Część IV. Idzie trup

Rozdział 29

Pepper mówił przez głośnik:

– Boyd wychował się w okolicy. Ojciec był poszukiwaczem…

– Ropy?

– Tak, robotnik na polu. Matka nie pracowała. Nie mieli więcej dzieci. Z tego, co mówił, miał normalne dzieciństwo. Ponoć nawet szczęśliwe. Ciągle gadał o swojej rodzinie. Kochał matkę i bardzo jej pomagał, kiedy w tornadzie straciła rękę czy nogę, nie pamiętam. Zawsze jej pilnował. Raz jakiś dzieciak się z niej nabijał, a Boyd go pogonił i nastraszył, że jak nie przeprosi, włoży mu grzechotnika do łóżka.

W każdym razie po szkole średniej i ze dwóch latach w college’u przez jakiś czas pracował w tej samej firmie co ojciec, ale potem przyszły zwolnienia. Wyrzucili go. Ojca też. Czasy były ciężkie, nie mógł znaleźć żadnej roboty w okolicy, no i wyjechał ze stanu. Nie wiem gdzie. Dostał pracę w jakimś więzieniu. Zaczął jako zwykły klawisz na bloku. Raz mieli kłopot – zachorował ich nadzorca egzekucji i nie było nikogo, kto by mógł odwalić tę robotę, no i zrobił to Boyd. Przypalił tak dobrze…

– Przypalił?

– Przepraszam, egzekucja na krześle poszła mu tak dobrze, że dostał tę robotę na stałe. Popracował tam trochę, ale zaczął jeździć od stanu do stanu, bo wszędzie go chcieli. Został takim ekspertem od egzekucji. Znał się na krzesłach…

– Elektrycznych?

– Tak, takich jak nasz słynny Sparky. Znał się też na gazie, był fachowcem od komór. Umiał też zrobić porządny stryczek, a musi pan wiedzieć, że niewielu w kraju ma pozwolenie na wieszanie. Był u nas wakat nadzorcy egzekucji, no i skorzystał z okazji. Przeszliśmy na śmiertelne zastrzyki, jak prawie wszędzie, to został specem od zastrzyków. Nawet się o tym naczytał i umiał rozmawiać z demonstrantami. Niektórzy gadają, że chemia jest bolesna. Ja tammyślę, że tym zielonym i demokratom po prostu nie chce się poznać faktów. To bzdety. Mieliśmy tu…

– Możemy wrócić do Boyda? – przerwał mu ze zniecierpliwieniem Rhyme.

– Tak, tak, przepraszam. No więc przyjechał tu i przez jakiś czas wszystko szło dobrze. Nikt nie zwracał na niego specjalnej uwagi. Był jakby niewidzialny. Nazywaliśmy go Pan Przeciętniak. Ale potem coś się stało. Zmienił się. Zaczął się robić dziwny.

– To znaczy?

– Im więcej egzekucji załatwiał, tym bardziej go brało. Robił się coraz bardziej nijaki. Nie wiem, czy się jasno wyrażam. Jakby go w ogóle nie było. Dam przykład: mówiłem, że był zżyty ze starymi, zawsze im się dobrze układało. Kiedy oboje zginęli w wypadku razem z jego ciotką, Boyd nawet nie mrugnął. Cholera, nawet na pogrzeb nie poszedł. Można pomyśleć, że był w szoku, ale nie. Po prostu nic go to nie obchodziło. Przyszedł na swoją zmianę, a wszyscy wiedzieli, co się stało, i pytają, co tu robi. Do następnej egzekucji miał jeszcze dwa dni. Mógł wziąć wolne. Ale nie chciał. Powiedział, że później pójdzie na ich groby. Nie wiem, czy w ogóle tam kiedyś był.

Widzi pan, on był coraz bliżej z więźniami – wielu myślało, że za blisko. Tego się nie robi. To niezdrowe. Przestał się spotykać z innymi strażnikami i prawie cały czas siedział ze skazanymi. Mówił o nich „moi ludzie”. Podobno raz nawet usiadł w naszym krześle elektrycznym, które ustawili w takim małym muzeum. Chciał sprawdzić, jak to jest. I zasnął. Wyobraź pan sobie! Ktoś spytał Boyda, jak to jest siedzieć na krześle elektrycznym. Powiedział, że nic nie czuł. Był tylko „jakiś odrętwiały”. Pod koniec często to powtarzał. Był odrętwiały.

– Mówił pan, że jego rodzice zginęli, tak? Wprowadził się do ich domu?

– Chyba tak.

– I ciągle tam mieszka? Teksańczycy też słuchali ich przez głośnik i J. T. Beauchamp zawołał:

– Dowiem się! – Przekazał komuś pytanie. – Za chwilę będziemy wiedzieć, panie Rhyme.

– Mógłby pan sprawdzić, czy w okolicy mieszkają jacyś krewni?

– Nie ma sprawy.

– Przypomina pan sobie, czy często gwizdał, panie Pepper? – zapytała Sachs.

– Tak. I był w tym pierwszorzędny. Czasami jak odprowadzał skazanych, gwizdał im ze dwie piosenki.

– A jego oczy?

– Też pamiętam – odrzekł Pepper. – Thompson miał kiepskie oczy. Mówili, że kiedyś przeprowadzał egzekucję – nie u nas – i coś poszło nie tak. Czasem coś się dzieje z krzesłem. Wybuchł mały pożar…

– Skazany zaczął się palić? – spytała Sachs, wzdrygając się ze zgrozą.

– Zgadza się, proszę pani. Zajął się ogniem. Możliwe, że był już martwy albo nieprzytomny. Nikt nie wie. Ruszał się, ale to normalne. No i Thompson wbiegł do środka z karabinkiem, żeby biedaka zastrzelić i skrócić mu cierpienia. Ale to niezgodne z procedurą. Nie wolno zabijać skazanego, zanim zostanie stracony z wyroku, bo to zwykłe morderstwo. Ale Boyd i tak chciał to zrobić. Nie mógł pozwolić, żeby któryś z „jego ludzi” umarł w taki sposób. Ale ogień robił się coraz większy i zajęła się izolacja kabli czy jakiś inny plastik. Poszedł dym i Boyd stracił przytomność. Potem przez jakieś dwa dni był ślepy.

– A więzień? – zapytała Sachs.

– Thompson nie musiał strzelać. Prąd dał radę.

– I od pięciu lat już u was nie pracuje? – upewnił się Rhyme.

– Jakoś tak – odparł Pepper. – Sam odszedł. Chyba pojechał gdzieś na Środkowy Zachód. Potem nigdy już o nim nie słyszałem.

Środkowy Zachód – może Ohio. Gdzie popełniono drugie morderstwo pasujące do profilu.

– Zadzwoń do kogoś z więziennictwa w Ohio – szepnął Rhyme do Coopera, który skinął głową i podniósł słuchawkę innego telefonu.

– A Charlie Tucker, ten zamordowany strażnik? Boyd odszedł z pracy mniej więcej wtedy, kiedy Tucker zginął?

– Zgadza się.

– Mieli ze sobą na pieńku?

– Zanim Charlie odszedł na emeryturę, rok pracował pod komendą Thompsona – powiedział Pepper. – Tylko że Charlie był, jak my to mówimy, „świętym oszołomem”, twardogłowym baptystą. Często gęsto cytował skazanym różne wersety, mówił im, że pójdą do piekła i tak dalej. Thompson się na to nie zgadzał.

– A więc być może Boyd zabił, żeby mu odpłacić za to, że uprzykrzał więźniom koniec życia.

Moi ludzie…

– Możliwe.

– A co z portretem, który wam wysłaliśmy? To Boyd?

– J. T. właśnie mi pokazał – powiedział Pepper. – Tak, to może być on. Chociaż wtedy był grubszy, taki bardziej w sobie. Poza tym golił głowę i nosił brodę – wielu to u nas robiło, żeby wyglądać tak groźnie jak więźniowie.

– Niech pan pamięta – wtrącił naczelnik – że szukaliśmy więźniów, nie strażników.

Z powodu mojego błędu, pomyślał ze złością Rhyme.

– Niech to szlag – usłyszeli znów głos naczelnika.

– Co się stało, J. T.?

– Wysłałem dziewczynę po teczkę osobową Boyda. I…

– Nie ma jej.

– Właśnie.- Wykradł swoje akta, żeby nikt nie odkrył związku z morderstwem Charliego Tuckera – powiedział Sellitto.

– Tak mi się wydaje – zgodził się J. T. Beauchamp. Rhyme pokręcił głową.

– I bał się zostawić odciski palców, bo były w kartotece pracowników stanowych, a nie przestępców.

– Chwileczkę – rzekł naczelnik. Usłyszeli, jak rozmawia z jakąś kobietą, po czym znów odezwał się w głośniku. – Właśnie dostaliśmy wiadomość od gościa z archiwum okręgowego. Boyd sprzedał dom rodziców pięć lat temu. Nie kupił w stanie nic nowego. Przynajmniej nie pod własnym nazwiskiem. Pewnie zgarnął gotówkę i zniknął… I nikt nic nie wie o żadnych krewnych.

– Jak brzmiało jego pełne imię i nazwisko? – zapytał Rhyme.

– W środku miał chyba G. – odrzekł Pepper. – Ale nie wiem, co oznaczało. – Po chwili dodał: – Ale jedno wam powiem, Thompson Boyd znał się na swojej robocie. Miał w jednym palcu cały PE.

– PE?

– Protokół Egzekucji. To taka wielka księga ze szczegółowymi instrukcjami, jak przeprowadzać egzekucje. Każdemu, kto z nim pracował, kazał się uczyć tych zasad na pamięć i ciągle powtarzać: „Muszę to robić ściśle według zasad, muszę to robić ściśle według zasad”. Thompson zawsze powtarzał, że w sprawach śmierci nie można iść na łatwiznę.


Mel Cooper odłożył słuchawkę.

– Ohio? – zapytał Rhyme. Technik przytaknął.

– Zakład o zaostrzonym rygorze Keegan Falls. Boyd pracował tam tylko rok. Naczelnik dobrze go pamięta z powodu choroby oczu i gwizdania. Powiedział, że z Boydem od początku były kłopoty. Kłócił się ze strażnikami o traktowanie więźniów i utrzymywał stosunki towarzyskie z więźniami, co było wbrew przepisom. Naczelnik sądzi, że nawiązywał kontakty, żeby później dostawać zlecenia.

– Tak pewnie poznał człowieka, który go wynajął, żeby zabił świadka.

– Możliwe.

– A teczka osobowa? Też została skradziona.

– Tak, nie ma jej. Nikt nie wie, gdzie mieszkał i w ogóle nic więcej o nim nie wiadomo. Zniknął z radarów.

Pan Przeciętniak…

– Teraz to nie Teksas ani Ohio muszą się nim martwić, tylko my. Przeszukaj wszystko, co się da.

– Dobra.

Cooper przeprowadził standardowe przeszukanie – sprawdził rejestr aktów notarialnych, ewidencję wydziału komunikacji, hotele, ewidencję mandatów, urzędy skarbowe… wszystko. Znalazł kilku Thompsonów G. Boydów i jednego T. G. Boyda. Ale ich wiek i rysopis nie pasowały do podejrzanego. Technik spróbował innej pisowni imienia i nazwiska, ale też bez rezultatu.

– Aliasy? – spytał Rhyme.

Większość zawodowych przestępców, zwłaszcza płatnych morderców, używała aliasów – fałszywych nazwisk. Wybierali je zwykle na podobnej zasadzie jak hasła do komputerów i bankomatów, tworząc wariant nazwy czy imienia, które coś dla nich znaczyły. Kiedy się je poznało, człowiek pluł sobie w brodę, że nie wpadł na tak oczywistą odpowiedź. Ale odgadnięcie aliasu było zwykle niemożliwe. Mimo to próbowali: przestawili imię i nazwisko („Thompson” częściej występował jako nazwisko). Cooper użył nawet programu do tworzenia anagramów, by przestawić litery „Thompson Boyd”, lecz nic nie znalazł w bazach danych.

Zero, myślał coraz bardziej rozdrażniony Rhyme. Znamy nazwisko, wiemy, jak wygląda, wiemy, że jest w mieście…

Ale, cholera, nie umiemy go znaleźć.

Sachs spojrzała na tablicę i zmrużyła oczy.

– Billy Todd Hammil – powiedziała.

– Kto? – zdumiał się Rhyme.

– Człowiek, na którego nazwisko wynajął mieszkanie przy Elizabeth Street.

– No i co z nim?

Sachs przerzuciła kilka arkuszy i uniosła głowę.

– Zmarł sześć lat temu.

– Wiadomo gdzie?

– Nie, ale założę się, że w Teksasie.

Sachs ponownie zadzwoniła do więzienia i zapytała o Hammila. Po chwili odłożyła słuchawkę i pokiwała głową.

– O to chodzi. Dwanaście lat temu zabił sprzedawcę w całodobowym sklepie. Egzekucję nadzorował Boyd. Wygląda na to, że czuje dziwną więź z ludźmi, których zabił. Jego sposób działania pochodzi z czasów, gdy był katem. Czemu nie tożsamości?

Rhyme nic nie wiedział i nic go nie obchodziły „dziwne więzi”, ale bez względu na motyw, we wniosku Sachs była jakaś logika.

– Każ im przysłać listę wszystkich, których zabił – warknął. – Sprawdzimy ich w naszym wydziale komunikacji. Zacznij od Teksasu, a potem przejdziemy do innych stanów.

J. T. Beauchamp przysłał im listę siedemdziesięciu dziewięciu więźniów, których egzekucję przeprowadził w Teksasie Thompson Boyd.

– Aż tylu? – spytała Sachs, marszcząc brwi. Mimo że sama nigdy nie wahała się strzelać ani nawet zabić, gdy chodziło o ratowanie komuś życia, Rhyme wiedział, że ma wątpliwości co do kary śmierci, ponieważ często wymierzano ją w procesach opartych na poszlakach lub na podstawie błędnych czy nawet celowo spreparowanych dowodów.

Rhyme pomyślał o konsekwencjach liczby egzekucji: mniej więcej przy osiemdziesiątej Thompson Boyd przestał odróżniać życie od śmierci.Kiedy oboje zginęli w wypadku razem z jego ciotką… Boyd nawet nie mrugnął. Cholera, nawet na pogrzeb nie poszedł.

Cooper sprawdził nazwiska straconych mężczyzn w publicznych ewidencjach.

Nic.

– Cholera jasna – warknął Rhyme. – Musimy się dowiedzieć, w których stanach jeszcze pracował i na kim wykonał wyrok. To będzie trwało całe wieki. – Nagle zaświtała mu myśl. – Nie, czekajcie. Kobiety.

– Co? – zdziwiła się Sachs.

– Spróbujmy z nazwiskami straconych kobiet. Wariantami nazwisk.

Cooper wziął krótszą listę i sprawdził wszystkie, we wszystkich możliwych pisowniach, w komputerze wydziału komunikacji.

– Chyba coś mam – oświadczył podekscytowany. – Osiem lat temu w Amarillo wykonano egzekucję niejakiej Randi Rae Silling, prostytutki, która okradła i zabiła dwóch klientów. W Nowym Jorku mamy jedną osobę o takim nazwisku, ale to mężczyzna, Randy przez „y”, drugie imię R-A-Y. Zgadza się wiek i wygląd. Jest adres w Queens, w Astorii. Ma trzyletniego niebieskiego buicka Century.

– Niech ktoś w cywilu weźmie portret pamięciowy i pokaże sąsiadom.

Cooper zadzwonił do podinspektora – szefa posterunku numer 114. Astoria, dzielnica zamieszkana w większości przez Greków, znajdowała się w ich rejonie. Technik wyjaśnił sprawę, a potem przesłał e-mailem portret Boyda. Podinspektor obiecał, że wyśle kilku funkcjonariuszy w cywilu, by przeprowadzili dyskretny wywiad wśród lokatorów domu, w którym mieszkał Randy Silling.

Przez pełne napięcia pół godziny – nie mając żadnych informacji od policjantów z Queens – Cooper, Sachs i Sellitto rozmawiali z różnymi biurami ewidencji w Teksasie, Ohio i Nowym Jorku, szukając jakichkolwiek informacji o Boydzie, Hammilu albo Sillingu.

Nic nie znaleźli.

Wreszcie zadzwonił telefon od inspektora ze 114.

– Kapitanie? – Wielu wyższych oficerów, rozmawiając z Rhyme’em, nadal używało jego dawnego stopnia.

– Proszę mówić.

– Dwie osoby potwierdziły, że wasz człowiek mieszka pod tym adresem – powiedział. – Bierze pan pod uwagę priorytetowe potraktowanie zadania?

Ech, ta góra, westchnął Rhyme. Powstrzymując się jednak od kąśliwych uwag na temat biurokratycznej nowomowy, poprzestał na deklaracji, wygłoszonej z pewnym zażenowaniem:

– Chcę go udupić.

Rozdział 30

Kilkunastu funkcjonariuszy jednostki ESU zajmowało pozycje za pięciopiętrowym budynkiem przy Czternastej Ulicy w Astorii, gdzie mieszkał Thompson Boyd.

Przy naprędce utworzonym stanowisku dowodzenia za nieoznakowaną furgonetką ESU stali Sachs, Sellitto i Bo Haumann.

– Jesteśmy na miejscu, Rhyme – szepnęła do mikrofonu Sachs.

– Tylko czy on tam jest? – odrzekł zniecierpliwionym tonem kryminalistyk.

– Wysłaliśmy ludzi z rozpoznania… Zaczekaj. Ktoś melduje. Podszedł do nich funkcjonariusz oddziału rozpoznania.

– Dało się zajrzeć do środka? – zapytał Haumann.

– Nie. Zasłonił okna od frontu.

Członek pierwszego zespołu rozpoznania wyjaśnił, że podszedł do okien mieszkania tak blisko, jak pozwalały względy bezpieczeństwa; drugi zespół zajął pozycje z tyłu budynku.

– Słychać różne dźwięki, szum wody, głosy – dodał funkcjonariusz. – Zdaje się, że dziecięce.

– Cholera, dzieci – mruknął Haumann.

– To może być radio albo telewizor. Trudno powiedzieć. Haumann skinął głową.

– Dowództwo do rozpoznania dwa. Zgłoście się.

– Rozpoznanie dwa. Jest szpara między oknem a roletą, dość wąska. W sypialni nie widzę nikogo. Ale mam mały kąt. Od frontu palą się światła. Chyba słychać głosy. I muzykę.

– Widzisz coś? Jakieś zabawki?

– Nie. Mam kąt widzenia najwyżej dziesięć stopni. Widzę kawałek sypialni i nic więcej.

– Jakiś ruch?

– Nie.

– Zrozumiałem. Podczerwień? – Dzięki czujnikom podczerwieni można było określić położenie zwierząt, ludzi i innych źródeł ciepła w budynku.Trzeci technik rozpoznania badał mieszkanie kamerą termowizyjną.

– Mam jakieś sygnały, ale za słabe, żeby ustalić położenie źródła ciepła.

– Dźwięki?

– Skrzypy i piski. To może być osiadanie budynku, instalacja, klimatyzacja albo ogrzewanie. Może to on chodzi po mieszkaniu albo poprawia się na krześle. Przypuszczam, że jest w środku, ale nie wiem gdzie. Zaciemnił wszystko jak przed nalotem.

– Dobra, monitoruj dalej, bez odbioru.

– Rhyme, rozumiesz coś z tego? – powiedziała do mikrofonu Sachs.

– Niby jak mam coś rozumieć? – odrzekł zirytowany.

– W mieszkaniu coś się chyba dzieje.

– Strzelanina to ostatnia rzecz, jakiej nam potrzeba – mruknął. Konfrontacja z podejrzanym zazwyczaj nieuchronnie prowadziła do zniszczenia mikrośladów i innych tropów w miejscu zbrodni. – Trzeba zabezpieczyć jak najwięcej dowodów; być może to jedyna szansa, żeby się dowiedzieć, kto go wynajął i kim jest wspólnik.

Haumann jeszcze raz obejrzał mieszkanie. Nie wyglądał na zadowolonego. A Sachs – która w głębi duszy uważała się za niemal pełnoprawnego funkcjonariusza brygady antyterrorystycznej – doskonale go rozumiała. Szykowała się trudna akcja, wymagająca udziału wielu ludzi. Sprawca miał do dyspozycji dwa okna od frontu, trzy z tyłu i sześć bocznych. Boyd mógł bez trudu wyskoczyć przez jedno z nich i próbować ucieczki. Sąsiedni dom stał w odległości zaledwie półtora metra – gdyby udało mu się wyjść na dach, mógłby się z łatwością przedostać na budynek obok albo ukryć za zwieńczeniem frontu i wziąć na cel kogokolwiek na dole. Po drugiej stronie ulicy, naprzeciw mieszkania mordercy, stały inne domy. Gdyby doszło do strzelaniny, jakaś zabłąkana kula mogłaby zranić albo zabić przechodnia. Boyd mógłby też celowo otworzyć ogień do sąsiednich budynków w nadziei, że zrani jak najwięcej przypadkowych osób. Sachs dobrze pamiętała, że bierze na cel niewinnych ludzi wyłącznie po to, żeby odwrócić uwagę policji. Należało przypuszczać, że tym razem będzie chciał rozegrać sytuację w podobny sposób. Dlatego przed akcją trzeba było usunąć wszystkich mieszkańców z naprzeciwka.

Haumann nadał przez radio:

– Trzeba wejść na korytarz. Nie ma tam żadnych kamer jak na Elizabeth Street. Boyd nie będzie nas mógł zobaczyć. Chyba że ma jakiś inny sposób – dodał ponuro dowódca antyterrorystów. – Po tym gnojku można się tego spodziewać.

Sachs usłyszała obok siebie czyjś świszczący oddech i spojrzała w tę stronę. Mieszkanie oglądał wbity w kamizelkę kuloodporną Lon Sellitto, w roztargnieniu muskając rękojeść broni służbowej. Na jego twarzy też malował się niepokój. Ale Sachs od razu się domyśliła, że detektyw wcale nie myśli o trudnościach związanych ze szturmem na mieszkanie. Wyraźnie widziała jego rozterki. Oficer śledczy w stopniu porucznika nie musiał uczestniczyć w akcji zatrzymania podejrzanego, a biorąc pod uwagę jego tuszę i mizerne umiejętności strzeleckie – wręcz nie powinien.

Prawdziwa przyczyna jego obecności nie miała jednak nic wspólnego z logiką. Widząc, jak jego dłoń znów odruchowo pociera nieistniejącą plamkę krwi na policzku, i domyślając się, że detektyw na nowo przeżywa śmierć doktora Barry’ego i przypadkowy strzał, jaki padł wczoraj z jego broni, Sachs zrozumiała: dla Lona Sellitta nadszedł moment wyjścia na ring.

Takiego wyrażenia używał jej ojciec, który jako policjant dokonał wielu odważnych czynów, lecz prawdopodobnie największą walecznością wykazał się w swojej ostatniej bitwie – z rakiem, który zakończył jego życie, choć nie zdołał go pokonać. Pod koniec zaczął udzielać profesjonalnych rad córce, która wówczas wstąpiła już do policji. Powiedział jej kiedyś, że czasami znajdzie się w takiej sytuacji, że będzie musiała podjąć wyzwanie i samotnie stanąć do walki. „Nazywam to «wyjsciem na ring», Amie. Stajesz oko w oko z przeciwnikiem, którego musisz pokonać własnymi siłami. To może być sprawca albo twój partner, albo nawet cały departament”.

Najtrudniejszym przeciwnikiem, mówił, bywa czasem własna dusza.

Sellitto wiedział, co ma zrobić. Musiał być pierwszym człowiekiem, który wejdzie do tego mieszkania.

Ale po tym, co się zdarzyło przed muzeum, na samą myśl o akcji paraliżował go strach.

Wyjście na ring… Stanie do walki czy nie?

Haumann podzielił oddział na trzy zespoły, kilku ludzi wysłał na ulicę, by zatrzymali ruch, a jednego przed drzwi frontowe, aby uniemożliwił postronnym osobom wejście do budynku i był gotowy zatrzymać Boyda, gdyby ten, niczego nie podejrzewając, wyszedł z domu. Jeden funkcjonariusz wdrapał się na dach. Kilku innych zabezpieczyło mieszkania sąsiadujące z mieszkaniem Boyda – na wypadek gdyby próbował uciekać taką drogą jak z kryjówki przy Elizabeth Street.

Haumann zerknął na Sachs.

– Idziesz z nami?

– Aha – odparła. – Ktoś z kryminalistyki musi zabezpieczyć mieszkanie. Ciągle nie wiemy, kto wynajął tego sukinsyna, i musimy to ustalić.

– Z którym zespołem chcesz iść?

– Z tym, który wchodzi od frontu – odrzekła.

– Czyli z Jenkinsem.

– Tak jest. – Powiedziała mu o domach naprzeciwko, przypominając, że podczas próby ucieczki Boyd może zaatakować mieszkających tam cywilów. Haumann skinął głową.

– Ktoś będzie musiał usunąć stamtąd ludzi, a przynajmniej zabronić im zbliżać się do okien od frontu i wychodzić na ulicę.

Oczywiście nikt nie miał ochoty wykonać tego zadania. Gdyby przyjąć, że wszyscy funkcjonariusze ESU byli kowbojami, Haumann prosił, by ktoś na ochotnika zgłosił się na kucharza.

Ciszę przerwał czyjś głos.

– Cholera, ja to zrobię. – To był Lon Sellitto. – W sam raz dla takiego starucha jak ja.

Sachs spojrzała na niego. Detektyw właśnie rzucił ręcznik na ring. Opuściła go odwaga. Uśmiechnął się beztrosko, ale był to chyba najsmutniejszy uśmiech, jaki Sachs w życiu widziała.

Szef ESU powiedział do mikrofonu:

– Do wszystkich zespołów, zająć pozycje wyjściowe. Rozpoznanie, dajcie znać, kiedy zauważycie jakąś zmianę w obiekcie.

– Zrozumiałem, bez odbioru”. Sachs powiedziała do mikrofonu:

– Wchodzimy, Rhyme. Dam ci znać, co się dzieje.

– Dobra – rzucił krótko.

Na tym rozmowa się zakończyła. Rhyme nie lubił, gdy Sachs brała udział w akcji bojowej, zdawał sobie jednak sprawę, jakie to dla niej ważne, jak rozwściecza ją każda sytuacja, w której niewinnym ludziom grozi niebezpieczeństwo, jak bardzo jej zależy, by komuś takiemu jak Thompson Boyd nie udało się uciec. Miała to we krwi, dlatego nigdy jej nie proponował, by stanęła z boku i do niczego się nie mieszała.

Co nie znaczy, że się z tego cieszył.

Przestała jednak myśleć o Lincolnie Rhymie, kiedy ruszyli na pozycje.

Sachs i Sellitto szli razem alejką – ona do zespołu Jenkinsa, on w stronę domów po drugiej stronie ulicy, by zapewnić bezpieczeństwo lokatorom. Z twarzy porucznika zniknął sztuczny uśmiech. Detektyw sapał, a na jego czole perlił się pot, mimo że było chłodno. Otarł je, podrapał niewidzialną plamkę krwi i zauważył spojrzenie Sachs.

– Cholerna kamizelka. Gorąco mi.

– Też jej nie cierpię – odrzekła. Szli spokojnym krokiem, zbliżając się do tyłów budynku, gdzie rozdzielały się wszystkie zespoły. Nagle Sachs chwyciła Sellitta za rękę i odciągnęła go do tyłu. – Ktoś nas obserwuje… – Ale gdy cofnęli się pod ścianę, potknęła się o worek ze śmieciami i upadła, boleśnie przygniatając nogę. Skrzywiła się i zaczęła masować kolano.

– Nic się nie stało?

– Wszystko w porządku – uspokoiła go, podnosząc się z grymasem bólu. Zdyszanym głosem powiedziała do mikrofonu radia: – Pięć osiem osiem pięć. Widziałam ruch w oknie na pierwszym piętrze, z tyłu budynku. Rozpoznanie, możecie to potwierdzić?

– Wszystko gra. Widziałaś jednego z naszych.

– Zrozumiałam, bez odbioru.

Sachs ruszyła naprzód, utykając.

– Amelia, coś ci się jednak stało.

– Nie, nic.

– Powiedz Bo.

– To nic takiego.

O jej artretyzmie wiedział krąg wtajemniczonych – Rhyme, Mel Cooper i Sellitto – i nikt więcej. Sachs robiła wszystko, by ukryć tę dolegliwość, obawiając się, że gdyby dowiedziało się o niej dowództwo, odesłałoby ją na zwolnienie. Sięgnęła do kieszeni spodni, wyciągnęła opakowanie środków przeciwbólowych, rozerwała je zębami i połknęła na sucho kilka pastylek.

W radiu usłyszeli głos Bo Haumanna:

– Do wszystkich zespołów, ustawić się w szyku.

Sachs ruszyła do głównego zespołu wchodzącego od frontu. Utykała coraz bardziej.

Sellitto odciągnął ją na bok.

– Nie możesz z nimi iść.

– Przecież nie zamierzam go sama zdejmować, Lon. Mam tylko zabezpieczyć miejsce.

Detektyw odwrócił się w stronę furgonetki w nadziei, że zobaczy kogoś, kogo będzie mógł zapytać o sytuację, ale Haumann i pozostali rozeszli się już na pozycje.

– Już lepiej. Przeszło. – Kuśtykała dalej. Jeden z członków zespołu A spytał ją szeptem:

– Gotowa?

– Tak.

– Nie, nie jest gotowa. – Sellitto odwrócił się do funkcjonariusza. – Pójdzie zawiadomić cywilów. Ja z wami pójdę.

– Pan?

– Tak, ja. Cholera, jakiś problem?

– Nie, panie poruczniku.

– Lon – szepnęła Sachs. – Nic mi nie jest. Krępy detektyw oświadczył:

– Na tyle się znam na zabezpieczaniu miejsc zbrodni, że sam sobie poradzę. Rhyme od lat wbija mi to do łba i chyba się w końcu czegoś nauczyłem.

– Nie zamierzam biegać.

– Może i nie, ale mogłabyś przyjąć postawę, gdyby cię chciał nafaszerować swoimi cholernymi kulami?

– Mogłabym – odparła z przekonaniem.

– Nie sądzę. Przestań się kłócić i idź ochraniać cywilów. – Zacisnął paski kamizelki i wyciągnął rewolwer.

Zawahała się.

– Detektywie, to rozkaz.

Posłała mu chmurne spojrzenie. Ale mimo że miała opinię niezależnej policjantki – niektórzy powiedzieliby, że wręcz zbuntowanej – jako córka gliniarza znała swoje miejsce w hierarchii departamentu nowojorskiego.

– No dobrze – powiedziała. – Ale weź to. – Wyciągnęła piętnasto-strzałowego glocka i podała mu razem z zapasowym magazynkiem, biorąc w zamian jego sześciostrzałowy rewolwer.

Sellitto popatrzył na duży czarny automat. Była to broń o spuście delikatnym jak skrzydło ważki. Gdyby obszedł się z nią tak nieostrożnie jak wczoraj na Elizabeth Street, mógłby zabić siebie albo któregoś z członków zespołu. Pocierając policzek, Sellitto zerknął na okna mieszkania. I pobiegł dołączyć do pozostałych.

Przecinając ulicę, Sachs obejrzała się za siebie i zobaczyła, jak ruszają. Odwróciła się i szła dalej w kierunku mieszkań i domów naprzeciwko.

Przestała utykać.

Właściwie nic jej nie bolało. Czuła się tylko rozczarowana, że nie będzie jej w zespole sztunnującym mieszkanie. Musiała jednak odegrać scenkę z upadkiem i bólem kolana. Ze względu na Lona Sellitta. Uznała, że może go uratować tylko w jeden sposób – zmuszając do wykonania zadania. Gdy oceniała ryzyko, doszła do wniosku, że ani jemu, ani pozostałym ludziom w zespole nie grozi prawie żadne niebezpieczeństwo: mieli kamizelki, wsparcie ze strony reszty oddziału i mieli wykorzystać element zaskoczenia. Wyglądało też na to, że Sellitto zdołał w pewnym stopniu opanować lęk. Przypomniała sobie, z jaką uwagą obejrzał glocka i zlustrował okna mieszkania.

Naprawdę nie było innego wyjścia. Sellitto był świetnym gliną. Gdyby jednak nie zwalczył w sobie lęku, w ogóle przestałby być gliną, co oznaczałoby dla niego zupełny koniec. Brak wiary w siebie miał tę złośliwą cechę, że powolutku zatruwał całą duszę. Sachs zdawała sobie z tego sprawę; sama stale się z nim zmagała. Gdyby Sellitto nie wrócił teraz na pierwszą linię, z pewnością dałby za wygraną.

Przyspieszyła kroku; czekało ją w końcu ważne zadanie. Miała zabezpieczyć mieszkania naprzeciwko i musiała się pospieszyć; zespół A miał lada chwila przypuścić szturm. Sachs zaczęła dzwonić do drzwi i wyganiać ludzi z pokojów od strony ulicy, ostrzegając ich, by na jakiś czas przenieśli się w głąb mieszkań i zamknęli drzwi na klucz. Połączyła się z Haumannem na częstotliwości operacyjnej i poinformowała go, że najbliższe domy są już zabezpieczone. To samo miała teraz zrobić w innych, położonych dalej budynkach.

– Dobra, wchodzimy – rzekł krótko dowódca i się rozłączył. Sachs szła dalej wzdłuż ulicy. Zauważyła, że nerwowo wbija w dłoń paznokieć. Pomyślała o paradoksie sytuacji: Sellitto miał opory przed walką, a ona irytowała się, gdy nie mogła w niej uczestniczyć.

Rozdział 31

Lon Sellitto wszedł za czterema funkcjonariuszami po ciemnych schodach na pierwsze piętro, gdzie znajdowało się mieszkanie. Sapiąc z wysiłku, przystanął, by złapać oddech. Antyterroryści skupili się przy drzwiach, czekając na sygnał od Haumanna, że prąd do mieszkania został odcięty – nie chcieli ryzykować kolejnego porażenia.

Tymczasem krępy detektyw bił się z myślami. Jesteś gotów? Dobrze się zastanów. Musisz podjąć decyzję teraz. Zostajesz czy idziesz?

Pac, pac, pac…

Przed oczami zawirowały mu wszystkie obrazy jednocześnie: ohydne kropelki krwi opryskujące twarz, igły z pocisku rozdzierające żywe ciało. Brązowe, pełne życia oczy, które sekundę później zaszkliły się mgłą śmierci. Fala lodowatej paniki, kiedy otworzyły się drzwi piwnicy na Elizabeth Street, a jego rewolwer wypalił z ogłuszającym hukiem; Amelia Sachs skuliła się przed ogniem i sięgnęła po broń, kiedy pocisk odłupał kawał kamienia z muru zaledwie kilkanaście centymetrów od niej.

Pocisk z twojego cholernego rewolweru!

Co się dzieje? – myślał. Czyżby opuściła go zimna krew? Miał nerwy w strzępach. Zaśmiał się w duchu ponuro, porównując własną sytuację z sytuacją Rhyme’a, którego nerwy w rdzeniu kręgowym zostały zniszczone. Rhyme jakoś umiał sobie poradzić z tym, co mu się przydarzyło. A ja nie potrafię?

Musiał odpowiedzieć na to pytanie, bo jeśli okaże się za miękki i znów zawali akcję, mogą zginąć ludzie. Było to tym bardziej prawdopodobne, że mieli do czynienia z zimnym i bezwzględnym draniem.

Potrafisz to zrobić? – zapytał sam siebie.

– Detektywie, wchodzimy za trzydzieści sekund – odezwał się dowódca zespołu. – Rozwalamy drzwi, rozpraszamy się i sprawdzamy mieszkanie. Pan wejdzie po nas i zabezpieczy miejsce. Zgoda?Iść czy zostać? – pytał sam siebie porucznik. Wystarczy zejść po schodach. Nic więcej. Oddać odznakę, znaleźć robotę konsultanta ochrony w jakiejś firmie. I zarabiać dwa razy więcej.

Nigdy już nikt cię nie postrzeli.

Pac, pac, pac…

Nigdy nie zobaczysz naprzeciw siebie oczu, w których w ułamku sekundy gaśnie życie. Pac…

– Zgoda? – powtórzył dowódca. Sellitto spojrzał na niego.

– Nie – szepnął. – Nie. Funkcjonariusz ESU zmarszczył brwi.

– Wywalcie taranem drzwi i puśćcie mnie przodem – powiedział detektyw. – Wejdę pierwszy.

– Ale…

– Słyszeliście, co mówiła detektyw Sachs – mruknął Sellitto. – Sprawca nie działa sam. Musimy mieć wszystko, co się da znaleźć, żeby ustalić, co za kutas go wynajął. Wiem, czego szukać i potrafię zabezpieczyć miejsce, jeżeli będzie próbował wyciąć jakiś numer.

– Muszę zapytać szefa – powiedział niepewnie policjant.

– Będzie jak mówię – odrzekł spokojnie detektyw. – Jestem tu najstarszy stopniem.

Dowódca zespołu zerknął na swojego zastępcę. Obaj wzruszyli ramionami.

– To pana… decyzja.

Sellitto odniósł wrażenie, jak gdyby pierwotnie ostatnim słowem zdania miał być „pogrzeb”.

– Wchodzimy, gdy tylko odłączą prąd – poinformował antyterrorysta. Nałożył maskę gazową. To samo uczyniła reszta zespołu, włącznie z Sellittem. Detektyw zacisnął dłoń na glocku Sachs – trzymając palec za osłoną spustu – i stanął z boku drzwi.

W słuchawce usłyszał:

– Odcinamy elektryczność, trzy… dwa… jeden.

Dowódca dotknął ramienia funkcjonariusza z taranem. Potężny mężczyzna wykonał szeroki zamach i drzwi z trzaskiem pękły.

Czując buzującą w żyłach adrenalinę, myśląc tylko o sprawcy i dowodach, Sellitto wpadł do środka. Z nim antyterroryści, którzy go osłaniali, otwierali kopniakami drzwi i przeszukiwali pokoje. Drugi zespół wszedł od strony kuchni.

Nie zauważyli żadnego znaku obecności Boyda. W niewielkim telewizorze leciał jakiś sitcom – to było źródło dźwięków i ciepła, jakie znaleźli technicy z rozpoznania.

Najprawdopodobniej.

A może i nie.

Spojrzawszy w lewo i prawo, Sellitto wszedł do małego salonu i nie widząc nikogo, ruszył od razu w stronę biurka Boyda, na którym piętrzyły się dowody: arkusze papieru, amunicja, kilka kopert, kawałki przewodów w plastikowej izolacji, zegar cyfrowy, słoje z jakimś płynem i białym proszkiem, radio tranzystorowe, sznur. Używając chusteczki, Sellitto ostrożnie sprawdził metalową szafkę obok biurka, upewniając się, czy nie ma żadnych pułapek. Następnie otworzył ją i zobaczył kolejne słoje i pudełka. Dwa pistolety. Kilka plików nowych banknotów – na oko prawie sto tysięcy dolarów.

– Pokój czysty – zawołał jeden z funkcjonariuszy ESU. Podobny meldunek złożył inny policjant z innego pomieszczenia.

Wreszcie rozległ się głos:

– Szef zespołu A do dowództwa, zabezpieczyliśmy miejsce. Sellitto roześmiał się w głos. Udało mu się. Stawił czoło temu cholerstwu, które go dręczyło.

Ale nie bądź taki pewny siebie, powiedział do siebie, chowając glocka. Wpadłeś tu w konkretnym celu, pamiętasz? Masz coś do zrobienia. No to zabezpiecz te pieprzone dowody.

Rozglądając się po mieszkaniu, zorientował się, że coś tu nie pasuje.

Ale co?

Popatrzył w stronę kuchni, korytarza, obejrzał biurko. Coś tu wyglądało dziwnie. Co tu jest nie tak? I nagle zauważył. Radio tranzystorowe?

Robią jeszcze takie? Jeżeli nawet tak, prawie się już ich nie spotyka, bo jest mnóstwo tanich i znacznie bardziej wymyślnych aparatów jak przenośne odtwarzacze, discmany, odtwarzacze MP3.

Niech to szlag. To pułapka, bomba! Na dodatek stoi tuż obok wielkiego słoja pełnego bezbarwnego płynu zamkniętego szklanym korkiem, w którym, jak Sellitto pamiętał z lekcji chemii, przechowywało się kwas.

– Chryste!

Ile czasu zostało do eksplozji? Minuta, dwie? Sellitto rzucił się naprzód, chwycił radio i zniknął z nim w łazience, wstawiając aparat do umywalki.

– Mamy bombę! Opuścić mieszkanie! – krzyknął, zdzierając z twarzy maskę.

– Wypieprzaj pan stamtąd! – krzyknął funkcjonariusz.

Sellitto nie zwrócił na niego uwagi. Konstruując bomby domowej roboty, ludzie nie zawracają sobie głowy usuwaniem odcisków palców ani innych śladów, ponieważ w wyniku wybuchu większość dowodów zostaje zniszczona. Oczywiście znali już tożsamość Boyda, ale niewykluczone, że są tu ślady lub odciski, które mogą ich doprowadzić do jego zleceniodawcy albo wspólnika.

– Niech pan wezwie pirotechników – odezwał się ktoś przez radio.

– Zamknij się, jestem zajęty.W radiu był włącznik, ale Sellitto nie sądził, by za jego pomocą rozbroił ładunek. Kuląc się instynktownie, detektyw zdjął z radia tylną pokrywę z czarnego plastiku.

He jeszcze, ile jeszcze?

Ile czasu potrzebowałby Boyd, by po wejściu do mieszkania rozbroić bombę-pułapkę?

Pochyliwszy się, Sellitto zobaczył w środku pół laski dynamitu – nie plastiku, ale potężnego ładunku, który mógłby mu urwać rękę i oślepić. Nie było żadnego wyświetlacza. Tylko w filmach bomby są wyposażone w liczniki cyfrowe, które pokazują czas pozostały do wybuchu. Prawdziwe bomby są detonowane przez małe układy mikroprocesorowe, bez wyświetlaczy. Sellitto przytrzymał dynamit paznokciem – by nie usunąć przypadkiem żadnych odcisków palców. Zaczął zdejmować z ładunku spłonkę.

Zastanawiając się, czy sprawca był na tyle wyrafinowany, by wyposażyć bombę w drugi detonator na wypadek, gdyby zaczęli przy niej majstrować tacy jak Sellitto – zdjął spłonkę z dynamitu.

Nie ma drugiego detonatora ani żadnych…

Wybuch wstrząsnął całą łazienką, odbijając się echem od kafelków.

– Co to było? – zawołał Bo Haumann. – Ktoś strzelał? Była wymiana ognia? Do wszystkich zespołów, zgłoście się.

– Wybuch w łazience w mieszkaniu podejrzanego – ktoś krzyknął. – Wezwać karetkę! Karetkę!

– Nie trzeba, nie trzeba. Spokojnie. – Sellitto płukał pod kranem oparzone palce. – Potrzebuję tylko plastra.

– To pan, poruczniku?

– Tak. Strzeliła spłonka. Boyd zostawił bombę, żeby zniszczyć dowody. Udało mi się ocalić większość… – Wepchnął dłoń pod pachę i mocno ścisnął. – Kurwa, ale piecze.

– Jakiej wielkości była bomba? – zapytał Haumann. Sellitto zerknął na biurko w drugim pokoju.

– Wystarczyłaby, żeby rozpieprzyć w drobny mak słój z galonem kwasu siarkowego. Obok stoją słoiki z jakimś białym proszkiem, pewnie cyjankiem. Szlag by trafił większość dowodów – i każdego, kto by się znalazł w pobliżu.

Kilku antyterrorystów spojrzało z wdzięcznością na Sellitta. Jeden z nich powiedział:

– Mam ochotę osobiście zdjąć tego gnojka.

Haumann, typowym dla siebie głosem chłodnego gliny, zapytał rzeczowo:

– Status podejrzanego?

– Nie ma śladu. Zdaje się, że źródłem ciepła mógł być telewizor, lodówka i nagrzane w słońcu meble – zameldował jeden z policjantów.

Sellitto rozejrzał się po pokoju i rzekł przez radio:

– Mam pomysł, Bo.

– Mów.

– Szybko naprawimy drzwi. Zostanę w środku z kilkoma ludźmi, resztę ściągniesz z ulicy. On może niedługo wrócić. Wtedy go zdejmiemy.

– Zrozumiałem, Lon. Podoba mi się. Do roboty. Kto się zna na stolarce?

– Ja to zrobię – zaofiarował się Sellitto. – To moje hobby. Tylko przynieście jakieś narzędzia. W ogóle co to za brygada specjalna? Nikt tu nie ma cholernego plastra?


Z dala od mieszkania Boyda Amelia Sachs słuchała przez radio rozmów o ataku. Wyglądało na to, że jej plan ratowania Sellitta się powiódł – nawet lepiej, niż się spodziewała. Nie była pewna, co się właściwie stało, ale najwyraźniej dokonał jakiegoś bohaterskiego czynu, a w jego głosie znów usłyszała dawną pewność siebie.

Potwierdziła przyjęcie wiadomości o planie, by ściągnąć wszystkich z ulicy i zaczekać na powrót Boyda, po czym dodała, że ostrzeże ostatnich mieszkańców z naprzeciwka, a potem dołączy do pozostałych i pomoże w zorganizowaniu zasadzki. Zapukała do drzwi i powiedziała kobiecie, która jej otworzyła, aby nie podchodziła do okien od frontu, dopóki nie usłyszy, że można już bezpiecznie wyjść na ulicę. Po drugiej stronie policja przeprowadzała pewną akcję.

Kobieta patrzyła na nią ze strachem.

– Czy to niebezpieczne?

Sachs wygłosiła standardową kwestię: to tylko względy ostrożności, nie ma się czym niepokoić i tak dalej. Wymijająco i pokrzepiająco. Część roli gliniarza polega na uprawianiu public relations. Czasem jest to znacznie większa część. Sachs dodała, że zauważyła na podwórku jakieś zabawki. Czy dzieci są w domu?

W tym momencie dostrzegła mężczyznę, który wynurzył się z alejki kawałek dalej. Szedł wolnym krokiem w kierunku mieszkania, ze spuszczoną głową, miał na sobie długi płaszcz i kapelusz. Sachs nie widziała jego twarzy.

Kobieta mówiła z zaniepokojoną miną:

– W domu jest tylko mój chłopak i ja. Dzieci są w szkole. Zwykle wracają do domu pieszo, ale może powinniśmy po nie pojechać?

– Proszę pani, mogłaby pani spojrzeć na tego mężczyznę po drugiej stronie ulicy?

Kobieta wyszła i popatrzyła we wskazanym kierunku.

– Tego?

– Zna go pani?

– Oczywiście. Mieszka w tamtym budynku.

– Jak się nazywa?

– Larry Tang.

– Och, jest Chińczykiem?

– Chyba tak. Albo Japończykiem czy kimś takim. Ta wiadomość uspokoiła Sachs.- Chyba nie jest w nic zamieszany? – spytała kobieta.

– Nie, nie jest. Jeżeli natomiast chodzi o dzieci, najlepiej będzie…

Jezu…

Patrząc ponad ramieniem kobiety, Amelia Sachs zajrzała do sypialni bungalowu, która właśnie była odnawiana. Na ścianie namalowano postacie z kreskówek. Jedną z nich był bohater „Kubusia Puchatka” – Tygrys.

Pomarańczowa farba miała identyczny odcień z próbkami znalezionymi w pobliżu mieszkania ciotki Genevy w Harlemie. Jasnopomarańczowy.

Sachs zerknęła na podłogę w korytarzu. Na gazecie stała para starych butów. Jasnobrązowych. Widać było metkę na wyściółce. To były buty marki Bass. Rozmiaru mniej więcej jedenaście.

Amelia Sachs nagle zrozumiała, że chłopakiem, o którym mówiła kobieta, jest Thompson Boyd, a mieszkanie naprzeciwko nie jest jego domem, tylko kolejną kryjówką. W tym momencie było puste, ponieważ Boyd przebywał w bungalowie.

Rozdział 32

Amelia Sachs pomyślała: Trzeba zabrać stąd tę kobietę. Jej oczy są niewinne. O niczym nie wie. Pomyślała: Boyd na pewno jest uzbrojony.

Pomyślała: A ja właśnie przehandlowałam glocka za marnego sześciostrzałowca.

Trzeba ją stąd zabrać. Jak najszybciej.

Sachs dyskretnie przesunęła dłoń w stronę paska, gdzie tkwił mały rewolwer Sellitta.

– Aha, jeszcze jedno – powiedziała spokojnie. – Zobaczyłam na ulicy furgonetkę. Chciałabym spytać, czy wie pani, do kogo należy ten samochód.

Co to za hałas? – zastanawiała się Sachs. Dobiegał z głębi domu. Metaliczny. Ale to nie był szczęk broni, tylko jakiś zagadkowy brzęk.

– Furgonetka?

– Tak, ale stąd jej nie widać. Stoi za drzewem. – Sachs cofnęła się, pokazując przed siebie. – Byłaby pani uprzejma wyjść i zobaczyć? Będę wdzięczna.

Kobieta została jednak w drzwiach, spoglądając w prawo.

– Kochanie? – Zmarszczyła brwi. – Co się dzieje?

Sachs zorientowała się, że metaliczny brzęk to odgłos żaluzji. Boyd usłyszał jej rozmowę z dziewczyną i wyjrzał przez okno. Pewnie zobaczył któregoś z członków ESU albo radiowóz pod swoją kryjówką.

– To naprawdę ważne – próbowała dalej Sachs. – Gdyby pani mogła…

Ale kobieta znieruchomiała, szeroko otwierając oczy.

– Nie! Tom! Co ty…

– Niech pani stąd natychmiast wyjdzie! – krzyknęła Sachs, wyszarpując smitha & wessona. – Grozi pani niebezpieczeństwo!

– Co zamierzasz z tym zrobić? Tom! – Cofała się przed nim, ale nadal stała w korytarzu jak bezradny królik w blasku reflektorów. – Nie!

– Na ziemię! – rozkazała Sachs szorstkim szeptem i przyczajona weszła do domu. – Boyd, posłuchaj – krzyknęła. – Jeżeli masz broń, odłóż ją. Wyrzuć ją tak, żebym widziała. Potem połóż się na podłodze. Natychmiast! Na zewnątrz jest kilkudziesięciu policjantów!

Odpowiedziała jej cisza przerywana tylko łkaniem kobiety.

Sachs zamarkowała ruch naprzód, ostrożnie wyglądając zza ściany. Z lewej dostrzegła mężczyznę o spokojnej twarzy, z wielkim czarnym pistoletem w dłoni. Nie był to north american.22 magnum, ale automat o dużej sile rażenia, wyposażony w magazynek z piętnastoma pociskami. Sachs wróciła za osłonę. Boyd spodziewał się, że wysunie się nieco wyżej. Strzelił, ale dwie kule chybiły celu, choć nieznacznie, wzbijając w powietrze tynk i odłamki drewna. Ciemnowłosa kobieta zaczęła rozpaczliwie krzyczeć, cofając się na oślep w głąb domu, spoglądając to na Sachs, to na Boyda.

– Nie, nie, nie!

– Rzuć broń! – zwołała Sachs.

– Tom, proszę! Co się dzieje?”

Upłynęła długa chwila absolutnej ciszy. Co Boyd kombinował? Może się zastanawiał, co ma zrobić. Oddał jeden strzał.

Sachs wzdrygnęła się, choć pocisk nawet jej nie drasnął. W ogóle nie trafił w ścianę, za którą stała.

Okazało się jednak, że Boyd wcale nie celował do niej i kula ugodziła dokładnie tam, gdzie zamierzał.

Brunetka osunęła się na kolana, łapiąc się za udo, z którego trysnęła krew.

– Tom – szepnęła. – Dlaczego… Och, Tom. – Upadła na wznak, zaciskając dłonie na udzie i łkając z bólu.

Tak samo jak pod muzeum, Boyd postrzelił przypadkową osobę, żeby odwrócić uwagę policji i ratować własną skórę. Tylko że tym razem była to jego dziewczyna.

Sachs usłyszała brzęk tłuczonej szyby. Boyd wybił okno, szykując się do ucieczki.

Kobieta szeptała słowa, których Sachs nie rozumiała. Połączyła się z Haumannem, zawiadamiając go o stanie kobiety i podając adres, a dowódca natychmiast wezwał karetkę i wysłał wsparcie. Potem pomyślała: Ratownicy zjawią się dopiero za kilka minut. Muszę jej udzielić pomocy. Opaska uciskowa zmniejszy krwotok. Mogę jej ocalić życie.

Potem jednak: Nie. Boyd nie może uciec. Znów wyjrzała zza ściany, trzymając się blisko podłogi, i zobaczyła, jak Boyd przez okno w korytarzu wyskakuje na podwórko.

Sachs zawahała się, spoglądając na ranną kobietę. Dziewczyna Boyda straciła przytomność; jej ręka opadła bezwładnie, ukazując okropną ranę na nodze. Wokół jej ciała utworzyła się już kałuża krwi.

Chryste…

Ruszyła w jej stronę. Zaraz jednak przystanęła. Nie. Wiesz, co masz robić. Amelia Sachs podbiegła do bocznego okna. Wyjrzała na zewnątrz, znów bardzo szybko, na wypadek gdyby na nią czekał.

Ale nie, Boyd spodziewał się, że zostanie i zajmie się ranną kobietą. Sachs zobaczyła, jak sprintem oddala się od bungalowu, biegnąc brukowaną alejką i nie oglądając się za siebie.

Spojrzała w dół. Od ziemi dzieliły ją dwa metry. Dwadzieścia minut temu poczęstowała Sellitta zmyśloną historyjką o urazie kolana; chroniczny ból stawów nie był wymysłem.

Rany.

Przerzuciła nogi przez parapet, uważając na odłamki szkła, i odepchnęła się od okna. Starając się zamortyzować lądowanie, ugięła nogi. Ale skakała z dużej wysokości i na dole lewa noga nie utrzymała jej ciężaru. Sachs przewróciła się na żwir i trawę, wydając okrzyk bólu.

Dysząc ciężko, wstała i biegiem ruszyła za Boydem, teraz utykając naprawdę. Bóg karze za kłamstwa, pomyślała.

Przedarłszy się przez rząd anemicznych krzewów, wydostała się z podwórka na alejkę prowadzącą za domy i kamienicę. Rozejrzała się w prawo i w lewo. Ani śladu Boyda.

Nagle, mniej więcej trzydzieści metrów przed sobą, zobaczyła, jak otwiera się duża drewniana brama. Był to typowy widok w starszych częściach Nowego Jorku – nieogrzewane, wolno stojące garaże za zabudową szeregową. Mogła się domyślić, że Boyd trzyma samochód w garażu; zespół rozpoznania nigdzie w okolicy nie znalazł jego auta. Biegnąc ile sił w nogach, Sachs zameldowała swoje położenie dowództwu akcji.

– Zrozumiałem, pięć osiem osiem pięć. Idziemy do ciebie.

Poruszając się z trudem na nierównym bruku, otworzyła bębenek rewolweru i skrzywiła się, zobaczywszy, że Sellitto należy do ostrożnych użytkowników broni: komora pod kurkiem była pusta.

Pięć strzałów.

Wobec uzbrojonego w automat przeciwnika, który miał pięć razy więcej amunicji, a w kieszeni zapewne co najmniej jeden zapasowy magazynek.

Biegnąc w stronę wylotu alejki, usłyszała warkot silnika, a sekundę później z garażu wynurzył się tył niebieskiego buicka. Alejka była za wąska, by móc na niej zawrócić na raz, więc Boyd musiał zatrzymać wóz, podjechać kawałek do przodu i jeszcze raz cofnąć. Dzięki temu Sachs miała szansę podbiec do garażu na odległość dwudziestu metrów.

Boyd skończył manewr i wykorzystując bramę garażu jako tarczę osłaniającą go przed Sachs, pomknął naprzód.

Sachs przypadła do bruku, widząc, że jedynym celem, w jaki może trafić, są tylne opony widoczne w wąskim prześwicie pod drzwiami garażu.

Leżąc na brzuchu, wycelowała w prawą.

Podczas oddawania strzałów w mieście obowiązuje zasada zabraniająca strzelania, jeżeli funkcjonariusz „nie zna tła”, czyli jeśli nie wie, w co trafi pocisk, gdyby chybił celu – lub gdyby przeszedł przez cel i pomknął dalej. Widząc oddalający się samochód Boyda, Sachs przez ułamek sekundy rozważała słuszność tego przepisu, po czym – myśląc o Genevie Settle – sformułowała własną zasadę: ten skurwiel nie może uciec.

Aby mieć najlepszą kontrolę nad strzałem, musiała mierzyć nisko, aby pocisk odbił się rykoszetem w górę i utkwił w samochodzie, gdyby nie trafił w oponę.

Ustawiwszy broń na pojedynczy strzał, by spust był bardziej czuły, wycelowała i strzeliła dwa razy, posyłając drugi pocisk odrobinę wyżej od pierwszego.

Kule śmignęły przez szparę pod bramą garażu i przynajmniej jedna przebiła tylną prawą oponę. Gdy samochód gwałtownie zarzucił w prawo i z hukiem uderzył w ceglany mur, Sachs wstała i popędziła w stronę unieruchomionego auta, krzywiąc się z bólu. Zatrzymała się przy drzwiach garażu i ostrożnie wyjrzała. Okazało się, że przebiła obie prawe opony: przednią i tylną. Boyd próbował wycofać, lecz wgięte przednie koło zakleszczyło się w podwoziu. Wysiadł, trzymając broń w pogotowiu i szukając napastnika.

– Boyd! Rzuć broń!

W odpowiedzi strzelił pięć czy sześć razy w kierunku bramy. Sachs oddała tylko jeden strzał, trafiając w karoserię kilka centymetrów od niego, a potem przetoczyła się po ziemi na prawo i szybko zerwała się na nogi, zauważywszy, że Boyd biegnie w kierunku ulicy.

Tym razem widziała tło – ceglany mur budynku naprzeciwko – i jeszcze raz nacisnęła spust.

Ale w momencie strzału Boyd zrobił unik, jak gdyby się tego spodziewał. Pocisk świsnął obok, znów mijając go zaledwie o kilka centymetrów. Odpowiedział gradem strzałów i Sachs przypadła do śliskiego bruku, rozbijając radio. Boyd skręcił w lewo i zniknął za rogiem.

Został jeden pocisk. Powinnam strzelić w oponę tylko raz, pomyślała ze złością, podnosząc się i biegnąc za nim tak szybko, jak pozwalał ból w nodze. Przystanęła przy rogu, gdzie kończyła się alejka, błyskawicznie wyjrzała w lewo. Zobaczyła jego masywną sylwetkę niknącą w oddali.

Chwyciła motorolę, wciskając przycisk nadawania. Nic z tego. Cholera. Mam zadzwonić z komórki pod 911? Za dużo tłumaczenia, za mało czasu, by przekazać potrzebne informacje. Może ktoś z okolicznych budynków wezwie pomoc, zaalarmowany strzałami. Ruszyła w dalszy pościg, dysząc chrapliwie i głośno tupiąc.

Na skrzyżowaniu daleko przed nią zatrzymał się radiowóz. Policjanci nie wysiadali; nie słyszeli strzałów i nie wiedzieli, że tuż pod nosem mają uzbrojonego mordercę. Boyd też ich zauważył. Natychmiast stanął, po czym przesadził niskie ogrodzenie i dał nura pod schody prowadzące do wejścia kamienicy. Sachs usłyszała łoskot kopniaków: próbował się włamać do sutereny.

Sachs zaczęła machać do patrolu, lecz funkcjonariusze spoglądali w głąb poprzecznej ulicy i jej nie dostrzegli.

W tym momencie z domu naprzeciw kryjówki Boyda wyszło dwoje młodych ludzi. Zamknęli za sobą drzwi, mężczyzna zasunął pod szyję zamek kamizelki, chroniąc się przed chłodem, a kobieta wzięła go pod rękę. Zaczęli schodzić po schodach.

Kopanie ucichło.

Och, nie… Sachs zorientowała się, co się święci. Nie widziała Boyda, ale wiedziała, co zamierza zrobić. Teraz brał na cel parę młodych ludzi. Chciał strzelić do jednego lub obojga, skraść im klucze i schronić się w domu w nadziei, że policja w pierwszej kolejności zajmie się rannymi.

– Na ziemię! – wrzasnęła Sachs.

Młodzi ludzie stali w odległości prawie trzydziestu metrów od niej i nie słyszeli krzyku.

Boyd miał ich już na muszce i czekał, aż podejdą bliżej.

– Na ziemię!

Sachs, utykając, ruszyła w ich kierunku.

Para zauważyła ją, ale nie rozumiała, co do nich krzyczy. Przystanęli, patrząc na nią pytająco.

– Na ziemię! – powtórzyła.

Mężczyzna przytknął do ucha stuloną dłoń, ale bezradnie pokręcił głową.

Sachs stanęła, wzięła głęboki oddech i wystrzeliła ostatni pocisk, celując w metalowy kubeł na śmieci dwadzieścia stóp od młodych ludzi.

Kobieta wrzasnęła. Oboje odwrócili się, pospiesznie wspięli się po schodach i zatrzasnęli za sobą drzwi. Przynajmniej udało się jej…

Tuż obok niej eksplodował wapienny blok, obsypując ją gorącym ołowiem i kawałkami gruzu. Pół sekundy później usłyszała huk broni Boyda.

Błyskawicznie następujące po sobie strzały spychały Sachs w tył, a pociski trafiały zaledwie metr od niej. Przecięła podwórko, potykając się o niskie druciane ogrodzenie i parę gipsowych figurek na trawniku: jelonków Bambi i elfów. Jedna kula otarła się o jej kamizelkę, pozbawiając ją na chwilę tchu. Upadła na grządkę kwiatów. Ziemię obok ryły kolejne pociski. Boyd odwrócił się w stronę policjantów, którzy wyskoczyli z radiowozu. Otworzył ogień, przebijając opony i zmuszając ich do ukrycia się za samochodem. Funkcjonariusze nie mogli się ruszyć, ale przynajmniej była nadzieja, że zgłosili zajście i za chwilę zjawi się wsparcie.

Co oznaczało, że Boydowi pozostała tylko jedna droga ucieczki – w stronę Sachs. Przyczaiła się za osłoną krzewów. Boyd przestał strzelać, ale słyszała jego zbliżające się kroki. Był chyba pięć metrów od niej. Po chwili już tylko trzy. Była pewna, że za moment zobaczy jego twarz, a potem lufę pistoletu. I zginie…Łup. Łup.

Unosząc się na łokciu, zobaczyła, że morderca kopie w inne drzwi sutereny, które powoli zaczynają ustępować. Miał twarz przerażająco spokojną – podobnie jak Wisielec z karty tarota, którą zamierzał zostawić przy zwłokach Genevy Settle. Musiał być przekonany, że trafił Sachs, ponieważ nie zwracał uwagi na miejsce, gdzie upadła, i skupił się na wyważaniu drzwi – jedynej drogi ucieczki, jaka mu pozostała. Obejrzał się kilka razy, patrząc na odległe skrzyżowanie i policjantów, którzy ruszyli w jego stronę, ale posuwali się powoli, bo od czasu do czasu strzelał w ich stronę.

Sachs przypuszczała, że jemu też wkrótce skończy się amunicja. Chyba że…

Boyd wyrzucił pusty magazynek i włożył nowy. Przeładował. No, tak…

Sachs mogła zostać tam, gdzie była, i czekać, aż policjanci dotrą na miejsce, zanim ucieknie.

Pomyślała jednak o ciemnowłosej kobiecie leżącej w kałuży krwi w bungalowie – która być może już nie żyła. Pomyślała o porażonym prądem funkcjonariuszu, o zabitym wczoraj bibliotekarzu. Pomyślała o Pułaskim, o jego zmasakrowanej twarzy. A przede wszystkim pomyślała o biednej Genevie Settle, której grozi śmiertelne niebezpieczeństwo, dopóki Boyd chodzi wolny po ulicach. Zaciskając dłoń na pustym rewolwerze, podjęła decyzję.


Thompson Boyd jeszcze raz potężnie kopnął w drzwi sutereny. Zaczęły ustępować. Wejdzie do środka i…

– Nie ruszaj się, Boyd. Rzuć broń.

Mrugając w zaskoczeniu obolałymi oczami, Thompson odwrócił głowę. Opuścił stopę, którą zamierzał znowu kopnąć w drzwi. A to co?

Trzymając opuszczoną broń, wolno odwrócił głowę i popatrzył na nią. Zgadza się, tak jak przypuszczał, to była kobieta, którą widział wczoraj przy oględzinach miejsca zbrodni w muzeum. Chodziła tam i z powrotem, tam i z powrotem, jak grzechotnik. Rude włosy, biały kombinezon. Której widok sprawił mu przyjemność i wzbudził podziw. Było co podziwiać, pomyślał. I nieźle strzelała.

Zdziwił się, że jeszcze żyje. Był prawie pewien, że przy ostatniej serii dostała.

– Boyd, strzelę. Rzuć broń i połóż się na chodniku.

Parę mocnych kopniaków powinno wystarczyć. Potem wymknie się na alejkę z drugiej strony. A może mieszkańcy sutereny będą mieli samochód. Mógłby wziąć kluczyki i postrzelić kogoś, zranić, odciągnąć policję. Uciec.

Najpierw musiał jednak odpowiedzieć na pytanie: czy miała jeszcze amunicję?

– Słyszysz mnie, Boyd?

– A więc to ty. – Zmrużył piekące oczy. Dawno nie używał murine. – Tak myślałem.

Zmarszczyła brwi. Nie wiedziała, co ma na myśli. Może się zastanawiała, gdzie ją widział, skąd mógł ją znać.

Boyd starał się nie poruszać. Musiał rozwiązać tę zagadkę. Zastrzelić ją czy nie? Jeśli jednak wykona choć pół kroku w jej stronę, a ona będzie miała amunicję, na pewno strzeli. Nie miał wątpliwości. Ta kobieta nie znała żadnej litości.

Zabiją cię jednym pocałunkiem…

Zastanawiał się. Miała sześciostrzałowego smitha & wessona kalibru.38. Strzeliła pięć razy. Thompson Boyd zawsze liczył strzały (wiedział, że sam ma w magazynku jeszcze osiem pocisków, plus czternaście w zapasowym).

Zdążyła przeładować? A jeżeli nie, została jej jeszcze jedna kula?

Niektórzy policjanci zostawiają pod kurkiem pustą komorę, żeby uchronić się przed przypadkowym strzałem, gdyby rewolwer spadł na ziemię. Ona jednak najwyraźniej nie była aż tak ostrożną osobą. Za dobrze znała się na broni. Nigdy nie upuściłaby broni przypadkiem. Poza tym, jeżeli brała udział w akcji, zależało jej na każdym pocisku. Nie, na pewno nie należała do zbyt przezornych gliniarzy.

– Boyd, ostrzegam ostatni raz!

Ale z drugiej strony broń nie należy do niej, myślał. Wczoraj w muzeum miała na biodrze glocka. Teraz też ma na pasku pustą kaburę glocka. Czyżby smittie był zapasową bronią? W dawnych czasach, gdy wszyscy gliniarze mieli sześciostrzałowce, czasem w kaburze na kostce nosili zapas. Ale dziś, mając do dyspozycji co najmniej dwunastostrzałowe automaty i dwa dodatkowe magazynki, zwykle nie zawracali sobie głowy drugą bronią.

Nie, był gotów się założyć, że zgubiła automat albo komuś pożyczyła, biorąc w zamian rewolwer, co oznaczało, że prawdopodobnie nie miała amunicji, żeby przeładować. Pytanie drugie: czy osoba, od której pożyczyła broń, przestrzegała zasady pustej komory? Tego oczywiście nie mógł wiedzieć.

Pozostawało więc pytanie, jaką osobą jest rudowłosa. Boyd pamiętał, jak w muzeum poruszała się niczym grzechotnik. W korytarzu domu na Elizabeth Street wpadała do mieszkania, żeby go złapać. I pomyślał o tym pościgu, dla którego nie zawahała się zostawić rannej w udo Jeanne, ryzykując, że dziewczyna umrze.

Doszedł do wniosku, że blefuje. Gdyby został jej jeden pocisk, już by go zabiła.

– Nie masz amunicji – oznajmił, unosząc pistolet.

Skrzywiła się, opuszczając dłoń z rewolwerem. A więc miał rację. Powinien ją zabić? Nie, wystarczy zranić. Ale w co? Najlepiej w miejsce, gdzie rana będzie bolesna i groźna dla życia. Wrzask i dużo krwi przyciągają uwagę. Zauważył, że ostrożnie opiera się na jednej nodze, jak gdyby nie chciała jej przeciążać. Strzeli w tę, w kolano. A kiedy upadnie, wpakuje jeszcze jeden pocisk w ramię. I ucieknie.

– A więc wygrałeś – powiedziała. – I co teraz? Jestem zakładniczką?

O tym nie pomyślał. Zawahał się. Czy to ma sens? Czy mu w czymś pomoże? Zakładnicy przynoszą zwykle więcej kłopotów niż pożytku.

Nie, lepiej strzelić. Zaczął naciskać spust, a ona w geście kapitulacji rzuciła broń na chodnik. Zerknął na rewolwer, myśląc: coś tu nie tak… O co…

Trzymała rewolwer w lewej ręce. A kabura była na prawym biodrze.

Thompson spojrzał na nią ponownie i ze zdumieniem zobaczył błysk wirującego noża lecącego w kierunku jego twarzy. Cisnęła go prawą ręką, gdy on przez sekundę patrzył na rewolwer.

Ostrze sprężynowca nie wbiło się w niego ani nawet go nie drasnęło – trafiła go tylko rękojeść, ale prosto w biedne oczy. Thompson uchylił się instynktownie, zasłaniając je ręką. Zanim zdążył się cofnąć i wycelować, kobieta przyskoczyła do niego z kamieniem porwanym z ogródka. Poczuł straszliwy cios w skroń i krzyknął z bólu.

Nacisnął spust i pistolet wypalił. Ale nie trafił i zanim zdążył wystrzelić drugi raz, kamień uderzył go w prawą rękę, Broń poleciała na ziemię. Thompson zawył, chwytając się za zgruchotane palce.

Sądząc, że będzie chciała podnieść pistolet, próbował zablokować ją ciałem. Pistolet jej jednak nie interesował. Miała broń i innej nie potrzebowała; kamień trzasnął go w twarz.

– Nie, nie…

Próbował ją uderzyć, ale była wysoka i silna. Następny cios powalił go na kolana, potem na bok, gdy skulił się przed gradem ciosów.

– Przestań, przestań! – krzyknął, ale w odpowiedzi poczuł kolejne uderzenie w policzek. Usłyszał jej wściekły skowyt.

Zabiją cię…

Co ona robi? – myślał w szoku. Przecież wygrała… Po co to robi, po co łamie przepisy? Dlaczego? To wbrew zasadom…jednym pocałunkiem.

Kiedy chwilę później nadbiegli funkcjonariusze z patrolu, tylko jeden złapał Thompsona Boyda i skuł kajdankami. Drugi chwycił policjantkę za rękę i z trudem wyszarpnął jej z dłoni zakrwawiony kamień. Choć ogłuszony bólem, Thompson słyszał, jak gliniarz powtarza:

– Już dobrze, detektywie, już dobrze. Już go pani ma. Spokojnie. Już nigdzie nie ucieknie. Już nigdzie nie ucieknie…

Rozdział 33

Błagam, błagam…

Amelia Sachs co sił w nogach pędziła z powrotem w stronę bungalowu Boyda, ignorując gratulacje pozostałych policjantów i próbując zignorować ból w kolanie.

Spocona i zdyszana podbiegła do najbliższego ratownika, jakiego zobaczyła, pytając:

– Co z tą kobietą z domu?

– Z tamtego? – Sanitariusz wskazał bungalow.

– Tak. Chodzi o tę brunetkę, która tam mieszka.

– Ach, o nią. Niestety, mam złe wiadomości.

Sachs głęboko nabrała powietrza, czując, jak jej ciało przenika lodowaty dreszcz przerażenia. Złapała Boyda, lecz kobieta, którą mogła uratować, nie żyła. Wbiła paznokieć w skórkę kciuka, czując ból i ciepłą krew. Pomyślała: zrobiłam dokładnie to, co Boyd. Poświęciłam niewinne życie, żeby wykonać zadanie.

– Strzelano do niej – kontynuował ratownik.

– Wiem – szepnęła Sachs, wbijając wzrok w ziemię. Rany, jak trudno będzie z tym żyć…

– Proszę się nie martwić.

– Nie martwić?

– Wyjdzie z tego. Sachs zmarszczyła brwi.

– Mówił pan, że ma złe wiadomości.

– Postrzał to chyba zła wiadomość.

– Chryste, wiem, że dostała postrzał. Byłam tam, kiedy to się stało.

– Ach tak.

– Myślałam, że nie żyje.

– Nie, miała krwotok, ale zdążyliśmy na czas. Wszystko będzie dobrze. Jest na oddziale urazowym w St. Luke. Stan stabilny.- To dobrze, dziękuję.

Mam złe wiadomości…

Utykając, Sachs odeszła od sanitariuszy i przed kamienicą odnalazła Sellitta i Haumanna.

– Zdjęłaś go uzbrojona w pustą broń? – spytał z niedowierzaniem Haumann.

– Właściwie w kamień.

Dowódca ESU skinął głową, unosząc brew, co było u niego wyrazem najwyższego uznania.

– Boyd coś powiedział? – spytała.

– Zrozumiał swoje prawa. Potem przestał się odzywać. Zamienili się bronią z Sellittem. Detektyw przeładował rewolwer. Sachs sprawdziła glocka i wsunęła do kabury.

– Jak z mieszkaniami? – zapytała.

Haumann przejechał dłonią „po swoich szczeciniastych włosach.

– Wygląda na to, że bungalow był wynajęty na nazwisko jego dziewczyny, Jeanne Starkę. Dwoje dzieci, które z nimi mieszkały, to jej córki. Nie Boyda. Zawiadomiliśmy ludzi z opieki. A to – wskazał na mieszkanie w kamienicy – była jego kryjówka. Pełno tam narzędzi… jego narzędzi pracy.

– Lepiej pójdę zrobić oględziny – powiedziała.

– Wszystko zabezpieczyliśmy – odrzekł Haumann. – To znaczy on zabezpieczył. – Dowódca ESU ruchem głowy wskazał Sellitta. – Muszę złożyć meldunek górze. Zostaniesz tu jeszcze? Będą chcieli, żebyś złożyła zeznanie.

Sachs kiwnęła głową. Razem z krępym detektywem poszli w milczeniu do kryjówki Boyda. Wreszcie Sellitto zerknął na jej nogę.

– Znowu zaczęłaś utykać – zauważył.

– Znowu?

– Tak, kiedy szłaś ostrzec ludzi po drugiej stronie ulicy, popatrzyłem przez okno. Nie było widać, żebyś utykała.

– Czasem przechodzi samo z siebie. Sellitto wzruszył ramionami.

– Nie wiadomo, jak to się dzieje.

– Nie wiadomo.

Wiedział, co dla niego zrobiła. I w ten sposób jej to powiedział. Po chwili dodał:

– Dobra, mamy tego, kto naciskał spust. Ale to dopiero połowa roboty. Musimy znaleźć kutasa, który go wynajął, i jego wspólnika – pewnie on teraz przejął zadanie Boyda. Obchód po siatce, detektywie. – Ostatnie słowa Sellitto powiedział, naśladując najbardziej szorstki z tonów Rhyme’a.

Nie mógł jej lepiej podziękować: wiedziała już, że wrócił.


Często ostatni ze znalezionych dowodów okazuje się najważniejszy.

Każdy dobry kryminalistyk po wstępnych oględzinach przede wszystkim zajmuje się nietrwałymi śladami, które mogą wyparować, ulec zniszczeniu pod wpływem deszczu, wiatru i tak dalej, pozostawiając sobie na później najbardziej oczywiste dowody – na przykład dymiącą broń.

Jeżeli miejsce jest zabezpieczone, mawiał często Lincoln Rhyme, dobry materiał zawsze zostaje.

W domu Boyda i jego kryjówce po drugiej stronie ulicy Sachs znalazła odciski palców, zebrała mikroślady, z toalety pobrała próbki płynów do analizy DNA, zdrapała drewno z podłogi i powierzchni mebli, odcięła fragmenty dywanu, by zbadać włókna, a następnie obfotografowała obydwa miejsca i sporządziła zapis wideo. Dopiero wówczas zajęła się większymi i bardziej oczywistymi dowodami. Zamówiła transport, aby przewieźć kwas i cyjanek do magazynu niebezpiecznych materiałów w Bronksie, a potem zbadała bombę domowej roboty ukrytą w radiu tranzystorowym.

Sprawdziła i zewidencjonowała broń, amunicję, gotówkę, zwoje sznura, narzędzia. Kilkadziesiąt innych przedmiotów, które mogły się okazać istotne.

Na koniec wzięła niewielką białą kopertę leżącą na półce niedaleko drzwi wejściowych w kryjówce Boyda.

Wewnątrz tkwiła pojedyncza zapisana kartka.

Przeczytała ją. Wybuchnęła krótkim śmiechem. Przeczytała jeszcze raz. I zadzwoniła do Rhyme’a, myśląc: Rany, aleśmy się dali nabrać.


– Założę się o sto dolców, że znowu znajdziemy czysty węgiel, tak samo jak na mapie, którą schował po poduszką na Elizabeth Street – rzekł do Coopera Rhyme, gdy obaj wpatrywali się w ekran monitora. – He chcesz postawić? Jacyś chętni?

– Za późno – odparł technik. Maszyna zabrzęczała i wyświetliła wyniki analizy mikrośladów znalezionych na papierze. – Zresztą i tak nie zamierzałem się zakładać. – Poprawił okulary i powiedział: – Zgadza się, węgiel. Stuprocentowy.

Węgiel. Można go znaleźć w węglu drzewnym, popiele i wielu innych substancjach.

Na przykład pyle diamentowym.

– Jak brzmi najbardziej ostatnio znienawidzone przez biznesmenów wyrażenie? – spytał kryminalistyk, znów w lepszym humorze. – W porównaniu z naszymi założeniami nastąpił zwrot o sto osiemdziesiąt stopni.

Och, nie pomylili się, przypuszczając, że sprawcą był Boyd i że dostał zlecenie zabicia Genevy. Natomiast w sprawie motywu trafili kulą w płot. Wszystkie teorie na temat ruchu na rzecz praw obywatelskich, dzisiejszych konsekwencji rzekomej kradzieży Funduszu Wyzwoleńców przez Charlesa Singletona i spisku w sprawie XIV Poprawki… okazały się całkowicie błędne.

Geneva Settle miała zginąć, ponieważ widziała coś, czego nie powinna zobaczyć: plan napadu na dom jubilerski.

W liście, jaki Amelia Sachs znalazła w kryjówce Boyda, były szkice różnych budynków na środkowym Manhattanie, w tym także muzeum afroamerykańskiego. Wiadomość brzmiała:

Czarna dziewczyna, piąte piętro w tym oknie, 2 październik, około 0830. Widziała furgonetkę dostafczą, mój, zaparkowany w alei za Gełdą biżuterii. Widziała tyle, żeby odgadnąć plany moje. Zabij ją.

Na szkicu zakreślono okno niedaleko czytnika mikrofiszek, przy którym Geneva została zaatakowana.

Poza błędami ortograficznymi, jeżyk listu wydawał się specyficzny, co było korzystne z punktu widzenia kryminalistyka; znacznie łatwiej znaleźć coś charakterystycznego niż zwykłego. Rhyme polecił Cooperowi przesłać kopię tekstu Parkerowi Kincaidowi z Waszyngtonu, byłemu ekspertowi analiz dokumentów w FBI, który prowadził teraz praktykę prywatną. Podobnie jak Rhyme, Kincaid otrzymywał czasem zadania od swego byłego pracodawcy i innych organów ścigania, które prosiły go o konsultacje w badaniach dokumentów i analizach grafologicznych. Po chwili dostali od niego wiadomość z obietnicą, że jak najszybciej da im znać.

Przeglądając list, Amelia Sachs pokręciła głową, zła na siebie. Opowiedziała im o zdarzeniu z uzbrojonym mężczyzną, którego spotkali wczoraj z Pułaskim – z tym, który okazał się ochroniarzem i mówił im o codziennych dostawach kamieni z Amsterdamu i Jerozolimy wartości wielu milionów dolarów.

– Powinnam o tym wspomnieć – powiedziała.

Kto jednak mógł przypuszczać, że Thompson Boyd miał zabić Geneve dlatego, że w nieodpowiedniej chwili wyjrzała przez okno?

– Ale po co kradł mikrofiszkę? – zapytał Sellitto.

– Żeby nas zmylić, rzecz jasna. Co mu się zresztą świetnie udało. – Rhyme westchnął. – I zaczęliśmy sobie wyobrażać różne konstytucyjne spiski. Boyd pewnie nie miał pojęcia, co Geneva czyta. – Odwrócił się do dziewczyny, która siedziała w pokoju, ściskając w dłoniach kubek gorącej czekolady. – Człowiek, który napisał ten list, zobaczył cię z ulicy. On albo Boyd skontaktował się z bibliotekarzem i dowiedział się, kim jesteś i kiedy znowu będziesz w bibliotece, żeby Boyd mógł się na ciebie zaczaić. Doktor Barry zginął, bo mógł nas do nich doprowadzić… Przypomnij sobie, co się działo tydzień temu. Wyjrzałaś przez okno o wpół do dziewiątej i zobaczyłaś w alejce furgonetkę i jakąś osobę. Pamiętasz to?

Dziewczyna zmrużyła oczy i opuściła wzrok.

– Nie wiem. Często patrzę przez okno. Kiedy się zmęczę czytaniem, wstaję i spaceruję. Nie pamiętam nic szczególnego.

Przez dziesięć minut Sachs rozmawiała z nią, starając się wydobyć z niej wspomnienia tamtego dnia i ułożyć z nich jakiś obraz. Ale przywołanie widoku konkretnego człowieka i furgonetki na zatłoczonych ulicach środkowego Manhattanu po jednym spojrzeniu przez okno okazało się zbyt trudnym zadaniem dla pamięci dziewczyny.

Rhyme zadzwonił do dyrektora Amerykańskiej Giełdy Biżuterii i powiedział mu, czego się dowiedzieli. Spytany, czy może się domyśla, kto mógłby zorganizować skok, dyrektor odrzekł:

– Cholera, nie mam pojęcia. Ale to się zdarza częściej, niż się panu zdaje.

– Na dowodach znaleźliśmy ślady czystego węgla. Przypuszczamy, że to pył diamentowy.

– Och, to znaczy, że pewnie niuchali w alejce przy rampie przeładunkowej. Nikt z zewnątrz nie może się dostać do stanowisk cięcia kamieni… ale zaraz, przy polerowaniu też powstaje pył. Trafia potem do odkurzaczy i na wszystkie wyrzucane śmieci.

Dyrektor zachichotał, najwyraźniej nie przejmując się wiadomością o zbliżającym się napadzie.

– Powiem panu, że każdy, kto chce nas obrobić, musi być gościem z jajami. Mamy najlepszy system ochrony w mieście. Wszyscy myślą, że to wygląda jak w telewizji. Przychodzą do nas ludzie kupić dziewczynie pierścionek, rozglądają się i pytają, gdzie są te niewidzialne promienie, które widać tylko w goglach. A prawda jest taka, że nie mamy żadnych cholernych maszyn, które robią niewidzialne promienie. Bo gdyby je można było ominąć w specjalnych goglach, to bandyci kupiliby sobie specjalne gogle. Prawdziwe alarmy wyglądają inaczej. Włączają się, kiedy mucha puści bąka w skarbcu. Właściwie system jest tak szczelny, że mucha nie może nawet wlecieć.

– Powinienem się domyślić – burknął Lincoln Rhyme, zakończywszy rozmowę z dyrektorem giełdy. – Popatrzcie na tablicę! Patrzcie, co znaleźliśmy w pierwszej kryjówce. – Wskazał głową informację o mapie znalezionej przy Elizabeth Street. Plan przedstawiał tylko szkic biblioteki, gdzie zaatakowano Genève. O wiele więcej szczegółów zawierał rysunek budynku giełdy naprzeciwko oraz wszystkich alejek, drzwi i ramp – prawdopodobnych dróg dojazdu i ucieczki z domu jubilerskiego.

Dwaj detektywi z centrum przesłuchali Boyda, próbując wyciągnąć z niego informację o tożsamości osoby planującej napad, która go wynajęła, ale nic nie wskórali.

Sellitto sprawdził w centrali, czy były ostatnio zgłoszenia w sprawie podejrzanej działalności w dzielnicy brylantowej, lecz nie znalazł żadnych istotnych tropów. Fred Dellray zrobił sobie przerwę w śledztwie w sprawie plotek o atakach terrorystycznych, aby przejrzeć akta FBI z dochodzeń federalnych dotyczących kradzieży biżuterii. Kradzież nie kwalifikowała się jako przestępstwo federalne, dlatego spraw nie było wiele, ale kilka – związanych z praniem brudnych pieniędzy w Nowym Jorku – akurat się toczyło, więc obiecał, że jak najszybciej dostarczy im raporty.

Skupili się na dowodach zebranych w kryjówce i domu Boyda w nadziei, że trafią na ślad organizatora napadu. Zbadali broń, związki chemiczne, narzędzia i pozostałe przedmioty, lecz znaleźli na nich to samo co przedtem: drobiny pomarańczowej farby, plamy kwasu oraz okruchy falafelu i resztki jogurtu – jak przypuszczali, ulubionego dania Boyda. Sprawdzili numery seryjne banknotów, ale Departament Skarbu nie mógł im pomóc, a na żadnym z banknotów nie było odcisków palców. Podjęcie takiej dużej kwoty z banku przez zleceniodawcę Boyda byłoby ryzykowne, ponieważ przepisy o praniu brudnych pieniędzy wymagały, by zgłaszać tego rodzaju operacje. Szybki wywiad w okolicznych bankach w sprawie niedawnych dużych transakcji gotówkowych nie przyniósł żadnych rezultatów. Dziwne, lecz Rhyme doszedł do wniosku, że zleceniodawca zebrał gotówkę na wynagrodzenie Boyda, podejmując przez dłuższy czas małe sumy.

Sprawca był jedną z niewielu osób na ziemi, które nie miały telefonu komórkowego, a jeżeli miał, musiał to być anonimowy aparat w systemie pre-paid – nie było bilingów – i udało mu się go pozbyć przed zatrzymaniem. Na bilingu telefonu w domu Jeanne Starke nie znaleźli niczego podejrzanego z wyjątkiem kilku połączeń z automatami na Manhattanie, Queens i Brooklynie, ale aparaty znajdowały się w różnych miejscach i rozmowy odbywały się nieregularnie.

Dzięki bohaterskiemu wyczynowi Sellitta zdobyli jednak niezły materiał: odciski palców na dynamicie i wewnątrz radia tranzystorowego. Federalna baza IAFIS i lokalne kartoteki ujawniły nazwisko ich właściciela: Jon Earle Wilson. Siedział w Ohio i New Jersey za różne przestępstwa, między innymi podpalenie, konstrukcję bomb i oszustwo ubezpieczeniowe. Cooper poinformował ich jednak, że Wilson zniknął z radarów lokalnych stróżów prawa. Ostatnim znanym miejscem zamieszkania był Brooklyn, lecz pod wskazanym adresem znajdowała się pusta działka.

– Nie chcę ostatnio znanego miejsca zamieszkania. Chcę obecny. Przekaż to federalnym.

– Robi się.

Rozległ się dzwonek u drzwi. Wszyscy siedzieli jak na szpilkach, ponieważ główny sprawca i wspólnik nadal byli na wolności, toteż z niepokojem spojrzeli w głąb korytarza. Sellitto poszedł otworzyć i po chwili wrócił w towarzystwie afroamerykańskiego nastolatka, wysokiego chłopca ubranego w szorty do kolan i bluzę Knicksów.

Przybysz miał w ręce ciężką torbę na zakupy. Zaskoczony popatrzył na wózek Rhyme’a, a potem na wyposażenie laboratorium.

– Siema, Geneva. Co jest? Spojrzała na niego, marszcząc brwi.

– Jestem Rudy. – Zaśmiał się. – Nie pamiętasz mnie, co nie? Geneva skinęła głową.

– Chyba pamiętam. Jesteś…

– Bratem Ronelle.

– To dziewczyna z mojej klasy – wyjaśniła Rhyme’owi Geneva. Chłopak znów rozejrzał się po laboratorium, po czym ponownie zwrócił się do Genevy:

– Przyniosłem ci takie różne, co dziewczyny dla ciebie pozbierały. Wiesz, nie ma cie w szkole, co nie, to pomyślały, że pewnie chcesz coś do czytania. Ja mówię, kurde, dajcie jej gameboya, a one, że nie, bo ona woli książki. No to kazały mi przynieść to.

– Naprawdę?

– Bez kitu. Żadne tam zadanie ze szkoły. Nie kumam, jak można czytać dla przyjemności.

– Od kogo te książki?

– Od Ronelle, paru innych dziewczyn, nie wiem. Masz. Waży chyba z tone.

– Dzięki.

Wzięła od niego torbę.

– Kazały mi powiedzieć, że wszystko będzie spoko.

Geneva zaśmiała się bez przekonania i jeszcze raz mu podziękowała, prosząc, żeby pozdrowił resztę klasy. Chłopak wyszedł. Geneva zajrzała do torby. Wyciągnęła książkę Laury Ingalls Wilder. Znów parsknęła śmiechem.

– Nie wiem, co im przyszło do głowy. Czytałam to chyba z siedem lat temu. – Wrzuciła książę do torby. – W każdym razie to miło z ich strony.

– I pożytecznie – dodał znacząco Thom. – Obawiam się, że niewiele znalazłabyś tu do czytania. – Rhyme zerknął na niego z kwaśną miną. – Ciągle nad nim pracuję. Zaczęliśmy od muzyki. Słucha teraz bardzo dużo muzyki. Nawet się odgraża, że sam napisze jakąś melodię. Ale czytanie beletrystyki? Tak daleko jeszcze nie zaszliśmy.

Geneva uśmiechnęła się do niego, dźwignęła ciężką torbę i poszła w stronę korytarza, a Rhyme rzekł:

– Dzięki za publiczne pranie brudów, Thom. W każdym razie Geneva może teraz czytać do woli, co na pewno sprawi jej więcej przyjemności niż wysłuchiwanie twoich nudnawych komentarzy. A mój wolny czas… chyba nie mam go za dużo, bo próbuję łapać różnych morderców.

Utkwił wzrok w tablicach dowodów.

MIEJSCE:

DOM I GŁÓWNA KRYJÓWKA THOMPSONA BOYDA

Podobnie jak poprzednio, falafel i jogurt, ślady pomarańczowej farby.

Gotówka (zapłata za zlecenie?) 100 000 dolarów w nowych banknotach. Nie do wykrycia. Prawdopodobnie podjęte z banku w mniejszych kwotach.

Broń (pistolety, pałka, sznur) identyczna z użytą w poprzednich miejscach.

Kwas i cyjanek takie jak w poprzednich miejscach, brak znaczników producenta.

Brak telefonu komórkowego. Bilingi” telefonu stacjonarnego nieprzydatne.

Narzędzia takie same jak w poprzednich miejscach.

List z informacją, że G. Settle miała zginąć, bo była świadkiem przygotowań do napadu na dom jubilerski. Ślad czystego węgla – zidentyfikowanego jako pył diamentowy.

Wysłany do Parkera Kincaida w Waszyngtonie w celu analizy dokumentu.

Bomba domowej roboty, element pułapki. Odciski palców wskazują na Jona Earle’a Wilsona, skazanego konstruktora bomb. Poszukiwanie miejsca pobytu.

MIEJSCE: „POTTERS’ FIELD” (1868)

Gospoda w Gallows Heights – w XIX w. na Upper West Side, w mieszanej dzielnicy.

W „Potters’ Field” bywali podobno Boss Tweed i skorumpowani politycy nowojorscy.

Charles zjawił się tam 15 lipca 1868 r.

Gospoda spaliła się w wyniku wybuchu, przypuszczalnie tuż po wizycie Charlesa. Chciał ukryć swoją tajemnicę?

Ciało mężczyzny w piwnicy, przypuszczalnie zabitego przez Charlesa Singletona.

Strzał w czoło z colta Navy.36 załadowanego kulą kalibru.39 (taki rodzaj broni miał Charles).

Złote monety.

Mężczyzna był uzbrojony w derringera.

Tożsamość nieznana.

Miał sygnet z wygrawerowanym słowem „Winskinskie”.

Słowo w języku Indian Delaware oznacza „stróża” lub „dozorcę”.

Poszukiwanie innego znaczenia.

MIEJSCE:

WSCHODNI HARLEM (MIESZKANIE CIOTECZNEJ BABKI GENEYY)

Za pomocą papierosa i pocisku 9 mm skonstruował petardę, żeby odwrócić uwagę policji. Papieros marki Merit, nieustalone miejsce pochodzenia.

Ślady daktyloskopijne: żadnych. Tylko odciski rękawiczek.

Pułapka z trującym gazem.

Szklany słój, folia, świecznik. Nie do wykrycia.

Cyjanek i kwas siarkowy. Brak znaczników. Nie do wykrycia.

Przezroczysty płyn podobny do znalezionego przy Elizabeth Street.

Ustalono, że to krople murine.

Drobiny pomarańczowej farby. Udaje robotnika budowlanego albo drogowego?

MIEJSCE:

KRYJÓWKA PRZY ELIZABETH STREET

Pułapka – drzwi pod wysokim napięciem.

Odciski palców: brak. Tylko odciski rękawiczek.

Kamera i monitor: brak tropów.

Talia tarota bez dwunastej karty: brak tropów.

Mapa z planem muzeum, gdzie zaatakowano G. Settle, i z planem budynków po drugiej stronie ulicy.

Ślady:

Falafel i jogurt.

Na biurku ślady czystego kwasu siarkowego.

Bezbarwny płyn, niewybuchowy. Przesłany do FBI.

Ustalono, że to krople murine.

Kolejne włókna sznura. Pętla?

Na papierze mapy czysty węgiel.

Ustalono, że to pył diamentowy.

Mieszkanie wynajęte za gotówkę przez Billy’ego Todda Hammila. Rysopis pasuje do portretu NS 109, brak tropów do konkretnego Hammila.

MIEJSCE:

MUZEUM AFROAMERYKAŃSKIE

Zestaw gwałciciela:

Karta tarota, dwunasta z talii, Wisielec, oznaczająca duchowe poszukiwania.

Torebka z uśmiechniętą buzią – producent nie do wykrycia.

Składany nóż.

Prezerwatywy Trojan.

Taśma izolacyjna.

Zapach jaśminu.

Nieznany przedmiot za 5.95 doi. Prawdopodobnie wełniana czapka.

Z paragonu wynika, że sklep był w Nowym Jorku, wielobranżowy lub drogeria.

Zakupy najprawdopodobniej zrobiono w sklepie na Mulberry Street w Little Italy. NS zidentyfikowany przez sprzedawczynię.

Odciski palców:

NS miał lateksowe lub winylowe rękawiczki.

Odciski na zestawie należały do osoby o małych dłoniach, brak danych w IAFIS. Przypuszczalnie odciski sprzedawczyni.

Ślady:

Bawełniane włókna sznura, część ze śladami ludzkiej krwi. Pętla?

Brak producenta.

Przesłany do CODIS.

Brak profilu DNA w CODIS.

Popcorn i wata cukrowa ze śladami psiego moczu.

Broń:

Drewniana pałka lub broń używana w sztukach walki.

North American Arms.22, amunicja magnum bocznego zapłonu, black widów lub mini-master.

Pociski własnej roboty, wydrążone i wypełnione igłami. Brak danych w IBIS i DRUGFIRE.

Motyw:

G. Settle była świadkiem przygotowań do napadu na budynek Amerykańskiej Giełdy Biżuterii naprzeciwko muzeum afroamerykańskiego.

Profil zdarzenia przesłany do VICAP i NCIC.

Morderstwo w Amarillo w Teksasie, pięć lat temu. Podobny sposób działania – upozorowane miejsce zbrodni (inscenizacja rytualnego mordu, prawdziwy motyw nieznany).

Ofiarą był emerytowany strażnik więzienny.

Portret pamięciowy NS przesłany do więzienia w Teksasie.

Zidentyfikowany jako Thompson G. Boyd, funkcjonariusz nadzorujący egzekucje.

Morderstwo w Ohio, trzy lata temu. Podobny sposób działania – upozorowane miejsce zbrodni (inscenizacja gwałtu, prawdziwy motyw to przypuszczalnie morderstwo na zlecenie). Brak akt.

PROFIL NS 109

Ustalono tożsamość: Thompson G. Boyd, były funkcjonariusz nadzorujący egzekucje z Amarillo w Teksasie.

Obecnie aresztowany.

PROFIL ZLECENIODAWCY NS 109

Brak informacji.

PROFIL WSPÓLNIKA NS 109

Czarny mężczyzna.

Wiek: około czterdziestki.

Wzrost: 180 cm.

Mocnej budowy ciała.

Ubrany w zieloną kurtkę wojskową.

Były skazaniec. Utyka.

Podobno uzbrojony.

Gładko ogolony.

Na głowie czarna bandana.

Oczekiwanie na dodatkowe zeznania świadków i taśmy z kamer wokół szkoły.

Brak czytelnego obrazu w zapisie wideo, taśma przesłana do analizy.

Stare buty robocze.

PROFIL CHARLESA SINGLETONA

Były niewolnik, przodek G. Settle. Żonaty, miał syna. Dostał od swojego pana sad w stanie Nowy Jork. Pracował także jako nauczyciel. Odegrał jakąś rolę w ruchu na rzecz praw obywatelskich. -

W 1868 r. Charles rzekomo popełnił kradzież, o czym mówi artykuł na skradzionej mikrofiszce.

Podobno znał tajemnicę, być może związaną ze sprawą. Bał się, że jej ujawnienie wywoła tragedię.

Brał udział w spotkaniach w dzielnicy Nowego Jorku, Gallows Heights.

Zaangażowany w jakąś niebezpieczną działalność?

Pracował z Frederickiem Douglassem i innymi na rzecz ratyfikacji XIV Poprawki do Konstytucji.

Przestępstwo według relacji w „Coloreds’ Weekly lllustrated”:

Charles aresztowany przez det. Williama Simmsa za kradzież dużej kwoty z Funduszu Wyzwoleńców w Nowym Jorku. Włamał się do sejfu, widziany przez świadka krótko po zdarzeniu. Niedaleko znaleziono jego narzędzia. Większą część pieniędzy odzyskano. Został skazany na pięć lat więzienia. Brak informacji o jego losach po wyroku skazującym. Przypuszczano, że uzyskał dostęp do funduszu dzięki powiązaniom z działaczami na rzecz praw obywatelskich.

Korespondencja Charlesa:

.List 1, do żony: na temat rozruchów związanych z poborem w 1863 r., fala wrogości przeciw czarnym w stanie Nowy Jork, lincze, podpalenie. Nieruchomości należące do czarnych znalazły się w niebezpieczeństwie.

List 2, do żony: Charles bierze udział w bitwie pod Appomattox pod koniec wojny secesyjnej.

List 3, do żony: zaangażowany w ruch na rzecz praw obywatelskich. Wskutek swojej działalności dostaje pogróżki. Martwi się ukrywaną tajemnicą.

List 4, do żony: poszedł do „Potters’ Field” szukać „sprawiedliwości”. Próba zakończyła się katastrofą. Przyczyną jego rozpaczy jest tajemnica.

Rozdział 34

Jax znów grał rolę bezdomnego, choć tym razem nie miał wózka sklepowego.

W tym momencie nie udawał psychola jak poprzednio. Król Graffiti odstawiał typowego weterana, użalającego się nad sobą i żebrzącego o parę groszy. Na oblepionym gumą do żucia chodniku leżała przed nim sfatygowana czapka Metsów, w której podzwaniało – niech was Bóg błogosławi – trzydzieści siedem centów.

Pieprzone skąpiradła.

Jax nie miał już na sobie oliwkowozielonej kurtki wojskowej ani szarej bluzy, tylko czarną koszulkę i powycieraną beżową kurtkę (wygrzebaną ze śmieci, jak przystało na bezdomnego). Siedział na ławce naprzeciw domu w Central Park West, ściskając w dłoni opakowaną w poplamiony brązowy papier puszkę. Powinno być w niej słodowe piwo, pomyślał z goryczą. Wolałby. Była to jednak mrożona herbata Arizona. Odchylony do tyłu wyglądał, jak gdyby się zastanawiał, jaką robotę warto by podłapać, ale także rozkoszował się chłodnym jesiennym dniem. Popijał słodki brzoskwiniowy napój i palił papierosa, wydmuchując dym w niewiarygodnie błękitne niebo.

Patrzył na zbliżającego się chłopaka ze szkoły Langstona Hughesa, który przed chwilą wyszedł z domu w Central Parku, gdzie poszedł zanieść torbę dla Genevy Settle. Nadal nie było widać nikogo, kto obserwowałby ulicę od wewnątrz budynku, co nie znaczyło, że nikogo tam nie ma. Poza tym na ulicy, tuż przy podjeździe dla wózków, stał radiowóz i nieoznakowany samochód policyjny. Jax czekał kawałek dalej, aż chłopak doręczy przesyłkę.

Chudy dzieciak klapnął na ławce obok niezupełnie bezdomnego krwawego Króla Graffiti.

– Hej.

– Dałeś jej torbę?

– Co to za koleś bez nóg? – Kto?

– Koleś z tego domu nie ma nóg. Albo i ma, ale są do kitu.

Jax nie wiedział, o czym dzieciak gada. Wolałby posłać tam kogoś bardziej rozgarniętego, ale pod szkołą Langstona Hughesa nie udało mu się znaleźć nikogo innego, kto miał jakikolwiek związek z Geneva Settle, podobno ją znała siostra chłopaka. – Dałeś jej torbę?

– No, dałem.

– Co powiedziała?

– Nie wiem. Coś tam. Że dziękuje czy coś.

– Uwierzyła ci?

– Najpierw jakby mnie nie poznała, a potem spoko. Jak powiedziałem o siostrze.

Dał chłopakowi kilka banknotów.

– Git… ej, jakbym miał sie jeszcze do czegoś przydać, to…

– Spadaj stąd.

Dzieciak wzruszył ramionami i podniósł się z ławki.

– Czekaj – powiedział Jax.

Chłopak zatrzymał się w pół kroku i odwrócił.

– Jaka była?

– Laska? Znaczy, jak wyglądała?

Nie, to go nie interesowało. Ale Jax nie bardzo wiedział, jak sformułować pytanie. Po chwili uznał, że nie będzie o nic pytać. Pokręcił głową.

– Możesz iść.

– Na razie.

Chłopak oddalił się rozkołysanym krokiem.

Jakiś głos podpowiadał Jaksowi, że powinien zostać na miejscu. Ale to byłoby głupie. Lepiej trzymać się z daleka od domu. Tak czy inaczej niedługo będzie wiedział, czy dziewczyna przejrzała zawartość torby.


Geneva siedziała wygodnie na łóżku i zamknąwszy oczy, zastanawiała się, dlaczego tak dobrze się czuje.

Przede wszystkim dlatego, że złapali mordercę. Ale to nie mógł być jedyny powód jej dobrego samopoczucia, ponieważ na wolności wciąż chodził człowiek, który go wynajął. No i ten z bronią spod szkoły – mężczyzna w wojskowej kurtce.

Powinna być przerażona i przygnębiona.

Ale nie była. Przepełniał ją spokój i dziwna euforia.

Dlaczego?

Nagle zrozumiała: bo wyjawiła swoją tajemnicę. Zrzuciła z serca ciężar, mówiąc prawdę o swoim samotnym mieszkaniu, o rodzicach. I nikogo nie zszokowało ani nie zbulwersowało jej kłamstwo. Pan Rhyme i Amelia nawet okazali jej życzliwość, tak samo detektyw Bell. Nie zaczęli panikować, nie wsypali jej przed psychologiem.

Cudowne uczucie. Ciężko było żyć z tajemnicą – pewnie tak jak Charlesowi (cokolwiek ukrywał). Gdyby były niewolnik wyjawił komuś swój sekret, może uniknąłby późniejszych cierpień? Z listu wynikało, że tak właśnie uważał.

Geneva zerknęła na torbę z książkami, które przysłały jej koleżanki ze szkoły. Ciekawość wzięła górę i dziewczyna postanowiła je przejrzeć. Postawiła torbę na łóżku. Tak jak mówił brat Ronelle, ważyła chyba z tonę.

Wyciągnęła książkę Laury Ingalls Wilder. Potem następną: widząc tytuł, głośno się roześmiała. Była to książka z serii o nastoletniej detektyw Nancy Drew. Co to za głupi numer? Zerknęła na pozostałych autorów: Judy Blume, Dr. Seuss, Pat McDonald. Książki dla dzieci i nastolatków. Wspaniali pisarze, znała wszystkich, ale czytała to wszystko wiele lat temu. O co chodzi? Czy Ronelle i jej koleżanki jej nie znały? Ostatnio czytała przecież powieści dla dorosłych: „Okruchy dnia” Kazuo Ishigury i „Kochankę Francuza” Johna Fowlesa. „Kto zje zielone jajka sadzone?” Dr. Seussa czytała dziesięć lat temu.

Może na dnie będzie coś lepszego. Sięgnęła w głąb torby.

Wzdrygnęła się, słysząc pukanie do drzwi.

– Proszę.

Wszedł Thom, niosąc na tacy pepsi i coś do przegryzienia.

– Pomyślałem, że będziesz miała ochotę na małe co nieco. – Otworzył napój i chciał nalać do szklanki, ale Geneva przecząco pokręciła głową.

– Może być z puszki – powiedziała. Chciała zachować wszystkie puste puszki, żeby wiedzieć, ile dokładnie będzie wynosił jej dług wobec pana Rhyme’a.

– I… zdrowa żywność. – Podał jej batonik KitKat i oboje wybuchnęli śmiechem.

– Może później. – Wszyscy starali się ją podtuczyć. Ale Geneva nie była przyzwyczajona do jedzenia. Jadło się przy stole z rodziną, a nie siedząc samotnie przy chybotliwym stoliku w suterenie, czytając książkę albo robiąc notatki do pracy o Hemingwayu.

Geneva sączyła pepsi, a Thom zabrał się do wypakowywania książek. Wyciągał je po kolei. Powieść S. C. Lewisa. Potem „Tajemniczy ogród”.

Wciąż nie było nic dla dorosłych.

– Na dnie jest jakaś wielka cegła – powiedział, wyciągając ją. Była to pierwsza z serii książek o Harrym Potterze. Geneva przeczytała ją, kiedy się tylko ukazała.

– Chcesz? – spytał Thom. Zawahała się przez chwilę.

– Pewnie.

Asystent Rhyme’a podał jej opasłe tomisko.


Pojawił się jakiś czterdziestokilkuletni mężczyzna uprawiający jogging w parku. Zerknął na Jaksa, bezdomnego weterana ubranego w wygrzebaną ze śmieci kurtkę, z ukrytym na kostce pistoletem i trzydziestoma siedmioma centami jałmużny w kieszeni.

Biegacz minął go z nieruchomą twarzą. Ale minimalnie zmienił kurs, by za blisko nie podchodzić do muskularnego Murzyna. Był to subtelny, niemal niezauważalny manewr, ale dla Jaksa tak wyraźny, jakby facet zatrzymał się, odwrócił i uciekł, krzycząc: „Nie zbliżaj się do mnie, czarnuchu!”.

Miał dość tych rasowych bzdur, dość zabawy w odwiecznego berka. Wciąż to samo. Czy to się kiedykolwiek zmieni?

Tak. Nie.

Kto, u diabła, mógł wiedzieć?

Jax pochylił się od niechcenia i poprawił przytroczony do nogi pistolet, który go uwierał, po czym ruszył dalej, lekko utykając.

– Ej, masz drobne? – usłyszał za plecami czyjś głos.

Obejrzał się i trzy metry za sobą zobaczył wysokiego przygarbionego mężczyznę o bardzo ciemnej skórze. Facet powtórzył:

– Masz jakieś drobne?

Zignorował żebraka, myśląc: Śmieszne, cały dzień udawałem bezdomnego, a tu zjawia się prawdziwy. Dobrze mi tak.

– Ej, nie masz drobnych?

– Nie, nie mam – odrzekł szorstko.

– Daj spokój. Każdy ma jakieś klepaki. I nie cierpi ich nosić. Każdy by się ich chętnie pozbył, bo są ciężkie i gówno za nie można kupić. Człowieku, chcę ci pomóc.

– Spadaj.

– Od dwóch dni nie jadłem.

Jax obrzucił go przelotnym spojrzeniem i warknął:

– Jasne, że nie jadłeś. Całą kasę przepuściłeś na ciuchy od Calvina Kleina. – Popatrzył na strój mężczyzny – brudny, ale całkiem ładny błękitny dres Adidasa. – Znajdź sobie jakąś robotę. – Odwrócił się i ruszył w głąb ulicy.

– Dobra – powiedział kloszard. – Nie chcesz mi dać drobnych, to może dasz mi rączki?

– Rącz…?

Nagle coś podcięło Jaksowi nogi i runął twarzą na chodnik. Zanim zdążył się odwrócić i sięgnąć po broń, miał obie ręce na plecach, a za uchem dźgnęła go lufa dużego pistoletu.

– Kurwa, co ty wyprawiasz?

– Zamknij się. – Ręce kloszarda obszukały go i odnalazły schowany pistolet. Szczęknęły kajdanki i Jax został sprowadzony do pozycji siedzącej. Zobaczył legitymację FBI. Agent miał na imię Frederick. Na nazwisko Dellray.

– O nie – jęknął głucho Jax. – Tylko nie to.

– Wiesz, synu, to jeszcze nie wszystko. Lepiej się zacznij przyzwyczajać. – Agent wstał i po chwili Jax usłyszał: – Tu Dellray. Jestem przed domem. Chyba mam koleżkę Boyda. Przed chwilą widziałem, jak dawał kasę jakiemuś dzieciakowi, który wyszedł od Lincolna. Czarnemu, jakieś trzynaście lat. Co tam robił?… Torbę? Cholera, to pułapka! Pewnie gaz. Boyd dał mu to i kazał podrzucić do środka. Wygońcie wszystkich z domu, nadajcie dziesięć trzydzieści trzy… I niech ktoś biegnie po Genève!

Muskularny mężczyzna siedział w laboratorium Rhyme’a w kajdankach i z nogami skutymi w kostkach, otoczony przez Dellraya, Rhyme’a, Bella, Sachs i Sellitta. Odebrano mu pistolet, portfel, nóż, klucze, komórkę, papierosy i pieniądze.

Przez pół godziny w domu Lincolna Rhyme’a panował chaos. Bell i Sachs dosłownie porwali Geneve, wsadzili do samochodu Bella i natychmiast odwieźli, na wypadek gdyby na ulicy czatował kolejny napastnik. Pozostałych ewakuowano do alejki przy budynku. Na górę weszli pirotechnicy w kombinezonach przeciwchemicznych, aby prześwietlić książki i sprawdzić, czy nie kryją się w nich jakieś chemikalia. Nie znaleźli żadnego ładunku wybuchowego i żadnego gazu. Były to zwykłe książki, które, jak podejrzewał Rhyme, podrzucono właśnie po to, aby pomyśleli, że w torbie jest bomba. Po ewakuacji domu wspólnik Boyda mógłby się wśliznąć przez tylne drzwi albo wejść w przebraniu strażaka lub policjanta i czekać na stosowną okazję, by zabić Geneve.

A więc to był człowiek, o którym słyszał wczoraj Dellray i któremu o mały włos nie udało się dopaść Genevy na boisku szkolnym. Który się dowiedział, gdzie mieszka dziewczyna i śledził ją aż do domu Rhyme’a, żeby przeprowadzić jeszcze jedną próbę zamachu.

Rhyme miał nadzieję, że ten człowiek powie im, kto dał zlecenie Boydowi.

Kryminalistyk obrzucił go uważnym spojrzeniem. Rosły mężczyzna o ponurej twarzy zamienił kurtkę wojskową na postrzępioną beżową wiatrówkę, obawiając się prawdopodobnie, że wczoraj pod szkołą policja zwróciła uwagę na jego strój.

Wbił wzrok w podłogę, upokorzony aresztowaniem, ale najwyraźniej nie bał się otaczających do półkolem policjantów.

– Proszę posłuchać, ja naprawdę… – zaczął.

– Cii – przerwał mu groźnie Dellray, po czym wrócił do przeglądania zawartości jego portfela, relacjonując pozostałym przebieg wydarzeń. Agent szedł do nich, żeby przekazać im raporty ze śledztw FBI w sprawie prania brudnych pieniędzy w dzielnicy brylantowej, gdy zobaczył nastolatka wychodzącego z domu Rhyme’a.

– Zobaczyłem, jak to bydlę daje dzieciakowi pieniądze, a potem podnosi tyłek z ławki i odchodzi. Facet utykał, rysopis też się zgadzał. Wydawał mi się dziwny, zwłaszcza gdy zauważyłem zdeformowaną kostkę. – Dellray wskazał małą trzydziestkędwójkę, którą znalazł w jego skarpetce. Opowiedział, jak zdjął kurtkę, owinął nią dokumenty i ukrył w krzakach, a potem wysmarował dres błotem, upodobniając się do bezdomnego – była to rola, którą zasłynął w Nowym Jorku, kiedy pracował jako tajniak. W takim przebraniu zaskoczył go i aresztował.

– Pozwólcie mi coś powiedzieć – zaczął wspólnik Boyda. Dellray pogroził mu długim palcem.- Jak będziemy mieli ochotę posłuchać twojego głosiku, damy ci znać. Rozumiemy się?

– Ale…

– Ro-zu-mie-my? Posępnie skinął głową.

Agent FBI pokazał im, co znalazł w portfelu: pieniądze, kilka fotografii rodzinnych i wyblakłe, sfatygowane zdjęcie.

– Co to jest? – zapytał.

– Mój tag.

Agent pokazał fotografię Rhyme’owi. Przedstawiała starą kolejkę nowojorskiego metra. Kolorowe graffiti na boku wagonu układało się w napis „Jax 157”.

– Grafficiarz – powiedziała Sachs, unosząc brew. – Niezła robota.

– Dalej używasz ksywki Jax? – spytał Rhyme.

– Zwykle tak.

Dellray pokazał im dokument ze zdjęciem.

– Dla personelu metra być może jesteś Jax, ale reszta świata zna cię jako Alonza Jacksona. Tudzież pod innym prześwietnym mianem więźnia numer dwa dwa zero dziewięć trzy cztery z Departamentu Więziennictwa w pięknym mieście Alden, w stanie Nowy Jork.

– Buffalo, zgadza się? – zapytał Rhyme. Wspólnik Boyda przytaknął.

– Znowu więzienie. Stamtąd go znasz?

– Kogo?

– Thompsona Boyda.

– Nie znam żadnego Boyda.

– To kto ci zlecił robotę? – warknął Dellray.

– Nie wiem, o co pan pyta. O jaką robotę. Przysięgam, że… – Wyglądał, jakby naprawdę nie rozumiał. – I to gadanie o gazie i tak dalej, naprawdę…

– Szukałeś Genevy Settle. Kupiłeś broń i wczoraj zjawiłeś się pod szkołą – zauważył Sellitto.

– Tak, zgadza się. – Był zdumiony, ile wiedzą.

– A teraz zjawiłeś się tutaj – dodał Dellray. – Dlatego strzępimy sobie języki. O tę robotę chodzi.

– Nie ma żadnej roboty. Nie wiem, o czym pan mówi. Naprawdę.

– A te książki? – spytał Sellitto.

– Czytała je moja córka, kiedy była mała. Miały być dla niej.

– Wspaniale – mruknął agent. – Wytłumacz nam tylko, po co zapłaciłeś, żeby je przynie… – Urwał i zmarszczył brwi. Po raz pierwszy Fredowi Dellrayowi zabrakło słów.

– To znaczy, że… – zaczął Rhyme.

– Tak. – Jax westchnął. – Geneva. Moja córeczka.

Rozdział 35

Od początku – zarządził Rhyme.

– Dobrze. Przymknęli mnie sześć lat temu. Dostałem dziewiątkę z możliwością warunku po sześciu i trafiłem do Wende.

Był to zakład w Buffalo o najostrzejszym rygorze.

– Za co? – warknął Dellray. – Podobno napad z bronią i morderstwo.

– Punkt pierwszy, napad z bronią w ręku. Punkt drugi, posiadanie broni. Punkt trzeci czynna napaść.

– A dwadzieścia pięć dwadzieścia pięć? Morderstwo?

– To nie był porządny zarzut – oświadczył stanowczo. – Spuścili do napaści. Poza tym wcale tego nie zrobiłem.

– Jakbym to już słyszał – mruknął Dellray.

– Ale masz na sumieniu rabunek? – spytał Sellitto. Skrzywił się.

– Mam.

– Mów dalej.

– W zeszłym roku przenieśli mnie do Alden, zmniejszony rygor, pozwolenie na pracę. Pracowałem i chodziłem do szkoły. Siedem tygodni temu dostałem warunek.

– Opowiedz o tym napadzie.

– Dobra. Parę lat temu byłem malarzem w Harlemie.

– Graffiti? – zapytał Rhyme, wskazując głową zdjęcie wagonu metra. Jax parsknął krótkim śmiechem i wyjaśnił:

– Malarzem pokojowym. Z graffiti nie można żyć, chyba że się jest Keithem Haringiem albo kimś takim. Ale to byli fajansiarze. W każdym razie tkwiłem po uszy w długach. Bo Venus – matka Genevy – miała kłopoty. Najpierw były prochy, potem hera, a potem crack. Potrzebowaliśmy pieniędzy na kaucje i adwokatów.

Jego przygnębienie wydawało się autentyczne.

– Już kiedyśmy się spotkali, wyglądała na dziewczynę z problemami. Ale wie pan, zakochany człowiek jest ślepy i głupi. W każdym razie mieli nas wyrzucić z mieszkania, brakowało mi na ubranie i książki dlaGenevy, czasem nawet na jedzenie. Mała musiała mieć normalne życie. Pomyślałem sobie, że jak mi się uda zdobyć trochę franklinów, będzie można załatwić Venus jakąś terapię, żeby wyszła na prostą. A jak nic z tego nie wyjdzie, zabiorę Geneve i będzie miała porządny dom.

No i raz kumpel, Joey Stokes, powiedział mi, że w Buffalo szykuje się jakaś okazja. Podobno w każdą sobotę jeździła pancerna furgonetka z grubą kasą i zbierała utarg z centrów handlowych za miastem. Dwóch leniwych konwojentów. To miała być kaszka z mleczkiem.

W sobotę rano wyjechaliśmy z Joeyem i myśleliśmy, że wieczorem będziemy mieli po pięćdziesiąt, sześćdziesiąt tysięcy na głowę. – Ze smutkiem pokręcił głową. – Nie wiem, po co posłuchałem tego fajansiarza. Jak tylko kierowca dał nam kasę, wszystko zaczęło się sypać. Włączył jakiś ukryty alarm, o którym nie mieliśmy pojęcia. Zaraz potem usłyszeliśmy syreny.

Pojechaliśmy na południe, ale trafiliśmy na przejazd kolejowy. Wcześniej go nie zauważyliśmy. Akurat zatrzymali tam pociąg towarowy. Zawróciliśmy i zaczęliśmy jeździć różnymi dróżkami, których nie było na mapie. Musieliśmy wjechać na pole. Złapaliśmy dwie gumy i zaczęliśmy uciekać na piechotę. Pół godziny później znalazły nas gliny. Joey powiedział, że nie zgarną nas bez walki, ale ja się nie zgodziłem i zawołałem, że się poddajemy. Ale Joey się wściekł i postrzelił mnie w nogę. Stanowi pomyśleli, że strzelamy do nich. No i stąd zarzut o usiłowanie morderstwa.

– Zbrodnia nie popłaca – zauważył filozoficznie Dellray.

– Przez tydzień trzymali nas na dołku i dopiero po dziesięciu dniach pozwolili mi zadzwonić. Ale i tak nie mogłem się dodzwonić do Venus, bo odcięli nam telefon. Dali mi obrońcę z urzędu, dzieciaka, który gówno mi pomógł. Dzwoniłem do znajomych, ale nikt nie mógł znaleźć Venus ani Genevy. Wyrzucili je z mieszkania.

W więzieniu pisałem listy, ale wracały. Dzwoniłem do wszystkich. Chciałem ją znaleźć! Krótko przedtem matka Genevy straciła drugie dziecko. A ja poszedłem siedzieć i straciłem Geneve. Chciałem odzyskać rodzinę.

Po wypisce przyjechałem jej szukać. Wydałem nawet kasę na stary komputer, żeby zobaczyć, czy nie znajdę jej przez Internet. Miałem jednak pecha. Dowiedziałem się tylko, że Venus nie żyje, a Geneva zniknęła. Łatwo się zgubić w Harlemie. Nie mogłem też znaleźć ciotki, u której podobno pomieszkiwały. I wczoraj rano jedna moja dawna znajoma zobaczyła to zamieszanie pod muzeum na środkowym Manhattanie, usłyszała, że była napaść na jakąś dziewczynę, że ma na imię Geneva, ma szesnaście lat i mieszka w Harlemie. Wiedziała, że szukam córki i zadzwoniła. Spiknąłem się z jednym fajansiarzem, co się kręci po górnym Manhattanie, i powiedziałem mu, żeby sprawdził w szkołach. Dowiedział się, że mała chodzi do Langstona Hughesa. Poszedłem jej poszukać.

– I zauważono cię przy boisku – odezwał się Sellitto.

– Zgadza się, byłem tam. Kiedy policja się na mnie rzuciła, uciekłem. Ale wróciłem i od jednego chłopaka dowiedziałem się, że Geneva mieszka w zachodnim Harlemie, niedaleko Morningside. Poszedłem tam dzisiaj i chciałem zostawić książki, ale zobaczyłem, jak wsadza ją pan do samochodu – dodał, zwracając się do Bella.

Detektyw zmarszczył brwi.

– Miałeś wózek.

– Tak, odstawiałem bezdomnego. Potem wsiadłem do taksówki i przyjechałem za wami tutaj.

– Z bronią – zauważył Bell.

– Ktoś próbował skrzywdzić moją małą! – odburknął. – No dobra, kupiłem gnata. Nie mogłem pozwolić, żeby ktoś jej zrobił krzywdę.

– Używałeś broni? – zapytał Rhyme. – Nie.

– I tak sprawdzimy.

– Wyciągnąłem ją tylko, żeby postraszyć tego dzieciaka, który mi pokazał, gdzie Geneva mieszka. Gówniarz miał na imię Kevin i źle się wyrażał o mojej córce. Nic mu się nie stało, tylko kiedy do niego wycelowałem, zlał się w spodnie… zresztą zasłużył sobie na to. Nie zrobiłem mu krzywdy – tylko spuściłem mu małe manto. Sami możecie go spytać.

– Jak się nazywa kobieta, która wczoraj do ciebie dzwoniła?

– Betty Carlson. Pracuje obok muzeum. – Wskazał swoją komórkę. – Jej numer jest na liście odebranych połączeń. Siedem zero osiem – to kierunek.

Sellitto wziął telefon i wyszedł na korytarz.

– A twoja druga rodzina w Chicago?

– Druga? – Zmarszczył brwi.

– Matka Genevy mówiła, że wyjechałeś z kimś do Chicago i ożeniłeś się – wyjaśniła Sachs.

Wzburzony Jax zamknął oczy.

– Nie, nie… to kłamstwo. Nigdy nawet nie byłem w Chicago. Venus musiała jej to powiedzieć, żeby ją zbuntować przeciwko mnie… Dlaczego zakochałem się w takiej kobiecie?

Rhyme zerknął na Coopera.

– Zadzwoń do Departamentu Więziennictwa.

– Nie, proszę – błagał z rozpaczą w głosie Jax. – Wsadzą mnie z powrotem. Nie mogę się oddalać od Buffalo na więcej niż czterdzieści kilometrów. Dwa razy prosiłem o pozwolenie wyjazdu i dwa razy mi odmówili. Ale i tak przyjechałem.

Cooper zamyślił się nad tym.

– Mogę go sprawdzić w ogólnej bazie danych. To będzie wyglądać na rutynową kontrolę. Kurator niczego się nie dowie.

Rhyme skinął głową. Po chwili na ekranie pojawiło się zdjęcie Alonza Jacksona i jego dane z kartoteki. Cooper przeczytał informacje z bazy.- Wszystko się potwierdza. Zwolnienie za dobre sprawowanie. Zaliczył nawet rok college’u. I jest wzmianka o córce, Genevie Settle, jako najbliższej krewnej.

– Dzięki – rzekł z ulgą Jax.

– A te książki?

– Nie mogłem tak po prostu przyjść i powiedzieć, kim jestem – wsadziliby mnie z powrotem – no to zdobyłem parę książek, które czytała Geneva, gdy była mała. Żeby wiedziała, że list jest naprawdę ode mnie.

– Jaki list?

– Napisałem do niej list i włożyłem do jednej książki.

Cooper poszperał w torbie. Między kartkami zniszczonego egzemplarza „Tajemniczego ogrodu” tkwiła kartka ze starannie napisaną wiadomością: „Kochana Gen, to od Twojego ojca. Proszę, zadzwoń do mnie”. Pod spodem widniał jego numer telefonu.

W drzwiach laboratorium ukazał się Sellitto. Skinął głową.

– Rozmawiałem z tą Carlson. Potwierdziła wszystko, co powiedział.

– Matka Genevy nie była twoją żoną – rzekł Rhyme. – To dlatego Geneva nie nosi twojego nazwiska?

– Zgadza się.

– Gdzie mieszkasz? – spytał Bell.

– Mam pokój w Harlemie. Na Sto Trzydziestej Szóstej. Chciałem pojechać z Geneva do Buffalo i zaczekać, aż pozwolą mi wrócić do domu. – Jego twarz znieruchomiała i Rhyme ujrzał w jego oczach autentyczną, bezbrzeżną rozpacz. – Ale teraz na pewno nic z tego nie będzie.

– Dlaczego? – zapytała Sachs. Jax uśmiechnął się ze smutkiem.

– Zobaczyłem jej dom przy Morningside. Ucieszyłem się, naprawdę się ucieszyłem. Ma pewnie porządnych rodziców, którzy się o nią troszczą, może brata albo siostrę. Zawsze chciała mieć rodzeństwo, ale po tym, co zrobili z Venus w klinice, już nigdy nic z tego nie wyszło. Po co Geneva miałaby ze mną wyjeżdżać? Ma życie, na jakie zasługuje, ma wszystko, czego nigdy nie mógłbym jej dać.

Rhyme wymownie zerknął na Sachs. Jax tego nie zauważył. Jego opowieść wydawała się wiarygodna, ale Rhyme jako policjant do wszystkiego odnosił się ze sceptycyzmem.

– Chciałbym ci zadać kilka pytań.

– Słucham

– Kim jest ciotka, o której wspomniałeś?

– To siostra mojego ojca, Lilly Hall. Pomagała mnie wychowywać. Podwójna wdowa. W tym roku w sierpniu skończyła dziewięćdziesiąt lat. Jeżeli jeszcze żyje.

Rhyme nie miał pojęcia, ile staruszka ma lat i kiedy obchodzi urodziny, ale rzeczywiście takie nazwisko podała im Geneva.

– Owszem, żyje.

Jax uśmiechnął się na tę wiadomość.

– Cieszę się. Tęskniłem za nią. Jej też nie mogłem znaleźć.

– Mówiłeś kiedyś Genevie o zwracaniu się do obcych „proszę pana” – odezwał się Bell. – Co konkretnie jej powiedziałeś?

– Mówiłem, nawet kiedy była mała, żeby zawsze patrzyła ludziom w oczy i była grzeczna, ale żeby nigdy nie zwracała się do nikogo „proszę pana” albo „proszę pani”, jeżeli sobie nie zasłużą na jej szacunek.

Detektyw zerknął na Rhyme’a i Sachs, po czym lekko skinął głową.

– Kto to jest Charles Singleton? – zapytał kryminalistyk. Jax spojrzał na niego zaskoczony.

– Skąd o nim wiecie?

– Odpowiedz na pytanie, gadzie – warknął ostrzegawczo Dellray.

– To mój prapraprapradziadek czy coś.

– Mów dalej – zachęcił Rhyme.

– Był niewolnikiem w Wirginii. Pan uwolnił go, a także jego żonę i dał im farmę na północy. Potem Charles zgłosił się do wojska i walczył na wojnie secesyjnej, tak jak w tym filmie „Chwała”. Po wojnie wrócił do domu, pracował w sadzie i uczył w szkole – w bezpłatnej szkole afrykańskiej. Zarabiał, sprzedając cydr robotnikom, którzy budowali łodzie przy tej samej drodze, gdzie stała farma. Wiem, że został odznaczony. I raz nawet spotkał się z Abrahamem Lincolnem w Richmondzie. Zaraz kiedy wojska Unii zajęły miasto. Tak w każdym razie opowiadał mi ojciec. – Znów zaśmiał się ze smutkiem. – Potem była ta historia z aresztowaniem za kradzież jakiegoś złota czy wypłat i poszedł do więzienia. Tak jak ja.

– Wiesz, co się z nim stało, kiedy wyszedł?

– Nie. O tym nigdy nic nie słyszałem. To jak, wierzycie mi, że jestem ojcem Genevy?

Dellray zerknął na Rhyme’a, pytająco unosząc brew. Kryminalistyk zmierzył Jaksa badawczym spojrzeniem.

– Prawie. Jeszcze tylko jedno. Otwórz usta.


– Pan jest moim ojcem?

Zaskoczona i oszołomiona wiadomością Geneva Settle czuła, jak wali jej serce. Przyglądała mu się uważnie, przesuwając wzrok po jego twarzy, ramionach, dłoniach. Jej pierwszą reakcją było niedowierzanie, ale nie mogła zaprzeczyć, że go poznaje. Wciąż nosił sygnet z granatem, który jej matka, Venus, dała mu na Boże Narodzenie – kiedy jeszcze obchodzili Boże Narodzenie. We wspomniemach ten człowiek jawił się jednak niewyraźnie, jak obraz kogoś widzianego na tle słońca.

Mimo że zobaczyła jego prawo jazdy, własne zdjęcie jako małego dziecka i zdjęcie swojej matki oraz fotografię jego graffiti z dawnych czasów, nadal nie chciała się przyznać, że coś ich może łączyć, dopóki pan Cooper nie przeprowadził testu DNA. Nie było wątpliwości, że są rodziną.Byli sami na górze – sami, jeśli nie liczyć detektywa Bella, który nie odstępował jej jak cień. Pozostali policjanci na dole usiłowali ustalić, kto może planować napad na dom jubilerski.

Ale na razie pan Rhyme, Amelia i reszta – a także morderca i wszystkie straszne wydarzenia ostatnich dni – zeszli na dalszy plan. Geneve dręczyły inne pytania: Jak jej ojciec się tu dostał? I po co?

A najważniejsze brzmiało: co to dla mnie oznacza?

Sięgnęła do torby i wyciągnęła książkę Dr. Seussa.

– Nie czytam już książek dla dzieci. – Nie wiedziała, co powiedzieć. – Dwa miesiące temu skończyłam szesnaście lat. – W ten sposób chciała mu przypomnieć o wszystkich spędzonych samotnie urodzinach.

– Przyniosłem ci je, żebyś wiedziała, że to ja. Wiem, że jesteś już na nie za duża.

– A twoja druga rodzina? – spytała chłodno. Jax pokręcił głową.

– Słyszałem, co Venus ci mówiła, Genie.

Rozzłościła się, słysząc zdrobnienie, jakiego używał przed laty. Stanowiło skrót „Genevy” i „geniusza”.

– Wymyśliła to sobie. Żeby cię nastawić przeciwko mnie. Nie, nie, Genie, nigdy bym cię nie zostawił. Zostałem aresztowany.

– Aresztowany?

– To prawda – włączył się Roland Bell. – Widzieliśmy kartotekę. Został aresztowany tego dnia, kiedy zostawił ciebie i matkę. Od tamtej pory siedział w więzieniu. Dopiero teraz wyszedł.

Jax opowiedział jej o napadzie, o desperackiej chęci zdobycia pieniędzy, żeby lepiej im się żyło, żeby pomóc jej matce.

Ale mówił to zmęczonym, bezbarwnym głosem. Wciskał jej jedną z tysięcy podobnych historyjek, jakie często można było usłyszeć w dzielnicy. Dilerzy prochów, oszuści wyłudzający zasiłki, złodzieje sklepowi, uliczni bandyci – wszyscy mówili to samo.

Zrobiłem to dla ciebie, skarbie…

Spojrzała na trzymaną w ręku książkę. Była używana. Ciekawe, kto miał ją dostać, kiedy była nowa? Gdzie byli rodzice, którzy dawno temu kupili ją swojemu dziecku? Siedzieli w więzieniu, zmywali naczynia, jeździli lexusami, robili operacje neurochirurgiczne?

A może jej ojciec ukradł książkę z jakiegoś antykwariatu?

– Przyjechałem po ciebie, Genie. Tak bardzo chciałem cię znaleźć. A potem ta straszna wiadomość od Betty, że ktoś cię zaatakował… Co się wczoraj stało? Kto cię chce zabić? Nikt mi nie chciał nic powiedzieć.

– Coś widziałam – odparła wymijająco, nie chcąc mu wyjawiać całej prawdy. – Być może jakieś przestępstwo. – Wolała, żeby rozmowa zmierzała w inną stronę. Spojrzała na niego i powiedziała bardziej okrutnie, niż zamierzała: – Wiesz, że mama nie żyje.

Przytaknął.

– Dowiedziałem się dopiero po przyjeździe. Ale wcale się nie dziwię. Miała mnóstwo problemów. Może jest teraz szczęśliwsza.

Geneva miała inne zdanie. Żaden raj nie mógłby wynagrodzić tak bolesnej i samotnej śmierci. Kiedy matka umierała, miała skurczone ciało i twarz rozdętą jak żółty księżyc.

I żaden raj nie mógłby jej wynagrodzić wcześniejszych nieszczęść – kiedy za parę działek cracku dawała się pieprzyć na schodach, podczas gdy jej córka czekała pod drzwiami.

Geneva nie wspomniała o tym ani słowem.

Uśmiechnął się do niej.

– Masz bardzo ładny dom.

– Już tam nie mieszkam.

– Nie? To gdzie?

– Jeszcze nie wiem.

Pożałowała tych słów. Zdała sobie sprawę, że sama umożliwiła mu następny ruch. I jak się można było spodziewać, skorzystał z okazji.

– Jeszcze raz zapytam kuratora, czy mogę tu przyjechać. Jeżeli się dowie, że będę się musiał zająć rodziną, może się zgodzi.

– Nie masz tu już rodziny.

– Wiem, że jesteś na mnie zła, dziecko. Ale wynagrodzę ci to. Cisnęła książkę na podłogę.

– Sześć lat i ani słowa. Żadnego telefonu. Żadnego listu. – Wściekła poczuła, jak łzy napływają jej do oczu. Otarła je drżącymi dłońmi.

– A dokąd miałem pisać? – szepnął. – Gdzie miałem dzwonić? Przez całe sześć lat próbowałem się z tobą skontaktować. Pokażę ci gruby plik listów, jakie mi odesłali do więzienia. Chyba ze sto. Próbowałem wszystkiego, ale po prostu nie mogłem cię znaleźć.

– Dzięki za przeprosiny. Jeżeli to były przeprosiny. Ale chyba powinieneś już iść.

– Nie, dziecko, pozwól…

– Żadne „dziecko”. Żadna „Genie”, żadna „córka”.

– Wynagrodzę ci – powtórzył. Otarł oczy.

Widząc jego smutek, niczego nie poczuła. Niczego poza wściekłością.

– Wyjdź!

– Ależ, dziecko…

– Nie. Zostaw mnie!

Detektyw z Karoliny Północnej, fachowiec doskonale znający się na ochronie, jeszcze raz wykonał swoje zadanie spokojnie i bez wahania. Wstał i cicho, lecz stanowczo wyprowadził jej ojca na korytarz. Posłał dziewczynie pełen otuchy uśmiech i zamknął za sobą drzwi, pozostawiając Geneve samą.

Rozdział 36

Kiedy dziewczyna i jej ojciec byli na górze, Rhyme z zespołem analizował informacje o potencjalnych napadach na sklepy jubilerskie.

Ale bez powodzenia.

Materiały, które przyniósł Fred Dellray, na temat planów prania brudnych pieniędzy związanych z biżuterią, dotyczyły drobnych przestępstw popełnionych poza środkowym Manhattanem. Nie mieli też żadnych raportów z Interpolu ani lokalnych organów ścigania, w których znalazłyby się jakieś istotne dla sprawy informacje.

Zawiedzony kryminalistyk pokręcił głową, gdy nagle zadzwonił telefon.

– Tu Rhyme.

– Lincoln? Mówi Parker.

Ekspert grafolog, który analizował list znaleziony w kryjówce Boyda. Parker Kincaid i Rhyme wypytali się nawzajem o zdrowie i rodzinę. Rhyme dowiedział się, że partnerka Kincaida, agentka FBI Margaret Lukas, a także jego dzieci, Stephie i Robby, mają się doskonale.

Kiedy przywitała się z nim Sachs, Kincaid przystąpił do rzeczy.

– Zacząłem pracować nad tym listem, kiedy tylko przysłaliście mi skan. Mam profil autora.

Prawdziwa analiza grafologiczna nie ma na celu określenia cech osobowości na podstawie charakteru pisma; pismo jest istotne tylko wówczas, gdy porównuje się dwa dokumenty, na przykład w razie podejrzeń o fałszerstwo. To jednak w tym momencie nie interesowało Rhyme’a. Mówiąc o profilu, Parker Kincaid miał na myśli ustalenie cech charakterystycznych autora na podstawie języka – „specyficznego”, jak zauważył wcześniej Rhyme. Analiza bywała wyjątkowo przydatna w identyfikowaniu podejrzanych. Na przykład badanie gramatyki i składni listu z żądaniem okupu, jaki otrzymał Lindbergh, pozwoliło określić precyzyjny profil porywacza, Brunona Hauptmanna.

Z entuzjazmem, jaki zawsze było słychać w jego głosie, gdy mówił o pracy, Kincaid ciągnął:

– Znalazłem parę ciekawych szczegółów. Macie ten list pod ręką?

– Leży przed nami.

Czarna dziewczyna, piąte piętro w tym oknie, 2 październik, około 0830. Widziała furgonetkę dostafczą, mój, jak był zaparkowany w alei za Gełdą biżuterii. Widziała tyle żeby odgadnąć plany moje. Zabij ją.

– Po pierwsze, autor jest cudzoziemcem – mówił Kincaid. – Widać to po nieporadnej składni i błędach ortograficznych. Jest jeszcze zapis godziny – według dwudziestoczterogodzinnego zegara – w Ameryce raczej rzadko spotykany. Następna ważna sprawa, napisał…

– Albo napisała – wtrącił Rhyme.

– Moim zdaniem to raczej mężczyzna – odparł Kincaid. – Zaraz wam powiem dlaczego. Otóż napisał „był zaparkowany”, mając na myśli furgonetkę. To słowo występuje w rodzaju męskim w kilku językach. Ale kluczowym fragmentem jest dwuczłonowa grupa rzeczownikowa w konstrukcji dzierżawczej.

– W czym? – zapytał Rhyme.

– W konstrukcji dzierżawczej – oznaczającej przynależność. Twój sprawca napisał w pewnym miejscu „furgonetkę dostawczą, mój”.

Rhyme zerknął na list.

– Mam.

– Ale potem napisał „plany moje”. To mi nasuwa wniosek, że jego ojczystym językiem jest arabski.

– Arabski?

– Z dziewięćdziesięcioprocentowym prawdopodobieństwem. W arabskim jest konstrukcja dopełniaczowa zwana idafah. Formę dzierżawczą tworzy się zwykle, mówiąc „samochód John”, co oznacza „samochód Johna”. Albo, jak w liście, „plany moje”. Ale zasady gramatyki arabskiej wymagają, żeby określić posiadaną rzecz tylko jednym słowem – „furgonetka dostawcza” byłaby niepoprawna w arabskim. To dwuczłonowa fraza, więc w tym wypadku nie można użyć idafah. Pisze więc po prostu „furgonetkę dostawczą, moją”.

– Świetnie, Parker – powiedziała Sachs. – Subtelna robota. W głośniku rozległ się cichy śmiech.

– Wiesz, Amelio, wszyscy w branży od kilku lat wkuwają arabski.

– Dlatego sądzisz, że to mężczyzna.

– A ile znasz arabskich kobiet-przestępców?

– Niewiele… Coś jeszcze?

– Przyślijcie mi więcej próbek, to będę mógł porównać.

– Być może skorzystamy z propozycji. – Rhyme podziękował Kincaidowi i zakończył rozmowę. Pokręcił głową, patrząc na tablice dowodów. Po chwili parsknął drwiącym śmiechem.- Co o tym myślisz, Rhyme?

– Wiesz, co on chce zrobić? – spytał złowróżbnym tonem kryminalistyk.

Sachs skinęła głową.

– Nie chce okraść giełdy. Chce ją wysadzić.

– Aha.

– No jasne – rzekł Dellray. – Zgłoszenia o zamachach terrorystycznych na izraelskie placówki w okolicy.

– Strażnik naprzeciwko muzeum mówił, że codziennie przychodzą transporty z Jerozolimy… – powiedziała Sachs. – Dobra, zajmę się ewakuacją i przeszukaniem giełdy. – Wyciągnęła telefon.

Spojrzawszy jeszcze raz na tablicę dowodów, Rhyme rzekł do Sellitta i Coopera:

– Falafel i jogurt… i furgonetka dostawcza. Dowiedzcie się, czy niedaleko giełdy są jakieś restauracje kuchni bliskowschodniej, a jeżeli tak, to kim jest dostawca i kiedy przyjeżdża. I jakim samochodem.

Dellray pokręcił głową.

– Pół miasta się tym zajada. Gyros i falafel możesz kupić na każdym rogu. Musi być ze… – Agent urwał, gdy napotkał wzrok Rhyme’a.

– Wózki!

– Wczoraj widziałem kilka przed muzeum – rzekł Sellitto.

– Idealny punkt obserwacyjny – rzucił Rhyme. – I jaka doskonała przykrywka. Dostarcza im towar codziennie, więc nikt na niego nie zwraca uwagi. Chcę wiedzieć, kto jest dostawcą ulicznych sprzedawców. Do roboty!


Według wydziału zdrowia tylko dwie firmy zajmowały się dostawami bliskowschodniego jedzenia dla ulicznych sprzedawców w okolicy giełdy jubilerskiej. Jak na ironię, większa z nich należała do dwóch Żydów, braci, którzy mieli rodzinę w Izraelu i uczestniczyli w życiu religijnym miejscowej synagogi; zostali raczej wykluczeni z kręgu podejrzanych.

Druga firma nie była właścicielem wózków, ale sprzedawała kilkudziesięciu handlarzom ulicznym na środkowym Manhattanie gyros, kebaby, falafel oraz przyprawy i napoje (a także barbarzyńskie, choć przynoszące duży zysk, hot dogi wieprzowe). Przedsiębiorstwo miało siedzibę w restauracji na Broad Street, a jej właściciele wynajmowali prywatnego dostawcę, który krążył po mieście.

Kiedy otoczyło ich kilkunastu policjantów i agentów z Dellrayem na czele, właściciele skwapliwie – niemal ze łzami w oczach – zgodzili się na współpracę. Ich dostawca nazywał się Bani Ibn Dahab i był Saudyjczykiem, którego wiza dawno już wygasła. Był jakimś fachowcem w Dźuddzie i przez pewien czas pracował w Stanach jako inżynier, ale gdy skończył mu się termin legalnego pobytu, przyjął pracę, jaką udało mu się znaleźć – czasem gotował i dowoził jedzenie do wózków ulicznych i restauracji bliskowschodnich na Manhattanie i Brooklynie.

Ewakuowano i przeszukano giełdę jubilerską – nie znaleziono żadnych ładunków wybuchowych – oraz ogłoszono komunikat o poszukiwaniu furgonetki Ibn Dahaba, która według słów właścicieli firmy mogła być w dowolnym punkcie miasta; dostawca sam ustalał sobie harmonogram.

W takich chwilach Rhyme spacerowałby nerwowo, gdyby mógł. Do diabła, gdzie jest ten Ibn Dahab? Jeździ teraz samochodem wyładowanym materiałami wybuchowymi? Może zrezygnował z ataku na giełdę i postanowił wysadzić inny cel: synagogę albo biuro linii El-Al.

– Sprowadźmy tu Boyda i przyciśnijmy go – warknął. – Chcę wiedzieć, gdzie jest ten facet!

W tym momencie zadzwonił telefon Coopera. Potem telefon Sellitta, a później Amelii Sachs. W końcu odezwał się główny telefon w laboratorium. Dzwoniły różne osoby, ale z tą samą wiadomością. Rhyme otrzymał odpowiedź na pytanie o miejsce pobytu zamachowca.


Zginął tylko kierowca.

Zważywszy na siłę eksplozji i fakt, że furgonetka znajdowała się na skrzyżowaniu Dziewiątej Alei i Pięćdziesiątej Piątej Ulicy wśród samochodów – był to prawdziwy cud.

Kiedy bomba wybuchła, większa część fali uderzeniowej poszła w górę, przez dach i okna, rozpryskując odłamki i szkło i raniąc kilkadziesiąt osób, ale najwięcej szkód wybuch poczynił we wnętrzu forda E250. Płonący samochód rzuciło na chodnik, uderzył w słup sygnalizacji świetlnej. Straż pożarna z Ósmej Alei szybko opanowała pożar, nie dopuszczając ludzi w pobliże ognia. Jeżeli chodzi o kierowcę, nie było sensu go ratować; dwa największe kawałki jego zwłok leżały rozrzucone w odległości kilku metrów.

Pirotechnicy zbadali miejsce eksplozji, a policji pozostało zaczekać na przyjazd lekarza sądowego i zespołu zabezpieczania miejsc zbrodni.

– Co to za zapach? – spytał detektyw z posterunku środkowo-północnego. Wysoki, łysiejący funkcjonariusz z odrazą wciągnął powietrze przesycone, jak sądził, wonią palonego ludzkiego ciała. Kłopot w tym, że zapach nie był wcale zły.

Jeden z pirotechników roześmiał się na widok pozieleniałej twarzy detektywa.

– Gyros.

– Gy… roz? – zdziwił się detektyw, sądząc, że to jakiś żargonowy skrót, na przykład Gigantyczna Rozwałka.

– Proszę popatrzeć. – Pirotechnik palcami w lateksowych rękawiczkach wziął kawałek spalonego mięsa i powąchał. – Smaczne.Detektyw zaśmiał się, starając się ukryć, jak niewiele brakuje, żeby zwymiotował.

– Jagnięcina.

– Ja…

– Kierowca rozwoził jedzenie. Taką miał pracę. Cały wóz był wyładowany mięsem, falafelem i podobnym żarciem.

– Ach, tak. – Policjant czuł, że mdłości jednak nie przechodzą.

Na środku ulicy zahamował czerwony camaro SS, niemal muskając żółtą policyjną taśmę. Wysiadła z niego olśniewająca rudowłosa kobieta, która spojrzała na wrak furgonetki, po czym skinęła głową detektywowi.

– Witam – powiedział policjant.

Podłączając słuchawkę do motoroli i machając do samochodu kryminalistyków, który właśnie nadjechał, kobieta głęboko wciągnęła powietrze nosem. Pokiwała głową.

– Nie weszłam tam jeszcze, Rhyme – powiedziała do mikrofonu. – Ale sądząc po zapachu, chyba go mamy.

W tym momencie wysoki, łysiejący detektyw nie wytrzymał i wykrztusił:

– Zaraz wracam.

Pobiegł do najbliższego lokalu Starbucksa, modląc się w duchu, żeby zdążyć do toalety.


Geneva zeszła do laboratorium w domu pana Rhyme’a w towarzystwie detektywa Bella. Spojrzała na ojca, który patrzył na nią oczami wiernego psiaka.

Kurczę. Odwróciła wzrok.

– Mamy nowe wiadomości – powiedział pan Rhyme. – Człowiek, który wynajął Boyda, nie żyje.

– Nie żyje? Ten, który miał napaść na dom jubilerski?

– Sytuacja wyglądała nieco inaczej, niż sądziliśmy – oznajmił pan Rhyme. – Pomyliliśmy… właściwie to ja się pomyliłem. Uważałem, że sprawca chce obrabować giełdę. Ale okazało się, że chciał ją wysadzić.

– Terrorysta? – zdziwiła się Geneva.

Pan Rhyme wskazał głową plastikową kopertę, którą trzymała Amelia. Wewnątrz był list zaadresowany do „New York Timesa”. Wynikało z niego, że zamach bombowy na giełdę jubilerską jest kolejnym etapem świętej wojny przeciwko syjonistycznemu Izraelowi i jego sojusznikom. Był to ten sam papier, na którym napisano notatkę z poleceniem zabicia Genevy i sporządzono mapę Pięćdziesiątej Piątej Zachodniej.

– Kto to jest? – spytała, bezskutecznie próbując sobie przypomnieć widzianą tydzień temu pod muzeum furgonetkę i mężczyznę z Bliskiego Wschodu.

– Nielegalny imigrant z Arabii Saudyjskiej – powiedział detektyw Sellitto. – Pracował w restauracji na dolnym Manhattanie. Właściciele wpadli w panikę. Boją się, że możemy podejrzewać, że stanowią jakąś przykrywkę dla Al-Kaidy. – Zachichotał. – Co wcale nie jest wykluczone. Będziemy ich jeszcze sprawdzać. Ale na razie są czyści – porządni obywatele, mieszkają tu od lat, mają nawet dzieci w wojsku. Trzeba jednak przyznać, że trzęsą portkami.

Najważniejszy był jednak fakt, ciągnęła Amelia, że zamachowiec, Bani Ibn Dahab, nie miał żadnych związków z nikim podejrzewanym o terroryzm. Kobiety, z którymi się ostatnio umawiał, oraz jego współpracownicy twierdzili, że nie pamiętają, by kiedykolwiek spotykał się z ludźmi mogącymi należeć do komórki terrorystycznej, a meczet, do którego chodził, był bardzo umiarkowany pod względem religijnym i politycznym. Amelia przeszukała jego mieszkanie w Queens, lecz nie znalazła żadnych dowodów na związki z komórkami terrorystycznymi. Mimo to sprawdzano bilingi jego telefonów, szukając kontaktów z fundamentalistami.

– Będziemy dalej badać dowody – mówił pan Rhyme. – Ale jesteśmy pewni na dziewięćdziesiąt dziewięć procent, że Ibn Dahab działał sam. Oznacza to, że chyba nic ci już nie grozi.

Podjechał wózkiem do stołu laboratoryjnego i spojrzał na torebki z kawałkami spalonego metalu i plastiku.

– Dopisz to na tablicy, Mel – powiedział do pana Coopera. – Materiałem wybuchowym był TOVEX i mamy fragmenty odbiornika – detonatora – obudowa, przewód, kawałek spłonki. Wszystko zapakowane w karton UPS zaadresowany do dyrektora giełdy jubilerskiej.

– Dlaczego wybuchło za wcześnie? – zapytał Jax Jackson.

Pan Rhyme wyjaśnił, że bardzo niebezpiecznie jest używać bomby detonowanej drogą radiową w mieście, gdzie krzyżuje się mnóstwo fal radiowych – sterujących zapalnikami na placach budów, wysyłanych przez walkie-talkie i setki innych źródeł.

– Być może popełnił samobójstwo – dodał detektyw Sellitto. – Mógł się dowiedzieć o aresztowaniu Boyda albo alarmie bombowym w budynku giełdy. Doszedł do wniosku, że możemy go capnąć w każdej chwili.

Geneve ogarnął dziwny niepokój. Otaczający ją ludzie nagle wydali się obcy. Przyczyna, dla której się tu wszyscy spotkali, przestała istnieć. A jej ojciec był osobą bardziej nieznaną niż policjanci. Zapragnęła wrócić do swojego pokoiku w suterenie, do książek, planów o college’u, marzeń o wyjeździe do Florencji i Paryża.

Zorientowała się, że Amelia uważnie się jej przygląda.

– Co teraz zamierzasz robić? – spytała policjantka.

Geneva zerknęła na ojca. Co teraz będzie? Zjawił się wprawdzie jej rodzic, ale okazał się byłym skazańcem, który w ogóle nie powinien przebywać w mieście. Pewnie będą ją próbowali umieścić w rodzinie zastępczej.

Amelia spojrzała na Lincolna Rhyme’a.- Dopóki wszystkiego nie wyjaśnimy, może zróbmy tak, jak planowaliśmy. Niech Geneva na jakiś czas zostanie tutaj.

– Tutaj? – zdziwiła się dziewczyna.

– Twój ojciec musi wrócić do Buffalo i załatwić kilka spraw. Zamieszkanie z nim i tak nie wchodziło w grę, pomyślała Geneva, ale się nie odezwała.

– Doskonały pomysł – odezwał się Thom. – Chyba tak właśnie zrobimy. – Jego głos brzmiał bardzo stanowczo. – Zostaniesz tutaj.

– Zgadzasz się? – spytała Genevy Amelia.

Geneva nie była pewna, dlaczego chcą, żeby została. Z początku była podejrzliwa. Ale wciąż musiała sobie powtarzać, że po tylu latach samotnego życia podejrzliwość towarzyszy jej nieodłącznie jak cień. Przyszło jej na myśl, że w jej sytuacji należy zastosować inną zasadę: przyjmujesz swoją rodzinę taką, jaka jest.


Dwaj konwojenci wprowadzili do laboratorium Rhyme’a skutego Thompsona Boyda i wyszli, pozostawiając go policjantom. Geneva znów była na górze, tym razem pod opieką Barbe Lynch.

Kryminalistyk rzadko spotykał się oko w oko ze sprawcą. W swojej pracy pasjonował się tylko samym procesem śledztwa i pościgu, nie zależało mu natomiast na osobistym kontakcie z podejrzanym. Nie miał ochoty triumfować nad schwytanym człowiekiem. Nie mogły go poruszyć tłumaczenia ani błagania, groźbami się nie przejmował.

Teraz jednak musiał zyskać absolutną pewność, że Genevie Settle nic już nie grozi. Chciał sam ocenić przeciwnika.

Boyd, z zabandażowaną i posiniaczoną twarzą po konfrontacji z Sachs, rozejrzał się po laboratorium, patrząc na sprzęt i tablice dowodów.

Potem na wózek.

Jego mina nie zdradzała żadnych emocji, żadnego cienia zaskoczenia czy zainteresowania. Nawet wówczas, gdy skinął głową Sachs. Jak gdyby zapomniał, jak tłukła go kamieniem.

Ktoś spytał Boyda, jak to jest siedzieć na krześle elektrycznym. Powiedział, że nic nie czuł. Był tylko „jakiśodrętwiały”. Pod koniec często to powtarzał. Był odrętwiały.

– Jak mnie znaleźliście? – zapytał.

– Na podstawie paru rzeczy – odparł Rhyme. – Po pierwsze, podrzuciłeś na miejscu zbrodni niewłaściwą kartę tarota. Nasunęła mi na myśl egzekucję.

– Wisielec – powiedział Boyd, kiwając głową. – Racja. Nie pomyślałem o tym. Po prostu groźnie wyglądała. Miała was zmylić.

– Ale twoje nazwisko zdradził nam twój nawyk – ciągnął Rhyme.

– Nawyk?

– Gwizdania.

– Fakt, gwiżdżę. Przy pracy staram się tego nie robić. Ale czasem się zapominam. A więc rozmawiał pan z…

– Tak, z paroma osobami z Teksasu.

Kiwając głową, Boyd spojrzał na Rhyme’a zaczerwienionymi oczami.

– Czyli dowiedział się pan o Charliem Tuckerze? Żałosna karykatura człowieka. Uprzykrzał moim ludziom ostatnie chwile na ziemi. Opowiadał im, jak się będą smażyć w piekle, gadał różne bzdury o Jezusie i tak dalej.

Moim ludziom…

– Czy Bani Ibn Dahab był twoim jedynym zleceniodawcą? – spytała Sachs.

Popatrzył na nią z autentycznym zdumieniem; była to chyba pierwsza emocja, jaka odbiła się na jego twarzy.

– Skąd… – zaczął, lecz zaraz zamilkł.

– Bomba wybuchła za wcześnie. Albo postanowił skończyć ze sobą.

Przecząco pokręcił głową.

– Nie, nie był zamachowcem-samobójcą. Musiał ją zdetonować przez przypadek. Nieostrożny był z niego gość. Narwany. Nie przestrzegał zasad. Pewnie za wcześnie ją uzbroił.

– Jak go poznałeś?

– Zadzwonił do mnie. Zdobył nazwisko od kogoś w więzieniu. Z Narodu Islamu.

A więc tu kryła się zagadka. Rhyme zachodził w głowę, jak strażnik z teksańskiego więzienia nawiązał kontakt z muzułmańskimi terrorystami.

– Ci Arabowie to wariaci – mówił Boyd. – Ale mają pieniądze.

– A Jon Earle Wilson? To on skonstruował bombę?

– Tak, Jonny. – Pokręcił głową. – O nim też już wiecie? Nie ma co, znacie się na rzeczy.

– Gdzie on jest?

– Nie wiem. Dzwoniliśmy do siebie z automatów i zostawialiśmy wiadomości w poczcie głosowej. Spotykaliśmy się w publicznych miejscach. Nigdy nie zamieniliśmy więcej niż parę słów.

– W sprawie Ibn Dahaba i zamachu porozmawia z tobą FBI. My chcemy cię tylko zapytać o Geneve. Czy ktoś jeszcze chce jej zrobić krzywdę?

Boyd pokręcił głową.

– Z tego, co wiem, Ibn Dahab działał sam. Podejrzewam, że kontaktował się z kimś na Bliskim Wschodzie, ale z nikim stąd. Nikomu nie ufał. – Teksański akcent pojawiał się i znikał, jak gdyby Boyd przez lata próbował się go pozbyć.

– Jeżeli kłamiesz – powiedziała groźnie Sachs – jeżeli coś się jej stanie, zrobimy wszystko, żeby ci uprzykrzyć resztę życia.

– Jak? – szczerze zainteresował się Boyd.

– Zabiłeś bibliotekarza, doktora Barry’ego. Zaatakowałeś i usiłowałeś zabić funkcjonariuszy policji. Za każde z tych przestępstw grozi ci dożywocie. Badamy też sprawę śmierci pewnej dziewczyny, która wczoraj wpadła pod autobus na Canal Street. Ktoś ją popchnął akurat wtedy, gdy uciekałeś z Elizabeth Street. Pokazujemy twoje zdjęcie świadkom. Nigdy nie wyjdziesz z więzienia. Wzruszył ramionami.

– To nie ma znaczenia.

– Nic cię to nie obchodzi? – zapytała Sachs.

– Wiem, że mnie nie rozumiecie. Nie mam wam tego za złe. Ale nie przejmuję się więzieniem. Niczym się już nie przejmuję. Nie możecie mnie poruszyć, bo już jestem martwy. Nie ma znaczenia, czy kogoś zabijam, czy ratuję. – Popatrzył na Amelię Sachs, napotykając jej wzrok. – Znam to spojrzenie – powiedział. – Zastanawia się pani, co za bestia we mnie siedzi. A prawda jest taka, że stałem się taki przez was.

– Przez nas?

– Och, tak… Zna pani mój zawód.

– Funkcjonariusz nadzorujący egzekucję – rzekł Rhyme.

– Właśnie. Opowiem wam coś o tej pracy. Można znaleźć nazwisko każdego człowieka straconego z mocy prawa Stanów Zjednoczonych. Jest ich bardzo dużo. Można znaleźć nazwiska wszystkich gubernatorów, którzy czekali do północy, żeby złagodzić karę, jeżeli mieli taki kaprys. Można znaleźć nazwiska wszystkich ofiar zamordowanych przez skazanych i prawie wszystkie nazwiska ich najbliższych krewnych. Ale wiecie, czyich nazwisk nie ma na żadnych listach?

Powiódł spojrzeniem po otaczających go twarzach.

– Naszych, ludzi, którzy naciskają guzik. Katów. O nas nikt nie pamięta. Wszyscy myślą tylko, jaki wpływ ma kara śmierci na rodziny skazanych. Albo na społeczeństwo. Albo rodziny ofiar. Nie wspominając o ludziach, których usypia się jak psy. Ale nikt nie poświęca odrobiny uwagi nam, katom. Nikt nie pomyśli, co się dzieje z nami.

Długie dni mieszkamy z naszymi ludźmi – mężczyznami i kobietami – którzy mają umrzeć. Poznajemy ich. Rozmawiamy z nimi. O wszystkim. Słyszymy, jak Murzyn pyta, jak to jest, że biały, który popełnił dokładnie takie samo przestępstwo, dostaje dożywocie albo i mniej, a czarny musi umrzeć. Meksykanin przysięga, że nie zgwałcił i nie zabił dziewczyny. Kupował tylko piwo w Seven-Eleven, nagle zjawiła się policja, a on krótko potem trafia do celi śmierci. Kiedy już rok leży w ziemi, robią test DNA i okazuje się, że skazali nie tego człowieka, że od początku był niewinny.

Jasne, winni też są ludźmi. I mieszkamy z nimi dzień po dniu. Traktujemy ich przyzwoicie, bo oni też nas tak traktują. Poznajemy ich. A potem… zabijamy. Sami. Własnymi rękami, naciskając guzik, pociągając dźwignię… to nas zmienia.

Wiecie, co mówią przed egzekucją? „Idzie trup”. Mają na myśli skazańca. Ale tak naprawdę mówią o nas. O katach. To my jesteśmy martwi.

– A twoja dziewczyna? – mruknęła Sachs. – Jak mogłeś do niej strzelić?

Zamilkł. Po raz pierwszy przez jego twarz przemknął cień.

– Długo się zastanawiałem, czy strzelić. Miałem nadzieję, że coś poczuję, że coś mi powie, żebym tego nie robił. Bo za bardzo mi na niej zależy. Że powinienem zostawić ją w spokoju, zaryzykować i uciec. Ale… – Potrząsnął głową. – Nic takiego się nie stało. Kiedy na nią popatrzyłem, czułem tylko odrętwienie. I wiedziałem, że trzeba strzelić.

– A gdyby zamiast niej w domu były dzieci? – krzyknęła Sachs. – Strzeliłbyś, żeby uciec?

Zastanowił się przez chwilę nad odpowiedzią.

– Chyba się zgodzimy, że to by zadziałało. Na pewno by pani została, żeby uratować którąś z dziewczynek, zamiast mnie gonić. Tak mi mówił ojciec: to tylko kwestia, gdzie się postawi przecinek dziesiętny.

Ponura mina zniknęła, jak gdyby Boyd w końcu odnalazł odpowiedź na gnębiące go od dawna pytanie.

Wisielec… Karta często zapowiada poddanie się doświadczeniu, rezygnację z walki, pogodzenie się z rzeczywistością.

Spojrzał na Rhyme’a.

– Jeżeli wolno, chyba już czas, żebym wracał do domu.

– Do domu?

Popatrzył na nich zdziwiony.

– Do więzienia.

Jak gdyby chciał powiedzieć: a gdzieżby indziej?


Ojciec i córka wysiedli na Sto Trzydziestej Piątej z pociągu linii C i ruszyli na wschód w kierunku szkoły imienia Langstona Hughesa.

Geneva nie chciała, żeby z nią jechał, ale uparł się, że musi się nią opiekować – pan Rhyme i detektyw Bell byli tego samego zdania. Poza tym uznała, że i tak ojciec jutro wyjedzie do Buffalo, więc przypuszczała, że przez godzinę czy dwie będzie mogła znieść jego towarzystwo.

Jax wskazał głową metro.

– Uwielbiałem pisać na wagonach linii C. Farba świetnie się trzymała… I wiedziałem, że zobaczy to mnóstwo ludzi. W siedemdziesiątym szóstym zrobiłem cały bok wagonu. To był rok dwóchsetlecia. Przypłynęły te wielkie statki. Zrobiłem graffiti jednego z nich, razem ze Statuą Wolności. – Zaśmiał się. – Słyszałem, że co najmniej przez tydzień nie myli tego wagonu. Może mieli za dużo roboty, ale wolę myśleć, że komuś się to po prostu podobało i chciał zostawić dziełko na dłużej niż zwykle.

Geneva burknęła coś pod nosem. Sądziła, że to ona ma mu coś do powiedzenia. Kawałek dalej zobaczyła rusztowanie ustawione przy budynku, gdzie pracowała przy czyszczeniu murów, zanim ją zwolniono. Jak zareagowałby ojciec, gdyby się dowiedział, że usuwała graffiti z budynków? Być może zdarła nawet jedno z jego dzieł. Korciło ją, żeby mu o tym powiedzieć, ale milczała.

Geneva zatrzymała się przy najbliższym napotkanym automacie telefonicznym na Frederick Douglass Boulevard i wyciągnęła z kieszeni garść drobnych. Ojciec podał jej swoją komórkę.

– Nie trzeba.

– Weź.

Zignorowała go, wrzuciła monety do aparatu i zadzwoniła do Lakeeshy, a ojciec schował telefon i podszedł do krawężnika, rozglądając się po dzielnicy z miną chłopca stojącego przed sklepową gablotą ze słodyczami.

Kiedy przyjaciółka odebrała, Geneva odwróciła się do niego plecami.

– Taa?

– Już po wszystkim, Keesh. – Opowiedziała jej o giełdzie jubilerskiej i zamachu bombowym.

– Naprawdę? Kurde. Terrorysta? Ale masakra. Ale nic ci nie jest?

– Wszystko gra, naprawdę.

Geneva usłyszała w tle inny głos, męski, a jej przyjaciółka na chwilę zasłoniła ręką słuchawkę. Przyciszona rozmowa miała chyba gwałtowny przebieg.

– Jesteś, Keesh?

– Tak.

– Kto tam jest?

– Nikt. Dzie jesteś? Chyba nie w tej norze w suterenie?

– Ciągle jestem tam, gdzie ci mówiłam – u tego policjanta i jego dziewczyny. Tego na wózku.

– Stamtąd dzwonisz?

– Nie, jestem na Górnym. Idę do szkoły.

– Teraz?

– Po zadanie.

Dziewczyna zamilkła na chwilę.

– Słuchaj, zobaczymy sie w szkole. Chce pogadać. Kiedy tam będziesz?

Geneva zerknęła na ojca, który stał nieopodal i z rękami w kieszeniach wciąż przyglądał się ulicy. Postanowiła na razie nie wspominać o nim Keesh ani nikomu innemu.

– Lepiej jutro, Keesh. Teraz nie mam czasu.

– Kurde, dziewczyno.

– Naprawdę. Jutro.

– Jak chcesz.

Geneva usłyszała trzask odkładanej słuchawki. Stała jeszcze przez chwilę przy automacie, odwlekając moment powrotu do ojca.

W końcu podeszła do niego i ruszyli w dalszą drogę.

– Wiesz, co tam było, w trzech czy czterech kwartałach? – zapytał, pokazując na północ. – Strivers Row. Byłaś tam kiedyś?

– Nie – mruknęła.

– Kiedyś cię tam zabiorę. Sto lat temu te trzy wielkie kamienice i mnóstwo domów szeregowych zbudował pewien inwestor – nazywał się King. Wynajął trzech najlepszych architektów w kraju i kazał im się zabrać do pracy. Piękny zakątek. Projekt nazywał się Model Kinga, ale domy były takie drogie i ładne, że nazwali uliczkę Strivers Row, bo żeby tam zamieszkać, trzeba się było mocno postarać. Mieszkał tam kiedyś W. C. Handy. Słyszałaś o nim? Ojciec bluesa. Najporządniejszy muzyk, jaki żył. Raz zrobiłem tam nawet dzieło. Mówiłem ci o tym? Zużyłem aż trzydzieści puszek. To nie był wrzut; spędziłem na tym dwa dni. Namalowałem portret samego W. C. Handy’ego. Przyszedł fotograf z „Timesa”, zrobił zdjęcie i zamieścili je w gazecie. – Pokazał na północ. – Portret był…

Nagle Geneva stanęła i uderzyła się dłońmi w uda.

– Dość!

– Genie?

– Przestań już. Nie chcę tego słuchać.

– Ależ…

– Nie obchodzą mnie te opowieści.

– Jesteś na mnie zła, kochanie. Kto by nie był po tym wszystkim? Posłuchaj, popełniłem błąd – powiedział łamiącym się głosem. – To było dawno. Teraz jestem inny. I wszystko będzie wyglądać inaczej. Już nigdy nikt i nic nie będzie dla mnie ważniejsze od ciebie. Nie tak jak wtedy, gdy byłem z twoją mamą. To ciebie powinienem wtedy ratować, ale nie tak. Źle zrobiłem, jadąc do Buffalo…

– Nie! Nic nie rozumiesz! Nie chodzi o to, co zrobiłeś. Nie mam ochoty należeć do tego twojego świata. Nie obchodzi mnie żaden Strivers Row, nie obchodzi mnie Apollo ani Cotton Club. Ani Harlemskie Odrodzenie. Nie lubię Harlemu. Nie cierpię. Tu są strzelaniny, crack, gwałty. Ludzie napadają po to, żeby ukraść komuś tandetną biżuterię. Dziewczyny interesują się tylko warkoczykami i pasemkami. A…

– Na Wall Street są spekulanci i oszuści, w New Jersey mafia, a w Westchester osiedla domów na kółkach – odparł.

Ciągnęła, jakby w ogóle go nie słyszała.

– Chłopakom zależy tylko na tym, żeby zaciągnąć dziewczynę do łóżka. Niedouczeni ludzie mówią byle jak. A jeszcze…

– Co jest nie tak z rodzimym dialektem afroamerykańskim? Zdziwiła się.

– Skąd znasz tę nazwę?

Nie mówił językiem harlemskiej ulicy – jego ojciec dopilnował, żeby sumiennie się uczył (przynajmniej dopóki nie rzucił szkoły, by zacząć „karierę” wandala mażącego po miejskim mieniu). Ale większość ludzi z dzielnicy nie wiedziała, że ich język określa się oficjalnie mianem rodzimego dialektu afroamerykańskiego.

– Kiedy siedziałem – wyjaśnił – zrobiłem dyplom szkoły średniej i skończyłem rok college’u.

Zbyła tę wiadomość milczeniem.

– Dużo czytałem i uczyłem się o języku. Pewnie nie pomoże mi to znaleźć pracy, ale to mnie wciągnęło. Wiesz, że zawsze lubiłem książki. Ty też polubiłaś je dzięki mnie… Studiowałem literacką angielszczyznę, ale afroamerykańską też. I nie widzę w niej nic złego.

– Ale jej nie używasz – zauważyła szorstkim tonem.

– Bo nie mówiłem nią od dzieciństwa. Tak samo jak nie mówiłem po francusku czy w języku mandingo. Ale niektóre formy naszej mowy są znane w angielszczyźnie już od czasów Szekspira.

Roześmiała się.

– Spróbuj znaleźć pracę, mówiąc po afroamerykańsku.

– A jeśli o tę samą pracę będzie się starać ktoś z Francji albo Rosji? Nie sądzisz, że szef da im szansę, posłucha, jak mówią, zobaczy, czy potrafią ciężko pracować i mają głowę na karku, nawet gdyby mówili trochę inaczej? Może problem polega na tym, że to szef mówi innym językiem. – Zaśmiał się. – Mówię ci, ludzie w Nowym Jorku powinni się w ciągu kilku następnych lat pouczyć hiszpańskiego i chińskiego. Czemu nie afroamerykańskiego?

Jego logika rozwścieczyła ją jeszcze bardziej.

– Lubię nasz język, Genie. Brzmi naturalnie. Kiedy go słyszę, czuję się jak w domu. Masz prawo złościć się na mnie za to, co zrobiłem. Ale nie za to, kim jestem ani skąd pochodzimy. To jest nasz dom. Wiesz, co trzeba robić z domem, prawda? Zmienić co trzeba i nauczyć się być dumnym z tego, czego się nie da zmienić.

Geneva zacisnęła oczy i ukryła twarz w dłoniach. Przez długie lata marzyła o rodzicach – nawet nie dwojgu, ale przynajmniej jednej bliskiej osobie, która będzie na nią czekać po południu w domu, sprawdzać zadania, budzić ją rano. A kiedy uznała, że to już nigdy nie nastąpi, kiedy w miarę ułożyła sobie życie i zaczęła mozolną drogę, żeby się wydostać z tej zapomnianej przez Boga dziury, nagle zjawia się przeszłość i zaczyna ją wciągać z powrotem.

– Ale ja tego nie chcę – szepnęła. – Chcę czegoś więcej niż to bagno. – Ruchem ręki pokazała otaczające ich ulice.

– Och, Geneva, rozumiem. Mam tylko nadzieję, że może spędzimy tu parę miłych lat, zanim odfruniesz w daleki świat. Daj mi szansę naprawić to, co ci zrobiliśmy ja i twoja matka. Zasługujesz na wszystkie najlepsze miejsca na świecie… Ale swoją drogą, znasz jakieś idealne? Takie, gdzie ulice są wybrukowane złotem? Gdzie wszyscy kochają swoich sąsiadów? – Roześmiał się i przechodząc na afroamerykański, dodał: – Mówisz bagno? Sie rozumie, ale dzie ich nie ma? Dzie?

Otoczył ją ramieniem. Zesztywniała, ale pozwoliła mu na to. Ruszyli w stronę szkoły.


Lakeesha Scott od pół godziny siedziała na ławce w parku Marcusa Garveya, dokąd przyszła zaraz po zakończeniu pracy w restauracji na dolnym Manhattanie.

Zapaliła następnego merita, myśląc: niektóre rzeczy robimy, bo chcemy, a niektóre, bo tak trzeba. Żeby przetrwać.

Zamierzała właśnie zrobić coś, co należało.

Dlaczego Geneva nie powiedziała, że po tym wszystkim wymelduje się z miasta i nigdy już nie wróci?

Mogłaby pojechać do Detroit albo Alabamy.

Przepraszam, Keesh, nie możemy się już więcej spotykać. Nigdy. Żegnaj.

Wtedy w ogóle nie byłoby problemu. Dlaczego, dlaczego, dlaczego?

A było o wiele gorzej. Akurat Gen musiała zadzwonić i powiedzieć jej, gdzie będzie przez następne parę godzin. Keesh nie miała nic na swoje usprawiedliwienie, żeby tym razem jej nie spotkać. Och, kiedy przed chwilą gadały, trajkotała do niej jak zwykle, żeby nie wzbudzić podejrzeń, ale teraz, gdy siedziała samotnie, ogarnęło ją przygnębienie.

Kiepsko się czuję.

Ale nie mam wyboru.

Niektóre rzeczy robimy, bo tak trzeba…

No już, powiedziała sobie Keesh. Jak mus, to mus. Rusz się.

Rozgniotła papierosa i wyszła z parku, kierując się na zachód, a potem na północ w stronę alei Malcolma X, mijała kościół za kościołem. Były wszędzie. Mt. Morris Ascension, Bethelite Community, adwentystów, baptystów – mnóstwo. Dalej meczety i synagoga.

No i sklepy i sklepiki: „Papaya King”, botaniczny, wypożyczalnia smokingów, punkt realizowania czeków. Minęła garaż taksówek na telefon, siedział przed nim właściciel, trzymając posklejane taśmą radio, którego długi kabel ginął w głębi ciemnego biura. Uśmiechnął się do niej życzliwie. Jak Lakeesha im wszystkim zazdrościła: pastorom w brudnych kościołach pod neonowymi krzyżami, beztroskim sprzedawcom wkładającym hot dogi do parujących bułek, grubemu facetowi siedzącemu na tandetnym krzesełku z zepsutym mikrofonem w ręce.

Oni nikogo nie zdradzają, pomyślała.

Nie zdradzają osoby, która od lat była ich najlepszą przyjaciółką.

Szła, strzelając gumą do żucia, ściskając mocno pasek torby grubymi palcami o czarno-żółtych paznokciach. Starała się nie zwracać uwagi na trzech chłopaków z Dominikany.- Psst.

Usłyszała „tyłek”. Usłyszała „niezła foka”.

– Psst.

Keesh sięgnęła do torby i zacisnęła dłoń na sprężynowcu. Już miała go otworzyć, żeby zobaczyć ich miny. Zmierzyła ich wściekłym spojrzeniem, ale zostawiła długi i ostry nóż tam, gdzie był, uznając, że i tak będzie miała cholerne kłopoty, kiedy dotrze do szkoły.

– Psst.

Ruszyła dalej, rozrywając drżącymi palcami paczkę gumy. Wrzuciwszy do ust dwa owocowe kawałki, usiłowała odnaleźć w sobie gniew.

Dziewczyno, musisz być wściekła. Pomyśl o wszystkim, co cię wkurza w Genevie. Pomyśl, kim kiedyś będzie, a kim ty nigdy nie będziesz miała szans zostać. Była przemądrzała, nie opuściła w szkole ani jednego cholernego dnia i cały czas miała figurę chudej białaski, chociaż nie wyglądała jak jakaś ćpunka z AIDS, nie pozwalała się nikomu dotykać i innym dziewczynom też kazała się zachowywać jak cnotki.

Jakby się uważała za lepszą od nas wszystkich.

Ale nie była lepsza. Geneva Settle była zwyczajnym dzieciakiem z rozbitej rodziny, gdzie mama brała, a tatuś uciekł.

Jedną z nas.

Wściekała się na nią za to, że patrzyła jej w oczy i powtarzała: „Zrobisz to, dziewczyno, uwierz w siebie, potrafisz to zrobić, uciekniesz stąd, cały świat na ciebie czeka”.

Ale nie, czasem nie potrafisz, bo za dużo musisz dźwigać. Potrzebujesz pomocy, potrzebujesz kogoś, kto ma więcej franklinów, kto będzie pilnował ci tyłów.

Przez chwilę poczuła, jak wzbiera w niej gniew na Geneve. Jeszcze mocniej zacisnęła dłoń na pasku torby.

Ale nie wytrzymała długo. Gniew zniknął, uleciał jak zasypka niemowlęca, którą pudrowała pupy swoich kuzynów bliźniaków, kiedy ich przewijała.

Pogrążona w myślach minęła osiedle Lenox Terrace i zmierzając do szkoły, w której zaraz miała się zjawić Geneva Settle, Lakeesha zdała sobie sprawę, że nie może polegać na gniewie ani szukać usprawiedliwienia.

Musiała polegać na instynkcie przetrwania. Czasem musisz pomyśleć o sobie i przyjąć czyjąś pomocną dłoń.

Niektóre rzeczy robimy, bo tak trzeba…

Rozdział 37

Kiedy Geneva odbierała w szkole zadanie domowe, okazało się – jakżeby inaczej – że tematem jej następnej pracy z angielskiego ma być „Powrót do Harlemu” Claude’a McKaya, wydana w 1928 roku pierwsza bestsellerowa powieść autorstwa czarnego pisarza.

– Nie mogłabym dostać coś e. e. cummingsa? – spytała. – Albo Johna Cheevera?

– Gen, przecież teraz omawiamy literaturę afroamerykańską – zauważył z uśmiechem nauczyciel.

– No to może Frank Yerby – próbowała pertraktować. – Albo Octavia Butler.

– Och, to wspaniali twórcy, Gen – odrzekł nauczyciel. – Ale nie piszą o Harlemie. A to jest temat przewodni tej części materiału. Dałem ci McKaya, bo sądzę, że ci się spodoba. To jeden z najbardziej kontrowersyjnych pisarzy Odrodzenia. McKay pisał o ciemnych stronach Harlemu, przez co ściągnął na siebie gromy. Krytykował go Du-Bois i wielu innych myślicieli tej epoki. To idealny temat dla ciebie.

Może w interpretacji będzie mi mógł pomóc ojciec, pomyślała z przekąsem, skoro tak uwielbia dzielnicę i jej gwarę.

– Spróbuj – zachęcił nauczyciel. – Może ci się spodoba. Na pewno nie, pomyślała Geneva.

Ojciec czekał na nią pod szkołą. Poszli na przystanek i w pewnej chwili oboje przymknęli oczy, gdy podmuch chłodnego wiatru wzbił tuman kurzu. Zawarli coś w rodzaju rozejmu i dziewczyna dała się zaprosić do jamajskiej restauracji, o której podobno marzył od sześciu lat.

– Nie zamknęli jej jeszcze? – zapytała chłodno.

– Nie wiem. Ale coś znajdziemy. To będzie wyprawa w nieznane.

– Mam mało czasu. – Zadygotała z zimna.

– Gdzie ten autobus?

Geneva spojrzała na drugą stronę ulicy i zmarszczyła brwi. Och, nie… Zobaczyła Lakeeshę. To było właśnie w jej stylu. Nie posłuchała jej i mimo wszystko przyszła.

Keesh pomachała do niej.

– Kto to jest? – spytał ojciec.

– Koleżanka.

Lakeesha zerknęła niepewnie na jej ojca i na migi pokazała Genevie, żeby przeszła przez ulicę.

O co chodzi? Dziewczyna się uśmiechała, ale wyraźnie było widać, że coś ją trapi. Może się zastanawiała, co Geneva robi w towarzystwie starszego mężczyzny.

– Zaczekaj – powiedziała do ojca i ruszyła w stronę Lakeeshy, która zamrugała oczami i wzięła głęboki oddech. Otworzyła torbę i sięgnęła do środka.

Co tu jest grane? – zastanawiała się Geneva. Przecięła ulicę i przystanęła przy krawężniku. Keesha zawahała się przez moment, po czym zrobiła krok naprzód.

– Gen… – Jej oczy pociemniały. Geneva zmarszczyła brwi.

– Co się…

Keesh stanęła jak wryta, bo w tym momencie jakiś samochód zatrzymał się obok Genevy, która obejrzała się zaskoczona. Za kierownicą siedziała szkolna psycholog, pani Barton. Kobieta przywołała gestem uczennicę. Geneva zawahała się, kazała Keesh zaczekać i podeszła do pani Barton.

– Witaj, Geneva. Nie zdążyłam cię złapać w szkole.

– Dzień dobry – powiedziała ostrożnie dziewczyna. Nie miała pojęcia, ile kobieta wie o jej rodzicach.

– Asystent pana Rhyme’a mówił, że złapali już człowieka, który próbował ci zrobić krzywdę. I że nareszcie wrócili twoi rodzice.

– Mój ojciec. To on. – Pokazała.

Psycholog przyjrzała się mężczyźnie ubranemu w podniszczoną koszulkę i kurtkę.

– Wszystko w porządku?

Nie słysząc ich rozmowy, Lakeesha obserwowała je podejrzliwie. Miała coraz bardziej zaniepokojoną minę. Przez telefon wydawała się wesoła, ale Geneva zaczynała podejrzewać, że się zgrywała. Kim był ten facet, z którym rozmawiała?

Nikim…

Chyba jednak nie.

– Geneva? Dobrze się czujesz? – spytała pani Barton. Popatrzyła na psycholog.

– Przepraszam. Tak, doskonale.

Kobieta ponownie zmierzyła jej ojca badawczym spojrzeniem, po czym przeniosła wzrok na dziewczynę, która odwróciła głowę.

– Chcesz mi coś powiedzieć?

– Hm…

– O co tu naprawdę chodzi?

– No…

Była to jedna z tych sytuacji, gdy bez względu na wszystko trzeba wyjawić prawdę.

– Przepraszam, pani Barton, ale nie byłam zupełnie szczera.

Mój ojciec nie jest profesorem. Siedział w więzieniu. Ale już go zwolnili.

– Gdzie więc mieszkałaś?

– Sama.

Kobieta skinęła głową, lecz z jej oczu nie sposób było wyczytać, co o tym sądzi.

– A matka?

– Nie żyje. Spochmurniała.

– Przykro mi… I ojciec się tobą zaopiekuje?

– Właściwie jeszcze o tym nie rozmawialiśmy. Zanim coś postanowi, musi jeszcze załatwić jakieś sprawy w sądzie czy gdzieś tam. – Mówiła to, by zyskać na czasie. Geneva ułożyła już własny plan: kiedy ojciec wróci, formalnie przejmie nad nią opiekę, ale ona nadal będzie mieszkać sama. – Przez kilka dni zostanę u pana Rhyme’a i Amelii.

Kobieta jeszcze raz spojrzała na jej ojca, który uśmiechnął się niepewnie.

– To dość niezwykłe rozwiązanie.

– Nie pójdę do żadnej rodziny zastępczej – oznajmiła buńczucznym tonem. – Nie chcę stracić wszystkiego, co mi się udało zdobyć. Wolę już uciec, wolę…

– Spokojnie, spokojnie. – Psycholog uśmiechnęła się do niej. – Jeszcze nie czas na takie dyskusje. Za dużo przeszłaś. Porozmawiamy za kilka dni. Dokąd się teraz wybierasz?

– Do pana Rhyme’a.

– Podwiozę cię.

Geneva przywołała gestem ojca. Zbliżył się wolnym krokiem i dziewczyna przedstawiła go pani Barton.

– Miło panią poznać. I dziękuję za opiekę nad Geneva.

– Proszę wsiadać.

Geneva spojrzała na drugą stronę ulicy. Keesh wciąż tam stała.

– Muszę lecieć! – zawołała do niej. – Zadzwonię. – Pokazała na migi słuchawkę telefonu.

Lakeesha niepewnie skinęła głową i wyciągnęła rękę z torby.

Geneva usiadła z tyłu, za ojcem. Przez tylną szybę jeszcze raz popatrzyła na posępną minę Keesh.

Pani Barton ruszyła, a ojciec rozpoczął kolejny żałosny wykład o historii, plotąc: wie pani, że kiedyś zrobiłem graffiti o braciach Collyer? Homerze i Langleyu. Mieszkali przy Piątej Alei i Sto Dwudziestej Ósmej. Byli odludkami i największymi dziwakami na świecie. Bali się przestępców z Harlemu, dlatego zabarykadowali się w domu, wszędzie poustawiali pułapki, nigdy niczego nie wyrzucali. Jednego z nich przywaliła sterta gazet. Kiedy umarli, policja musiała wywieźć z domu ponad sto ton przeróżnych rupieci.

– Słyszałyście kiedyś o nich? Pani Barton odparła, że chyba słyszała.- Ja nie – powiedziała Geneva, myśląc: Może byś najpierw spytał, czy w ogóle mnie to obchodzi.


Dyrygując Melem Cooperem, który badał i porządkował dowody zebrane z miejsca wybuchu, Lincoln Rhyme przeglądał niektóre raporty z analiz.

Grupa agentów federalnych pod wodzą Freda Dellraya namierzyła Jona Earle’a Wilsona, którego odciski palców znaleziono na bombie ukrytej w radiu tranzystorowym. Został zatrzymany i agenci mieli go przywieźć do Rhyme’a na przesłuchanie – swoimi zeznaniami dodatkowo obciąży Thompsona Boyda.

Nagle zadzwonił telefon Bella. Detektyw odebrał.

– Bell… Luis, co jest? – Przechylił głowę, słuchając wiadomości. Luis…

Zapewne Martinez, który na piechotę śledził Geneve i jej ojca od momentu, gdy wyszli od Rhyme’a, zamierzając iść do szkoły Langstona Hughesa. Wszyscy byli przekonani, że Jax, Alonzo Jackson, naprawdę jest jej ojcem i że z jego strony dziewczynie nic nie grozi; ustalono też, że terrorysta działał sam. Nie oznaczało to jednak, że Bell i Rhyme w najbliższej przyszłości pozwolą Genevie chodzić wszędzie bez ochrony.

Rhyme odgadł z miny Bella, że coś było nie tak. Detektyw powiedział do Coopera:

– Trzeba natychmiast sprawdzić coś w wydziale komunikacji. – Pospiesznie zapisał na karteczce numer rejestracyjny i podał technikowi.

– Co się dzieje? – zapytała Sachs.

– Geneva stała z ojcem na przystanku autobusowym niedaleko szkoły. Zatrzymał się przy nich jakiś samochód i wsiedli. Luis zupełnie się tego nie spodziewał i nie zdążył przebiec przez ulicę, żeby ich zatrzymać.

– Samochód? Kto siedział za kierownicą?

– Mocno zbudowana czarna kobieta. Z opisu wynika, że to mogła być ta psycholog, Barton.

Nie trzeba od razu wpadać w panikę, pomyślał Rhyme. Może po prostu zobaczyła ich na przystanku i zaproponowała, że ich podwiezie. Na ekranie pojawiła się informacja z wydziału komunikacji.

– Co tam mamy, Mel? – zapytał Rhyme.

Cooper zmrużył oczy i odczytał dane. Wcisnął kilka klawiszy. Potem utkwił w kryminalistyku oczy, powiększone przez grube szkła okularów.

– Problem.


Pani Barton jechała w kierunku środkowo-południowego Harlemu, poruszając się wolno przez gęstniejący ruch. Zwolniła, gdy mijali kolejny plac budowy.

Ojciec Genevy pokręcił głową.

– Patrzcie tylko. – Wskazał tablicę. – Deweloperzy, banki, architekci. – Zaśmiał się gorzko. – Założę się, że żadną z tych wielkich firm nie kieruje ani jeden czarny.

Daj już spokój, pomyślała Geneva. Miała ochotę go uciszyć. Marudzenie o dawnych czasach…

Psycholog zerknęła na budowę, wzruszając ramionami.

– Dużo się tu teraz buduje.

Zahamowała i skręciła w alejkę między starym budynkiem, który właśnie remontowano, a głębokim wykopem.

W odpowiedzi na pytające spojrzenie ojca Genevy, pani Barton wyjaśniła:

– To skrót.

Ale ojciec rozglądał się podejrzliwie.

– Skrót?

– Ominiemy korki.

Znów się rozejrzał, zmrużył oczy. Wreszcie bluznął:

– Gówno prawda!

– Tato! – krzyknęła Geneva.

– Znam to miejsce. Ulica na drugim końcu jest zamknięta. Burzą tam jakąś starą fabrykę.

– Nie – odrzekła pani Barton. – Właśnie tamtędy jechałam i…

Ale ojciec z całej siły pociągnął hamulec ręczny, skręcając kierownicę w lewo. Samochód zarzucił i uderzył w ceglany mur z głośnym zgrzytem miażdżonego metalu i plastiku.

Łapiąc psycholog za rękę, ojciec krzyknął:

– Ona jest z nimi, dziecko! Chce ci zrobić krzywdę! Wysiadaj! Uciekaj!

– Tato, oszalałeś! Co ty…

Ale w tej chwili, jak gdyby na potwierdzenie jego słów, kobieta wyciągnęła z kieszeni pistolet. Wycelowała w pierś ojca i nacisnęła spust. Wstrząśnięty Jax szeroko otworzył oczy i opadł do tyłu, przyciskając dłonią ranę.

– Och. Och – wyszeptał.

Geneva odskoczyła, widząc wymierzoną w siebie srebrną lufę. W momencie strzału ojciec uderzył kobietę pięścią w szczękę, ogłuszając ją. Geneva poczuła na twarzy gorąco i drobiny prochu, ale pocisk chybił. Trafił w tylną szybę samochodu, rozbijając ją na tysiąc drobnych sześcianików.

– Uciekaj, dziecko – wykrztusił ojciec i bezwładnie opadł na deskę rozdzielczą.

Łapać ją, dowalić, dowalić suce…

Szlochając, Geneva wygramoliła się przez wybite okno i upadła na ziemię. Zerwała się na nogi i biegiem ruszyła w dół zjazdu dla ciężarówek, na tonący w półmroku plac rozbiórki.

Rozdział 38

Alina Frazier – kobieta grająca psycholog Patricię Barton – nie miała spokoju swojego wspólnika. Thompson Boyd był zimny jak lód. Nic nie mogło go wytrącić z równowagi. Alina zawsze ulegała emocjom. Miotając wściekłe przekleństwa, wygramoliła się zza ciała ojca Genevy i wypadła na alejkę, rozglądając się w lewo i prawo i szukając dziewczyny.

Wściekało ją to, że Boyd trafił do pudła. Wściekało ją to, że dziewczyna uciekała.

Sapiąc głośno, rozglądała się po pustej alejce. Chodziła tam i z powrotem. Gdzie ta mała…?

Z prawej mignęło coś szarego: Geneva czołgała się za oblepionym brudem niebieskim kubłem na śmieci, zmierzając w głąb placu. Kobieta rzuciła się w pogoń, dysząc ciężko. Mimo tuszy była bardzo silna i umiała się szybko poruszać. Więzienie może cię rozmiękczyć albo sprawić, że będziesz twardy jak skała. Wybrała to drugie.

Na początku lat dziewięćdziesiątych Frazier przewodziła bandzie dziewczyn, która grasowała po Times Square i Upper East Side, gdzie turyści i mieszkańcy – którzy spoglądaliby podejrzliwie na gromadę nastoletnich chłopców – nie zwracali uwagi na parę hałaśliwych Murzynek, taszczących torby z „Daffy Dana” i „Macy’s”. Dopóki nie zobaczyli błysku noża albo pistoletu, a bogate dziwki nie usłyszały, że mają wyskakiwać z kasy i biżuterii. Po paru sprawach w sądach dla nieletnich zrobiła grubszą rzecz i trafiła za kratki za nieumyślne spowodowanie śmierci – powinna za morderstwo, ale młody prokurator spieprzył oskarżenie. Po zwolnieniu wróciła do Nowego Jorku. Tam poznała Boyda przez chłopaka, z którym mieszkała, a kiedy zerwała z tym frajerem, kiedyś Boyd do niej zadzwonił. Z początku sądziła, że jest jednym z tych białasów napalonych na czarne, ale kiedy przyjęła zaproszenie na kawę, w ogóle się do niej przystawiał. Spojrzał na nią tylko tymi dziwnymi, martwymi oczami i powiedział, że potrzebuje pomocy kobiety przy paru robotach. Miałaby ochotę popracować?

Popracować? – zapytała, myśląc o narkotykach, broni i kradzionych telewizorach.

Wtedy szeptem wyjaśnił, czym się zajmuje.

Patrzyła na niego zdumiona.

Potem dodał, że w kilka dni mogłaby zgarnąć ponad pięćdziesiąt tysięcy.

Milczała przez chwilę. I wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – Jasne, że tak.

Za Geneve Settle mieli dostać pięć razy tyle. Okazało się, że to uczciwa cena, bo była to najtrudniejsza robota, jaka się im kiedykolwiek trafiła. Po wczorajszej nieudanej próbie w muzeum Boyd zadzwonił do niej i poprosił o pomoc (proponując dodatkowe pięćdziesiąt kawałków, gdyby sama zabiła dziewczynę). Frazier, największa cwaniara we wszystkich swoich ekipach, wpadła na pomysł, żeby zagrać szkolnego psychologa. Kazała sobie zrobić fałszywy identyfikator pracownika kuratorium i zaczęła wydzwaniać do publicznych szkół w Harlemie, prosząc do telefonu któregoś z nauczycieli Genevy Settle i kilkanaście razy wysłuchując „Przykro mi, ale nie mamy na liście takiej uczennicy”. Dopóki nie zadzwoniła do szkoły imienia Langstona Hughesa, gdzie jakaś sekretarka oznajmiła: tak, chodzi do nas. Frazier ubrała się w tani kostium, zawiesiła na imponującym biuście identyfikator i wkroczyła do szkoły jak do siebie.

Na miejscu dowiedziała się o tajemniczych rodzicach dziewczyny, o mieszkaniu na Sto Osiemnastej, a od detektywa Bella i innych gliniarzy – o domu w Central Park West. Dowiedziała się jeszcze, kto pilnuje Genevy, i przekazała wszystkie informacje Boydowi, aby mu pomóc w zaplanowaniu następnego ataku.

Obserwowała mieszkanie dziewczyny przy Morningside, dopóki z powodu jej opiekunów nie stało się to zbyt ryzykowne. (Tego popołudnia została nawet przyłapana, kiedy niedaleko kamienicy zatrzymał ją patrol, okazało się jednak, że policja szukała kogoś innego).

Frazier nakłoniła ochroniarza w szkole, by dał jej kasetę z zapisem z kamery na boisku, i uzbrojona w ten rekwizyt dostała się do domu tego kaleki, gdzie zdobyła jeszcze więcej informacji o dziewczynie.

Ale potem zgarnęli Boyda – od początku ją ostrzegał przed tymi policjantami – i Alina Frazier musiała dokończyć zadanie, jeżeli miała ochotę dostać resztę zapłaty, czyli sto dwadzieścia pięć tysięcy dolarów.

Łapiąc oddech, zatrzymała się dziesięć metrów poniżej pochyłego wjazdu na plac rozbiórki, prowadzącego do wykopu. Mrużyła oczy w blasku słońca powoli zachodzącego za horyzont i próbowała zobaczyć, gdzie ukryła się ta mała dziwka. Niech cię szlag, pokaż się.

Znów dostrzegła jakiś ruch. Geneva usiłowała się przedostać na drugą stronę placu, czołgając się za osłoną betoniarek, buldożerów i stert desek. Zniknęła za beczką na ropę.

Wchodząc do cienia, by mieć lepszą widoczność, Frazier wycelowała w środek beczki i strzeliła. Pocisk trafił w metal z głośnym brzękiem.

Zdawało się jej, że tuż za pojemnikiem poszybowała w górę grudka ziemi. Czy dziewczyna też dostała?

Ale nie, wstała i pobiegła w stronę kupy gruzu – cegieł, kamieni i rur. W momencie kiedy za nią wskakiwała, Frazier strzeliła drugi raz.

Dziewczyna upadła z przenikliwym wrzaskiem. Coś wzbiło się w powietrze. Ziemia i pył? Może to trysnęła krew?

Trafiła dziewczynę? Frazier nieźle strzelała – razem ze swoim byłym chłopakiem, handlarzem broni z Newark, godzinami strzelali do szczurów w opuszczonych budynkach na obrzeżach miasta, wypróbowując towar. Zdawało się jej, że kula dosięgła celu. Ale nie mogła za długo czekać, żeby się o tym przekonać; ludzie na pewno słyszeli strzały. Niektórzy na pewno nie zareagują, inni pomyślą, że to hałasuje ciężki sprzęt. Ale zawsze znajdzie się paru porządnych obywateli, którzy zadzwonią pod 911.

Trzeba zobaczyć…

Ruszyła wolno w dół zjazdu, starając się nie wywrócić; było bardzo stromo. Nagle za jej plecami, od strony alejki dobiegł dźwięk klaksonu. Jej samochodu.

Kurwa, pomyślała ze złością, ojciec małej jeszcze żyje.

Po chwili wahania Frazier podjęła decyzję: pora stąd spadać. Skończyć z tatuśkiem. Geneva prawdopodobnie dostała i długo nie pociągnie. A gdyby nawet nie była ranna, Frazier mogła ją znaleźć później. Będzie jeszcze mnóstwo okazji.

Pieprzony klakson… wydawał się głośniejszy od strzałów i na pewno przyciągał uwagę. Co gorsza, mógł zagłuszyć zbliżające się syreny. Frazier wspięła się z powrotem na poziom ulicy, dysząc z wysiłku. Kiedy jednak dotarła do samochodu, ze zdumieniem zobaczyła, że jest pusty. Ojciec Genevy nie siedział za kierownicą. Ślady krwi prowadziły do alejki obok, gdzie leżało jego ciało. Frazier zajrzała do samochodu: zanim stary się stąd wygramolił, wyciągnął lewarek i zaklinował na kierownicy, wciskając klakson.

Frazier z wściekłością wyrwała podnośnik.

Przeszywający dźwięk umilkł.

Wrzuciła lewarek na tylne siedzenie i spojrzała na ojca dziewczyny. Nie żył? Nawet jeżeli żył, to już niedługo. Podeszła do niego, trzymając broń przy boku. Nagle przystanęła, podejrzliwie marszcząc brwi… Jakim cudem ten ciężko ranny skurwiel otworzył bagażnik, odkręcił podnośnik, dowlókł się do kierownicy i go tam wsadził?

Frazier zaczęła się rozglądać.

Dostrzegła niewyraźną smugę z prawej, usłyszała świst i ułamek sekundy później w jej nadgarstek uderzył klucz do kół. Broń wyleciała jej z dłoni i od stóp do głów przeszył ją straszliwy ból. Kobieta wrzasnęła i osunęła się na kolana, lewą ręką sięgając po pistolet. Kiedy zdołała go chwycić, Geneva jeszcze raz się zamachnęła i z głuchym trzaskiem trafiła ją kluczem w ramię. Frazier runęła na ziemię, a broń wyśliznęła się jej z palców. Oślepiona bólem i wściekłością, rzuciła się na dziewczynę i podcięła ją, zanim ta zdążyła wymierzyć kolejny cios. Geneva upadła, czując, jak powietrze uchodzi jej z płuc.

Kobieta odwróciła się w stronę, gdzie wylądował pistolet, ale Geneva, krztusząc się, podczołgała się bliżej, złapała ją za prawą rękę i z całej siły ugryzła w zgruchotany przegub. Ból jak błyskawica rozdarł jej ciało. Frazier zamachnęła się drugą ręką, trafiając dziewczynę prosto w szczękę. Geneva wydała rozpaczliwy okrzyk i zalana łzami runęła na wznak. Frazier stanęła na chwiejnych nogach, trzymając się za krwawiący nadgarstek. Kopnęła dziewczynę w brzuch. Geneva wstrząsnęły torsje.

Z trudem utrzymując równowagę, Frazier szukała pistoletu, który leżał trzy metry dalej. Nie potrzebuję go. Klucz zupełnie wystarczy. Kipiąc gniewem, podniosła go i ruszyła naprzód. Popatrzyła na dziewczynę z nieskrywaną nienawiścią i uniosła nad głowę metalowy pręt. Geneva skuliła się, zasłaniając twarz dłońmi.

Nagle za plecami Frazier rozległ się krzyk:

– Nie!

Frazier odwróciła się i zobaczyła rudowłosą policjantkę z domu kaleki, która wolno szła w jej stronę, trzymając oburącz wielki automat.

Alina Frazier zerknęła na leżący obok rewolwer.

– Tylko daj mi pretekst – powiedziała policjantka. – Niczego więcej nie chcę.

Frazier rzuciła klucz i czując nagłą słabość, ciężko osunęła się na ziemię. Siedziała, ściskając zgruchotaną rękę.

Policjantka podeszła bliżej i kopniakiem odsunęła broń i klucz. Geneva wstała chwiejnie i ruszyła w stronę biegnących do niej dwóch sanitariuszy. Pokazała im, żeby najpierw poszli po jej ojca.

Ze łzami bólu w oczach Frazier zażądała:

– Potrzebuję lekarza.

– Będziesz musiała zaczekać w kolejce – mruknęła policjantka i zatrzasnęła jej na przegubach plastikowe kajdanki. Zważywszy na okoliczności, Frazier uznała, że zrobiła to nadzwyczaj delikatnie.

– Jego stan jest stabilny – obwieścił Lon Sellitto. Rozmawiał właśnie przez telefon z funkcjonariuszem oddelegowanym do szpitala Columbia-Presbyterian. – Nie bardzo wiedział, co to znaczy, ale wam przekazuję.Rhyme przyjął wiadomość o Jaksie Jacksonie skinieniem głowy. Cokolwiek oznaczał „stabilny stan”, przynajmniej facet przeżył, z czego Rhyme niezmiernie się cieszył ze względu na Geneve.

Dziewczynie opatrzono stłuczenia i otarcia, po czym pozwolono jej opuścić szpital.

Zdążyli ją uratować przed wspólniczką Boyda w ostatniej chwili. Sprawdziwszy numery samochodu, do którego wsiadła dziewczyna z ojcem, Mel Cooper ustalił, że auto jest zarejestrowane na niejaką Alinę Frazier. Kiedy szybko zajrzał do NCIC i stanowych baz danych, okazało się, że jest notowana: zarzut o nieumyślne spowodowanie śmierci w Ohio, dwa napady z bronią w ręku w Nowym Jorku i mnóstwo przestępstw popełnionych w młodości.

Sellitto nadał komunikat o poszukiwaniu sedana Frazer. Krótko potem funkcjonariusz z drogówki” zameldował, że widziano samochód niedaleko placu rozbiórki w południowym Harlemie. Ktoś z okolicy zgłosił, że słyszał strzały. Amelia Sachs wskoczyła do camaro i pognała na miejsce, gdzie znalazła Alinę Frazier, która właśnie miała zatłuc Geneve na śmierć.

Frazier została przesłuchana, ale okazała się równie nieskora do współpracy jak jej wspólnik. Rhyme przypuszczał, że zanim zdradziłaby Thompsona Boyda, musiałaby się głęboko zastanowić ze względu na jego więzienne powiązania.

Czy Geneva była wreszcie bezpieczna? Najprawdopodobniej tak. Dwoje morderców pod kluczem, główny sprawca poszatkowany w wybuchu. Sachs przeszukała mieszkanie Aliny Frazier, lecz znalazła tylko broń i gotówkę – żadnej informacji, która mogłaby wskazywać, że ktoś jeszcze chciał zabić Geneve Settle. Jon Earle Wilson, były skazaniec z New Jersey, który skonstruował pułapkę z kryjówki Boyda w Queens, miał niebawem zostać przywieziony do Rhyme’a i kryminalistyk liczył, że potwierdzi ich wnioski. Mimo to Rhyme i Bell postanowili dać Genevie do ochrony jednego funkcjonariusza w radiowozie.

Nagle zabrzęczał komputer i Mel Cooper spojrzał na ekran. Otworzył e-mail.

– Ach, wyjaśniła się tajemnica.

– Która? – spytał szorstko Rhyme. Jego zmienny humor zwykle psuł się pod koniec sprawy, kiedy na horyzoncie pojawiała się nuda.

– „Winskinskie”.

Indiańskie słowo z sygnetu znalezionego na kości pod ruinami gospody „Potters’ Field”. – No i?

– Wiadomość od profesora z Uniwersytetu Marylandu. Poza dosłownym tłumaczeniem z języka Indian Delaware, „Winskinskie” był tytułem używanym w Tammany Society.

– Tytułem?

– To był ktoś w rodzaju funkcjonariusza porządkowego. Boss Tweed nosił tytuł Wielkiego Sachema, czyli głównego wodza. A ten nasz… – wskazał czaszkę i kości znalezione przez Sachs w zbiorniku – był Winskinskie, odźwiernym.

– Tammany Hall… – Rhyme zadumał się, sięgając myślą wstecz, do sepiowych obrazów dziewiętnastowiecznego Nowego Jorku. – A Tweed bywał w „Potters’ Field”. Czyli to pewnie on stał za wrobieniem Charlesa w kradzież.

Polecił Cooperowi dodać najnowsze odkrycia do tablicy dowodów. Potem przez parę chwil czytał informacje. Pokiwał głową.

– Fascynujące.

Sellitto wzruszył ramionami.

– Koniec sprawy, Line. Mordercy siedzą. Terrorysta nie żyje. Jak coś, co się zdarzyło sto lat temu, może być fascynujące?

– Prawie sto czterdzieści lat temu, Lon. Bądźmy ściśli. – W skupieniu wpatrywał się w tablice i mapy oraz spokojną twarz Wisielca. – A odpowiedź na twoje pytanie brzmi: dobrze wiesz, jak nie lubię niewyjaśnionych szczegółów.

– Dobra, ale co tu jeszcze wyjaśniać?

– O jakim to szczególe zapomnieliśmy w ferworze walki, jeśli wolno znów wkroczyć na pole minowe frazeologii, Lon?

– Poddaję się – mruknął Sellitto.

– O tajemnicy Charlesa Singletona. Nawet jeżeli nie ma ona nic wspólnego z konstytucją ani terrorystami, to przynajmniej ja marzę, żeby ją poznać. Myślę, że powinniśmy się dowiedzieć, co to było.

MIEJSCE:

WRAK WYSADZONEJ FURGONETKI

Furgonetka zarejestrowana na Bani Ibn Dahaba (patrz profil).

Rozwoziła jedzenie do restauracji kuchni bliskowschodniej i wózków ulicznych.

Odzyskano list, którego autor bierze odpowiedzialność za zamach bombowy na giełdę jubilerską. Papier identyczny z użytym w poprzednich dokumentach.

Odzyskano składniki bomby: ślady tovexu, przewody, bateria, detonator radiowy, części pojemnika, karton UPS.

MIEJSCE: DOM I GŁÓWNA KRYJÓWKA THOMPSONA BOYDA

Podobnie jak poprzednio, falafel i jogurt, ślady pomarańczowej farby.

Gotówka (zapłata za zlecenie?) 100 000 dolarów w nowych banknotach. Nie do wykrycia. Prawdopodobnie podjęte z banku w mniejszych kwotach.

Broń (pistolety, pałka, sznur) taka sama jak użyta w poprzednich miejscach.

Kwas i cyjanek zidentyfikowane takie same jak w poprzednich miejscach, brak znaczników producenta.

Brak telefonu komórkowego. Bilingi telefonu stacjonarnego nieprzydatne.

Narzędzia zidentyfikowane ze śladami z poprzednich miejsc.

List z informacją, że G. Settle miała zginąć, bo była świadkiem przygotowań do napadu na dom jubilerski. Ślad czystego węgla – zidentyfikowanego jako pył diamentowy.

Wysłany do Parkera Kincaida w Waszyngtonie w celu analizy dokumentu. Ojczystym językiem autora jest najprawdopodobniej arabski.

Bomba domowej roboty, element pułapki. Odciski palców wskazują na Jona Earle’a Wilsona, skazanego konstruktora bomb.

Zlokalizowany. W drodze do Rhyme’a na przesłuchanie.

MIEJSCE:

„POTTERS’ FIELD” (1868)

Gospoda w Gallows Heights – w XIX w. na Upper West Side, w mieszanej dzielnicy.

W „Potters’ Field” bywali podobno Boss Tweed i skorumpowani politycy nowojorscy.

Charles zjawił się tam 15 lipca 1868 r.

Gospoda spaliła się w wyniku wybuchu, przypuszczalnie tuż po wizycie Charlesa. Chciał ukryć swoją tajemnicę?

Ciało mężczyzny w piwnicy, przypuszczalnie zabitego przez Charlesa Singletona.

Strzał w czoło z colta Navy.36 załadowanego kulą kalibru.39 (taki rodzaj broni posiadał Charles).

Złote monety.

Mężczyzna był uzbrojony w derringera.

Tożsamość nieznana.

Miał sygnet z wygrawerowanym słowem „Winskinskie”.

Słowo w języku Indian Delaware oznacza „stróża” lub „dozorcę”.

Poszukiwanie innego znaczenia.

Tytuł Bossa Tweeda, członka organizacji politycznej Tammany Hall.

PROFIL NS 109

Ustalono tożsamość: Thompson G. Boyd, były funkcjonariusz nadzorujący egzekucje z Amarillo w st. Teksas.

Obecnie aresztowany.

PROFIL ZLECENIODAWCY NS 109

Bani Ibn Dahab, Saudyjczyk, przebywający w kraju nielegalnie po upływie terminu ważności wizy.

Nie żyje.

Po przeszukaniu mieszkania nie znaleziono żadnych związków z terrorystami. Obecnie sprawdzanie połączeń telefonicznych.

Badanie jego pracodawców pod kątem powiązań z terrorystami.

PROFIL WSPÓLNIKA NS 109

Ustalono, że nie był nim podejrzewany uprzednio mężczyzna, ale Alina Frazier, obecnie aresztowana.

Po przeszukaniu mieszkania znaleziono broń i gotówkę, nic istotnego dla sprawy.

PROFIL CHARLESA SINGLETONA

Były niewolnik, przodek G. Settle. Żonaty, miał syna. Dostał od swojego pana sad w stanie Nowy Jork. Pracował także jako nauczyciel. Odegrał jakąś rolę w ruchu na rzecz praw obywatelskich.

W 1868 r. Charles rzekomo popełnił kradzież, o czym mówi artykuł na skradzionej mikrofiszce.

Podobno znał tajemnicę, być może związaną ze sprawą. Bał się, że jej ujawnienie wywoła tragedię.

Brał udział w spotkaniach w dzielnicy Nowego Jorku, Gallows Heights.

Zaangażowany w jakąś niebezpieczną działalność?

Pracował z Frederickiem Douglassem i innymi na rzecz ratyfikacji XIV Poprawki do Konstytucji.

Przestępstwo według relacji w „Coloreds’ Weekly Illustrated”:

Charles aresztowany przez det. Williama Simmsa za kradzież dużej kwoty z Funduszu Wyzwoleńców w Nowym Jorku. Włamał się do sejfu, widziany przez świadka krótko po zdarzeniu. Niedaleko znaleziono jego narzędzia. Większą część pieniędzy odzyskano. Został skazany na pięć lat więzienia. Brak informacji o jego losach po wyroku skazującym. Przypuszczano, że uzyskał dostęp do funduszu dzięki powiązaniom z działaczami na rzecz praw obywatelskich.

Korespondencja Charlesa: List 1, do żony: na temat rozruchów związanych z poborem w 1863 r., fala wrogości przeciw czarnym w stanie Nowy Jork, lincze, podpalenie. Nieruchomości należące do czarnych znalazły się w niebezpieczeństwie. List 2, do żony: Charles bierze udział w bitwie pod Appomattox pod koniec wojny secesyjnej.

List 3, do żony: zaangażowany w ruch na rzecz praw obywatelskich. Wskutek swojej działalności dostaje pogróżki. Martwi się swoją tajemnicą.

List 4, do żony: poszedł do „Potters’ Field” szukać „sprawiedliwości”. Próba zakończyła się katastrofą. Przyczyną jego rozpaczy jest tajemnica.

Загрузка...