna odpowiadała z ociąganiem, jak gdyby szkoda jej było fatygi.

– Naprawdę muszę już iść – rzekła Geneva zniecierpliwiona, kiedy Bell nareszcie skończył. – Czy ktoś mógłby mnie odwieźć do domu? Dam wam listy Charlesa, ale potem muszę iść do szkoły.

– Detektyw Bell cię odwiezie – odrzekł Rhyme, po czym dodał ze śmiechem: – Natomiast w sprawie szkoły, chyba uzgodniliśmy już, że masz dzisiaj wolne. Sprawdziany zaliczysz w drugim terminie.

– Nie – odparła stanowczo. – Na to się nie zgadzam. Powiedział pan: „Najpierw odpowiesz nam na kilka pytań, a potem zobaczymy”.

Niewiele osób przypominało Rhyme’owi jego własne słowa.

– Wszystko jedno, co mówiłem – odburknął. – Ustaliliśmy, że sprawca może cię znowu zaatakować, dlatego musisz zostać w domu. Jest zbyt niebezpiecznie.

– Panie Rhyme, muszę iść na te sprawdziany. Poprawki w mojej szkole… czasem w ogóle się ich nie planuje, giną książki z testami i nie można zaliczyć. – Geneva ze złością szarpała szlufkę dżinsów. Była taka chuda. Ciekawe, czy jej rodzice byli maniakami zdrowego żywienia i karmili ją muesli i serkiem tofu. Wyglądało na to, że wielu profesorów miało takie skłonności.

– Zaraz zadzwonię do szkoły – zaproponowała Sachs. – Powiemy im, że wydarzył się wypadek i…

– Chyba jednak pójdę – powiedziała cicho Geneva, nie spuszczając wzroku z Rhyme’a. – I to już.

– Zostań w domu dzień albo dwa, dopóki nie dowiemy się czegoś więcej. Albo – dodał ze śmiechem Rhyme – dopóki go nie udupimy.

Chciał, aby zabrzmiało to lekko, chciał ją sobie zjednać, uciekając się do młodzieżowego języka. Ale natychmiast pożałował swoich słów. Zachowywał się nienaturalnie – tylko dlatego, że była młoda. Podobnie jak odwiedzający go ludzie, którzy mówili zbyt głośno i zbyt często żartowali, bo był tetraplegikiem. Okropnie go wkurzali.

Tak jak on wkurzył teraz Geneve.

– Będę wdzięczna za podwiezienie – powiedziała dziewczyna. – Albo pojadę metrem. Ale jeżeli chcecie dostać te listy, muszę zaraz wyjść.

Zirytowany całą dyskusją, Rhyme uciął:

– Wobec tego będę zmuszony ci zabronić.

– Mogę skorzystać z telefonu?

– Po co?

– Chcę zadzwonić do pewnego człowieka.

– Jakiego człowieka?

– Adwokata, o którym mówiłam. Wesleya Goadesa. Pracował w największej firmie ubezpieczeniowej w kraju, a teraz prowadzi poradnię prawną w Harlemie.

– I chcesz do niego dzwonić? – zapytał Sellitto. – Po co?

– Chcę go zapytać, czy możecie mi zabronić iść do szkoły. Rhyme prychnął.

– Przecież to dla twojego dobra.

– Chyba ja o tym decyduję, prawda?

– Nie – twoi rodzice albo wuj.

– Ale to nie oni mają wiosną skończyć jedenastą klasę. Sachs zachichotała. Rhyme posłał jej złowrogie spojrzenie.

– Chodzi tylko o jeden, góra dwa dni – powiedział Bell. Nie zwracając na niego uwagi, Geneva ciągnęła:

– Dzięki panu Goadesowi John David Colson wyszedł z Sing-Sing, gdzie siedział dziesięć lat za morderstwo, którego nie popełnił. Pan Goades pozwał Nowy Jork. To znaczy stan Nowy Jork, i to dwa albo trzy razy. I za każdym razem wygrał. Niedawno miał sprawę w Sądzie Najwyższym. O prawa bezdomnych.

– Tę też wygrał, co? – spytał kpiąco Rhyme.

– Zwykle wygrywa. Chyba nigdy nie przegrał.

– Wariactwo – mruknął Sellitto, roztargnionym ruchem muskając plamkę krwi na marynarce. – Jesteś dzieckiem i…

Nie powinien był tego mówić.

Geneva spiorunowała go wzrokiem i syknęła:

– Nie pozwoli mi pan zadzwonić? Nawet więźniom wolno dzwonić. Zwalisty detektyw westchnął i przyzwalającym gestem wskazał telefon.

Dziewczyna zajrzała do swojego notesu, podniosła słuchawkę i wstukała numer.

– Wesley Goades – powiedział Rhyme.

Czekając na połączenie, Geneva spojrzała na niego z ukosa.

– Studiował na Harvardzie. Aha, kiedyś pozwał nawet wojsko.

Chyba chodziło o prawa gejów. Proszę z panem Goadesem – powiedziała do telefonu. – Może mu pan przekazać, że dzwoniła Geneva Settle? Jestem świadkiem przestępstwa i zatrzymała mnie policja. – Podała adres domu Rhyme’a, dorzucając: – Trzymają mnie tu wbrew mojej woli i…

Rhyme zerknął na Sellitta, który przewrócił oczami i rzekł:

– No dobrze.

– Chwileczkę – powiedziała do słuchawki Geneva i odwróciła się do górującego nad nią detektywa. – Mogę iść do szkoły?

– Tylko na sprawdzian.

– Mam dwa.

– Dobrze. Na obydwa sprawdziany – mruknął Sellitto, a zwracając się do Bella, polecił: – Nie ruszaj się od niej na krok.

– Spokojna głowa, będę jak wierny retriever.

– Proszę powiedzieć panu Goadesowi, że już wszystko w porządku. Wyjaśniliśmy sprawę. – Geneva odłożyła słuchawkę.

– Ale najpierw chcę mieć te listy – zaznaczył Rhyme.

– Zgoda. – Dziewczyna zarzuciła torbę na ramię.

– Ty – warknął do Pułaskiego Sellitto. – Jedziesz z nimi.

– Tak jest.

Po wyjściu Bella, Genevy i nowego Sachs popatrzyła na drzwi i parsknęła śmiechem.

– Pistolet z tej małej.

– Wesley Goades. – Rhyme uśmiechnął się. – Chyba to sobie zmyśliła. Pewnie zadzwoniła do pogodynki.

Ruchem głowy wskazał tablicę.

– Bierzmy się do roboty. Mel, najpierw festyny. Poza tym wszystkie fakty i profil trzeba wysłać do VICAP i NCIC. Trzeba sprawdzić wszystkie szkoły i biblioteki w mieście, czy facet, który rozmawiał z Barrym, nie dzwonił i nie pytał o Singletona albo o „Coloreds’ Weekly”. Aha, i dowiedz się, kto robi torebki z uśmiechniętą twarzą.

– Trudne zadanie – odrzekł Cooper.

– Wiesz co? Czasem samo życie to trudne zadanie. Potem prześlij próbkę krwi ze sznura do CODIS.

– Zdawało mi się, że chyba wykluczyłeś motyw seksualny. – CODIS był bazą danych zawierającą profile DNA znanych sprawców przestępstw seksualnych.

– Kluczowym słowem jest „chyba”, Mel. Nie „ze stuprocentową, pieprzoną pewnością”.

– No i już po dobrym humorku – rzekł Thom.

– Jeszcze jedno… – Podjechał bliżej, by obejrzeć zdjęcia ciała bibliotekarza i szkic miejsca zbrodni, jaki sporządziła Sachs. – Jak daleko od ofiary była ta kobieta? – zapytał Sellitta.

– Ta ranna? Stała jakieś trzy metry z boku.

– Kto pierwszy został trafiony?- Ona.

– I był mały rozrzut kul? Tych, które trafiły bibliotekarza?

– Minimalny. Dosłownie centymetry. Facet zna się na strzelaniu.

– Ta kobieta nie dostała przez przypadek – mruknął Rhyme. – Strzelił do niej celowo.

– Co?

Kryminalistyk zwrócił się do najlepszego strzelca w pokoju.

– Sachs, kiedy oddajesz kilka szybkich strzałów, który jest zwykle najbardziej precyzyjny?

– Pierwszy. Nie trzeba kontrować siły odrzutu.

– Zranił ją naumyślnie – oznajmił Rhyme. – Celował w największą tętnicę, żeby odciągnąć gliniarzy i bezpiecznie uciec.

– Jezu – mruknął Cooper.

– Przekaż to Bellowi. Bo Haumannowi i jego ludziom z brygady specjalnej też. Powiedz im, że mamy sprawcę, który bez najmniejszych oporów bierze na cel niewinnych ludzi.

Загрузка...