CZĘŚĆ ÓSMA PRZETWORZENIE

Rozdział dwudziesty piąty

Bitwa o Most Koguciego Grzebienia zaczęła się wcześnie. Wodniste słońce oświetlało wojska, które zbierały się naprzeciwko siebie po obu stronach rzeki. Most Koguciego Grzebienia, tysiącletni i zabudowany domami, łączył Riverskin na południowym brzegu Smoły z Perty Coil na brzegu północnym. Kolektyw zażarcie walczył o ten obiekt. Po pierwszych kilku dniach chwały, kiedy południe Nowego Crobuzon w większości znajdowało się pod kontrolą Kolektywu, milicja zaczęła odzyskiwać utracony teren. Teraz, po kilku tygodniach, Most Koguciego Grzebienia stanowił najbardziej wysunięty na zachód przyczółek delegatury Kolektywu z Dog Fenn.

Obserwatorzy z wieży milicyjnej we Flyside, we wczesnej fazie zdobytej przez insurekcjonistów, śledzili ruchy milicji przed świtem i stratedzy Kolektywu zmobilizowali siły z kilku dzielnic. Milicja przybyła z Crow przez Spit Hearth — gdzie ci nieliczni hierofanci, którzy nie wyjechali ani nie zeszli do podziemia, modlili się za jedną ze stron albo za obie równocześnie — a potem przez pogrążoną w romantycznym rozkładzie Petty Coil. Pośród sypiącego się baroku Misdirect Square, na oczach architektury niegdyś okazałej, a teraz trochę śmiesznej z obłażącą farbą i poobtłukiwanymi fasadami, milicja sformowała szyk bojowy. Ich lusterka migotały na wszystkie strony. Wycelowali armaty i kartaczownice w stare kamienie Mostu Koguciego Grzebienia i czekali.

Na drugim brzegu stanęły wojska Kolektywu, bataliony nazwane od miejsc rekrutacji.

— Wynion Way, do mnie!

— Silverback Street, lewa flanka!

Każdy oddział wyróżniał się kawałkiem kolorowej szmaty, szarfy, zieloną u Wynion, szarą u Silverback. Oficerowie nosili halsztuki w odpowiednim kolorze, chociaż podkomendni i bez tego by ich rozpoznali, bo wybrali ich do pełnienia tej funkcji w drodze głosowania. Oddziały były koedukacyjne i złożone z przedstawicieli wszystkich ras. Także z prze-tworzonych.

Pogłoski na temat taktyki milicji krążyły z ust do ust.

— Meduzy!

— Łapowżercy!

— Użyją smokowców!

— Zawarli układ z Tesh — na moście będą zjawieńcy!

Na czele każdego oddziału stał były milicjant, który starał się przeszkolić swoich towarzyszy broni na tyle gruntownie, na ile pozwalał czas. Tam, gdzie głos ludu zaowocował wyborem nieodpowiednich kandydatów — kompletnie zielonych i niewyszkolonych — a fałszywie pojęta lojalność pozwoliła im zachować stanowisko, dyskretnie podsyłano im eksżołnierza w funkcji doradczej.

Sterowce zgromadziły się jak padlinożerne ryby na granicy przestrzeni powietrznej Parlamentu, poza zasięgiem wybuchowych harpunów, granatów czy eskadr kolektywistycznych wyrmenów. Szpiedzy wypatrywali sygnałów tego, że aerostaty szykują się do nalotu bombowego.

Próba sił trwała. W delegaturze dogfeńskiej pojawiły się obawy, że to jest manewr odwracający uwagę, że atak nastąpi z jakiegoś innego kierunku. Rozesłano gońców do Mostu Sheer, do barykad na południe od Miasta Kości i Mog Hill, do slumsów na wschód od Mostu Wielkiego Kalibru, ale nic nie znaleźli. Po paru godzinach dał się słyszeć podobny do klaskania w dłonie odgłos wybuchających granatów — rozpoczęło się codzienne bombardowanie wszystkich trzech delegatur Kolektywu.

— Howl Barrow dzisiaj padnie.

Izolacja trzech sektorów utrudniała prowadzenie walk. Po pierwszych pełnych uniesienia tygodniach milicja odcięła Flyside od Howl Barrow, zajęła Kinken, oddzieliła Howl Barrow od delegatur w Skulkford i Zakolu Smoły. Podjęto próby budowy korytarzy powietrznych, ale aerostaty Kolektywu nie były w stanie pokonać ani ominąć podniebnej floty Parlamentu. Trzy odseparowane od siebie zbuntowane obszary komunikowały się ze sobą niebezpiecznymi i zawodnymi kanałami.

— Howl Barrow jest stracone.

Była to najmniejsza z dzielnic, bez przemysłu, bez fabryk, bez arsenałów. Howl Barrow to był bunt bohemy. Tym ludziom trudno było odmówić zapału, ale entuzjazm i wątła taumaturgia to za mało, żeby stawić skuteczny opór milicji. Na początku Dog Fenn wysyłało posiłki kanałami ściekowymi i ulicami podziemnego miasta, ale w obecnej sytuacji już nie można było sobie pozwolić na taki luksus. Pozostało tylko słuchać świstu granatów i huku pękających murów.

— Może zakolanie im pomogą — mówili niektórzy, ale bez większej nadziei.

Zakole Smogu nie było w stanie nikogo przysłać. Artystyczna komuna była skazana na pożarcie.

Krótko przed południem mieszkaniec jednego z domów na Moście Koguciego Grzebienia, który wcześniej odmówił ewakuacji, wyszedł z piwnicy z białą flagą i został zastrzelony przez milicję. Z pozostałych domów dobiegły stłumione okrzyki.

— Musimy ich stamtąd wydostać — mówili plenaryści.

Ponosili odpowiedzialność za tych ludzi.

Być może milicja usiłowała wciągnąć Kolektyw na most. Być może ci idioci, którzy się nie ewakuowali, stracili prawo do ochrony. Mimo to oficerowie przygotowywali plan ratunkowy.

Przybył ordynans z rozkazami od sztabu generalnego. Dowódcą Wynion Way była zawzięta młoda kobieta, podobnie jak inni oficerowie uzbrojona w tarczę, do której przybita była zerwana ze ściany tabliczka z nazwą ulicy. Kazała swoim ludziom przesunąć się w stronę mostu wraz z sędziwą armatą. Na drugim brzegu milicja także się zbliżyła. Od południa nadciągali Szklarniowi Grenadierzy, pułk ludzi-kaktusów.

Niekończące się dyskusje na temat czystych rasowo oddziałów bojowych! Kiedy przyszły gwardzistki khepri i zaproponowały swoje żołnierskie usługi dla Kolektywu, kiedy plutony ludzi-kaktusów chciały wziąć na siebie rolę wydzielonej ciężkozbrojnej piechoty, niektórzy oficerowie stanowczo zaprotestowali.

— Jesteśmy Kolektywistami! Nie kaktusami, ludźmi, prze-tworzonymi, vodyanoi czy diabeł wie kim jeszcze! Walczymy ramię w ramię, nie patrząc na przynależność rasową!

Była to szlachetna postawa, moralnie imponująca, ale z praktycznego punktu widzenia nie zawsze sensowna.

— Czy chaver zechce się do mnie przyłączyć dzisiaj w nocy, kiedy będziemy odławiać w rzece milicyjne bomby? — spytał delegat vodyanoi ludzkiego ultraegalitarystę, wywołując wybuch śmiechu.

A skoro mogli walczyć we własnym gronie — chociaż do każdego korpusu pod naciskiem egalitarystów przydzielono pozbawionego władzy rozkazodawczej oficera z innej rasy, jako symbol obowiązującego ideału — to czy nie było absurdalne odmawiać tego prawa innym? Czy oddział złożony wyłącznie z kheprich, wyszkolonych w obsłudze żądeł, nie stwarzał mniejszego zagrożenia dla sojuszników?

W wypadku ludzi-kaktusów nie było wątpliwości: tylko najsilniejsi mogli walczyć u ich boku. Ustalono, że mogą się do nich przyłączyć — za ich zgodą — prze-tworzeni z wyjątkowo wzmacniającymi modyfikacjami. Szklarniowi Grenadierzy przystali na to i mieli w swoich szeregach dwóch prze-tworzonych z wszczepionymi dodatkowymi mięśniami i naoliwionym metalem. „Akcja ratunkowa” — powiedziano im. Pod osłoną ataku Kolektywu, który miotał bombami prochowymi, pirogenami i eliksirami taumaturgicznymi, Szklarniowi Grenadierzy weszli na most. Przeszukiwali budynki i gdy kogoś znaleźli, przekazywali go na tyły przez dziury wybite w ścianach oddzielających od siebie szeregowe domy.

Milicja zachowywała się dosyć biernie. Chociaż strzelali, uszkadzając fasady domów, sprawiali takie wrażenie, jakby na coś czekali. Ośmielony Kolektyw ruszył do przodu, aby powstrzymać ewentualny kontratak. Zwiadowcy — hotchi, wyrmeny, akrobatyczni ludzie — z dachów lub z powietrza obserwowali ruchy wroga. Potem szeregi milicji rozstąpiły się, pozwalając zobaczyć trzech zawieszonych w powietrzu mężczyzn. Każdy z nich miał przyczepioną do gardła pięciopalczastą bryłę mięsa. Łapowżercy.

Na Moście Koguciego Grzebienia nie wisiało pranie, ale były rozciągnięte nad ulicą sznury. Podobne do suszonych owoców klamerki wibrowały od ognia artyleryjskiego. Na widok lecących mężczyzn Kolektywiści złamali szyki.

Łapowżercy z Parlamentu mieli na sobie meloniki i garnitury z trochę za krótkimi nogawkami spodni. Dziwna taktyka zastraszająca. Czy były to ciała skazanych na śmierć Nowopiórców? A może ochotnicy, o których krążyły słuchy? Mężczyźni i kobiety, których lojalność wobec rządu Nowego Crobuzon sięgała tak daleko, że oddawali się do dyspozycji jako gospodarze łapowżerców? Męczeństwo skrajnego prawicowca. Chodziło jednak raczej o straconych skazańców, których przebrano, żeby budzili większy strach.

Wisząc w powietrzu, z taumaturgiczną cieczą zamiast krwi w żyłach i plujący ogniem, wyglądali jak Nadpiórcy, reakcjonistyczne koszmary. Stroje przywoływały wspomnienia Nocy Okruchów w Kinken, kiedy partia Nowe Pióra przypuściła szturm na getto kheprich, mordowała, rozbijała ślinorzeźby na Placu Posągów, deptała bezrozumnych samców i wyrzynała kobiety, zasnuwając ulice okruchami szkła, ich śluzem i krwią. Atak był tak brutalny, że wzburzył mieszkańców bogatych dzielnic i władze wysłały milicję, żeby chroniła tych nielicznych kheprich, którzy nie uciekli i nie zostali zamordowani. Nowopiórcy uciekać nie musieli: pozwolono im odejść w uporządkowanym, triumfalnym szyku.

Teraz Piórcy — albo istoty udające Piórców — zlatywali z nieba. Kolektywiści szukali schronienia w zakamarkach wstrząsanych bombami domów. Krztusili się pyłem tysiącletnich cegieł.

Z południa pędził ku nim chudy nagi mężczyzna. Do twarzy miał przymocowaną czarną lewą dłoń, z palcami rozcapierzonymi na oczach i nosie. Łapowżerca lewy.

Podczas wojen domowych czasem zawiązują się dziwne sojusze. Nieliczni łapowżercy występowali przeciwko swoim braciosiostrom — czy z altruizmu, czy z politycznego wyrachowania, to dla negocjatorów Kolektywu pozostawało zagadką. Wchodzenie w układy z tymi symbolami zepsucia i pasożytniczego sprytu mogło budzić obrzydzenie, ale Kolektyw nie mógł sobie pozwolić na moralne skrupuły. Zwłaszcza że wśród wyrodnych łapowżerców było kilku lewych.

Trzej milicyjni łapowżercy należeli do prawych, wojowników, ale stracili zapał, kiedy zobaczyli lewego na twarzy nagiego mężczyzny. Próbowali się wycofać, ale Kolektywistyczny łapowżerca skoczył do góry na nadludzką wysokość i strzelił z palców. Jednym z mężczyzn w ciemnych garniturach targnęły konwulsje, bo lewy zablokował jego gruczoł asymilacyjny. Prawy stał się ślepym pięciopalczastym zwierzęciem wczepionym w głowę człowieka po śmierci mózgowej. Zerwany przez wiatr melonik wpadł do powolnego i brudnego nurtu Smoły.

Drugi strzał z palców lewego i następny latający mężczyzna runął na ziemię, rozbryzgując się na czerwono o bruk. Rozległ się aplauz Kolektywistów. Ale trzeci milicyjny łapowżerca szybko i niespostrzeżenie ukrył się w cieniu okapu domu i kiedy lewy zaczął odrywać swoją zmasakrowaną ofiarę od jej żywiciela, prawy otworzył usta swego gospodarza i plunął ogniem.

Atramentowe płomienie lizały ciało nagiego człowieka, który poczerniał i pryskał własnym tłuszczem. Lewy krzyknął głosem żywiciela, a w duchu własnym, przez co gospodarze w promieniu kilkuset metrów skrzywili się z bólu. Po chwili padł zwęglony na ziemię.

Milicja otworzyła ogień z kartaczownic i powietrze zamieniło się w sieczkarnię. Kolektywiści schowali się za załomami budynków, a prawy leciał niewzruszony pośród tej kanonady, osłonięty przez pożyczone ciało żywiciela.

Na dachu po północnej stronie mostu podniósł się taumaturg, buntownik z Brock Marsh, który przyszedł bronić Kolektywu. Ognie pełzały po jego ciele, otulając go kobaltowym płaszczem. Szczeknął i bryłka wyplutego koloru pofrunęła motylim lotem do najbliższego milicyjnego działa i zawładnęła kanonierami, którzy zatoczyli się i zdarli maski z pobladłych, oślepłych twarzy.

Mężczyźni i ich działo zaczęli kruszeć, pękać, i po chwili rozpadli się na kawałki. Zostały po nich sterty suchych odłamków.

Kolejny aplauz. Dowódczym Wynion Way podeszła do przodu, strzelając z muszkietu, ale łapowżerca zleciał na dół, wirując i pedałując w powietrzu ciężkimi czarnymi butami. Ze swego rodzaju wściekłą figlarnością wpadł w oddział Kolektywistów, miażdżył ich i pluł rozżarzonymi spiralami ognia. Zostawił po sobie zmasakrowane trupy, konających i poplamione ogniem mury.

— Cofnąć się! Natychmiast!

Szklarniowi Grenadierzy wyszli na mostową ulicę i rozpoczęli odwrót, strzelając z kuszarpaczy do milicji, która już nie czekała, lecz ruszyła naprzód, ciągnąc za sobą działo okrętowe. Huknęło z kartaczownic. Łapowżerca i kolektywistyczny taumaturg stanęli naprzeciwko siebie. Mężczyzna uniósł pięści, aby posłać błyskawicę, ale łapowżerca ściągnął go na ziemię w postaci płonącej żagwi.

— Cofnąć się, do cholery!

Nadciągała milicja. Szklarniowi Grenadierzy zawrócili i przypuścili wściekły szturm. Szeregi kolczastych wojowników budziły grozę. Milicja wytraciła impet.

Prawy plunął, ale za wcześnie, spalając tylko kilka sznurów do wieszania prania. Jeden z ludzi-kaktusów z triumfalnym okrzykiem wbił maczetę w gospodarza. Ostrze weszło głęboko, ściągając żywiciela na dół. Kaktus kopał i deptał pasożyta i jego gospodarza stopami podobnymi do pni drzew. Nieuporządkowane szyki Grenadierów były ostrzeliwane ogniem z flanki. Mimo że mieli na sobie prymitywne pancerze z żeliwa, pociski z kartaczownic rozrywały ich roślinne ciała.

Zmęczeni bojownicy-kaktusy w końcu przystąpili do odwrotu pod osłoną kolektywistycznej artylerii. Ostatni z Grenadierów był prze-tworzonym człowiekiem. Na stopie miał coś cętkowanego. Nagle plunął ogniem w swoich towarzyszy. Zabili żywiciela, ale nie łapowżercę, który wczepił się w prze-tworzonego.

Na oddalony zaledwie o kilka metrów od Mostu Koguciego Grzebienia wiadukt kolejowy wjechał pociąg. Na północnym brzegu tory były zabarykadowane, ale na południe od stacji Petty Coil linia Sud znajdowała się w rękach Kolektywu. Pociąg stanął koło mostu i z jego okien Kolektywiści miotali granatami pod kierunkiem garudów z dzielnicy nędzy, którzy unosili się z prądami wznoszącymi rozgrzanego powietrza pożarów. Pociski niszczyły kolejne elementy zabudowy starego mostu i siały zamęt w szeregach milicji.

Ale to nie wystarczyło. Milicja zajmowała Most Koguciego Grzebienia i ostrzeliwała pociąg. Na wschodzie dziurawił niebo czarny sztylet Parlamentu, wyspiarska góra ciemnej architektury obserwująca tę i inne walki (powietrzny atak na doki Kelltree, najazd meduzowej kawalerii na Creekside, janczarski pułk lojalnych prze-tworzonych bijących się w Echomire z Kolektywistami, którzy wyzywali ich od zdrajców).

„Już czas”. Szept dowódców Kolektywu z Riverskin. W siedzibie sztabu pod arkadami stacji Saltpetre były milicjant Frengeler, wybitny taktyk i główny strateg Kolektywu, który przeszedł na stronę radykałów, krzyczał:

— Zdecydujcie się, kurwa, czy chcecie wygrać czy nie! Nie mamy już czasu, więc zaczynajcie. Wysadźcie mosty.

Zostało już tylko kilka mostów łączących terytorium Parlamentu z dzielnicami kontrolowanymi przez Kolektyw. Każdy z nich był punktem, którego nie mogli oddać milicji. Pod powierzchnią Smoły kolektywistyczni vodyanoi, którzy pełnili straż przy wlotach kanalizacji, wysłali do boju oddziały saperów.

Było to dla nich smutne zadanie. Nikt nie miał ochoty niszczyć tych pięknych, starych konstrukcji. Wiedzieli jednak, że innego wyjścia nie ma.

W mętnej wodzie podpływali tam, gdzie filary mostów wyrastały ze szlamu. Macali i szukali, ale nie mogli znaleźć założonych wcześniej ładunków. Utworzyli krąg i porozumiewali się swoim szczekliwym podwodnym językiem, lecz nagle zbliżyły się do nich nieprzyjacielskie kształty.

— Zdrada! — krzyknął jeden z nich, kiedy okrążyła ich milicja vodyanoi, szamani z mącącymi płachtami czystej wody, wodnicami, które obejmowały i miażdżyły Kolektywistów.


* * *

Część zdołała uciec. Do centrali dotarła wiadomość od nich: „Nie możemy wysadzić tego zasranego mostu!”.

W takim razie most Sheer. Ale chociaż tym razem pływacy uważali i nie wpadli w pułapkę, również tutaj skonstatowali, że ładunki zniknęły. Wytropione, diabli wiedzą kiedy, i usunięte. Plan Kolektywu, żeby odciąć milicji dostęp na ich teren, legł w gruzach.

— Tak samo będzie z mostami Mandrake’a i Barrow. Milicja ma wolną drogę.

I korzystała z niej. Ale przedzieranie się przez ogień kolektywistnych dział i karabinów, tanatyczne skupienia ich zaklęć, ich pułapki bombowe, zajęło milicji wiele godzin. Parli naprzód przez będące ich własnym dziełem rumowisko, krajobraz kamiennych szczerb dawnych murów i bezużytecznych okien, które nie miały już szyb. Ale stopniowo zdobywali teren. Most Koguciego Grzebienia znowu należał do Parlamentu.

Wycofując się, Kolektywiści wznosili nowe barykady. Gruzy zbombardowanych budynków służyły za fundament, a na wierzch szło wszystko, żużel z fabryk, podkłady kolejowe, meble, pnie drzew z Sobek Croix. Musieli poświęcić kilka ulic na zachód od Sedilia Square, aby skoncentrować się na głównych ulicach. Obrońcom południowego brzegu wysłano komunikat, żeby przygotowali się na inwazję milicji, która mogła w każdej chwili przejść przez most.

Nie przeszła. Przekroczyli rzekę, zatrzymali się na rynku i przejmowali budynki (jeden z nich dopiero co opuścili Kolektywiści; milicjanci systematycznie bezcześcili pozostawione przez nich rzeczy, osikiwali heliotypy i wyrzucali je przez okna). W Griss Twist insurekcjoniści zwozili z wysypisk kilkudziesięcioletnie śmieci, żeby zatarasować most Sheer. Badside było ostrzeliwane, zrozpaczeni mieszkańcy i symboliczne oddziały Kolektywistów, które pełniły tam straż, już prawie nie miały amunicji. Nikomu nie zależało na Badside jako takim, ale trzeba było bronić tej dzielnicy jako wrót do Echomire i Kelltree oraz brzegu rzeki położonego naprzeciwko Dog Fenn, serca Kolektywu. Na północnym zachodzie miasta, gdzie Kolektywiści z Dog Fenn nie mieli już dostępu, ich siostrzane delegatury znalazły się w tarapatach. W Tar i Canker Wedge coś szykowano, zapewne atak na Zakole Smogu. Gdyby padł ten bastion maszynofaktur i zorganizowanego ruchu robotniczego, tutejsza delegatura byłaby stracona.

Howl Barrow to była bułka z masłem.

— Możemy zmiażdżyć całą bandę pedałów, zboczeńców i malarzy, zanim ja zdążę podrapać się w dupę — powiedział pewien wzięty do niewoli milicjant i jego pogardliwa wypowiedź dobrze oddawała sytuację.

Howl Barrow nie miało szans przetrwać długo, z oddziałami nuevistów, z batalionami bojowych baletnic, z notoryczną Śliczną Brygadą, czyli grupą kolektywistycznych grenadierów i muszkieterów złożoną z męskich prostytutek w sukienkach i z krzykliwym makijażem, wykrzykujących rozkazy w homoseksualnym slangu. Z początku traktowano ich z niechęcią, potem z wyrozumiałością, ponieważ walczyli dzielnie i wytrwale, wreszcie z gorącą sympatią. Nikt nie chciał, żeby zostali pokonani, ale nie dało się tego uniknąć.

Milicja zajęła Most Koguciego Grzebienia, przełamała opór Szklarniowych Grenadierów i zajęła pozycje na południowym brzegu Smoły. Przygotowywali uderzenie na Dog Fenn, twierdzę Kolektywu. Wszyscy pomyśleli sobie to, czego nikt nie mówił na głos: to był początek końca.

W tej dramatycznej sytuacji do miasta przybyli: Judasz, Cutter i ich przyjaciele.

Rozdział dwudziesty szósty

— Bogowie. Bogowie! Na litość Jabbera, jak wy się tutaj dostaliście?

Granic terenów opanowanych przez crobuzoński Kolektyw nie można było tak łatwo przekraczać. Przy barykadach panowała nerwowość, strażnicy działali zgodnie z zasadą: najpierw strzelać, potem zadawać pytania. Aeronauci Parlamentu bezlitośnie polowali na wszystkie obce statki powietrzne, obie strony osłaniały się zaklęciami — jednym słowem wchodzenie i wychodzenie stało się ekscytującą i niebezpieczną przygodą.

Podkoloryzowane legendy ludowe opowiadały o bohaterskim strażniku, który wymknął się pod osłoną ciemności, żeby likwidować milicjantów, czy o oddziale parlamentarnym, który zabłądził w labiryncie ulic i odnalazł się w samym środku kolektywistycznego terytorium. Teraz zaczęła krążyć baśń o krucjacie, o rycerzach, którzy przyjechali obronić wszystkich uciśnionych z Kolektywu.

W rzeczywistości jednak setki ludzi wchodziły i wychodziły przez źle strzeżone barykady czy metodami taumaturgicznymi. W mieście rządowym roiło się od sympatyków Kolektywu: w Chimer, w strefie przemysłowej Lichford, gdzie obowiązywał stan wojenny, ale członkowie gildii, wywrotowcy i ciekawscy znajdowali drogę do Creekside czy Dog Fenn i błagali, żeby ich wpuścić. I na odwrót: w Kolektywie było wielu takich, którzy biernie lub aktywnie źle mu życzyli i przekradali się na drugą stronę lub brali na siebie rolę szpiegów.

Nowych przybyszów witano zatem serdecznie, ale zarazem nieufnie. Judasz i inni przybyli od wschodu, przez pobojowisko w okolicach Mostu Wielkiego Kalibru. Z pomocą Qurabina znajdowali ukryte przejścia. Po każdym pytaniu zadanym swoim mentorom mnich tracił kolejną cząstkę swojego jestestwa. Omijali barykadzistów. Ceglanymi wąwozami dotarli pod pocztę w Dog Fenn, gdzie spotykała się rada delegatów. Spytali o przedstawicieli Plenum.


* * *

Cutter czul się pusty. Wrócił po wielu miesiącach nieobecności i jego miasto było takie nowe, takie inne. Naszły go wspomnienia o zmarłych towarzyszach podróży, o Dreyu, Ihonie, Fejhu i Pomeroyu, o kościach pod torami kolejowymi.

„Co to jest za miasto?” — myślał, idąc ulicami. Wieże Mostu Wielkiego Kalibru, od stuleci dumnie wzniesione i oblane wodą Wielkiej Smoły, teraz ukoronowane armatami, które leniwie pykały kulami. Badside, dzielnica zawsze zapuszczona, ale teraz przeżarta czymś więcej niż nędzą.

Wszędzie. Ponad dźwigarami mostu Barley ulice z codziennością stanowiły jedno, monstrualne i piękne. Ale nie były całkiem puste. Zabandażowani żołnierze obserwowali przybyszów z ruin domów. Szybkonodzy mieszkańcy, teraz podobni do szczurów, uginali się pod workami z jedzeniem, meblami i innym mieniem, które przenosili z jednego miejsca w drugie. Żyli w ciągłym strachu.

Podróżny kurz, którym okryty był Cutter i jego towarzysze, przyciągał zaciekawione spojrzenia — wszyscy byli brudni, ale miejski brud wyglądał inaczej — jednak nikt nie sprawiał wrażenia zaskoczonego składem grupy: dwóch prze-tworzonych i czterech zwykłych ludzi (Qurabina nikt nie widział) ciągnących za uzdy swoje wyczerpane wierzchowce.

Obaj prze-tworzeni również wieźli jeźdźców. Jednym z nich był Rahul, mężczyzna z ciałem jaszczurki: prawa ręka Ann-Hari w okresie założycielskim Żelaznej Rady. To jego głos opowiadający o śmierci Uzmana usłyszał Cutter z voxiteratora. Chociaż już dawno zostawił za sobą młodość, na tych wygiętych do tyłu nogach biegał szybciej od konia. Judasz przejechał na nim ostatni odcinek drogi do miasta. Drugim prze-tworzonym była Maribet, kobieta, której osadzono głowę na szyi konia pociągowego ponabijanej ptasimi szponami. Dosiadała jej Elsie.

Wielu młodych, wolno urodzonych Radnych bardzo chciało zobaczyć Nowe Crobuzon, ale Ann-Hari zawyrokowała, że Rada musi być silna, zwarta i gotowa. Już niedługo zobaczą miasto. Wysłano tylko tych emisariuszy.

Prze-tworzeni gapili się jak cielęta na malowane wrota. Nie mogli uwierzyć w to, co mieli przed oczyma. Wędrowali przez zmasakrowany sen z własnej przeszłości.

Po ulicach biegały dzieci, które urządzały sobie place zabaw pośród zburzonej architektury. Bomby unicestwiły znaczne obszary miasta, a inne zamieniły w ponury pejzaż stojących bez potrzeby ścian, zwałowisk gruzu, słupów i kłębowisk kabli: ogrody ruiny. Z nowymi kwiatami piękna.

Zaklęcia wytworzyły abstrakcyjne, ceglane rzeźby zabarwione niepowtarzalnymi kolorami destrukcji. W jednym miejscu powstał porośnięty bluszczem mur, który istniał tylko połowicznie, jako lustropodobna, ceglana refrakcja. Po tej transmutacji biegały psy i koty, które stały się zwierzyną łowną: Kolektywiści byli głodni.

Osobliwe tableau. Dziecięcy spektakl teatralny, z odgłosem wybuchów w tle wystawiany na rogu ulicy dla rodziców i znajomych, u których rozpacz mieszała się z dumą i radością. Spiralne symbole na ścianach. Skomplikowane, zakręcające do środka i na zewnątrz. Niewidzialny Qurabin wydał z siebie syk, coś jakby mówił: „Taaak”.

W pewnym momencie wybuchła panika. Mijana przez nich osoba rzuciła się do ucieczki na widok plamy ruchomego koloru, wrzeszcząc: „Zjawieniec! Zjawieniec!”. Było to jednak świeże graffiti ociekające jeszcze tuszem. Kobieta roześmiała się zawstydzona.

Zawyły syreny. Aerostat przepłynął nad Kolektywem jak ryba i sypnął bombami. Mimo że dokoła z hukiem waliły się ściany, ludzie na ulicach spojrzeli ku niebu bardziej z rezygnacją niż ze strachem.

W dziedzinie konfekcji panowała wielka różnorodność, ostatni wykwit spauperyzowanego dandyzmu.

„Co to jest za miasto?” — pomyślał Cutter. „Nie mogę uwierzyć, że tutaj jestem. Nie mogę uwierzyć, że wróciłem. Że wróciliśmy”.

Spojrzał na Judasza. Somaturg był zdruzgotany. Na jego twarzy malowała się głęboka rozpacz. „Czy tak wygląda nasze zwycięstwo?” Taką myśl wyczytał z jego miny Cutter.

W ostatnich dniach podróży, blisko miasta, emisariusze Żelaznej Rady spotkali dziesiątki uchodźców, biednych i niebiednych, z ubogich i z bogatszych dzielnic. Tam, na otwartej przestrzeni, wszyscy byli bezdomnymi tułaczami.

— Za dużo rzezi — wyjaśnił im jeden z uciekinierów, sądząc, że ma do czynienia z traperami.

— To już nie to samo co na początku — powiedziała pewna kobieta z dzieckiem na ręku. — Zostałabym, bo było ciężko, ale nastroje były dobre. Ludzie uwolnieni z więzień, fabryk kar. A potem wiadomość, że Smołoujście wpadło w ręce wroga. Skończyła się żywność i zanim się obejrzeliśmy, jedliśmy szczury. Wiedziałam, że czas uciekać.

Przerażony sklepikarz z Sheck twierdził, że Kolektyw spędził w jedno miejsce wszystkich bogatych mieszkających na południe od Aspic, zarekwirował ich domy, mężczyzn rozstrzelał, kobiety zgwałcił i też rozstrzelał, a dzieci trzymał jako niewolników.

— Wyniosłem się stamtąd — powiedział. — Co będzie, jeśli wygrają? Jeśli zabiją burmistrza Triestiego, tak jak zabili Stem-Fulcher? Wybieram się do Cobsea. Tam doceniają ludzi przedsiębiorczych.

Szli ulicami, które Cutter znał, ale odmienionymi przez pociski moździerzowe, proporczyki nowych frakcji, plakaty głoszące idiotyczne teorie, nowe religie, nowe rzeczy, nowe modele życia, łuszczące się i podarte. Buntowniczość i wigor zniknęły z ulic, ale ich echo nadal dało się wyczuć w samych budynkach: palimpsesty historii, epoki, wojny, inne rewolty wpisane w ich kamienie.


* * *

Szesnaściocioro plenarystów należało do rady delegatów. Pięcioro udało się znaleźć. Wytrzeszczyli oczy. Z płaczem padli przybyszom w ramiona.

— Nie wierzę, nie wierzę!

Wyściskali Judasza za jego wielki wyczyn, za znalezienie Żelaznej Rady, a Cuttera i Elsie za znalezienie Judasza i sprowadzenie go z powrotem. Pozdrowili Drogona. Judasz powiedział im, że jest z nimi Qurabin, którego określił jako renegata z Tesh. Rozejrzeli się dokoła z zakłopotanymi minami i pomachali niewidocznemu gościowi.

A potem prze-tworzeni. Z Żelaznej Rady.

Plenaryści z Kolektywu uścisnęli jednemu prze-tworzonemu dłoń, a drugiemu ogoniastą kończynę, pełni podziwu i respektu wypowiadali wyrazy solidarności.

— Dziesiątki lat — szepnął jeden z nich, przytulając do piersi Rahula, który z nieoczekiwaną delikatnością odwzajemnił ten gest za pomocą niższych, gadzich kończyn. — Wróciłeś. Gdzie byłeś, chaver? Bogowie! Czekaliśmy.

Tyle pytań cisnęło się na usta. „Co się stało? Gdzie jesteście? Jak żyjecie? Tęskniliście za nami?” Te i inne pytania wisiały w powietrzu w niewypowiedzianej formie. Kiedy ktoś nareszcie się odezwał, zapytał:

— Dlaczego wróciliście?

Cutter znał niektórych delegatów: starą kaktuskę Spuchniętą Powiekę z frakcji Zakazanych, Terrimera, którego afiliacji nie pamiętał, i Curdina.

Curdin, szef Rozszalałych Renegatów, został prze-tworzony.

Modyfikacje te podlegały zmiennym kaprysom mody. Cutter widział już wcześniej ten styl, nazywany potocznie pantomimicznymi końmi. Z Curdina zrobiono czworonoga. Powyżej tyłka odchodził poziomo ludzki tułów zakończony dodatkową parą nóg zgiętych w talii pod kątem prostym. W Curdina wszyto innego człowieka.

— Uwolnili mnie, kiedy to się zaczęło — opowiadał Curdin pozbawionym emocji tonem.

— Curdin — powiedział Judasz. — Curdin, co to wszystko znaczy? Co się tutaj dzieje? Czy to jest Kolektyw?

— Był — odparł Curdin. — Był.


* * *

— Dlaczego Rada wraca?

— Bo nas namierzyli — wyjaśnił Judasz. — Nowe Crobuzon dotarło do nas przez Cieśninę Ognistej Wody. Od lat chcieli nas zniszczyć. Ścigają nas przez kakotopiczną plamę. Rada ma jeszcze kawałek drogi do miasta, ale nadciąga. Przybyliśmy was zawiadomić i zobaczyć…

— Jesteście pewni, że dalej was tropią? Przez plamę? Jak wam się udało przejechać przez Krainę Tysiąca Plag?

— Nie udało nam się ich zgubić. Na pewno mają spore straty, ale nie zatrzymali się. Chociaż Parlament nie wierzy, że Rada wraca, wysłani przez niego zabójcy siedzą nam na karku.

— Ale dlaczego jesteście tutaj?

— Oczywiście ze względu na was. Na tyłek Jabbera, Curdin, wiedziałem, że coś się dzieje, jak wyjeżdżałem, a kiedy powiedzieliśmy o tym Radzie, uznali, że czas wracać. Wziąć w tym udział.

„Przecież ty byłeś przeciwko temu” — pomyślał Cutter, który poczuł się dziwnie.

— Wracamy. Przystąpimy do Kolektywu.

Radość na twarzach plenarystów, ale Cutter dałby sobie głowę uciąć, że ich miny zdradzały również pewne wątpliwości.


* * *

— Nie ma już Kolektywu — stwierdził Curdin.

— Zatkaj gębę! — rzucili się na niego inni.

— Przestań pieprzyć!

Nawet inni Renegaci sprawiali wrażenie zaszokowanych, ale Curdin stanął na palcach wszystkich czterech nóg i krzyknął:

— Wszyscy o tym wiemy! Wytrzymamy najwyżej kilka tygodni. Jesteśmy odcięci. Zajmują Zakole Smogu, a Howl Barrow zapewne już jest stracone. Z komitetu została mniej niż jedna piąta… połowa z reszty nie wie, czego chce, albo planuje zawrzeć pokój z burmistrzem, tak jakby Parlament był tym w tej chwili zainteresowany. Już po nas. Teraz już tylko wegetujemy. I teraz ty chcesz w to wciągnąć Żelazną Radę? Chcesz ją zniszczyć?

— Nie spodoba ci się to, co mam do powiedzenia, chaver — stwierdziła drżącym głosem młoda Renegatka.

— Ta sprawa nie ma nic wspólnego z tym, co mi zrobili…

— Owszem, ma. Zrobili ci coś strasznego i wpadłeś w rozpacz. Nie mówię, że zabrałabym się za to inaczej i nie mówię, że na pewno wygramy, ale mówię, że nie pozwolimy ci odtrąbić porażki. Musisz walczyć, Curdin. Razem z nami.

— Zaczekajcie. — Świadomość, że jego plany się walą, na chwilę odebrała Judaszowi głos. — Posłuchajcie. Kolektyw, sytuacja polityczna… to nie są powody, dla których wróciliśmy. Tu chodzi o coś znacznie ważniejszego. Posłuchajcie. Nowemu Crobuzon grozi zagłada. Słyszeliśmy, posłuchajcie mnie, proszę, o pewnych symptomach, o zjawieńcach. Dalej się pojawiają, prawda?

— Tak, ale są coraz mniejsze…

— Tak, z tego samego powodu, dla którego wokół przedmiotu wpadającego do wody nie ma kropelek. Bo coś jest całkiem blisko. Tesh nie zamierza zawrzeć pokoju. Nawet jeśli negocjują z wami, z Parlamentem albo jedno i drugie… nie chcą pokoju, tylko szykują nam koniec. Zjawieńcy nie są ich bronią. Prawdziwe niebezpieczeństwo wygląda dużo bardziej niewinnie: chodzi o spirale.

Kiedy nareszcie zrozumieli, uznali, że zwariował. Ale nie na długo.

— Myślicie, że przyjechaliśmy tutaj dla kaprysu? — grzmiał Cutter. — Macie pojęcie, ile nas to kosztowało? Macie pojęcie, przed czym chcemy was ostrzec? Spirale ściągną na was zagładę. Na Parlament, Kolektyw i wszystko.

Uwierzyli mu, ale Curdin parsknął śmiechem, kiedy Judasz poprosił o pomoc.


* * *

— Judasz, co ty sobie wyobrażasz? Nie mamy wojska. To znaczy mamy, ale kto to jest „my”? Nie mam władzy nad siłami Kolektywu. Jeśli spróbuję im wyjaśnić, co trzeba zrobić, uznają, że to jest jakiś wredny postęp Renegata, który chce przejąć kontrolę nad Kolektywem. A może chcesz konkretnie Renegatów? — Spojrzał na członków swojej frakcji. — Trochę ich zostało. Wolni strzelcy z Kirriko Street są nasi, ale bogowie raczą wiedzieć, jak się z nimi skontaktować. Reszta jest na froncie, na barykadach. Co, twoim zdaniem, powinienem zrobić? Myślisz, że zwołamy zebranie delegatów i wyjaśnimy sytuację? Wszystko się sypie, każda dzielnica walczy osobno. Musimy odeprzeć milicję.

— Curdin, jeśli tego nie załatwimy, to w ogóle nie będzie miasta, już nie mówiąc o Kolektywie.

— Rozumiem. — Prze-tworzony miał czerwone oczy, jakby ktoś sypnął mu w nie piaskiem. Był ciężko pokancerowany i słaniał się na nogach. — Co mam zrobić?

— Trzeba zawrzeć rozejm, żeby miasto przeżyło.

— Zrozumiałem. Judasz, ale co mam konkretnie zrobić?

— Na pewno jest ktoś, jakiś taumaturg, jakiś raravis…

— Wiem, kto maluje spirale — odezwał się czyjś głos.

— Może jest, ale trzeba by go znaleźć. Judasz, nie patrz tak na mnie. Oczywiście że zrobię, co tylko będę mógł, ale naprawdę nie wiem, do czego mógłbym się przydać. To już koniec, nikt nie wydaje rozkazów.

— Wiem, kto maluje spirale! — Młoda Renegatka nareszcie zdołała zwrócić na siebie uwagę. — Kto coś wyczarowuje. Wiem, kto jest sabotażystą z Tesh.

— Kto?! — spytał Judasz.

— To znaczy znam kogoś, kto go zna. Kiedyś był Renegatem, a w każdym razie prawie był. Znam go z naszych spotkań. Ty też, Curdin. Ori.

— Ori? Ten, który przeszedł do Toro?

— Tak. Chyba dalej jest z Toro. Wszyscy uważają, że to oni zamordowali Stem-Fulcher. Za wiele to nie pomogło. Toro potem zniknął, ale ostatnio znowu go widziano. Może Ori jest z nim. Może go przekona, żeby nam pomógł. Ori mi powiedział, że wie, kto maluje spirale.

Rozdział dwudziesty siódmy

Toro stal się psem, głupim, zaszczutym psem biegającym za swoim panem, którego nienawidził, ale nie potrafił od niego odejść. Tak patrzył na to Ori.

„Udało się nam!” — pomyślał wtedy. Poczucie triumfu minęło mu jednak, zanim wstał świt. Przy całym smutku i rozczarowaniu związanym z odkryciem motywów i manipulacji kobiety noszącej maskę byka był dumny, że mimo swego wyobcowania od ruchu, który przez długi czas uważał za swoją ideologiczną ojczyznę, zabicie burmistrzyni posłużyło za katalizator tych wielkich wydarzeń.

Myślał tak przez kilka godzin, na przekór faktom: buntownicy nie mieli pojęcia, że Stem-Fulcher nie żyje, a kiedy się o tym dowiedzieli, wzbudziło to w nich okrutną satysfakcję, ale nie roznieciło ducha bojowego jeszcze bardziej. W tych pierwszych dniach woli walki im nie brakowało, niezależnie od poczynań torystów. Po kilku godzinach z Kolektywem Ori wiedział, że zamach na burmistrzynię nie miał wpływu na bieg wydarzeń.


* * *

Ori-Toro naciskał hełmem na świat, otwierał w nim ranę i przepychał się na drugą stronę. Odległości przestały dla niego istnieć. Kursował między Kolektywem i Parlamentem, nic sobie nie robiąc z pułapek i przeszkód. Jak pies podążał za figurantem. Tropił Spiral Jacobsa.


* * *

No dobra, uznał, egzekucja burmistrzyni stanie się elementem historii ruchu powstańczego. Czyn, owszem, mało szlachetny, ale wyzwalający, impuls, który przyspieszy bieg dziejów. Zwycięstwo Kolektywu było tylko kwestią czasu. Dzielnice zewnętrzne nie utrzymają się długo. W Kolektywie większość osiągną wywrotowcy i zjednoczonymi siłami uda się pokonać Parlament.

Milicja wprowadziła zaostrzone kontrole na tych obszarach Nowego Crobuzon, które miała w swoich rękach. Mieszkańcy urządzali solidarnościowe zamieszki, w niektórych miejscach próbowali przyłączyć się do Kolektywu, ale bez powodzenia. Ori odczekał swoje, po czym niby tumor wyrosła w nim świadomość, że zamordowanie burmistrzyni nic nie dało.


* * *

Jako Toro Ori poruszał się w ciemnościach między porami w rzeczywistości, wyskakiwał pośród wieczornej ciszy w Mog Hill, niezauważony, za plecami zwiedzających. Mieszkańcy Chnum i Mafaton wiwatowali jak na pokazie fajerwerków, widząc oleiste wykwity wybuchów czy antyświetlny blask czarodziejskiego ognia parlamentarnych taumaturgów, dziecinnymi okrzykami witali ogniki krzesane przez chałupniczych zaklinaczy z Kolektywu.

„Mógłbym połowę z was pozabijać, za moich braci i siostry, za moich zmarłych” — pomyślał Ori, ale tego nie zrobił.

Przez wiele kolejnych wieczorów czekał w magazynie w Kelltree, ale nie zjawił się żaden z jego towarzyszy. Był pewien, że Baron nie skorzystał z szansy ucieczki. Nikt nie przyszedł na miejsce spotkań.

Ori płacił właścicielce wynajmowanego pokoju wekslami, które ochoczo przyjmowała. W granicach Kolektywu panowała atmosfera braterstwa. Ori siedział z właścicielką wieczorami i słuchał odgłosów walk. Krążyły słuchy, że Parlament po raz pierwszy od dwudziestu lat używa wojennych konstruktów.

Ori trzymał głowę byka pod łóżkiem. Wkładał hełm tylko na nocne wędrówki, nie wiedział dlaczego. Któregoś razu otwierał sobie rogami drogę przez niebezpieczne ulice — obok kolektywistycznych strażników, na jednych posterunkach pijanych, na innych trzeźwych i czujnych — do garkuchni. Bezdomni byli pogrążeni w dyskusji.

Nie była to pierwsza wizyta Oriego w przytułku od czasu zamachu. Dach zniknął, zastąpiony odchodami niszczących mury robaków, którymi Parlament posłużył się jako bronią. Kuchnia była pusta. Wszędzie walały się gnijące strzępy wywrotowej literatury, która dawno wyszła z ukrycia. Koce obrastały pleśnią.


* * *

Toro mógłby walczyć po stronie Kolektywu. Toro mógłby stać na barykadach, krążyć ulicami między odartymi z liści przez pociski drzewami i zbryzganą krwią milicją.

Ori nie wziął na siebie tej roli. Zawładnął nim letarg. Poczucie, że zawiódł na całej linii, paraliżowało go. W pierwszych dniach próbował żyć w Kolektywie, budował posterunki, chodził na publiczne wykłady i wystawy sztuki, których w tym okresie było wiele: fasada, za którą kryło się dręczące pytanie: „Co ja właściwie zrobiłem, no co?”. Nie umiał sobie na nie odpowiedzieć.

Zobaczył zjawieńca w Syriac. Gruba, zamknięta księga w plamiastych antykolorach, obracająca się w powietrzu na pajęczych niciach siły. Wsysała światło i cień, zabiła dwóch przechodniów i rozpłynęła się, zostawiając po sobie nikły bibliofantom, który trwał tam jeszcze przez jeden dzień. Ori nie czuł strachu. Obserwował go, jego ruchy, pozycję na tle pokrytej graffiti ściany. Pośród świństw, haseł, absurdalnych grepsów i małych pieczęci zobaczył znajome spirale.

„Muszę znaleźć Spiral Jacobsa”.


* * *

Toro potrafił tego dokonać. Oczy Toro umiały rozpoznać, które z namalowanych helisoidalnych znaków są nowe. Zawierały taumaturgię, toteż nie można ich było zetrzeć. W masce Toro Ori tropił Spiral Jacobsa, idąc od starszych do nowszych znaków przez wielką, zawikłaną spiralę Nowego Crobuzon.

Jacobs bez problemu poruszał się między miastem Kolektywu i miastem Parlamentu, podobnie jak Toro. Spirala nawarstwiającymi się pętlami zmierzała w stronę centrum. Toro wędrował nocami, w płaszczu z cienia przyciąganego przez hełm. Dwa tygodnie po narodzinach Kolektywu, pośród zgiełku ludowych komitetów obrony i alokacji, Ori — niewidzialny w swojej byczej głowie — przeszedł przez Syriac Well i znalazł Spiral Jacobsa.

Starzec człapał z paletą sprzętu grafficiarskiego w garści. Toro szedł za nim uliczką pogrążoną w cieniu betonu. Stary włóczęga zaczął malować kolejną spiralę.

Nie podniósł wzroku, tylko mruknął coś w rodzaju: „A, witaj chłopcze, kiedyś podwójny, teraz raravis? Czyli wymknąłeś się? Świetnie, chłopcze”.

Staumaturgizowany metal hełmu nie zmylił go — Spiral Jacobs wiedział, z kim rozmawia.

— To było fiasko — powiedział Ori, nienawidząc się za płaczliwy ton. — Nie udało się. Wyszło inaczej, niż zaplanowaliśmy.

— Wyszło dokładnie tak, jak trzeba.

— Słucham?

— Wyszło dokładnie tak, jak trzeba.

Ori pomyślał, że znowu odezwał się obłęd starca, że jego słowa nie mają sensu, ale mimo to ogarnął go strach. Strach, który narastał podczas publicznych spotkań w Murkside, Echomire i Dog Fenn.

W byczej masce Ori znowu znalazł Spiral Jacobsa. Zajęło mu to dwa dni.


* * *

— Co miałeś na myśli, kiedy powiedziałeś, że wyszło dokładnie tak, jak trzeba? — spytał.

Znajdowali się w Sheck, pod ceglanym gmachem stacji Outer Crow, gdzie doprowadziły Oriego zawijasy farby.

Prawda oczywiście go przeraziła, ale — co gorsza — nie był nią zaskoczony.

— Wyobrażasz sobie, że byłeś jedyny, chłopcze? — powiedział Spiral Jacobs. — Wszędzie siałem sugestie. U ciebie padły na najpodatniejszy grunt. Brawo, chłopcze.

— Tego chciałeś? — spytał Ori gardłowym głosem Toro, ale uświadomił sobie, że zna odpowiedź. Chaos. Spiral Jacobs pragnął chaosu. — Kim jesteś? Dlaczego stworzyłeś Kolektyw?

Jacobs rzucił mu spojrzenie pełne pogardy, którą Ori rozpoznał dopiero po kilku chwilach.

— Idź sobie, chłopcze — odparł włóczęga. — Czegoś takiego się nie stwarza. Nie było mnie przy tym. Zajmowałem się innymi sprawami. A to, co ty zrobiłeś… hocki-klocki. Idź.

Ori poczuł się zdezorientowany, a potem upokorzony. Wszystko, co robili toryści, było sprawą uboczną. Toro, Baron, jego towarzysze — nie miał pojęcia, do czego zostali wykorzystani, ale wiedział, że tak właśnie było. Zakotłowało mu się w żołądku. Nie mógł oddychać.

Bez gniewu, z nieoczekiwanym wewnętrznym spokojem, uzmysłowił sobie, że musi zabić Jacobsa. Z zemsty, dla obrony miasta — tego nie był pewien. Podszedł blisko. Uniósł kuszę. Starzec ani drgnął. Ori wycelował mu w oko. Starzec ani drgnął.

Ori zwolnił bełt. Rozległ się świt powietrza. Spiral Jacobs nie poruszył się, patrzył na Oriego dwoma nieuszkodzonymi oczami. Bełt utkwił w murze. Ori sięgnął po rewolwer. Kolejne wystrzeliwane kule uderzały w ziemię albo w ścianę. Starca się nie imały. Ori rzucił pistolet i zamachnął się pięścią, ale chociaż Spiral Jacobs nie zmienił położenia, cios trafił w powietrze.

Oriego ogarnęła wściekłość. Jak rozjuszony byk zaatakował starca, który doprowadził go do Toro, który mu pomógł, który uczynił z niego zabójcę. Z całą siłą swego gniewu i magicznych mocy hełmu rzucił się na Jacobsa, dźgał go rogami — starzec ani drgnął.

Ori nie był w stanie dotknąć Spiral Jacobsa. Spróbował jeszcze raz, ale z identycznym skutkiem.

Jego gniew przerodził się w rozpacz. Nawet Kolektywiści, nawet oddalona o kilometr milicja, która przywykła do odgłosów walk, zatrzymała się, usłyszawszy skowyt Oriego. Nie był w stanie dotknąć starca.

Spiral Jacobs był pijany. Był włóczęgą. Ale także kimś innym.

W końcu oddalił się powolnym, człapiącym krokiem. Toro nie pozostało nic innego, jak iść za nim niby pies. Jacobs zmierzał w stroną centrum Nowego Crobuzon, jego celem były arkady Dworca Perdido, i Toro szedł za nim. Ori mimo woli zadawał pytania, na które Spiral Jacobs nie odpowiadał.

— Co ty zrobiłeś?

— Dlaczego ja?

— Co z innymi? Co mieli zrobić? Jaki jest prawdziwy plan?

— Co ty robisz?


* * *

Kolektyw. To było przetworzenie.

Z początku, w wirze frustracji, przemocy, zaskoczenia, przypadków, zemst, altruistycznych i niskich pobudek, konieczności, chaosu i historycznych przełomów, w pierwszych chwilach istnienia crobuzońskiego Kolektywu niektórzy odmawiali współpracy z prze-tworzonymi. Pod naciskiem konieczności większość zmieniła zdanie.

Wszystko odbywało się w zawrotnym tempie. Wydarzenia, które sami uruchomili, wprawiły ludzi w osłupienie. Milicja porzuciła swoje posterunki, wieże strażnicze, przyczółki władzy na terytorium Kolektywu. Ruch na podniebnych torach ustał. Milicyjne wieże plądrowano, dezerterzy wyciągali z kryjówek broń i świat zaczął przechodzić metamorfozę. Podczas przemówienia do strajkujących z odlewni Turgisadi agitator z Plenum machnął do prze-tworzonych robotników, żeby przyłączyli się do zgromadzonych kolegów, i krzyknął:

— Przetwarzamy to miasto! A kto zna się na tym lepiej od was?

Ori wiedział, że jego wywrotowi znajomi, jego dawni towarzysze broni, przyłączą się do zbuntowanego ogółu. Mógł im pomóc. Jako Toro mógł być bronią Kolektywu.

Ale nie umiał się na to zdobyć. Był załamany. Jedyne, co potrafił, to znaleźć Spiral Jacobsa i iść za nim przez wiele nocy z rzędu z poczuciem, że nie będzie na powrót sobą, dopóki z nim nie porozmawia i nie dowie się, w czym uczestniczył.

— Gdzie są inni? Do czego nas wykorzystałeś? Po co zabiliśmy burmistrzynię?

Jacobs milczał, szedł dalej, jakby niczego nie usłyszał. „Do czego potrzebny mu jest chaos?”

Oriemu zawsze udawało się go znaleźć. Spirale żarzyły się w oczach Toro. Ori był cieniem samego siebie.

— Martwię się o ciebie, złotko — powiedziała gospodyni. — Gołym okiem widać, że słabujesz. Czy ty coś jadasz? Wysypiasz się?

Nie mógł mówić, całymi dniami leżał w łóżku, zjadał to, co mu przynosiła, aż w końcu stres stawał się nie do wytrzymania Ori wstawał, by jako Toro znowu znaleźć Spiral Jacobsa. Do tego sprowadzało się jego życie: nocne wędrówki śladami starego człowieka.

Śledził go w masce byka, przeskakując z normalnej rzeczywistości do rzeczywistości Toro. Podczas jednej z tych smutnych wypraw zauważył coś dziwnego w sposobie poruszania się starca. Zdjął hełm. Spiral Jacobs nie zwrócił na to uwagi.

Ori śledził go bez pomocy taumaturgii Toro, a mimo to bez problemu przechodzili z obszarów kontrolowanych przez Kolektyw do znajdujących się w rękach Parlamentu. Pod latarniami gazowymi, w krzykliwym świetle elyktrobarometrycznych rurek, Spiral Jacobs krokiem starca podążał ulicami z zafarbowanej nocą cegły, czarnego betonu, ciemnodrzewu i żelaza. Ori wlókł się za nim niby pozbawiony entuzjazmu pielgrzym.

Jacobs rozpoczynał swoje peregrynacje na przykład w Aspic, na granicy Kolektywu, mijał nocnych strażników, skręcał pod arkadę z plecionki. Czasem przemykał brudną od sadzy uliczką między tyłami budynków, w cieniu drzew i wież obiektów sakralnych, a potem zakręcająca trasa nagle wyrzucała Jacobsa i Oriego na ulice Pincod. Dwie minuty marszu, ale ponad sześć kilometrów od punktu startowego.

Ori chodził za Jacobsem, który marszczył i wykrzywiał geografię miasta. Jednym krokiem przedostawał się do dzielnicy, która nie graniczyła z poprzednią. Później Ori próbował sam pokonać tę trasę, ale oczywiście nie potrafił.

Z Flyside do Creekside, z Pól Salacusa na St Jabber’s Mound — Spiral Jacobs komponował miasto wedle swoich potrzeb. Kładł ten park obok tamtego kompleksu budynków, rozkazywał jakiejś ulicy mieszkaniowej, na ten moment zawsze pustej, wić się przez oddalone od siebie dzielnice. Przekraczał granice zwaśnionych obszarów, nie widząc barykad ani milicji. Ori szedł za nim i błagał go, aby odpowiedział mu na pytania. Czasem w napadzie wściekłości strzelał do starca albo dźgał go nożem, ale zawsze trafiał w powietrze.


* * *

„Jest ze mną kiepsko”. Ori miał tę świadomość. „Wpadłem w pułapkę”. Coś niszczyło go powoli od środka: jego myśli kręciły się w kółko, czuł się chory, zjadała go rozpacz. Pośród tych zawirowań, tego przetworzenia miasta, Ori, który od lat tego pragnął, płakał, całymi dniami leżał w łóżku. „Coś jest ze mną nie tak”.

Był w stanie tylko towarzyszyć Jacobsowi w jego misjach albo siedzieć w kącie i płakać. Przygniatał go jakiś ciężar, a tymczasem sytuacja radykalnie się zmieniła, pierwsze dni — entuzjazmu, budowy, sporów i ulicznych spotkań — stały się dniami cierpień, strat, oblężenia, zgrozy, przeczucia klęski.

Kolektywiści szykowali się do ostatecznej rozgrywki. Ori leżał w łóżku albo wędrował ogarniętymi przemocą ulicami i widział, że ekspansja terytorialna Kolektywu zatrzymała się, a potem zmieniła wektor. Widział, że milicja odzyskuje teren. Każdej nocy padała kolejna barykada. Milicja odbiła piece hutnicze przy Pigsty Street, stajnie przy Helianthus Avenue, arkady w dzielnicy Sunter. Kolektyw się kurczył. Ori-Toro kisił się w swoim pokoju.

„Powinienem komuś powiedzieć” — pomyślał. „Spiral Jacobs przyniesie nam nieszczęście”. Ale trwał w bezczynności.

Czy miasto było pełne porzuconych pomiotów Jacobsa? Zagubionych ludzi, którzy nie byli w stanie dokończyć swego zadania, którzy przerwali pracę dla Spiral Jacobsa, zanim się dowiedzieli, do czego byli wykorzystywani? Czy wykonać zadanie do końca było lepiej czy gorzej?

— Cicho, cicho — powiedział do niego Spiral Jacobs podczas jednego z nocnych spacerów.

Malunki starca zrobiły się bardziej ezoteryczne i zawiłe. Ori błagał go płaczliwym tonem kompletnie zagubionego człowieka:

— Do czego mnie użyłeś, co ty robisz, co ty zrobiłeś?

— Cicho, cicho — ton głosu Jacobsa nie był nieprzyjazny. — Robota już prawie skończona. Potrzebowaliśmy jakiegoś widowiska, które odwróciłoby uwagę ludzi. To już nie potrwa długo.


* * *

W domu czekali na Oriego goście: Madeleina di Farja, Curdin, którego nie widział od wielu miesięcy, prze-tworzony i załamany, jak również grupa nieznajomych.

— Musimy z tobą porozmawiać — powiedziała Madeleina. — Potrzebujemy twojej pomocy. Musimy znaleźć twojego kolegę Jacobsa. Musimy go powstrzymać.

Ori rozpłakał się, bo kamień spadł mu z serca: ktoś inny posiadł tę wiedzę niezależnie od niego, podjęte zostaną jakieś kroki i nie będzie musiał robić tego sam. Był taki zmęczony. Widząc tych ludzi, uzbrojonych, zdeterminowanych, bez śladu paniki, która w tych dniach malowała się na wszystkich twarzach, poczuł, że pragnie się do nich przyłączyć.

Rozdział dwudziesty ósmy

Ekipa zaopatrzeniowa wyruszyła z niebezpieczną misją ulicami pomiędzy Aspic i ogrodami Sobek Croix. Park był strefą śmierci, zamieszkaną przez uciekinierów z więzień i renegatów w różnych frakcji, niekontrolowaną ani przez Kolektyw, ani przez Parlament. Kolektywiści potrzebowali drewna na opał, dlatego siekierami i piłami ogołocili drzewa z gałęzi. Powrót z ładunkiem drewna, pod ostrzałem milicji, kosztował wiele ofiar. Koszeni kulami ludzie padali na parkową trawę, na kocie łby ulic, na chodniki.

Wciąż podejmowano decyzje, rozsypała się natomiast spójna strategia, dzięki której Kolektyw funkcjonował jako podmiot polityczny, jako alternatywne państwo-miasto. Niektóre oddziały były dowodzone z inteligentną taktyką wojskową, ale brakowało koordynacji między poszczególnymi działaniami.

Wieża milicyjna we Flyside dawno została splądrowana, ludzie zabrali stamtąd broń, taumaturgiczne mikstury i tajne mapy. Od jej szpica ciągnęły się naprężone liny nadziemnej kolejki: na południe, do najbardziej oddalonej od centrum wieży milicyjnej w mieście, w dzielnicy Barrackham, na północ, ponad Szklarnią i wijącą się Smołą do Szpikulca dźgającego niebo obok Dworca Perdido.

W tych brutalnych ostatnich dniach Kolektywiści z Flyside napełnili dwie kapsuły ładunkami wybuchowymi, chymicznymi i na bazie czarnego prochu. Krótko przed południem puścili po jednej z każdym kierunku, z zablokowanymi przepustnicami. Małe pojazdy z mosiężnych rur, szkła i drewna błyskawicznie osiągnęły ogromną prędkość i ze świstem mknęły nad miastem.

Wyrmeny rozpierzchły się zaskoczone widokiem lin ugiętych pod ciężarem kapsuł. Odleciały, wykrzykując wulgarnie.

Dworzec Perdido stanowił centralny punkt miasta, jeszcze bardziej niż Parlament, czarna jak noc twierdza opuszczona przez urzędników — co za paradoks: „parlamentarny” rząd zawiesił Parlament. Burmistrz podejmował decyzje ze Szpikulca.

Kiedy kapsuła wysłana na północ śmigała nad Riverskin, milicja wystrzeliła w jej stronę granaty. Wylądowały za blisko, eksplodowały w hukiem i obłokami pyłu w Sheck lub na nadrzecznych ulicach w pobliżu Petty Coil. Kanonierzy szybko jednak skorygowali nastawy. Kapsuła wywołała zgrzyt metalowej liny kolejowej, gdy dwa pociski rozbiły w niej okna i wybuchły.

Kapsuła rozbłysła apokaliptyczną kulą ognia i zleciała z nieba niby kometa, ciągnąc za sobą ogon dymu. Po drodze rozpadła się nad domami sklepikarzy i szeregówkami Sheck, zalewając je ogniem i roztopionym metalem.

Kapsuła zmierzająca na południe miała pod sobą eleganckie ulice, a potem barykadę oddzielającą Aspic i Barrackham. Po obu stronach tego klina z gruzu i cegły milicjanci i Kolektywiści zadarli głowy. Kapsuła frunęła nad zaroślami — niżej, bo lina w tym miejscu opadała — i zbliżała się do wieży w Barrackham.

Jedna, dwie, trzy eksplozje. Z kopuły wieży milicyjnej wystrzeliły brudne płomienie. Beton wybulił się i zaczął pękać, zjadany od środka przez ogień. Dolne kondygnacje zapadły się. Kopuła wieży spłynęła w dół piroklastycznym strumieniem i milicyjne kapsuły posypały się na dół jak zabawki.

Urwana lina kolejowa smagnęła w dół jak zabójczy pejcz, tnąc przez trzy kilometry miasta. Wiła się po dachach, żłobiła wyrwy, niosąc ze sobą śmierć i zniszczenie. Zwisała od wieży milicyjnej we Flyside i zakręcała ku Aspic, gdzie jej mknąca masa rozrywała budynki.

Spektakularny triumf, ale Kolektywiści wiedzieli, że nie odwróci losów wojny.


* * *

Większość warsztatów koło Mostu Rdzy była zamknięta, pracownicy i właściciele schowali się w domach albo pilnowali granic Kolektywu. Część małych fabryk kontynuowała produkcję, chociaż odbiorcy towaru nie zawsze mieli z czego zapłacić. Do jednej z takich fabryk udał się Cutter w dniu, w którym runęła wieża milicyjna.

Na starej ulicy szklarzy piece wygasły, ale za pomocą zgromadzonego funduszu pieniężnego i apeli do politycznego sumienia Cutter przekonał wywrotową załogę Ramuno Hotworks do ponownego rozpalenia ognia i przyniesienia z magazynu potażu, paproci, wapna do czyszczenia i pucowania. Cutter dał im szkatułę z okrągłym lusterkiem Judasza, które rozbił. W końcu powiedzieli, że zrobią dla niego zwierciadło z kryształowego szkła. Poszedł do kwatery Oriego, żeby tam zaczekać na niego i na Judasza.

Jeśli Cutter spotkał wcześniej Oriego, co w niewielkim światku przedkolektywistycznych wywrotowców było całkiem niewykluczone, to nie pamiętał tego. Madeleina di Farja opisała Oriego i Cutter wyobraził sobie gniewnego, fanatycznego, wojowniczego chłopaka krytykującego swoich towarzyszy za rzekomą potulność. Obraz ten okazał się bardzo daleki od prawdy.

Ori był człowiekiem przetrąconym. Cutter nie do końca wiedział, co się działo w jego duszy, ale głęboko mu współczuł. Ori zapadł w niebezpieczny letarg, toteż Cutter, Judasz i Madeleina musieli do ocucić.

— Nadchodzi, nadchodzi! — ponaglał Qurabin. — Jest coraz bliżej, musimy się pospieszyć.

Mnich mówił coraz bardziej gorączkowo: umysł, który emitował te słowa, zdawał się z każdym dniem odrobinę zanikać. Zadał Momentowi Zakrytego wiele pytań, po każdym z nich tracąc cząstkę siebie.

Na tyle, na ile było to możliwe w jego niknącym stanie, Qurabin niepokoił się. Każda mijana spirala budziła w nim strach: czuł, że nadchodzi niosący ze sobą hekatombę wróg, duch masakry, masomordysta, demon zagłady, jak nazywał to Qurabin. Mówił, że nie zostało już wiele czasu, czuł to. Jego rozgorączkowanie i strach udzieliły się Cutterowi.

Krąg małych zjawieńców osaczył miasto. Po drodze do domu Oriego Cutter zobaczył jakieś zgromadzenie ulicę dalej. Nagle Qurabin pociągnął go w tamtą stronę, chwytając zakrytymi rękami i zawodząc. Kiedy dotarli na miejsce, zobaczyli ostatnie chwile emanacji podobnej do psa. Kłębiła się skomplikowanymi wzorami, a znikając, zdawała się zasysać kolory i światło. Stojąca wokół grupka Kolektywistów pokazywała palcami i wrzeszczała, ale nikt z nich nie umarł.

Qurabin jęknął.

— To jest to, to jest to — powiedział, kiedy świat zamrugał i to coś zniknęło. — Koniec jest bliski.

Cutter nie był pewien, czy powinien uwierzyć, że Ori zabił burmistrzynię Stem-Fulcher. Wciąż wydawało mu się to nieprawdopodobne. Trudno mu było sobie wyobrazić, że ta dostojna, siwowłosa kobieta, którą znał z heliotypów, plakatów i nielicznych wystąpień publicznych, nie żyje. Nie umiał sobie z tym poradzić. Siedział w pokoju Oriego i czekał.

Judasz był z Orim, a raczej z Toro. Trzymając się go, przeniknął przez skórę świata do swojego starego warsztatu w Brock Marsh.

— Po co tam idziesz? — spytał go wcześniej Cutter. — Załatwię lusterko, potrzebujemy go dla Rady, więc Czego tam szukasz? Na pewno zapieczętowali twój warsztat.

— Też tak myślę. I masz rację, lusterko jest potrzebne, ale chcę jeszcze paru rzeczy, które mogą się przydać. Mam plan.

Reszta poszła do arsenału. Prze-tworzeni z Żelaznej Rady przygotowywali się do obrony barykad Kolektywu. „Co oni myślą o tej obcej dla nich wojnie?” — zastanawiał się Cutter.

Wspominał wędrówkę przez pustkowia i stepy, przez poszarpany krajobraz skalny, setki kilometrów pokonane w niewiarygodnym tempie pod przewodnictwem wędrownego jeźdźca Drogona, który już wcześniej przemierzał te dzikie tereny. W końcu dotarli do miasta wznoszącego się na zachód od delty. Szli przez wymarłe miasta złożone z prymitywnych, niszczejących drewnianych bud zamieszkanych tylko przez kurz, odkąd przed laty zostały opuszczone.

— Tak — szepnął Judasz.

To była jego przeszłość, te przyczółki cywilizacji, te resztki płotów, groby oznaczone gałęziami. Niecałe trzydzieści lat temu były to kwitnące, tętniące życiem miejscowości.

Rebelia Żelaznej Rady i ucieczka wiecznego pociągu zadała ostateczny cios Międzykontynentalnemu Koncernowi Kolejowemu Wrightby’ego, od dawna chylącemu się ku upadkowi na skutek korupcji, niekompetencji i nadprodukcji. Naprędce sklecone miasta i wioski, stada bydła i mieszanych gatunków mięsnych, rewolwerowcy i najemnicy, traperzy, ludność tego kundla zrodzonego z pieniędzy i pustkowia — wszystko to w ciągu kilku miesięcy rozpłynęło się w niebycie. Domy zostały jak zrzucona skóra węża. Zniknęli kieszonkowcy, złodzieje koni, kurwy.

Żelazna Rada pożerała odległość, mimo że każda czynność związana z układaniem szyn wydawała się żmudna i powolna. Rada musiała przyspieszyć, bo znajdowała się na otwartej przestrzeni, a milicja, która ścigała ich z drugiego końca świata, na pewno z każdym dniem skracała dystans. Absurdalnie okrężna podróż, przez cały kontynent i z powrotem, potworną trasą.


* * *

Kiedy światło zaczęło mierzchnąć i gasnąć, przestrzeń w pokoju wypuczyła się i rozerwała w dwóch punktach, z których wyskoczyły rogi. Toro przecisnął się na drugą stronę, ociekając energiami, które były krwią rzeczywistości. Obejmował Judasza, jakby byli kochankami.

Judasz wyswobodził się z uścisku. Kolory odfrunęły od niego i ulotniły się z sykiem, zanim uderzyły w sufit. W ręce trzymał wypełniony czymś worek.

— Masz wszystko, czego chciałeś? — spytał Cutter.

Judasz spojrzał na niego. Reszta krwi świata wyparowała.

— Wszystko, co jest potrzebne, żeby to zakończyć — odparł. — Będziemy przygotowani.


* * *

Informacja o tym, że Żelazna Rada przyłączyła się do Kolektywu, wyciekła. Pośród niewesołych nastrojów, które ogarnęły ludzi, była to sensacyjna wiadomość.

Podniecone grupy biegały uliczkami w pobliżu dogfeńskiej poczty, rozglądając się za szanownymi gośćmi. Kiedy nareszcie znaleźli Maribet i Rahula, barykada, przy której prze-tworzeni pełnili służbę, stała się czymś w rodzaju wojennej świątyni.

Kolektywiści cierpliwie stali w kolejce, chociaż nad głowami świstały milicyjne kule. Podchodzili do Radnych i zadawali pytania — spontanicznie wytworzył się zwyczaj, że nie więcej niż trzy na osobę.

— Kiedy dotrze tu Rada?

— Przyjechaliście nam na ratunek?

— Zabierzecie mnie ze sobą?

Solidarność, strach, milenijne mrzonki. Kolejka przerodziła się w uliczne zebranie, pośród spadających bomb odżyły dawne spory między frakcjami.

Na końcu ulicy, po drugiej stronie barykady wartownicy zobaczyli przez peryskopy, że zbliżają się konstrukty wojenne. Nadciągały żołnierskie maszyny z mosiądzu i żelaza, ze szklanymi oczami i przyspawanym uzbrojeniem. Od lat nie widziano tylu konstruktów naraz w jednym miejscu.

Bieżnik ich gąsienic kruszył gruz i szkło zaścielające ulicę. Na czele jechał wielki buldożer z klinowatym pługiem, który za chwilę miał rozwalić barykadę.

Granaty i bomby nie przynosiły efektu. Spanikowani Kolektywiści posłali po taumaturga, żeby powstrzymał to monstrum, ale nie było szans, żeby zdążył. Wiedzieli, że muszą się wycofać. Ta barykada, ta ulica była stracona.

Snajperzy i magicy pojawili się na dachach strefy granicznej, aby zasypać konstrukty i milicję kulami i zaklęciami. Z początku udało im się zadać straty siłom rządowym, ale potem salwy z obrotowej kartaczownicy ściągnęły część z nich na dół, a reszta spanikowała na widok krwawej miazgi, która została po ich kolegach.

Panika wybuchła również na barykadzie. Kolektywiści bezładnie uciekali przed pędzącymi konstruktami. Rahul i Maribet nie wiedzieli, co mają robić. Przedostali się w stronę drugiej linii umocnień, która nie zapewniała im bezpieczeństwa. Cutter dowiedział się później, jaki był przebieg wydarzeń: dwójka prze-tworzonych galopowała na swoich zwierzęcych nogach to w jedną, to w drugą stronę, ponaglana okrzykami przerażonych Kolektywistów, którzy próbowali im pomóc. Maribet zwichnęła sobie kopyto w leju bombowym. Kiedy z pomocą Rahula gramoliła się z powrotem na nogi, usłyszeli potworny huk i zgrzyt: buldożer zburzył barykadę. Pracujący dla milicji kaktus przeszedł nad tym rumowiskiem i wystrzelił z kuszarpacza w szyję Maribet.

Rahul opowiedział im o tym, kiedy dowlókł się do domu Oriego. Pierwsza śmierć członka Rady w Nowym Crobuzon.

Na całym terytorium Kolektywu zawisły plakaty z apelami, żeby nie uciekać. KAŻDY MĘŻCZYZNA, KOBIETA CZY DZIECKO MNIEJ OZNACZA OSŁABIENIE KOLEKTYWU. RAZEM MOŻEMY WYGRAĆ. Nie udało się jednak zatrzymać strumienia uchodźców, którzy przemykali między kordonami, chowając się w podziemnym mieście albo w zniszczonych dzielnicach za Mostem Wielkiego Kalibru.

Większość szukała schronienia w Grain Spiral, Mendican Foothills, a najzuchwalsi zostawali rozbójnikami w Rudewood. Niektórzy z narażeniem życia tworzyli oddziały partyzanckie i zmierzali przez chaos przedmieść, mijając opuszczone posterunki milicji w zdziczałych z głodu dzielnicach, które były za mało istotne, aby władze o czymkolwiek informowały mieszkańców. Na zachód od miasta uciekinierzy zaczęli przeszukiwać dawno opuszczone hale i bocznice towarowe, które kiedyś stanowiły główną bazę MKK. Lokomotywy, wagony i platformy stały i rdzewiały.

W niektórych biurach paliło się światło. Pozostałości spółki Weathera Wrightby’ego nadal wegetowały, koncern wciąż zatrudniał kadłubową załogę złożoną z kilkudziesięciu urzędników i techników. Żył ze spekulacji finansowych, sprzedaży złomu oraz pracy ochroniarzy i najemnej, paramilitarnej straży kolejowej, niewielkiej, ale wiernej korporatystycznej wizji Wrightby’ego i gardzącej przemocą rasową Nowopiórców. Ludzie ci stacjonowali na terenie rozległego obiektu MKK i czasem przeganiali uciekinierów, szczując ich psami.

Jeśli uchodźcy nie zostali wykryci, kradli narzędzia i wyruszali w drogę do miejsca, które kiedyś stanowiło punkt początkowy kolei Cobsea-Myrshock.


* * *

— Rusza się, poniżej, to jest, oni są, Teshi, są — powiedział Qurabin. Głos mnicha przeskakiwał z miejsca w miejsce. Zebrali się wszyscy: Drogon, Elsie, Qurabin, Cutter, Judasz i Toro. Rahul pełnił straż. Oddali pośmiertny hołd Maribet. Qurabin był niespokojny. — Bardzo niedługo coś się wydarzy.

Swoim martwym głosem Ori opowiedział im historię swoich stosunków z tajemniczym włóczęgą: o pieniądzach, o heliotypie Jacka Pół-Pacierza. O pomocy dla Toro.

— Nie mam pojęcia, od kogo wyszły plany — mówił Ori. — Od Jacobsa? Nie, nie, to był plan Toro, wiem o tym, ponieważ był zupełnie inny, niż myślałem. Ale spełnił swój cel. Chociaż Jacobs powiedział, kiedy go spotkałem… Sądzę, że to nie było dla niego zbyt ważne. Miał inne rzeczy na głowie. To, co zrobiliśmy, służyło tylko odwróceniu uwagi.

Obiecali, że zaczekają na Curdina i Madeleinę, licząc na ich pomoc. Przed południem Judasz błagał ich, aby poprosili delegatów o pomoc, ale co oni mogli zrobić? Milicja pożerała ich teren dom po domu. Krążyły pogłoski o strasznych odwetach na Kolektywistach na odzyskanych przez władze ulicach. Curdin odpowiedział Judaszowi, że po prostu nie mają kogo im przydzielić.

Wrócili późno.

— Spieszyliśmy się, ale wcześniej się nie dało. Ciężko było — powiedział Curdin. A do Oriego: — Cześć, Jack.

— Straciliśmy dzisiaj Howl Barrow — powiedziała Madeleina.

Panowała nad emocjami, oboje starali się nie ulegać rozpaczy.

— Heroiczna historia — powiedział Curdin. — Wytrwali dwa dni dłużej, niż powinni. Milicja przeszła przez most Barrow, wszystkie barykady były obstawione i nagle znikąd wyłoniła się Śliczna Brygada. I byli fantastyczni! — krzyknął i zamrugał wilgotnymi powiekami. Na chwilę zapadła cisza i usłyszeli odgłosy ognia artyleryjskiego. — Śmiechu warci? Walczyli jak lwy. W swoich kolorowych ciuszkach ustawili się w szyku bojowym i palili ze wszystkich luf. — Roześmiał się w przypływie szczerej radości. — Atakowali dalej, rzucając granatami. Biegli z powiewającymi spódnicami, sama szminka i czarny proch, i dali ostro popalić milicji. Od wielu dni żywili się suchym chlebem i szczurzym mięsem, a walczyli jak gladiatorzy w Shankell. Musieli przeciw nim użyć kartaczownic. Wznosili okrzyki i całowali się. — Znowu mrugnął kilka razy. — Ale nie potrafili odeprzeć wroga. Nueviści nie żyją. Petron i inni. Milicja przypuściła szturm. Były walki uliczne, ale Howl Barrow jest stracone. Dzisiaj dostałem ostatnią kulę.

Howl Barrow wrzucało do Smoły zapieczętowane szklane kule, które mijały Strack Island, a potem Kolektywistyczni flisacy i rzeczni śmieciarze wyławiali je i rozbijali, żeby wyjąć wiadomość.

— Starałem się, Judaszu, daję słowo, mimo że twój plan jest obłąkany. Ale nie mamy nikogo nadliczbowego. Wszyscy bronią Kolektywu. Nie mam do nich pretensji i przyłączę się do nich. Zostało nam nie więcej niż parę tygodni. — Madeleina miała cierpiącą minę, ale nie odezwała się. — Nie mogę ci pomóc, ale coś ci powiem. Kiedy wyjechałeś i ludzie spekulowali, dlaczego to zrobiłeś, ja pomyślałem sobie, że nie jesteś obłąkany, tylko zwyczajnie głupi. Nie wierzyłem, że znajdziesz Żelazną Radę. Gotów byłem się założyć o wszystkie pieniądze, że Rada nie istnieje, że został po niej zardzewiały pociąg gdzieś na pustkowiu. Pełen kościotrupów. Myliłem się. Ty i wy wszyscy zrobiliście coś, co ja uważałem za niemożliwe. Nie powiem, że Kolektyw powstał dzięki wam, bo to nieprawda, ale wiadomość, że nadjeżdża Żelazna Rada, wiele zmieniła. Chociaż sądziliśmy, że to tylko plotka, że to tylko mit, zrobiło się jakoś inaczej. Może trochę za wcześnie dowiedzieliśmy się o waszym przyjeździe, ale ta wiadomość zrobiła swoje. Tylko że… nie do końca ci ufam. Na rany bogów, Judaszu, nie zrozum mnie źle — nie mówię, że jesteś zdrajcą. Zawsze nam pomagałeś, golemami, pieniędzmi, ale patrzysz na nas od zewnątrz. Jakbyśmy istnieli dla twojej przyjemności. Życzę ci szczęścia. Jeśli masz rację, czego nie wykluczam, to lepiej, żebyś wygrał, ale nie będę walczył u twojego boku. Ja walczę dla Kolektywu. Jeśli ty wygrasz, a Kolektyw przegra, i tak nie będę chciał dalej żyć. — Chociaż to musiała być hiperbola, Cutter wyprężył się wewnętrznie z respektem. — Jak planujesz zrealizować swój plan?

Judasz zagryzł wargi.

— Coś będę miał.

— Co?

— Coś. Poza tym jest ktoś, kto wie, co trzeba zrobić. Kto zna się na magii z Tesh.

— Wiem, wiem — odezwał się Qurabin, niespodziewanie i głośno. — Moment, który czczę, powie mi różne rzeczy. Pomoże mi. Mamy do czynienia z magią Teshich. Moment zna bogów, których może wezwać ten konsul.

— Konsul? — zdziwiła się Madeleina.

Kiedy Judasz wyjaśnił jej, że Spiral Jacobs jest ambasadorem Tesh, Curdin prychnął nieprzyjemnym śmiechem.

— Czyli Teshi mają w garści wszystkie nici. — Curdin zbliżył się do Judasza na swoich nieskoordynowanych czterech nogach. — Umrzesz, Judaszu — rzekł z autentycznym smutkiem. — Jeśli masz rację, czeka cię śmierć. Życzę ci szczęścia.

Curdin uścisnął wszystkim dłonie i wyszedł razem z Madeleiną.

Rozdział dwudziesty dziewiąty

Tak wysokie temperatury w środku zimy nie zasługiwały na miano zjawiska „nietypowego”, lecz „sprzecznego z naturą”. Można było odnieść wrażenie, że z wnętrzności podnieconego miasta bucha gorąco. Przyjaciele chodzili razem z Toro.

Przez dwie noce z rzędu wędrowali ulicami za Orim, który uważnie studiował wszystkie graffiti. Z każdą nocą, kiedy nie udało im się znaleźć Spiral Jacobsa, pogłębiała się rozpacz Qurabina. Toro wodził palcem po zawijasach, znajdował jakąś wskazówkę, kiwał głową, a potem bódł rzeczywistość i znikał, by powrócić po kilku minutach i pokręcić głową: „Nie, ani śladu”.

Raz udało mu się go znaleźć, ale na północy miasta, pośród ciszy Flag Hill, gdzie malował swoje helisy i jak zawsze nie przejmował się Orim. Inni nie mieli możliwości do niego dotrzeć. Ori mógł go wytropić wszędzie, ale sam nie był w stanie nic mu zrobić. Żeby inni mogli go dosięgnąć, starzec musiałby wrócić do Dog Fenn.

Dzień po dniu żyli ze świadomością, że potencjalny sprawca zagłady miasta wykonuje swoje zadanie, że nie mają jak go powstrzymać. W miarę możliwości starali się bronić kolektywistycznych ulic. Z brzegu rzeki obserwowali pojedynek dwóch pociągów linii Dexter, kolektywistycznego i milicyjnego — strzelali do siebie z okien w pełnym biegu.

Od strony Parlamentu nadleciały sterowce, które zrzucały ulotki. CZŁONKOWIE TAK ZWANEGO „KOLEKTYWU”! RZĄD BURMISTRZA TRIESTIEGO NIE BĘDZIE TOLEROWAŁ MORDÓW I RZEZI, KTÓRĄ ŚCIĄGNĘLIŚCIE NA MIASTO. PO BESTIALSKIM ZAMACHU NA WIEŻĘ W BARRACKHAM WSZYSCY OBYWATELE, KTÓRZY NIE BĘDĄ AKTYWNIE DĄŻYLI DO UCIECZKI Z TERRORYSTYCZNEJ ENKLAWY, ZOSTANĄ UZNANI ZA WSPÓŁODPOWIEDZIALNYCH ZA ZBRODNICZE DZIAŁANIA WASZYCH KOMITETÓW. PODCHODŹCIE DO FUNKCJONARIUSZY MILICJI NIEUZBROJENI, Z RĘKAMI DO GÓRY, I SYGNALIZUJCIE OKRZYKAMI, ŻE ZAMIERZACIE SIĘ PODDAĆ… Itede, itepe.

Trzecia noc. Znowu na ulicy, z setkami Kolektywistów wszystkich ras, ostatnią falą mobilizacji. Małe sztuczki magiczne, świetlne kuglarstwa, chromataumaturgia wypełniająca powietrze chmarami ptaków utworzonych z promieniowania. Buntownicy tak jak kiedyś zrobili z nocy karnawał.

Ludzie biegali bezładnie z powodu wiadomości o inwazji milicji, rozbłysk paniki, plotka, a potem znowu spokój. Pili, jedli wątpliwe wytwory wojennej kuchni, a czasem to, co udało się przeszmuglować przez milicyjny kordon. Panowały milenijne nastroje. Spełniano toasty za Judasza, Toro, Cuttera i innych, kiedy przechodzili w matowym świetle latarń gazowych, unoszono kubki z bimbrem czy piwem i pito zdrowie przechodniów w imieniu Kolektywu.

Qurabin jęczał. Cicho, ale dosłyszalnie.

— Coś się dzieje — powiedział Cutter do wszystkich i do nikogo.

Bohrum Junction, gdzie domy tworzyły klin archaicznej architektury, trochę dalej suche fontanny, w których wojenne sieroty bawiły się drobniakami i przywiązywały odłamki pocisków do ogona wynędzniałemu psu. Toro maszerował, nie próbując się ukryć. Dzieci pokazywały go palcami i wołały: „Ej, Byku, co kombinujesz? Kogo chcesz zabić?”. Cutter zadał sobie pytanie, czy dzieci biorą Oriego za przebierańca czy za legendarnego bandytę we własnej osobie. Może w egzotycznym panoptikum Kolektywu bogowie i tajemnicze stwory nie były godne lęku ani zdziwienia.

Rahul poruszał się jaszczurczym krokiem, z nożem w każdej ludzkiej dłoni i zaciśniętymi gadzimi łapami.

— Chodźcie, chodźcie szybko — ponaglał ich Qurabin.

Ori zatrzymywał się przy każdym graffiti i oglądał je fosforyzującymi oczami byczej maski. Ze stęknięciem wysiłku prostował nogi, dźgał rogami próżnię i pojawiał się w nowym rozdarciu rzeczywistości kilka metrów dalej. Działo się to tak szybko, że Cutter nie miał pewności, czy stopy wciąż nie dyndały z pierwszej dziury, kiedy głowa wyskakiwała z drugiej.

— On jest tutaj — powiedział Ori. — Na stacji Trauka. Chodźcie.


* * *

Z kilometr dalej. Droga wiodła wzdłuż nabrzeża przez od dawna puste targowisko. Zostały tylko rusztowania straganów, połączone metalowe żebra, stado szkieletów.

Nie byli jedyną grupą, która poruszała się tej nocy po mieście. Na stację Trauka wąskimi, starymi ulicami, wśród konglomeratu brzydkich domów, ozdobionych napisami typu: „Wolne Terytorium Kolektywu” czy „Jebać cię, Stem-Fulcher” — to ostatnie skreślone i uzupełnione uwagą: „Już załatwione, ziomalu”. Toro zniknął, pojawił się znowu ulicę dalej i pomachał im, rozerwał skórę świata dla sprawdzenia ruchów tropionego, po czym wrócił do towarzyszy, aby nimi pokierować. Mieli wrażenie, że drogę wskazuje im tuzin identycznych, rozsianych po całym mieście mężczyzn z twarzami byka.

Z hełmu Toro sączył się gęsty dym i cudownie barwna krew, a rogi sypały iskrami. Powtarzający się gwałt na ontologii wywoływał naprężenia w taumaturgicznych obwodach. Judasz wydał z siebie inwokacyjny szept. Nie inwokację: powiedział Cutterowi, że różnica jest zasadnicza. To nie była inwokacja, lecz kreacja, strukturalizacja materii bądź ideomaterii. Cutter patrzył, a Judasz gromadził. Cuttera przebiegł dreszcz grozy, kiedy obserwował mężczyznę, którego darzył tak zwierzęcym uczuciem, bez wątpienia najwybitniejszego golemistę w Nowym Crobuzon, maga samouka.

Dokoła pogłębiły się nocne cienie. Mechanizm Judasza wsysał ciemności, przetwarzając je w rozedrganą, mroczną plazmę. Cienie stały się obłokiem antyświatła i jak woda w odpływie wanny tworzyły lej wciągany do machiny. Cegły, które po sobie zostawiały, były fizykalnym afrontem, ciosem w prawa natury. Nie padało na nie żadne światło, ale ponieważ zostały obrabowane ze swojej ciemności, były doskonale widoczne, jakby oświetlone agresywnymi lampami, bezbarwną szarością o wyraźnych konturach. Ślepa uliczka stała się ontologiczną niemożliwością: antyrefleksyjna, antyjasna, antybarwna widzialność w absolutnych ciemnościach.

Z wąskiego końca lejka wypełzły cienie i skondensowały się do postaci czegoś pomiędzy ciałem i plamą oleju, bytem utkanym z ciemności, mało substancjalnym, ale przenikliwie obecnym, ludzkim kształtem z czerni. Cutter widział już setki golemów stworzonych przez Judasza, ale tak bezcielesnego jeszcze nigdy. Judasz uniósł dłonie. Cieniowy golem wyprostował się. Dwuipółmetrowa sylwetka. Pomaszerował w objęcia nocy i stał się półwidzialny, ciemność na ciemnym tle, która poruszała się jak człowiek.

Judasz zebrał swój sprzęt i szepnął: „Idź!”. Sam też pobiegł, mijając swoich osłupiałych towarzyszy, którzy dopiero po chwili otrząsnęli się i ruszyli za nim. Obok Judasza bezgłośnie kroczył golem, jak goryl z cienia.

W lewo, w lewo. W boczne uliczki między wysokimi ciemnobrązowymi murami, oknami bez skrzydeł, bezdrzwiowymi klifami z cegły i zaprawy, które wydawały się zamkniętą bramą do czegoś niedokończonego, do jakiejś krainy za fasadami.

Na przedzie Toro, jeden róg płonął i wibrował. Toro zawołał do nich, ale jego słowa zagłuszył dygot hełmu, łuszczenie się, pękanie rogów. Metal zaczął pluć ogniem i Ori z wrzaskiem próbował odpiąć paski. Po krótkich zmaganiach wyswobodził się z uścisku hełmu i odetchnął głęboko, ze strużkami potu na twarzy.

— Tam!

Wyciągnął rękę.

Starszy mężczyzna na końcu ulicy patrzył w ich stronę. Trzymał w dłoni ociekający farbą pędzel. Po chwili odwrócił się i zaczął niedołężnie biec za zakręt ulicy. Spiral Jacobs.

— Nie pozwólcie mu uciec! — krzyknął Ori i pobiegł, zostawiając hełm na pastwę niebieskiego ognia.

Cutter zobaczył, jak oczy z taumaturgicznego szkła pękają, zauważył dziwne kolory ognia i iskier, kiedy żar połykał wbudowane w metal tajemne moce. Nie wyglądało to już jak głowa posągu, tylko jak czaszka, płonąca czaszka byka.


* * *

Mieli problemy z dotrzymaniem tempa Oriemu, który biegł tak szybko, jakby moc Toro wciąż go uskrzydlała.

— Szybciej, nie dajcie mu uciec! — wołał.

Jacobs zbliżał się do kolejnego zakrętu, za którym zniknąłby im z pola widzenia. Mimo swego wieku poruszał się żwawo. Judasz i Cutter biegli za Orim, mając obok siebie ciemny cień golema, kawałek za nimi pędził Drogon, a potem reszta, w zmieniającej się kolejności. Tupot ich stóp odbijał się zwielokrotnionym echem. Nie było słychać żadnych innych dźwięków, ani wojennej strzelaniny, ani syren alarmowych, ani zgiełku Kolektywu czy miasta burmistrza. Tylko kroki na powleczonej zimową wilgocią cegle.

— Gdzie on ucieka? — krzyknął Ori.

Cutter rzucił spojrzeniem przez ramię i zobaczył, że Rahul, parę kroków za nim, znika za rogiem i nie pojawia się znowu. Gdzie on jest? Wypadł poza strefę działania rekonfiguracji Jacobsa i na powrót znalazł się gdzieś w Nowym Crobuzon.

Jacobs biegł dalej niestrudzenie. A co to? Śmieje się? Przyspieszyli. Z dachów ponownie spłynęło światło i odgłosy normalnego życia. Drogon nagle zwolnił, a Jacobs szedł, z pędzla wciąż kapała mu farba. Ulica dobiegła końca i Jacobs znalazł się na otwartej przestrzeni. Ekipa pościgowa w ślad za nim opuściła magiczny korytarz. Smagani zimnym wiatrem, znowu byli w rzeczywistym mieście.

Rahul i Drogon przepadli w zakamarkach zmodyfikowanej geografii. Cutter maszerował pierwszy, a tuż za nim Judasz i golem. Spiral Jacobs był oddalony o kilkadziesiąt metrów. Nie zwracał na nich uwagi.

„Gdzie my jesteśmy?” Cutter znalazł na niebie księżyc. Skierował spojrzenie między wieże i mury. Był otoczony architekturą. Próbował zorientować się w tej panoramie: tutaj monolit zwieńczony iglicą, tam minaret, a tam drugi, grubszy i roziskrzony światłami. Nad nimi potężne sylwetki aerostatów. Znajdowali się poza terenem Kolektywu.

Opodal wyrastał gigantyczny słup z rozchodzącymi się promieniście linami. Szpikulec. Stali na asymetrycznym dziedzińcu, otoczonym murem z różnych gatunków kamienia w wielu kolorach. Przez betonową nawierzchnię przebiegło drżenie. Byli wysoko w górze. Cutter ogarnął spojrzeniem sięgające horyzontu morze domów, Nowe Crobuzon.

„Dworzec Perdido”. Oczywiście. Stali w olbrzymim, pustym amfiteatrze, będącym dziełem przypadku, zawłaszczonym przez roślinność, kawałkiem dzikiej przyrody na dachu dworca. Niezaplanowana, zapomniana plamka na tym olbrzymie. Przejście, które ich tutaj doprowadziło, nie wyglądało już jak uliczka, tylko jak rysa na betonie.

Z resztek drewnianych podłóg, świadków czasów, kiedy ten dziedziniec był zamkniętym budynkiem, wyrastały cyklopowe mury, przy których czuli się jak kukiełki. Cała ich powierzchnia była pokryta spiralami. Rosnąca do góry gęstwina, wysoka jak baldachim. Niektóre helisy były zawikłane i splątane jak kępa jeżyn, inne podobne do najprostszych wzorów na muszli ślimaka. Tysiące. Owoc wielomiesięcznego trudu. Cutter wypuścił powietrze z płuc. Od samej góry ściany schodziła jedna czarna linia, przez las piktogramów. Spirala wskazująca to miejsce.

Pośród ceglanego pyłu i dzikich zarośli stał Jacobs, ambasador Tesh. Rysował w powietrzu znaki i śpiewał.

— Spieszy się — powiedział Qurabin z bardzo bliska. — Musi zacząć akcję. Nie był gotowy, ale musi zacząć działać przed czasem… Spróbuje go przymusić, hekatombiaka, anihilatora. Czujecie? Szybko!

Głos umilkł.

Ori pobiegł przez sięgającą ud trawę, która trzaskała z zimna. Rozpościerał się przed nim fantasmagoryczny krajobraz Nowego Crobuzon. Reszta ruszyła za nim, chociaż nikt nie miał pojęcia, co robić.

Spiral Jacobs wibrował, a wraz z nim powietrze wokół niego. Setki kształtów zaczęły się wypowijać z nicości. Cutter zobaczył mleczną plamę, kataraktę, która zbryliła się perystaltycznymi ruchami i przybrała postać upiornego trójnożnego stołka kuchennego, który wisiał nad czołem Jacobsa. Obok unosił się niespotykanie duży owad, kwiat, garnek, dłoń, świeczka, lampa — wszystkie zjawieńce, które straszyły Nowe Crobuzon.

Wyglądały na niedogotowane, niedokończone i bezbarwne. Kiedy Cutter podszedł bliżej, zaczęły się obracać i nawzajem okrążać — niemożliwie skomplikowana interpretacja bezgłośnych spiralnych dróg. Nie zderzały się ze sobą i nie stykały, kręciły piruety wokół głowy Spiral Jacobsa. Wir zwykłych rzeczy, spotworniała codzienność.

Ori próbował je roztrącić. Nie były jeszcze dopełnione, nie miały mocy pozbawienia go koloru. Dotarł do Spiral Jacobsa. Starzec spojrzał na niego i coś powiedział, prawdopodobnie go pozdrowił, jak sądził Cutter.

Cutter patrzył, jak Ori wymachuje pięściami, ale nie może trafić Spiral Jacobsa. Raz po raz chybiał, każdy cios był zbyt wczesny, zbyt późny albo źle wymierzony. Ori wrzasnął i padł na kolana. Judasz był już przy nim, a po chwili z ciemności dotarł do nich ogromnymi krokami golem.

Olbrzym uniósł swoje cieniowe ramiona i pochwycił Spiral Jacobsa, którego zalało antyświatło. Przez długą chwilę widać go było niewyraźnie, jak przez szarą mgłę. Ektoplazmatyczne kształty zaczęły niknąć jak powoli gasnące lampy. Ich kontury znowu zarysowały się mocniej, kiedy Spiral Jacobs odzyskał siłę i światło, a potem warknął, po raz pierwszy okazując po sobie gniew.

Poruszył dłońmi i ławica zjawieńców zbiła się w kupę, by przelecieć przez golema, zostawiając po sobie światło w samym środku tworu Judasza. Olbrzym zachwiał się jak raniony człowiek, ale naśladując ruchy Judasza, znowu wyciągnął ramiona, żeby udusić Jacobsa. Światło w jego wnętrzu potężniało.

Osłabł i odstąpił do tyłu na znikających stopach. Im jaśniejsze światło, tym bardziej był przezroczysty. Jacobs uwolnił się od jego cieniowych rąk. Obnażył żółte zęby. Zjawieńce pląsały. Jacobs był opleciony zostawioną przez golema pajęczyną ciemności, która go dusiła. Wycharczał gejzer bezkształtnych cieni, które spłynęły na ziemię i poczołgały się w stronę swojego naturalnego siedliska, pod zasłaniającymi światło załomami. Golem upadł, a Judasz razem z nim. W ciągu tej sekundy, kiedy leżał bez przytomności, golem znikł.

Ori płakał, wciąż próbując uderzyć Jacobsa i wciąż chybiając. Spiral Jacobs odwrócił się od niego plecami. Wymachujący rękami Ori na moment stracił równowagę. Jacobs wysunął dłoń, skutkiem czego Ori został porwany w górę i łupnął plecami o mur. Stado zjaw wyciągnęło się jak macka w stronę Elsie, nie dotykając jej, lecz tworząc aureolę pozbawionych koloru kształtów, które wirowały wokół jej głowy — miska, kość, kawałek szmaty. Jej twarz natychmiast poszarzała, a oczy podeszły krwią, ale bezbarwną. Nie upadła. Spokojnymi ruchami, jakby szła spać, położyła się na ziemi i umarła.

Zjawieńce kłębiły się tak szybko, że prawie utraciły widzialną postać, przypominały rozedrganą, oleistą mgiełkę. Spiral Jacobs narysował w powietrzu kolejny kształt i wszystko zadygotało. Ori drżał przy ścianie, która go trzymała, i wydawał z siebie ciche jęki.

Judasz odzyskał przytomność. Spiral Jacobs poruszył rękami. Nie było już zjawieńców, po których został w powietrzu mleczny osad, poprzecinany żyłkami pary. Jacobs trząsł się z wysiłku, próbując coś wyciągnąć z nicości. Jakby zza skały lub spod wody, zaczął się wyłaniać jakiś byt.

Bardzo mały albo bardzo duży, ale oddalony, a potem znacznie większy, niż sądził Cutter, ale położony bliżej. Poruszał się bardzo powoli albo błyskawicznie, tylko ogromnie daleko. Jego parametrów nie dało się uchwycić. Cutter nic nie widział, ale słyszał. Ta rzecz emitowała dźwięk. Anihilator, miejski zabójca, którego sprowadził Spiral Jacobs — Cutter usłyszał jego skowyt. Wznosił się spiralnie do góry jak bluszcz wokół słupa albo coś odwijającego się z głębokiej studni. Skowyt brzmiał metalicznie.

Cutter zobaczył, że światła miasta w dole zmieniają się. Nadejście istoty, której nie było widać, tylko czuć, rozjarzyło budynki. Latarnie uliczne i światła fabryk stały się błyskami w oczach.

Bestia objawiała się w samym Nowym Crobuzon. Wpełzała pod skórę miasta. A może budziła coś, co zawsze tam było? Cutter wiedział, że bestia się zbliża, bo chociaż betonowa ściana obok nich nie zmieniła się, to zaczęła wyglądać jak bok zwierzęcia prężącego się do skoku.

„Jakie duże, jakie duże, kiedy dotrze na szczyt?” — pomyślał Cutter. Poczuł senność, krystalizującą się wykrwawioną śmierć.


* * *

— Znam twoich bogów — powiedział Qurabin.

To coś nadal było w ruchu. Budynki oddychały śmiercią. Na twarzy Spiral Jacobsa nagłe wykwitł strach.

Qurabin był tylko głosem lecącym przez pustą przestrzeń. Mnich brzmiał histerycznie, agresywnie, bojowo. Prowokował Spiral Jacobsa. Gdyby nadal znał swój ojczysty język, to w przekonaniu Cuttera usłyszałby właśnie gardłową, szarpaną mowę Tesh. Został mu jednak tylko ragamollski.

— Prymitywne hokus-pokus… Łatwo ich zastraszyć, bo nie wiedzą, co to jest, no nie? A jeśli się okaże, że ktoś wie? Ktoś z Tesh, tak jak ty? Kto potrafi rozgryźć tajemnice Tesh? Twoje tajemnice? — Spiral Jacobs coś krzyknął. — Już cię nie rozumiem, stary — odparł Qurabin, ale Cutter był przekonany, że ambasador powiedział „zdrajca”. — Wiesz, kim jestem?

— Tak, wiem, kim jesteś! — krzyknął Jacobs i oburącz pchnął w stronę głosu kłąb lepkiej materii zjawieńca, ale wirujące powietrze nie napotkało żadnego oporu. — Jesteś momentystycznym gadułą.

Judasz klęknął i wbił palce w ziemię, która drżała pod naciskiem emanacji demona. Próbował zbudować golema, wszystko jedno jakiego.

— Wychodzi! — wrzasnął Cutter.

Wychodziło ze swojej jamy do rzeczywistości, wypowijało się, tworząc różne sprzeczne z zasadami geometrii połączenia. Wymiary cegieł i krawędzie murów ugięły się pod naporem demona. Architektura dygotała.

— Wszystkie twoje bożki i demiurgi żyją w Momentach, człowieku z Tesh. I mój Moment to wie.

Głos Qurabina był potężny, głośniejszy niż zbliżanie się demona mordu. Spiral Jacobs splunął i jego ślina posłała agresywną falę przez mlecznobiałe turbulencje. Qurabin ryknął i zaczął krzyczeć.

— Tekke Vogu, proszę, powiedz mi…

Głos zanikł, bo Qurabin przeniósł się tam, gdzie mieszkał Moment.

Bezruch, nadchodzące coś jakby czekało. Potem Qurabin znowu krzyknął, a raczej jęknął z potężnego bólu, ponieważ do odkrycia były wielkie tajemnice. Cutter nie umiał sobie wyobrazić, ile to kosztowało, ale mnich czegoś się dowiedział. Kiedy rozedrgany filigran Phasmy Urbomacha wytoczył się do normalnej przestrzeni, zamieniając cegły, iglice, kurki pogodowe i dachówki Nowego Crobuzon w straszliwe zęby i szpony, nasycając powietrze złem, Cutterowi zaparło dech, a Qurabin uwolnił zakrytą wiedzę i demon został wciągnięty z powrotem do nicości, z której wypełzł. Szamotał się, żeby znowu z niej wyjść.

Judasz wysłał w stronę Jacobsa golema z trawy i ziemi, który rozpadł się jednak w drobny mak, zanim dotarł do celu. Judasz usiłował więc zrobić golema z powietrza, ale mleczna biel krępowała mu ruchy.

Spiral Jacobs zaklął w ojczystym języku, Qurabin wrzasnął i Phasma zaczął znowu wypełzać, ale ostatnią rozpaczliwą prośbą o wiedzę Qurabin zmusił makabrycznego, ludobójczego gościa do wśliznięcia się z powrotem w otchłań. Kiedy Spiral Jacobs przeklął rzedniejące powietrze, to samo powietrze wypluło z siebie jakąś postać. Z twarzą we krwi i śmiertelnie wyczerpany cenobita Qurabin uśmiechnął się przez swoje rany, pozbawiony języka — potrafił tylko popiskiwać jak foka — i pozbawiony oczu, zobaczył Cutter. Taka była cena wszystkich tajemnic, które ich uratowały.

Qurabin objął ambasadora Jacobsa jak brata i szepnął mu do ucha ostatnie słowo, jakie pozostało renegatowi z Tesh, po czym wstąpił razem z nim do prawdziwej tajemnicy, do zakrytego miejsca, do królestwa Tekke Vogu. Powietrze zamknęło się za nimi, przestrzeń pochłonęła ich razem z Urbomachem.

W powietrzu pozostała tylko ta opalizacja. Zaczęła gęstnieć, zbrylać się jak białko jajka w gorącej wodzie, przybrała postać cuchnącej chmury, z której spadł śluzowaty deszcz — a potem niebo i powietrze opustoszały.

Zaległa ciężka cisza, by po chwili odpłynąć, i Cutter na powrót usłyszał odgłosy wojny, strzały, wybuchy bomb, ogień artyleryjski. Przetoczył się po zaśmieconej ziemi, zobaczył, że Judasz wstaje z wysiłkiem, oszołomiony i pijany od smrodu substancji, która pozostała z rozkładu zjawieńca. Zobaczył Oriego, nieruchomego, w jakiś sposób przymocowanego do muru, krwawiącego. Ciało Elsie, szare nic. Zobaczył puste niebo. Zobaczył, że Qurabin, Spiral Jacobs i mordujący miasta demon zniknęli.

Rozdział trzydziesty

Wzywali Qurabina, głośno i cicho, ale mnich odszedł bezpowrotnie.

— Zjednoczył się z Momentem — orzekł Judasz.

Elsie była odbarwiona i martwa, a Ori przeklejony do muru. Na styku z cegłą jego skóra zamieniła się w cegłę. Krew zastrupiła połączenie. On też nie żył.

Oczy miał szeroko otwarte, nie dały się zamknąć. Cuttera ogarnął głęboki smutek. Próbował sobie wmówić, że na twarzy młodego człowieka maluje się spokój, pogodzenie się z losem. „Odpoczywaj w pokoju” — pomyślał.

Powoli obeszli dziedziniec i trafili na dziurę w kamieniarce. W Nowym Crobuzon trudno było znaleźć nieuszkodzoną ścianę. Bocznymi tunelami, metalowymi kładkami i drabinami dotarli do budynku Dworca Perdido. Musieli zostawić swoich martwych przyjaciół w ukrytym ogrodzie. Nie mieli innego wyjścia.

W gigantycznej, wspartej na dźwigarach pieczarze Dworca Perdido, w przepastnej hali głównej, Judasz i Cutter pozbyli się broni, z grubsza oczyścili ubrania z resztek zjawieńców i wmieszali się w tłum nocnych podróżnych i milicji. Wsiedli do pociągu.

Otoczeni przez pracowników nocnej zmiany telepali się przez krajobraz Ludmead. Kiedy na północy pojawiły się kopuły Uniwersytetu Nowego Crobuzon, wysiedli na następnej stacji — Sedim Junction. Jak tylko pasażerowie opuścili peron, Cutter zaprowadził Judasza do rozwidlenia torów wiodących w kierunku Kelltree i Dog Fenn. Zeskoczyli na tory i ruszyli na południe.

Niektóre linie zahaczały o terytorium Kolektywu, gdzie starano się utrzymywać krótkie połączenia zgrane z siecią Triesti — z Syriac Rising do Saltpetre, z Low Falling Mud do Rim. Regularne pociągi i te z flagami Kolektywu zbliżały się do siebie i zatrzymywały w odległości kilku metrów, po dwóch stronach barykad zbudowanych na torach.

Żebra rysowały się potężnie na tle nieba. W połowie ich długości, dziesiątki metrów nad liniami kolejowymi, można było zobaczyć zębaty ubytek — w jedno z Żeber trafił pocisk. Szczerba była bielsza, ale już żółkniała. W dole Cutter zobaczył dziurę w ciągu szeregowej zabudowy — spadający odłamek zmiażdżył domy. Pośród wojennego rumowiska leżały tony pokruszonej kości.

Szli pustym odcinkiem torów, do którego nikt nie rościł sobie prawa. Kominy sterczały z trzęsawiska ulic niby ciekawskie peryskopy. W końcu zobaczyli ścianę ze śmieci, która blokowała tory. Płonęły pochodnie. Na uliczkach w dole toczyły się walki, zaatakowani przez milicję Kolektywiści odstąpili od barykady i cofnęli się o kilka ulic, by ostrzeliwać się z kiosków, budek voxiteratora, zza żelaznych słupów.

Po drugiej stronie barykady, od doków Kelltree, nadjeżdżał partyzancki pociąg — widzieli światła i kłęby pary. W biegu zasypywał pociskami milicję na dole.

— Stać, gnoje! — dobiegło zza barykady.

Cutter chciał grzecznie poprosić, żeby ich wpuścili, ale uprzedził go otrząsający się z otępienia Judasz.

— Wiesz, do kogo mówisz, chaver? — zagrzmiał. — Wpuść mnie, w tej chwili! Jestem Judasz Low. Jestem Judasz Low!


* * *

Gospodyni Oriego otworzyła im drzwi.

— Nie wiem, czy wróci — powiedział Cutter.

Uciekła z oczami, zagryzła zielone usta i skinęła głową.

— Posprzątam później — odparła. — To dobry chłopak. Lubię go. Wasi znajomi są tutaj.

Curdin i Madeleina czekali w pokoju Oriego. Policzki Madeleiny spływały łzami. Curdin leżał na materacu, w który wsączała się jego krew. Ociekał potem.

— Jesteśmy uratowani? — spytał, kiedy weszli Judasz i Cutter. Nie zaczekał na odpowiedź. — Zrobiło się nieprzyjemnie. — Usiedli koło niego. Judasz ukrył twarz w dłoniach. — Wzięliśmy trochę jeńców, kapłanów, Parlamentarzystów, z Pełnego Słońca, partii burmistrza. No i ludzie… Trochę ich poniosło. — Pokręcił głową. — On nie żyje albo umiera — dodał po chwili milczenia. Poklepał się w tylne nogi. — Ten. Człowiek wewnątrz mnie. To było najgorsze w całej sprawie. — Stanął na pięcie zniszczonej tylnej nogi. — Czasem miałem wrażenie, jakby chciał iść w inną stronę. Mam w brzuchu węzeł. Zastanawiam się, czy to był martwy człowiek, czy zostawili go tam żywego. Czy jego mózg funkcjonuje tam w ciemnościach. Chybaby oszalał, nie? Byłem albo półtrupem, albo półobłąkańcem. Albo więzieniem. — Zakasłał i pojawiła się krew. Przez długi czas wszyscy milczeli. — Żałuję, naprawdę żałuję, że was tu nie było od początku. — Spojrzał na sufit. — Działaliśmy po omacku. Ludzie na ulicach orientowali się w sytuacji dużo szybciej niż Plenum. Część milicji przechodziła na naszą stronę. Trzeba było się spieszyć, żeby nie zostać w tyle. Organizowaliśmy wykłady i przychodziły setki osób. Ludzie-kaktusy przegłosowali otwarcie Szklarni dla zwiedzających. Nie mówię, że wszystko było tak, jak trzeba, ale staraliśmy się. — Znowu cisza. Madeleina nie odrywała wzroku od jego twarzy. — Chaos. Koncesjoniści chcieli spotkać się z burmistrzem, piklingi chciały pokoju za wszelką cenę. Triumfaliści krzyczeli, że musimy zmiażdżyć Tesh: czy w tym mieście zostali jeszcze jacyś odważni ludzie i tak dalej. Trzon Plenum. I prowokatorzy. — Uśmiechnął się. — Mieliśmy plany. Popełnialiśmy błędy. Kiedy przejęliśmy banki, Plenum wykazało za mało zdecydowania, bo pożyczaliśmy z tego tylko małe sumy, chociaż to od początku w gruncie rzeczy były nasze pieniądze. — Milczał bardzo długo. Cutter pomyślał, że nie żyje. — Kiedyś było inaczej — podjął wreszcie. — Żałuję, że tego nie przeżyliście. Gdzie Rahul? Chcę mu o tym opowiedzieć. Znaczy, on albo jego ludzie coś zobaczą. Bo idą tutaj, prawda? Bogowie raczą wiedzieć, jak zostaną powitani. — Zatrząsł się jakby od bezgłośnego śmiechu. — Milicja na pewno wie, że nadchodzi Żelazna Rada. Dobrze, że nadchodzi, tylko szkoda, że nie wcześniej. Cały czas o nich myśleliśmy. Mam nadzieję, że będą z nas dumni.


* * *

Koło południa zapadł w śpiączkę. Madeleina nadal nie odrywała z niego wzroku.

— To on próbował powstrzymać motłoch, który chciał się zemścić na zakładnikach — wyjaśniła.

— Posłuchaj mnie — powiedział Judasz do Cuttera. Stali w holu. Niezdecydowanie Judasza zniknęło. Był twardy jak jeden z jego żelaznych golemów. — Kolektyw jest martwy. Nie, cicho bądź, słuchaj. Jest martwy, a jeśli Żelazna Rada tutaj przyjedzie, to też będzie martwa. Nie mają żadnych szans. Milicja wyjdzie pociągowi na spotkanie tuż za granicami miasta. I będą czekali. Zanim Rada tu dotrze, czyli za co najmniej cztery tygodnie, milicja rozprawi się z Kolektywem i pośle wszystkie siły przeciwko Żelaznej Radzie. Ale ja nie pozwolę jej zabić. Nie pozwolę. Posłuchaj mnie. Musisz wrócić i powiedzieć im, żeby nie przyjeżdżali. Niech skierują pociąg na północ, w góry, albo zostawią go i zostaną liberosynkretami, wszystko jedno. Nie mogą przyjechać do miasta. Cicho bądź! — Cutter chciał się odezwać, ale teraz zacisnął usta. Nigdy nie widział Judasza tak stanowczego, anielski spokój znikł i zostało twarde jak kamień jądro. — Cicho bądź i słuchaj. Musisz natychmiast ruszać. Wydostań się z miasta, wszystko jedno jak, i znajdź ich. Jeśli Rahul, Drogon czy ktoś inny tutaj wróci, wyślę ich za tobą. Cutter, nie możesz dopuścić do tego, żeby pociąg tutaj przyjechał.

— A co z tobą?

Twarz Judasza spoważniała. I chyba posmutniała.

— Może ci się nie udać, Cutter. Na tę okoliczność mam w zanadrzu coś, co może pozwoli uniknąć najgorszego.


* * *

— Umiesz posługiwać się tymi lusterkami, prawda? Pamiętasz, jak ci tłumaczyłem? Bo milicja przeszła przez strefę kakotopiczną. Dogonią Radę. A skoro im się udało, to znaczy, że są niesamowicie sprawni, twardzi i szybcy. Musisz to uświadomić Radzie. Nie zawiedź mnie, Cutter.

— A ty? Co będziesz robił, kiedy ja pojadę przekonywać Radę?

— Już mówiłem. Mam pewien pomysł… na wypadek niepowodzenia. Ostatni atut. Bo, na Jabbera, wszystkich bogów i w ogóle wszystko, Cutter, nie dopuszczę do tego. Zatrzymaj ich. Ale jeśli tego nie zrobisz, ja wkroczę do akcji. Nie zawiedź mnie, Cutter.

„Drań” — pomyślał Cutter, którego tak potwornie zabolały słowa Judasza, że nie był w stanie mówić. „Żeby tak do mnie powiedzieć! Przecież wiesz, ile dla mnie znaczysz”. Drań. Miał poczucie pustki w piersiach, jakby zapadał się w siebie, jakby jego wnętrzności wyrywały się do Judasza Lowa.

— Kocham cię, Judaszu — powiedział i odwrócił wzrok. — Kocham cię. Zrobię, co będę mógł.

„Kocham cię tak bardzo, Judaszu, że umarłbym za ciebie”. Płakał bezgłośnie, wściekły na siebie, próbując powstrzymać łzy.

Judasz pocałował go, a następnie wyprostował się, serdeczny, nieprzejednany, delikatnie chwycił Cuttera za podbródek i uniósł jego głowę. Cutter zobaczył plamę wilgoci na tapecie, zobaczył framugę drzwi, spojrzał na szczeciniasty, siwy zarost Judasza, na jego wychudzoną twarz. Judasz pocałował go. Cutter usłyszał, że z jego gardła wydobywa się łkanie, był wściekły na siebie, a potem także na Judasza. „Ty draniu” — pomyślał podczas pocałunku, a raczej próbował pomyśleć, ale nie potrafił się do tego zmusić. Zamierzał spełnić prośbę Judasza. „Kocham cię, Judaszu”.

Загрузка...