CZĘŚĆ PIERWSZA TROPY

Rozdział pierwszy

Mężczyzna biegnie. Przepycha się przez cienkie mury z kory i liści, przez niczemu niesłużące sale Rudewood. Drzewa tłoczą się wokół niego.

Tak głęboko w lesie słychać pragłosy. Dach lasu się kołysze. Mężczyzna jest ciężko obładowany i poci się od żaru niewidocznego słońca. Próbuje nie zboczyć ze szlaku.


* * *

Tuż przed zmrokiem znalazł swoje miejsce. Ledwo widoczne ścieżki hotchich zaprowadziły go do niecki otoczonej korzeniami i kamienistą glebą. Drzewa zostały z tyłu. Ziemia była zadeptana i splamiona pożogą i krwią. Mężczyzna porozkładał na kocu zawartość plecaka, kilka książek i ubrania. Na ilastej glebie i stonogach położył coś starannie zawiniętego i ciężkiego.

W Rudewood było zimno. Mężczyzna rozpalił ognisko, którego blask odsunął ciemności. Wpatrywał się w ogień, jakby wierzył, że coś przybierze tam kształt. Żywe istoty podeszły pod krąg światła. Noc rozbrzmiewała dźwiękami, takimi jak oskrzelowe wołanie nocnego ptaka czy oddech i szuranie jakiegoś niewidocznego drapieżnika. Był czujny. Zabrał ze sobą pistolet i strzelbę i co najmniej jedno z nich zawsze trzymał w ręce.

Godziny mijały w świetle płomieni. Sen na przemian porywał go i wypuszczał. Za każdym razem, gdy mężczyzna się budził, oddychał tak, jakby wychodził z wody. Był przygnieciony troską. Na jego twarzy malował się smutek i gniew.

— Znajdę cię — powiedział.

Nie zauważył momentu świtania, a jedynie to, że czas znowu szarpnął się w stronę dnia i widać było brzegi polany. Poruszał się tak, jakby był zrobiony z patyków, jakby zmagazynował w sobie wilgotne zimno nocy. Żując suszone mięso, przemierzał nieckę i słuchał leśnych hałasów.

Kiedy nareszcie dobiegły go głosy, położył się na brzegu niecki i spojrzał między pniami drzew. Trzy osoby zbliżały się po zmurszałym dywanie liści i poszycia. Mężczyzna obserwował je znad lufy strzelby. Kiedy weszły w grubsze snopy światła, rozpoznał je i opuścił strzelbę.

— Tutaj! — krzyknął.

Wystraszeni padli na ziemię i rozglądali się za właścicielem głosu. Podniósł rękę nad krawędź niecki.

Grupa składała się z kobiety i dwóch mężczyzn, w ubraniach jeszcze mniej nadających się do Rudewood niż jego strój. Zeszli do niego i uśmiechnęli się.

— Cutter!

Wyściskali się i wyklepali po plecach.

— Słychać was na kilometr. A gdyby ktoś was śledził? Kto jeszcze będzie?

Nie wiedzieli.

— Dostaliśmy wiadomość od ciebie — powiedział niższy mężczyzna. Mówił szybko i rozglądał się dokoła. — Poszedłem i dowiedziałem się. Pokłóciliśmy się. Inni mówili, no, że powinniśmy zostać. Wiesz, co mówili.

— Tak, Drey. Że jestem obłąkany.

— Nie ty!

Unikali jego wzroku. Kobieta usiadła, jej spódnica wypełniła się powietrzem. Przyspieszony oddech zdradzał strach. Obgryzała paznokcie.

— Dziękuję, że mimo wszystko przyszliście. — W odpowiedzi pokiwali głowami albo wzruszyli ramionami. Jego słowa jemu samemu zabrzmiały dziwnie, im na pewno też. Starał się nadać im cieplejszy ton, pozbawiony typowej dla niego ironii. — Doceniam to.


* * *

Czekali, wydrapywali w ziemi wzory albo wycinali z martwego drzewa figurki. Milczeli, bo było za dużo do powiedzenia.

— Czyli poradzili wam, żebyście nie przychodzili?

Odpowiedziała mu kobieta, Elsie. Sformułowali to mniej jednoznacznie, ale w każdym razie Plenum uznało wezwanie Cuttera za nierozsądne. Podniosła na niego wzrok i szybko opuściła. Pokiwał głową bez komentarza.

— Ale wy nie macie wątpliwości? — Ich apatyczne przytaknięcia nie zadowoliły go. — Do diabła ciężkiego, jesteście pewni, że dobrze postąpiliście, nie słuchając rady Plenum? Jesteście gotowi to zrobić? Dla niego? Przed nami daleka droga.

— Weszliśmy już parę kilometrów w głąb Rudewood — powiedział Pomeroy.

— Ale przed nami jeszcze setki kilometrów. Setki. Sakramencko ciężka droga. I długa. Nie mogę przysiąc, że wrócimy.

„Nie mogę przysiąc, że wrócimy”.

— Chcę tylko potwierdzenia, że twoja wiadomość była prawdziwa — odparł Pomeroy. — Powiedz mi jeszcze raz, że on odszedł, dokąd odszedł i po co. Powiedz mi, że to prawda. — Olbrzym wwiercił się w niego natarczywym spojrzeniem, a kiedy Cutter zamknął oczy i pokiwał głową, powiedział: — No to dobra.


* * *

Potem przyszli inni. Najpierw jeszcze jedna kobieta, Ihona. Kiedy się z nią witali, usłyszeli trzask patyków niszczonych ciężkimi skokami i z zarośli wyłonił się vodyanoi. Przykicał żabim sposobem typowym dla swojego gatunku i uniósł obciągnięte błoną dłonie. Kiedy zeskoczył na dół, jego ciało — głowa i tułów tworzyły jeden pękaty worek — zatrzęsło się jak galareta. Fejhechrillen był upaprany i zmęczony. Jego sposób poruszania się był źle przystosowany do terenów leśnych.

Wszyscy byli zdenerwowani. Nie wiedzieli, jak długo mają czekać, czy warto, czy jeszcze ktoś przyjdzie. Cutter dociekał, jak dotarła do nich jego wiadomość. Jego natarczywe pytania stresowały ich. Nie mieli ochoty rozwodzić się nad swoją decyzją, żeby do niego dołączyć, bo wiedzieli, że, zdaniem wielu, zdradzili.

— Będzie wdzięczny — powiedział Cutter. — To dziwny typ i może tego po sobie nie okazać, ale będzie to dla niego wiele znaczyło, i dla mnie też.

Po chwili milczenia Elsie zripostowała:

— Nie wiesz tego. Nie wezwał nas, Cutter. Sam powiedziałeś, że tuż przed odejściem dostał jakąś wiadomość. Może być zły, że nas ze sobą zabierasz.

Cutter nie mógł jej z czystym sumieniem powiedzieć, że się myli, dlatego odparł:

— Nie wyobrażani sobie, żebyście wrócili. Może jesteśmy tutaj dla siebie, nie tylko dla niego.

Opisał im, co ich czeka, kładąc akcent na niebezpieczeństwa. Mogło się wydawać, że chce ich odstraszyć, ale wiedzieli, że tak nie jest. Drey sprzeczał się z nim raptownym i nerwowym głosem. Zapewnił Cuttera, że rozumieją. Cutter zauważył, że Drey próbuje przekonać siebie samego, zamilkł więc, a ten powtórzył kilka razy, że jest zdecydowany.

— Lepiej ruszajmy — powiedziała Elsie, kiedy minęło południe. — Nie możemy czekać tutaj bez końca. Jeśli ktoś jeszcze idzie, to widocznie się zgubił. Muszą wracać do Plenum i wykonywać swoją pracę dla miasta.

Ktoś wydał z siebie zduszony okrzyk i wszyscy odwrócili głowy.

Dosiadający gallusa hotchi obserwował ich znad brzegu obniżenia terenu. Wielki kogut bojowy nastroszył pióra na piersi i uniósł szponiastą łapę. Hotchi, krępy i twardy człowiekjeż, głaskał czerwony grzebień swego wierzchowca.

— Idzie milicja — mówił z wyrazistym i ostrym akcentem. — Dwaj milicjanci będą tutaj za parę minut.

Przesunął się do przodu na ozdobnym siodle i zawrócił ptaka. Prawie bezgłośnie — nie było metalu, który by brzęczał o drewniano-skórzaną uprząż — gallus zniknął pośród drzew, unosząc wysoko łapy.

— Co to…? Co…? Kurwa, czy wy…?

Odgłosy czyjegoś zbliżania się sprawiły jednak, że także on zamilkł. Rozejrzeli się w niewypowiedzianej panice, ale było za późno, aby się schować.

Pojawili się dwaj mężczyźni, w maskach i ciemnoszarych milicyjnych mundurach. Szukali drogi między omszałymi pniakami. Każdy z nich niósł zwierciadlaną tarczę i miał przytroczony do boku nagan pieprzowy. Kiedy wyszli na polanę, potknęli się i stanęli. Ogarnęli wzrokiem ludzi, którzy na nich czekali.

Przez rozciągniętą sekundę nikt się nie poruszył, odbyła się zdezorientowana i milcząca konferencja — czy wy, czy oni, co, czy mamy, czy mamy…? — aż wreszcie ktoś pociągnął za spust. Potem kakofonia dźwięków, krzyków, perkusja strzałów. Ludzie padali. Cutter stracił rozeznanie, gdzie jest wróg, a gdzie przyjaciel. Kiszki mu się skręcały ze strachu, że został trafiony, ale jeszcze tego nie czuje. Kiedy obrzydliwa synkopowana muzyka strzelaniny ucichła, przestał zaciskać szczękę.

Ktoś krzyczał: „Bogowie, kurwa, bogowie!”. To był milicjant. Z krwawiącą raną brzucha siedział koło swego martwego kolegi i usiłował dźwignąć do góry swój ciężki pistolet. Cutter usłyszał świst rozcinający powietrze. Milicjant przewrócił się przeszyty strzałą i umilkł.

Znowu mgnienie ciszy, a potem:

— Na Jabbera… Czy ty, czy wszyscy…? Drey? Pomeroy?

W pierwszej chwili Cutter sądził, że nikt z jego ludzi nie został trafiony. Potem zobaczył, że Drey jest biały jak płótno i trzyma się za ramię. Krew zafarbowała jego drżące ręce.

— Jabberze drogi, chłopie!

Cutter pomógł Dreyowi usiąść.

— Wszystko w porządku? — mamrotał Drey w kółko.

Kula wyrwała trochę mięsa. Cutter oddarł kilka pasów z koszuli Dreya i użył najczystszych jako bandaża. Drey bronił się przed tak bolesnym traktowaniem, dlatego Pomeroy i Fejh musieli go przytrzymywać. Dali mu też patyk grubości kciuka, żeby miał na czym zacisnąć zęby.

— Wy idioci zasrani, musieli was śledzić! — wściekał się Cutter, opatrując ranę. — Mówiłem wam, żebyście, kurwa, uważali…

— Uważaliśmy! — krzyknął Pomeroy, celując w Cuttera palcem.

— Nie śledzili. — Wrócił hotchi na bojowym kogucie. — Patrolują okolicę. Wy byli tu za długo, prawie cały dzień. — Zsiadł i obszedł nieckę wkoło. — Za długo. — Obnażył zęby w ramach jakiejś niezbyt zrozumiałej miny. Mały — nie sięgał Cutterowi do klatki piersiowej — ale muskularny, paradował jak znacznie większy mężczyzna. Stanął przy martwych milicjantach i zaczął węszyć. Posadził jednego, ciągnąc za strzałę, a następnie zaczął ją przepychać przez ciało. — Jak ci nie wrócą, przyślą następnych, żeby was szukali — wyjaśnił.

Manewrował strzałą, żeby ominęła żebra, chwycił za grot, kiedy wyszedł z pleców trupa i z bulgoczącym dźwiękiem przeciągnął lotkę. Zatknął zakrwawioną strzałę za pasek, wyjął rewolwer ze sztywniejących palców milicjanta i przestrzelił dziurę.

Ptaki znowu wzbiły się w powietrze. Zdziwiony hotchi pokręcił głową: z grubej na palec dziury w klatce piersiowej trupa zrobił się krater.

— Dalijabber… Kim ty, do diabła, jesteś? — rzucił Pomeroy.

— Wojownik hotchi. Koguci jeździec. Alektriomach. Pomóc wam.

— Twoje plemię… jest po naszej stronie? — spytał Cutter. — Niektórzy hotchi są po stronie Plenum — wytłumaczył innym. — Dlatego tutaj jest bezpiecznie. A w każdym razie miało być. Klan tego chłopaka nie przepada za milicją. Pozwalają nam przejść przez swój teren. Ale nie mogą ryzykować prawdziwej wojny z miastem, dlatego on chce upozorować, że to myśmy zabili funkcjonariuszy, a nie ich strzały.

On sam to zrozumiał dopiero w trakcie tego wyjaśnienia.

Pomeroy i hotchi naszpikowali trupy kulami. Pomeroy rzucił jeden nagan pieprzowy Elsie, drugi Cutterowi. Ten nigdy nie miał w ręku tak nowoczesnej i drogiej broni. Pistolet był ciężki, z potężnym sześciokomorowym bębnem.

— Zawodne, ale szybkie — stwierdził Pomeroy, zbierając kule.

— Na Jabbera, lepiej stąd wypieprzajmy — głos Dreya falował z bólu. — Odgłos strzałów niesie jak skurwysyn…

— Mało ich blisko — zaprotestował hotchi. — Może nikt nie usłyszał. Ale wy powinni iść, tak. Wy gdzie? Czemu uciekli z miasta? Wy szukacie tego, co jechał na człowieku z gliny?


* * *

Cutter spojrzał na swoich towarzyszy, którzy zostawili odpowiedź jemu.

— Widziałeś go? — Podszedł do zapracowanego hotchi i powtórzył: — Widziałeś go?

— Ja nie widział, ale znam, co widzieli. Kilka dni, może tydzień temu. Mężczyzna jechał przez las na szarym olbrzymie. Wielki pośpiech. Milicja goniła.

Popołudniowe słońce znowu na nich zaświeciło i leśne zwierzęta wznowiły swój koncert. Cutter poczuł się otoczony morzem drzew. Parę razy otwierał i zamykał usta, zanim przemówił.

— Milicja za nim jechała?

— Na prze-tworzonych koniach. Ja słyszał. — Na prze-tworzonych koniach ze stalowymi kopytami albo tygrysimi szponami, albo chwytnym ogonem wyposażonym w gruczoły jadowe. Z tłokami parowymi nadającymi ich nogom niesamowitą siłę albo z dodatkową wytrzymałością pochodzącą z narośli w kształcie bojlera za siodłem. Mięsożerne i z długimi kłami. Koniowilki albo koniodziki, hippiczne konstrukty. — Ja nie widział — podjął hotchi. Dosiadł swojego koguta. — Oni pognali za tym, co jechał na człowieku z gliny, na południe przez Rudewood. Wy lepiej ruszają. Szybko, szybko. — Odwrócił swojego ptaka i smoliście brązowym palcem pokazał kierunek. — Uważajcie. To jest Rudewood. Jeźdźcie. — Zadał gallusowi ostrogę i wciął się w gęstwinę. — Jeźdźcie! — krzyknął, już niewidoczny. Zwinęli swój mały obóz. Pomeroy oprócz swojego wziął też plecak Dreya. Cała szóstka opuściła arenę do walki kogutów i zniknęła w lesie.


* * *

Kierowali się na południe według kompasu Cuttera, tą samą ścieżką, którą wybrał hotchi.

— Wskazał nam drogę — powiedział Cutter.

Jego towarzysze powierzyli mu przewodnictwo. Przebijali się przez plątaniny korzeni i roślinne barykady, zmieniając leśny krajobraz. Cutter bardzo szybko poczuł się tak zmęczony, że aż go to zaskoczyło.

Kiedy sobie uświadomili, że jest ciemno, padli tam, gdzie byli, w przerwie między drzewami. Mówili półgłosem, onieśmieleni dźwiękowym tłem lasu. Było za późno, żeby coś upolować. Nie pozostało im nic innego, jak wyjąć z plecaków suszone mięso i chleb i żartować sobie bez przekonania, jaka to jest królewska uczta.

W świetle małego ogniska Cutter widział, że Fejh wysycha. Nie wiedzieli, czy w pobliżu jest woda, dlatego Fejh wylał na siebie tylko trochę zapasów, chociaż jego wielki język rwał się ku wodzie. Dyszał.

— Nic mi nie będzie, Cutter — powiedział i dowódca wyprawy poklepał go po policzku.

Drey był biały jak papier i szeptał do siebie. Widząc, że jego temblak zesztywniał od krwi, Cutter nie mógł zrozumieć, jak Drey utrzymuje się na nogach. Szeptem powiedział o swoich obawach Pomeroyowi, ale nie mogli zawrócić ani odesłać Dreya samego do miasta. Tam, gdzie siedział, ziemia zabarwiła się na czerwono.

Kiedy Drey spał, reszta ciasnym kołem usiadła przy ognisku i opowiadała sobie historie o człowieku, którego śladami szła. Każdy z nich miał powód, żeby odpowiedzieć na wezwanie Cuttera.

Dla Ihony człowiek, którego szukali, był pierwszą osobą z Plenum, która przypominała jej ją samą: nieobecny duchem, przebywający w innych sferach. To jego uduchowienie, które sprawiało, że inni mu nie ufali, w niej budziło poczucie, że w ich ruchu jest miejsce na niedoskonałość, że ona ma prawo do niego należeć. Wspomnienie to wywołało uśmiech na jej twarzy. Z kolei Fejh w ramach jakiegoś śledztwa uczył go szamanizmu vodyanoich i wzruszyła go jego fascynacja tym tematem. Cutter wiedział: kochali człowieka, za którym szli. Nie było niczego dziwnego w fakcie, że z setek członków Plenum sześcioro go kochało.

Pomeroy powiedział to na głos:

— Kocham go. Ale nie dlatego tutaj jestem — mówił lakonicznie, wyrzucając z siebie kolejne zdania. — Czasy są na to zbyt burzliwe. Jestem tutaj z powodu tego, czego on szuka. I tego, co jest dalej. Z powodu tego, co powiedziałeś w swojej wiadomości. Nie dlatego, że opuścił Plenum, ale z powodu tego, dokąd poszedł i co planuje. To jest warte tego, żeby poświęcić wszystko.

Nikt nie zapytał Cuttera o jego motywy. Kiedy przyszła jego kolej, spuścił wzrok i bez słowa kontemplował ogień.


* * *

O świcie gallus wyrwał ich z falującym mu korale, przeraźliwym pianiem. Dosiadający go hotchi obserwował ich, a kiedy wstali, rzucił im martwego leśnego ptaka. Pokazał między drzewami na wschód i zniknął w zielonym świetle.

Pomaszerowali we wskazanym kierunku przez zarośla i poranny las pokryci plamami przebijających się promieni słonecznych. Tego roku wiosna była ciepła i w Rudewood zrobiło się wilgotno i parno. Cutter miał ubranie ciężkie od potu. Obserwował Fejha i Dreya.

Fejh poruszał się flegmatycznymi żabimi skokami. Drey dotrzymywał kroku reszcie, chociaż wydawało się to niemożliwe. Krew przeciekała mu przez skórzane ubranie i nie odganiał much, które przylatywały jej skosztować. Zakrwawiony i biały wyglądał jak połeć starego mięsa. Cutter czekał, kiedy Drey okaże po sobie ból albo strach, ale on tylko mruczał coś pod nosem i Cuttera ogarniał coraz większy podziw.

Naturalność lasu oszałamiała ich.

— Dokąd idziemy? — spytał ktoś Cuttera.

„Nie pytaj mnie o to”.

Pod wieczór szli za pięknym dźwiękiem i trafili nad strumyk z bluszczowym baldachimem. Wiwatowali i pili z niego jak rozradowane zwierzęta.

Fejh usiadł w strumyku i woda uderzała o niego. Kiedy pływał, jego pokraczne ruchy nabrały gracji. Pełnymi garściami czerpał wodę i modelował ją za pomocą taumaturgii vodyanoich: niby glina woda zachowywała nadany jej kształt, kształt figurek podobnych do psów. Kładł je na trawie, a po godzinie opadały jak topiące się świece i wsączały w ziemię.

Następnego dnia rana Dreya zaczęła się jątrzyć. Zatrzymywali się, gdy gorączka zmuszała go do postoju, ale musieli ruszać dalej. Drzewostan się zmienił, był różnorodny. Mijali ciemnodrzewa i dęby, przechodzili pod włochatymi banianami, których długie warkocze opadały do ziemi, stając się korzeniami.

Rudewood tętnił życiem. Ptaki i małpiaste istoty w koronach drzew spędziły ranek na krzykach. W strefie spłowiałych, martwych drzew pojawił się jakiś dziwny stwór. Z grubsza przypominał niedźwiedzia, ale jego sylwetka i ubarwienie były płynne. Wszyscy wrzasnęli, z wyjątkiem Pomeroya, który strzelił stworowi w pierś. Trafiona pierś lekko eksplodowała dziesiątkami ptaków i setkami much butelkowych, które krążyły wokół nich, aby po chwili nieco dalej znów przybrać zwierzęcy kształt, który powoli się oddalił. Dopiero wówczas zauważyli pierze i pokrywę skrzydłową, które pokrywały jego skórę.

— Byłem już w tym lesie — wyjaśnił Pomeroy. — Wiem, jak wygląda wieloniedźwiedź.

— Chyba zaszliśmy już dostatecznie daleko — odparł Cutter. Otoczył ich półmrok. Nieśli przed sobą zakapturzoną lampę bombardowaną przez ćmy. Fałdy kory połykały światło.

Minęła północ, kiedy pokonali strefę niższych zarośli i wyszli z lasu.


* * *

Przez trzy dni przemierzali Mendican Foothills, maszerowali pośród skalnych turni i drumlinów rzadko porośniętych drzewami. Zdążali szlakami dawno minionych lodowców. Miasto było oddalone zaledwie o kilkadziesiąt kilometrów, a macki jego kanałów prawie tu sięgały. Czasami przez obniżenia krajobrazu widzieli daleko na zachodzie i północy prawdziwe góry, których te pagórki były jedynie popłuczynami.

Napili się wody z górskiego stawu i umyli się w nim. Drey stawał się im kulą u nogi. Nie mógł poruszać ramieniem i wyglądał na wykrwawionego. Ale nie skarżył się ani słowem. Cutter nigdy wcześniej nie widział go takiego dzielnego.

Ledwo widoczne ścieżki biegły przez trawę i kwiaty na południe. Pomeroy i Elsie strzelali do zajęczaków i piekli je na ogniu nafaszerowane ziołami.

— Jak go znajdziemy? — spytał Fejh. — Cały kontynent do przeszukania.

— Znam jego trasę.

— Ale Cutter, to jest cały kontynent…

— Będzie zostawiał ślady. Nie da się nie zostawić.

Przez jakiś czas nikt się nie odzywał.

— Dlaczego wyjechał akurat teraz?

— Otrzymał wiadomość. Jakiś kontakt z dawnych czasów, więcej nie wiem.

Cutter zobaczył płoty dawnych farm, zawłaszczone przez naturę. Fundamenty gospodarstw z wbitych w ziemię kamieni tworzących prostokąty. Na wschodzie majaczył Rudewood, pralas urozmaicony sterczącymi dolomitami. W pewnym miejscu widniały jakieś przemysłowe relikty, kominy albo tłoki.

Szóstego dnia, w rybnik, siedemnastego cheta 1805 roku, dotarli do jakiejś wioski.


* * *

W Rudewood szum zaburzonego powietrza mieszał się z wołaniami sów i małp. Nie było to głośne, ale na okoliczne stworzenia padł strach typowy dla zwierzyny łownej. Pusta ścieżka między drzewami, w gliniastym parowie, była skąpana w świetle księżyca. Gałęzie drzew nie poruszały się.

Przez nocne cienie przyszedł mężczyzna. Miał na sobie czarnoniebieski garnitur i trzymał ręce w kieszeniach. Łodygi światła księżycowego dotykały jego wypolerowanych butów, które poruszały się na wysokości głowy, ponad korzeniami. Mężczyzna sunął wyprężony w powietrzu, przytrzymywany przez tajemne siły między koronami drzew a poszyciem lasu. Niósł się za nim jęk, jakby przestrzeń skarżyła się na zadawany przez mężczyznę gwałt.

Miał twarz pozbawioną wyrazu. Coś myszkowało w fałdach jego ubioru — małpa przywarta do niego jak do matki. Jej sylwetkę zniekształcała jakaś pulsująca narośl na torsie mężczyzny.

W nikłym świetle księżyca mężczyzna i jego pasażerka wlecieli do niecki, w której hotchi inscenizowali potyczkę. Zawiśli nad areną. Patrzyli na martwych milicjantów cętkowanych zgnilizną.

Małpeczka zwiesiła się z butów mężczyzny, zeskoczyła na trupy i zbadała je zwinnymi palcami. Następnie wskoczyła z powrotem na dyndające nogi i głośno zaskrzeczała.

Przez chwilę byli cisi jak reszta nocy. Mężczyzna w zamyśleniu przebierał palcami po wargach, po czym wykręcił stateczny piruet. Małpa siedziała mu na ramieniu zapatrzona w czarny jak śmierć las. Potem znowu ruszyli w drogę, otoczeni eterycznymi dźwiękami swojej powietrznej podróży przez poszarpane kolczastymi krzewami dawne dni. Po ich zniknięciu zwierzęta z Rudewood znowu powyłaziły, ale przez resztę nocy były niespokojne.

Rozdział drugi

Wioska nie miała nazwy. Cutter uznał ubogich rolników za niezbyt sympatycznych. Niechętnie sprzedali im żywność. Jeśli mieli uzdrowicieli, to nie przyznali się do tego. Cutter nie mógł zrobić dla Dreya nic innego, jak tylko pozwolić mu spać.

— Musimy dostać się do Myrshock — powiedział Cutter. Wieśniacy wytrzeszczyli na niego oczy i Cutter zacisnął zęby. — To nie jest, kurwa, na księżycu!

— Mogę was zabrać do Świniakowa — powiedział w końcu jeden z mężczyzn. — Potrzebujemy masła i wieprzowiny. Cztery dni jazdy wozem na południe.

— Na litość Jabbera, do Myrshock zostaje jeszcze z sześćset kilometrów — zaprotestowała Ihona.

— Nie mamy wyboru. Poza tym Świniakowo na pewno jest większe, może stamtąd nas zabiorą. Czemu nie hodujecie tutaj świń?

Wieśniacy wymienili spojrzenia.

— Rozbójnicy — wyjaśnił jeden z nich i dodał: — Ręka rękę myje. Wy chronicie wóz swoimi pukawkami, a my zabieramy was do Świniakowa. To jest miejscowość targowa. Kupcy z całej okolicy. Mają statki powietrzne, mogą wam pomóc.

— Rozbójnicy?

— Ano. Bandyci. Liberosynkreci.


* * *

Dwie chude szkapy ciągnęły wóz, smagane batem przez wieśniaków. Cutter i jego towarzysze siedzieli na wozie, między smętnymi warzywami i rozmaitym żelastwem. Drey leżał i się pocił. Jego ramię cuchnęło. Inni trzymali broń w gotowości, na widoku, i czujnie obserwowali otoczenie.

Wóz podskakiwał na ledwo rozpoznawalnych drogach z Mendican ku stepowi. Dwa dni jechali przez szałwię i zarośla, między skałami, które wisiały nad nimi jak magazyny portowe. Słońce tatuowało kamienie na czerwono.

Wypatrywali powietrznych korsarzy. Fejh składał krótkie wizyty w mijanych ciekach wodnych.

— Za wolno — powiedział do siebie Cutter, ale inni go usłyszeli. — Za wolno, za wolno, jak zasrane ślimaki.

— Pokażcie broń — ostrzegł nagle jeden z woźniców. — Jesteśmy obserwowani. — Pokazał na niskie wzniesienia, zagajniki głazów. — Jak przyjdą, strzelajcie. Nie czekajcie. Obedrą nas ze skóry, jeśli zostawicie ich przy życiu.

Nawet Drey nie spał. W zdrowej ręce trzymał pistolet wielostrzałowy.

— Twój muszkiet ma największy zasięg, Pomeroy — powiedział Cutter. — Ty strzelasz pierwszy.

— Ognia, ognia! — krzyknęli woźnice, jeszcze zanim Cutter skończył mówić. — Tam!

Cutter wycelował z niebezpiecznym brakiem precyzji. Pomeroy złożył muszkiet do strzału. Strzały z kusz zaświstały im nad głowami. Zza omszałego bazaltowego głazu wyrosła jakaś postać. Elsie wystrzeliła i trafiła.

To był liberosynkret — przestępca prze-tworzony w miejskich fabrykach karnych, a później zbiegły w stepy i wzgórza Rohagi.

— Sukinsyny! — zawył. — Pieprzone świnie! — Zobaczyli, jak go prze-tworzono — miał zbyt wiele oczu. Osunął się w pył, farbując go krwią. — Sukinsyny!

Rozległ się nowy głos.

— Jeszcze jeden strzał i jesteście martwi! — Otoczyły ich postacie z kuszami i kilkoma starymi flintami. — Co wyjście za jedni? Nie jesteście stąd! — Autor tych słów wystąpił do przodu na kamiennej płycie. — Wy dwaj, chodźcie. Znacie reguły. Myto. Policzę wam jedną furę… Co to jest? Jedną furę gównianych warzyw.

Liberosynkreci byli obszarpani i zróżnicowani. Ich prze-tworzenia z plującego parą żelaza i kradzionych zwierzęcych organów pulsowały jak tajemnicze rumory. Mężczyźni i kobiety z wielkimi kłami albo metalowymi kończynami, z ogonami, z gutaperkowymi rurami jelit w bezkrwistych otwartych jamach brzusznych.

Ich wódz przybliżył się czujnym krokiem. W pierwszej chwili Cutter sądził, że osobnik ten dosiada jakiegoś bezokiego mutanta, ale potem zobaczył, że tors mężczyzny przyszyto do ciała konia w miejscu, gdzie powinien być łeb. Ale z typową dla biotaumaturgów perfidią i okrucieństwem część ludzką umieszczono tyłem do kierunku jazdy. Końskie nogi ostrożnie człapały na wstecznym biegu, a ogon bił o boki w napiętej koncentracji.

— Coś nowego — powiedział wódz. — Jesteście uzbrojeni, tego jeszcze nie mieliśmy. Widziałem najemników. Nie jesteście najemnikami.

— I już nic nigdy więcej nie zobaczysz, jak się nie odwalicie — zakomunikował mu Pomeroy. Niesamowicie spokojnie wymierzył ze swojego wielkiego muszkietu. — Może i byście nas pokonali, ale ilu z was zabralibyśmy ze sobą?

Wszyscy podróżni, nawet Drey, trzymali liberosynkretów na muszce.

— Kim jesteście? — spytał wódz. — Coście za jedni? Czego chcecie?

Pomeroy otworzył usta, żeby udzielić jakiejś pyszałkowatej i butnej odpowiedzi, ale nagle coś się stało z Cutterem. Usłyszał szept. Intymny jak usta przytknięte do jego ucha, nienaturalny i czarowny. Słowa przyniosły ze sobą chłód. Cuttera przeszedł dreszcz. „Powiedz prawdę” — rozkazał głos.

Słowa popłynęły z Cuttera mimowolnym zaśpiewem.

— Ihona jest tkaczką. Drey jest ślusarzem. Elsie nie ma pracy. Pomeroy, ten duży, jest urzędnikiem. Fejh jest dokerem. Ja jestem sklepikarzem. Należymy do Plenum. Szukamy mojego przyjaciela. Szukamy Żelaznej Rady.

Jego towarzysze wytrzeszczyli oczy.

— Co ty, kurde…? — rzucił Fejh.

— Na litość Jabbera! — zdenerwowała się Ihona.

Cutter rozluźnił zaciśnięte mięśnie szczęki i pokręcił głową.

— Nie chciałem — próbował wyjaśniać. — Coś usłyszałem…

— No, no… — powiedział herszt zbójców. — Macie przed sobą kawał drogi. Nawet gdyby wam się udało nas minąć… — urwał. Poruszał szczęką, po czym oświadczył zupełnie odmienionym, deklamacyjnym tonem: — Mogą iść. Puśćcie ich. Plenum nie jest naszym wrogiem.


* * *

Miny jego podwładnych zdradzały konsternację.

— Puśćcie ich — powtórzył.

Pogroził im palcem z wściekłością na twarzy. Krzyczeli jeden przez drugiego i przez chwilę wyglądało na to, że nie posłuchają rozkazu. W końcu jednak zarzucili broń na ramię i wycofali się, klnąc pod nosem.

Herszt liberosynkretów odprowadził podróżnych spojrzeniem, a oni nie odwracali od niego wzroku, dopóki nie zniknął im z oczu. Nie widzieli jego ruchu.

Cutter opowiedział swoim towarzyszom o przymusie, który nim zawładnął.

— Taumaturgia — odparła Elsie. — Herszt cię zaczarował, diabli wiedzą dlaczego.

Cutter pokręcił głową.

— Widziałaś jego twarz, kiedy kazał nas puścić? Stało się z nim to samo co ze mną. Nie był panem samego siebie.

W mieście targowym spotkali druciarzy, kupców i wędrownych żonglerów. Między lepiankami leżały sflaczałe balony gazowe.


* * *

W pylnik, kiedy wznieśli się ponad trawiasto-kamienno-kwietny step, Drey umarł. Od paru dni wyglądało na to, że zdrowieje. W mieście nie spał, targował się nawet z latającym handlarzem, ale w nocy pojawiły się symptomy zakażenia krwi. Jeszcze żył, kiedy balon wystartował, ale niedługo później wydał ostatnie tchnienie.

Latający handlarz zajmował się buczącym motorem gondoli. Smutek pasażerów budził w nim zakłopotanie. Elsie trzymała w ramionach stygnące ciało Dreya. W końcu, kiedy zbliżało się południe, odprawiła zaimprowizowane nabożeństwo żałobne. Pocałowali zmarłego przyjaciela i z nieczystym sumieniem wolnomyślicieli powierzyli go łasce bogów.

Elsie przypominała sobie pochówki powietrzne rozpowszechnione podobno wśród północnych plemion. Mieszkańcy tundry składali swoich zmarłych do otwartych trumien pod balonami i posyłali ich pod niebo, przez zimne powietrze i chmury, ponad obszary niszczycielskich działań owadów, ptaków i naturalnego rozkładu. Stratosfera nad ich terenami myśliwskimi pełniła więc funkcję katakumb. Badacze podróżujący sterowcami spotykali tam tylko błąkających się bez celu, zmumifikowanych przez niskie temperatury zmarłych.

Z konieczności wyprawili Dreyowi innego rodzaju pochówek powietrzny, z czułością zanieśli go nad krawędź kosza, wystawili między liny i puścili.

Zupełnie jakby latał, unosił się pod nimi i mieli wrażenie, że rozpostarł ramiona. Opór powietrza kierował nim i Drey poruszał się tak, jakby tańczył albo walczył, coraz mniejszy wirował wokół własnej osi. Rozganiał stada ptaków. Jego przyjaciele śledzili ten lot w skupieniu w stanie zaskakująco bliskim ekstazy i odwrócili się, zanim uderzył o ziemię.


* * *

Im dalej na południe, tym bardziej jałowy robił się krajobraz, nad którym lecieli. Wiatr im sprzyjał. Cutter usłyszał, jak Elsie szepcze coś do Pomeroya. Opłakiwała Dreya.

— Nie możemy już zrezygnować — odparł Pomeroy półgłosem. — Wiem, wiem, ale po prostu się nie da.

Trzy razy widzieli w oddali inny balon. Pilot zawsze sprawdzał przez teleskop, czyj to statek powietrzny. Liczba aeronautycznych kupców nie była duża i każdy znał trasy innych.

Ten człowiek zażądał astronomicznej sumy za przelot do Myrshock, ale kiedy się dowiedzieli, że w Świniakowie niedawno była milicja — oddział husarii na prze-tworzonych wierzchowcach — musieli przyjąć jego ofertę.

— Jesteśmy na właściwej drodze.

Chociaż posuwali się do przodu umiarkowanym tempem, to jednak bez przerw, dlatego po raz pierwszy ogarnęło ich coś zbliżonego do nadziei.

— Trudno uwierzyć, że tam, w dole trwa wojna — powiedział Cutter.

Nikt się do tego nie odniósł. Cutter wiedział, że jego żółciowość działa im na nerwy. Zagłębił się w kontemplacji krajobrazu, który przypominał patchwork.

Trzeciego ranka powietrznej jazdy, wmasowując wodę w wysuszoną przez wiatr skórę Fejha, Cutter wydał z siebie głośny okrzyk i pokazał w dal, gdzie zobaczył morze, a bliżej, w zagłębieniu porośniętym brązową jak pszenica trawą, cumowiska sterowców i minarety Myrshock.


* * *

Myrshock okazało się brzydkim miastem portowym. Mieli się na baczności. Nie przebywali na swoim terytorium.

Budynki sprawiały wrażenie przypadkowo zestawionych i zaskoczonych, że tworzą jedno miasto. Stare, ale bez historii. Tam, gdzie świadomie próbowano kształtować przestrzeń miejską, estetyka była rozchwiana — kościoły z betonowymi fasadami i pseudoantycznymi zawijasami, banki kryte łupkiem w nietypowych kolorach, co dawało wyłącznie efekt kiczu.

Ludność była mieszana. Ludzie mieszkali obok ludzi-kaktusów, kolczastych i krzepkich humanoidów, oraz garudów, ludzi-ptaków i korsarzy z Cymek za morzem — można ich było spotkać zarówno na ulicach, jak i w powietrzu. Vodyanoi mieszkali w kanałowym getcie.

Podróżni kupili jedzenie w budce na nabrzeżu. W porcie były statki zagraniczne i miejscowe, parowce fabryki, kogi, statki kupieckie z wielkimi wędzidłami dla swoich morskich wyrmenów. W przeciwieństwie do doków w ich ojczyźnie był to port ze słoną wodą, toteż nie widziało się sztauerów rasy vodyanoi. Po ulicach kręcili się oszuści i wszelkiego rodzaju szumowiny jak w każdym porcie.

— Musimy być ostrożni — powiedział Cutter. — Potrzebujemy statku, który płynie do Shankell, a to z reguły oznacza, że załoga składa się z ludzi-kaktusów. Wiecie, co musimy zrobić. Nie możemy z nimi walczyć. Potrzebujemy małego statku i załogi naszego wzrostu.

— Będą trampy — stwierdziła Ihona. — W większości piraci…

Rozejrzała się dokoła.

Cutter zadrżał i zastygł bez ruchu. Ktoś się do niego odezwał. Znowu ten głos, szept tuż przy uchu. Cutter stał jak wryty.

Głos powiedział: „Akif. Kurs na południe”. Głos dodał: „Rutynowy kurs, mała załoga. Pożyteczny ładunek: antylopy krucze, ujeżdżone. Przejazd macie opłacony. Wypływacie dzisiaj o dziesiątej wieczór”. — Cutter przyglądał się każdemu przechodniowi, każdemu marynarzowi, każdemu portowemu zbirowi. Przyjaciele patrzyli na niego przerażeni jego wyrazem twarzy. „Wiesz, co masz robić. Jedź do Dradscale. To jest droga, którą obrała milicja. Sprawdziłem”. I dalej: „Cutter, wiesz, że mógłbym cię do tego zmusić… przypomnij sobie, co się stało w Pokutnikach. Ale chciałbym, żebyś mnie wysłuchał i zrobił to dlatego, że tak jest najlepiej. Mamy ten sam cel, Cutter. Do zobaczenia po drugiej stronie”.

Chłód się rozproszył, a głos umilkł.

— Co jest grane, do diabła ciężkiego? — spytał Pomeroy. — Co się z tobą dzieje?


* * *

Kiedy Cutter przedstawił im sytuację, wybuchł spór i zaczęli ściągać na siebie uwagę.

— Ktoś z nami igra — stwierdził Pomeroy. — Nie ułatwiajmy mu sprawy. Nie wsiadajmy na ten przeklęty statek, Cutter.

Zaciskał i otwierał potężną pięść. Elsie nerwowo położyła mu dłoń na ramieniu, próbując go uspokoić.

— Nie wiem, co ci powiedzieć, chłopie — odparł Cutter. Bezcielesny głos zmęczył go. — Nie wiem, kto to jest, ale na pewno nie milicja. Ktoś z Plenum? Nie bardzo widzę, jak i dlaczego. Ktoś, kto działa na własną rękę? To on uratował nas przed liberosynkretami: szepnął coś temu odwróconemu człowiekowi-koniowi, tak samo jak mnie. Nie wiem, co się dzieje. Jeśli chcesz płynąć innym statkiem, to proszę bardzo, ale lepiej zacznijmy czegoś szukać. I myślę, że nie zawadzi, jeśli rzucimy okiem na ten „Akif”.

„Akif” okazał się zardzewiałą łajbą z kapitanem, który z pocałowaniem ręki by ich przewiózł. Spojrzał niepewnie na Fejha, ale uśmiechnął się ponownie, kiedy wymienili cenę — tak, połowa zapłacona w liście, który mu przekazano.

Statek był idealny, co przesądziło sprawę. Decyzja ta rozjuszyła Pomeroya, ale Cutter wiedział, że ich nie opuści.

„Ktoś nas obserwuje” — pomyślał Cutter. „Ktoś, kto szepcze. Ktoś, kto mówi, że jest moim przyjacielem”.

Morze, potem pustynia, potem dziesiątki kilometrów niezbadanych obszarów. „Dam radę?”

Tylko małe morze. Człowiek, którego szukali, zostawiał ślady, także we wspomnieniach ludzi. Cutter rejestrował lęki swoich przyjaciół, ale nie miał do nich pretensji — podjęli się gigantycznego zadania. Ale wierzył, że odnajdą tego, za którym podążają.

Przed wypłynięciem poszli rozejrzeć się za pogłoskami o glinianym jeźdźcu albo milicyjnych myśliwych. Wysłali też list do miasta, do swoich kontaktów w Plenum z wiadomością, że są w drodze i znaleźli tropy.


* * *

Lewitujący mężczyzna przemierzał zagadkowe krajobrazy, między fulgurytami i nad alkalicznymi sadzawkami. Stał wyprostowany w powietrzu, splatając i rozplatając ramiona. Nabierał prędkości w tej sprzecznej z naturą podróży.

Za towarzysza miał ptaka, który nie leciał, tylko siedział mu na głowie. Rozpościerał skrzydła i przepuszczał wiatr między piórami. Jakaś narośl koślawiła jego kontury.

Mężczyzna mijał wioski. Zwierzęta, które go widziały, skowyczały.

Na karłowatym końcu gór, pośród suchego stepu, lewitujący mężczyzna zobaczył jakiś przełamujący monotonię obiekt. Coś wbitego w ziemię, gwiazda koloru rdzy i podarte brązowo-czarne płótno. Martwy człowiek. Przybyły z wysoka i wprasowany w ziemię. Trochę krwi wsiąkło w ziemię i poczerniało. Mięso zmiękło i wypełniało worek skóry.

Mężczyzna, który unosił się nad ziemią, i ptak, który jechał na jego głowie, spojrzeli na trupa, a potem z nienaturalną synchronią podnieśli wzrok na niebo.

Rozdział trzeci

Drugiego dnia po wyjściu z portu, na szarych wodach Morza Mizernego, Cutter i jego kompanii przejęli władzę na „Akifie”. Pomeroy przyłożył kapitanowi pistolet do głowy. Załoga zrobiła wielkie oczy. Elsie i Ihona uniosły broń. Cutter zauważył, że Elsie drży ręka. Fejh wyszedł z beczki z napiętą kuszą w dłoniach. Kapitan zaczął płakać.

— Robimy objazd — powiedział Cutter. — Podróż potrwa kilka dni dłużej. Najpierw bierzemy kurs na południowy zachód, płyniemy wzdłuż wybrzeża do ujścia Dradscale, a potem w górę rzeki. Dotrzecie do Shankell kilką dni później, nic poza tym. I z trochę mniejszym ładunkiem.

Sześcioosobowa załoga z niechęcią złożyła broń. Zatrudnili się na ten konkretny rejs według stawki dziennej i nie łączyła ich solidarność, ani ze sobą nawzajem, ani z kapitanem. Na Fejhechrillena patrzyli z nienawiścią, kierując się jakimiś uprzedzeniami.

Cutter przywiązał kapitana do koła sterowego, w pobliżu pozbawionych rogów antylop szablorogich, z których składał się fracht statku. Podróżni na zmianę pełnili przy nim straż, a zwierzęta przyglądały się mu uważnie. Jego bełkot był żenujący. Słońce paliło coraz goręcej. Kil ciął wodę coraz szerszą bruzdą. Cutter dostrzegł, że Fejh cierpi męki w tym gorącym i słonym powietrzu.

Trzeciego dnia zobaczyli północne brzegi Cymek. Nielitościwe gliniane wzgórza, pył i piaskowe jamy. Zubożałe życie roślinne ograniczało się tu do pyłobarwnych traw wydmowych oraz drzew o surowej i obcej naturze, z kolczastym listowiem. „Akif” sunął w pobliżu słonych bagnisk.

— Zawsze mówił, że to jest jedyna droga do Żelaznej Rady — powiedział Cutter.

Minerały ujścia Dradscale opalizowały pod powierzchnią wody. Słone trzęsawisko było zarośnięte zielskiem. Zdumionym wzrokiem mieszczucha Cutter obserwował klan manatów, które wypłynęły na wierzch, żeby urządzić sobie popas.

— Bezpieczne nie jest — powiedział sternik. — Pełno… — rzucił jakąś obelgą albo wyrazem obrzydzenia i pokazał na Fejha. — Dalej w góra. Pełno świnia rzeczne.

Cutter stężał na dźwięk tych ostatnich słów.

— Dalej! — rozkazał i wymierzył z rewolweru.

Sternik odstąpił krok do tyłu.

— My nie dalej — zakomunikował.

Nagle fiknął plecami przez reling do wody. Wszyscy zerwali się i zaczęli krzyczeć.

— Tam! — Pomeroy pokazał swoim rewolwerem.

Widoczny już na powierzchni wody sternik płynął w stronę jednej z wysepek. Pomeroy wodził za nim lufą, ale nie strzelał.

— Do jasnej cholery! — zaklął, kiedy uciekinier dotarł do brzegu. — Inni nie poszli w jego ślady tylko dlatego, że nie umieją pływać.

Skinął w stronę wiwatującej załogi.

— Będą się bronili gołymi rękami, jeśli ich zmusimy — powiedziała Ihona. — Popatrzcie na nich. Jest dla nas wszystkich jasne, że ich nie zabijemy. Nie mamy wyboru.

W wyniku tak idiotycznego zwrotu sytuacji porywacze zawieźli załogę na wyspę. Pomeroy machał swoim rewolwerem, jakby szykował się do wymierzenia drakońskiej kary, ale w rzeczywistości wypuścili marynarzy, a nawet dali im trochę prowiantu. Kapitan patrzył na nich błagalnym wzrokiem, ale jego nie mogli wypuścić.

Cutter wychodził z siebie.

— Mięczaki zasrane! — wściekał się na przyjaciół. — Nie trzeba było jechać, jak macie takie miękkie serca!

— Co ty sugerujesz, Cutter?! — zripostowała Ihona. — Ty ich zmuś, żeby zostali na pokładzie, jeśli potrafisz. Tak, może trzeba było zostać w domu. Może na przykład Drey by żył.

Pomeroy zrobił nastroszoną minę. Elsie i Fejh unikali wzroku Cuttera. Nagle ogarnął go strach.

— Chodźcie — powiedział. Starał się unikać błagalnego albo karcącego tonu. — Chodźcie. Uda nam się. Znajdziemy go. Ta sakramencka podróż kiedyś się skończy.

— Jak na kogoś, kto ma wszystko gdzieś, bardzo dużo ryzykujesz dla tej sprawy — powiedziała Ihona. — Uważaj, bo ludzie sobie pomyślą, że nie jesteś taki, za jakiego się masz.


* * *

Dradscale była szeroka. Dopływały do niej kanały i strumienie, zasilając rzekę brudną wodą. Biegła prosto, kilometry wprzód.

Na wschodnim brzegu, za mangrowcami, wznosiły się jałowe wzgórza, pustynia spieczonego słońcem błota. A dalej leżało Shankell, miasto ludzi-kaktusów. Po zachodniej stronie krajobraz sprawiał jeszcze bardziej ascetyczne wrażenie. Za lasem pływowym stał grzebień kamiennych zębów. Nieprzyjazna strefa krasowa, niewiarygodna gęstwina ostrych kamieni. Jak wskazywały nieprecyzyjne dokumenty Cuttera, ciągnęła się na sto pięćdziesiąt kilometrów. Mapy były upstrzone uwagami odkrywców, jedna głosiła: „Pazury diabła”, inna: „Trzech nie żyje. Musieliśmy zawrócić”.

Były ptaki, bociany, które stąpały, unosząc skrzydła jak ramiona skradającego się złoczyńcy. W locie leniwie machały skrzydłami, jakby były zawsze zmęczone. Cutter nie zdawał sobie sprawy, że słońce może tak mocno palić. Wszystkim doskwierało, ale najmocniej oczywiście Fejhowi, który co chwila się zanurzał w swojej cuchnącej beczce. Kiedy woda wokół statku nareszcie przestała być słona, z ulgą dał nura, a potem na nowo napełnił nią swoje naczynie. Nie pływał długo, bo nie znał tej rzeki.

Człowiek, którego szukali, musiał być wektorem zmiany. Cutter wypatrywał na brzegach oznak, że tutaj był.

Płynęli także w nocy, anonsując się sadzą i dudnieniem maszyn parowych. W ostrym, czerwonym świetle poranka liście i pnącza zanurzone w wodzie zdawały się rozpuszczać, przypominając strugi wypływającego barwnika, jak woda wytapiająca się z lodu.

Słońce stało jeszcze nisko na niebie, kiedy Dradscale rozszerzyła się i przeszła w moczary. Tutaj kończył się kras, ziemia nieziemskich kamiennych palców. „Akif” zwolnił. Przez wiele minut słychać było tylko odgłos silnika.

— Co teraz, Cutter? — spytał ktoś wreszcie.

Pod wodą coś się poruszyło. Fejh wychylił się do połowy ze swojej beczki.

— Cholera, to są… — zaczął, ale odebrało mu mowę.

Głowy z szerokimi ustami wypływały na powierzchnię przed „Akifem”. Vodyanoi uzbrojeni we włócznie.

Kapitan z wrzaskiem dodał gazu i wodni rozbójnicy rozpierzchli się i zanurkowali. Fejh wywrócił beczkę, z której wylała się brudna woda. Krzyknął na vodyanoich w języku lubbock, ale mu nie odpowiedzieli.

Po chwili znowu wypłynęli na wierzch i przez chwilę sprawiali takie wrażenie, jakby stali na wodzie. Zanim opadli, rzucili włóczniami. Spod ich ramion wytrysnęły łuki spienionej wody, toteż ich włócznie stały się harpunami. Cutter nigdy nie widział takiej akwataumaturgii. Strzelił w wodę.

Kapitan nadal przyspieszał. Cutter uświadomił sobie, że sternik chce wpłynąć w brzeg. Nie było czasu na normalny manewr przybicia do brzegu.

— Uwaga! — krzyknął. Statek z ogłuszającym zgrzytem wpłynął na płyciznę. Cutter przeleciał przez dziób i boleśnie wylądował. — Chodźcie! — zawołał, wstając.

„Akif” wcinał się w ląd, tworząc swoistą rampę. Zagroda dla antylop pękła. Związane ze sobą zwierzęta zeskakiwały na brzeg, tworząc niebezpieczne kłębowisko kopyt i kikutów rogów. Fejh przeskoczył przez reling. Elsie uderzyła się w głowę i Pomeroy pomógł jej w zejściu na brzeg.

Ihona przecinała pęta kapitana. Cutter dwa razy wystrzelił w stronę nadpływających fal.

— Chodźcie! — zawołał ponownie.

W pobliżu statku wykwitła iglica wody. W pierwszej chwili Cutter sądził, że to jakaś kapryśna fala albo pokaz niezwykłej akwataumaturgii, ale był to kilkumetrowy słup krystalicznie czystej wody, na którego szczycie tronował vodyanoi. Szaman ujeżdżający swoją wodnicę.

Przez ciało wodnej istoty Cutter widział zniekształcony statek. Tysiące galonów żywiołu napierało na statek i wprawiało go w wibracje. Ihona i kapitan zsuwali się po pochylonym pokładzie w stronę vodyanoi. Próbowali wstać, ale wodnica przeskoczyła przez burtę, a dotarłszy do ich stóp, rozstąpiła się i pochłonęła ich. Cutter krzyknął, kiedy jego towarzyszka i jej jeniec zniknęli w brzuchu wodnicy. Machali rękami i nogami, usiłując płynąć, ale w którą stronę znajdowało się wyjście? Wodnica wzbudziła w swoich wnętrznościach prądy, które nie wypuszczały ich na zewnątrz.

Pomeroy ryknął jak szalony i wystrzelił. Cutter też wystrzelił, a Fejh wypuścił strzałę. Wszystkie trzy pociski uderzyły w korpus wodnicy z pluskiem wrzucanych do wody małych kamyczków i zostały wchłonięte. Drogę strzały można było śledzić: perystaltycznymi ruchami została wydalona w dół. Cutter znowu wystrzelił, tym razem do szamana siedzącego na wodnicy, ale chybił. Zrozpaczony Pomeroy rzucił się na wodnicę z pięściami, aby wyzwolić przyjaciółkę, ale ta go zignorowała, a ciosy powodowały tylko rozpryski wody.

Ihona i kapitan tonęli. Undyna przelała się do ładowni i szaman przeniknął do jej wnętrzności. Cutter patrzył bezsilnie, jak walcząca o życie Ihona znika pod pokładem.

Vodyanoi obsiedli „Akifa” i znów zaczęli rzucać włóczniami.

Ze statku trysnęła woda, wodnica wystrzeliła z luku jak gejzer. W środku miała części maszyny parowej — żelazo pływające z jej dziwnymi wewnętrznymi prądami. Ciała ofiar unosiły się jak drobiny. Wirowały w zgodzie z ruchem wody. Ihona miała otwarte oczy i usta. Cutter widział ją tylko przez moment, nim wodnica wskoczyła do rzeki — woda do wody — unosząc ze sobą łup i trupy.

Podróżni mogli tylko przeklinać i płakać. Pomstowali i lamentowali, aby w końcu ruszyć w drogę, w głąb lądu, byle dalej od statku, byle dalej od zabójczej wody.


* * *

W nocy siedzieli wyczerpani w kępie drzew w towarzystwie antylop. Ich spojrzenia spoczywały na Elsie. Księżyc i jego dwie córki, satelity okrążające go jak rzucone monety, stały wysoko na niebie. Elsie siedziała ze skrzyżowanymi nogami i patrzyła na nich. Cutter podziwiał jej spokój. Poruszała ustami. Koszulę zawiązała sobie wokół szyi. Oczy miała szklane.

Cutter spojrzał za jej plecy na wysoką trawę stepu. W świetle nocy drzewa tambuti i żelazokolce przypominały skrytobójców, a krępe baobaby stały z rozłupanymi koronami.

Kiedy Elsie ocknęła się z transu, zrobiła przepraszającą minę. Odwiązała koszulę człowieka, którego szukali.

— Nie wiem — zaczęła. — Nie było wyraźnego obrazu. Myślę, że gdzieś tam.

Pokazała w stronę odległego wzniesienia. Cutter milczał. Właśnie tam zmierzali. Ucieszył się, że Elsie dołączyła do tej wyprawy, ale wiedział, że jego towarzyszka nie posiada rozwiniętych mocy magicznych. Nie umiał ocenić, czy Elsie odbiera prawdziwe emanacje zresztą ona sama też nie.

— I tak idziemy w tamtą stronę — rzucił Cutter.

Powiedział to w dobrej intencji — nawet jeśli się pomyliła, to nic straconego — ale Elsie unikała jego wzroku.


* * *

Dzień po dniu jechali przez kraj, który dręczył ich upałem i roślinami podobnymi do drutu kolczastego. Nie mieli wprawy w ujeżdżaniu tych muskularnych wierzchowców, ale poruszali się szybciej, niż byłoby to możliwe na piechotę. Lufy ich broni palnej zwisały bezsilnie. Fejh podróżował w beczce z wodą przywiązanej między dwiema antylopami. Stęchła woda nie służyła jego zdrowiu.

Trajkotanie nad głowami wpędziło ich w panikę. Z nieba zleciała horda warczących i chichoczących stworzeń. Cutter znał je z obrazków: gluclichy, zgarbiona sylwetka hieny ze skórzastymi skrzydłami nietoperza.

Pomeroy zastrzelił jedną z nich i jej bracia i siostry jeszcze w powietrzu rozerwały ją na strzępy i zaczęły pożerać. Kanibalistyczne stado stłoczyło się wokół padliny i podróżni mogli się bezpiecznie oddalić.

— Cutter, gdzie twój zasrany szeptacz?

— Odwal się, Pomeroy. Jak będę to wiedział, ty pierwszy o tym usłyszysz.

— Już dwoje. Dwoje martwych towarzyszy, Cutter. Co my robimy?

Cutter milczał.

— Skąd on wie, jaką ma iść drogą? — spytała Elsie.

Chodziło jej o człowieka, którego szukali.

— Z tego, co mi mówił, zawsze wiedział, gdzie jest Żelazna Rada, przynajmniej z grubsza — wyjaśnił Cutter. — Sugerował, że dostawał stamtąd informacje. Mówił, że słyszał od swojego kontaktu w mieście, że szukają Rady. I wtedy sobie powiedział, że musi tam dotrzeć pierwszy. — Cutter nie zabrał ze sobą tego liściku. Jego zdawkowość i ogólnikowość uraziła go. — Pokazał mi kiedyś na mapie, gdzie, jego zdaniem, jest Rada. Mówiłem wam o tym. I tam idziemy.

Jakby to było takie proste.

O zmroku zatrzymali się u stóp stromego wzniesienia, gdzie znaleźli rzeczułkę i z wielką ulgą napili się wody. Fejh wypluskał się. Potem ludzcy towarzysze zostawili go, żeby spał w wodzie, a sami wyszli na górę. Rozciągał się stamtąd widok na rozległą płaską krainę. W kierunku, w którym zmierzali, zobaczyli światła. Trzy jasne wyspy: najdalsza ledwo widoczna, najbliższa oddalona o jakieś dwie godziny marszu.

— Elsie, Elsie, udało ci się, coś jednak poczułaś — powiedział Cutter.

Pomeroy był za ciężki na strome zejście do doliny, a Elsie nie miała siły. Tylko Cutter mógł się na to poważyć. Reszta kazała mu zaczekać, następnego dnia wspólnie znajdą inną drogę. Chociaż zdawał sobie sprawę, jak szalenie niebezpieczne jest samotne chodzenie po tych wrogich pustkowiach, na dodatek nocą, nie umiał się powstrzymać.

— Zostańcie — powiedział. — Opiekujcie się Fejhem. Do zobaczenia później.


* * *

Zdziwiło go, jak bardzo się ucieszył, że jest sam. Czas stanął w miejscu. Cutter szedł przez oniryczny świat, złudną rzeczywistość własnego stepu.

Nie było nawoływania nocnych ptaków, nie było gluclich, nic, tylko namalowana nocna scenografia. Cutter był sam na scenie. Pomyślał o martwej Ihonie. Kiedy zbliżył się do świateł, z ciemności wyłonił się kraal złożony z solidnych domów. Cutter wszedł do wioski pewnym krokiem jak zaproszony gość.

Wymarła wioska. Dziury okien. Wielkie drzwi otwarte na milczące wnętrza. Wszystkie domy opuszczone.

Światła koncentrowały się na skrzyżowaniach: duże jak ludzka głowa kule delikatnie rozjarzonej magmy, chłodnej i nie jaśniejszej od zakrytej lampy. Wisiały w powietrzu bez ruchu. Buczały cichutko, a ich powierzchnie iskrzyły wyładowaniami. Udomowione nocne słońca. Nic się nie poruszało.

W pustych uliczkach rozmawiał z mężczyzną, którego szukał.

— Gdzie jesteś? — spytał cicho.

W drodze powrotnej na skarpę Cutter zobaczył nad jej krawędzią światło, jedną latarnię, która poruszała się powoli. Wiedział, że to nie są jego towarzysze.


* * *

Elsie chciała zobaczyć opuszczoną wioskę, ale Cutter był stanowczy: nie ma czasu, trzeba dotrzeć do pozostałych świateł i sprawdzić, czy jest tam jakiś ślad.

— Coś wychwyciłaś — przypomniał Elsie. — Musimy się dowiedzieć czegoś dokładniejszego. Potrzebujemy jakichś pieprzonych wskazówek.

Fejh poczuł się lepiej, napełniwszy beczkę świeżą wodą, ale wciąż się bał.

— To nie jest kraj dla vodyanoich — skarżył się. — Cutter, ja tu umrę.

W późnych godzinach przedpołudniowych Cutter spojrzał za siebie i pokazał ręką w kierunku, z którego przyszli. W miejscu, do którego dotarli poprzedniego wieczoru, na tle jasnego nieba rysowała się czarna sylwetka jeźdźca. Kobieta albo mężczyzna w kapeluszu z szerokim rondem.

— Jesteśmy śledzeni. Założę się, że to szeptacz.

Cutter czekał na mruczenie przy uchu, ale nie doczekał się. Jeździec podążał za nimi aż do wieczora, nie zbliżając się. Złościło ich to, ale nic nie mogli poradzić.

Cutter sądził, że druga wioska również będzie opuszczona, ale się pomylił. Zdyszane antylopy zwolniły i człapały po pustych placach w blasku syczących kul światła. Podróżni zatrzymali się pod długim, podziurawionym pociskami murem. Beton był pokiereszowany i zachlapany żywicą. Zsiedli z antylop i patrzyli na zimne ślady przemocy. Na skraju wioski Cutter zobaczył zaoraną ziemię, ale potem czas się zatrzymał i Cutter zdał sobie sprawę, że to nie jest pole, tylko masowy grób.

Kości wyrastały z ziemi jak pierwsze pędy jakiejś makabrycznej rośliny. Były odarte z tkanki mięśniowej, poczerniałe od ognia, włókniste jak drewno. Kości ludzi-kaktusów.

Cutter stanął pośród zmarłych, nad ich pleśniejącymi roślinnymi zwłokami. Czas znowu ruszył z miejsca. Cutter poczuł jego wibracje.

Stojący pośrodku strach na wróble okazał się trupem w stanie rozkładu. To był człowiek. Nagi mężczyzna przyszpilony włóczniami do drzewa. Grot jednej z nich sterczał z mostka. Włócznia przechodziła ukośnie do góry od odbytu. Krocze było wyrwane. Na gardle trupa widniała plama zakrzepłej krwi. Słońce wygarbowało skórę mężczyzny i dobrały się do niego owady.

Stali i patrzyli jak uczestnicy rytuału religijnego na totem. Kiedy po kilku minutach Pomeroy się poruszył, nadal nie odrywał wzroku od trupa, jakby uważał to za świętokradztwo.

— Popatrzcie. — Przełknął ślinę. — Sami ludzie-kaktusy. — Pogrzebał stopą w ziemi, odsłaniając kawałki zmarłych. — I tu też. Na litość Jabbera, co tu się stało? Wojna tutaj nie dotarła…

Cutter przyglądał się uważnie zwłokom. Nie były za bardzo zakrwawione, nawet między nogami.

— Już nie żył — szepnął Cutter. Ten brutalny obraz zatrwożył go. — Zmasakrowali martwego człowieka. Po tym, jak pogrzebali innych.

Czerwona plama poniżej podbródka to nie była zaschnięta krew, tylko zakrwawiony metal. Patrząc w inną stronę, Cutter oderwał blaszkę.

Był to maleńki znaczek milicji Nowego Crobuzon.


* * *

Lewitujący mężczyzna przekroczył wielką wodę. Włosy i ubranie powiewały. Parę metrów pod nim przewalały się fale Morza Mizernego i piana zachlapywała mu spodnie.

Pod powierzchnią pojawił się cień i miecznik wyskoczył w powietrze, w najwyższym punkcie lotu znajdując się w zasięgu ręki mężczyzny. Dorysował łuk do końca i wbił się z powrotem w wodę. Płynął za mężczyzną, cały czas w tej samej odległości.

Za każdym razem, gdy katapultował się ku słońcu, rzucał lewitującemu mężczyźnie boczne spojrzenie jednego oka. W płetwę grzbietową wczepiło mu się coś czarnego. Istota, która wędrowała po skórze ryby i wgryzała się w nią.

Rozdział czwarty

Opuścili obszar opisany na mapie i skierowali się ku trzeciemu skupisku świateł. Na horyzoncie ciągnął się podobny do łusek gada kamienny mur, przez który prędzej czy później musieli znaleźć drogę.

Cutter trzymał w ręku pordzewiałą od krwi odznakę. Zrobiło mu się niedobrze. Wiedział, że milicja jest przed nimi. „Może przybywamy za późno”.

Napotykali otwory odpływowe pełne wody, ale brudnej. Fejh z konieczności napełniał nią swoją beczkę, ale skóra mu ropiała. Strzelali do zajęcy i nieuważnych ptaków. Mijali antylopy, szerokim łukiem objeżdżali stada dzikich świń wielkości koni.

Cutter miał wrażenie, że ścieżka, którą zmierzali, była raną w ziemi. O świcie trzeciego dnia po odkryciu ukrzyżowanego milicjanta zbliżyli się do trzeciej wioski. Słońce wspięło się ponad wzniesienia i oblało ich różanym światłem. Coś się poruszyło — sądzili, że jest to skalna turnia albo tracące liście drzewo.

Krzyknęli. Ich wierzchowce wierzgnęły do tyłu.

Podszedł do nich olbrzym, największy z ludzi-kaktusów, jakiego w życiu widzieli. Zazwyczaj mieli od dwóch do dwóch i pół metra wzrostu, a ten — ponad dwa razy więcej. Przypominał żywiołaka, prymitywną istotę zrodzoną z ziemi, chodzący step.

Kolebał się na koślawych biodrach, a ogromne nogi były zakończone rachitycznymi stopami bez palców. Zieloną skórę przecinały liczne zabliźnione pęknięcia. Kolce miały długość palców.

Olbrzym podszedł bliżej, szybko jak na swój krok paralityka. Połówka drzewa służyła mu za maczugę. Potrząsnął nią groźnie i z ust osadzonych w pozbawionej mimiki twarzy huknęły słowa, których nie rozumieli, jakiś dialekt sunglaryjskiego.

— Stój! Stój!

Wszyscy krzyczeli. Elsie pokazywała na napastnika. Oczy nabiegły jej krwią. Cutter wiedział, że Elsie próbuje dotrzeć do świadomości olbrzyma za pomocą swoich wątłych mocy.

Kaktus niezdarnie stawiał nogi. Strzała Fejha z wilgotnym dźwiękiem utkwiła bezboleśnie w ciele olbrzyma i ociekała jakimś płynem.

— Zabiję! — zaintonował kaktus okropną ragamollszczyzną. — Morderstwo!

Uniósł nad głowę swoją potężną broń.

— To nie my zrobiliśmy! — krzyknął Cutter. Rzucił milicyjną odznakę pod nogi olbrzyma i zaczął do niej strzelać z magazynówki. Blaszka tańczyła i dźwięczała do momentu, gdy wszystkie sześć komór było pustych. Kaktus zastygł, jego maczuga zwisła. Cutter tak długo spluwał na odznakę, że zaschło mu w ustach. — To nie my zrobiliśmy.


* * *

Nigdy czegoś takiego nie widzieli. Cutter sądził, że jest to ofiara Momentu, zniszczona przez szkodliwe wyziewy strefy kakotopicznej, ale się pomylił. W ostatniej opuszczonej wiosce gigantyczny kaktus opowiedział im o sobie. Przedstawił się jako ge‘ain — co sobie przetłumaczyli jako „późniak”.

Taumaturgią rolniczą stepowe kaktusy utrzymywały część swoich cebulek w stanie uśpienia jeszcze przez kilka miesięcy po właściwym terminie narodzin, zgodnym z ich cyklem wegetacyjnym. Kiedy ich rodzeństwo wypełzało spod ziemi, ge‘ain — późniacy — spali w swoich kosmówkach i rośli. Ich ciała nabierały masy, a magia sprawiała, że wciąż pozostawali w tym stanie. Kiedy się nareszcie budzili, byli gigantyczni, a później osiągali nieproporcjonalne rozmiary.

Ta anomalia doskwierała im. Ich zdrewniałe kości były pokrzywione, skóra korowata i upstrzona naroślami. Ich przerośnięte zmysły sprawiały im ból. Byli opiekunami, wojownikami i strażnikami swoich miejscowości. Byli istotami tabuizowanymi, pogardzanymi i czczonymi. Nie mieli imion.

Palce lewej ręki późniaka były zrośnięte ze sobą. Poruszał się powoli, z widocznym bólem wszystkich stawów.

— My nie Tesh — powiedział. — Nie nasza wojna, nie nasza sprawa. Ale i tak przychodzą. Milicja.

Przyjechali od rzeki, kawaleria z kuszarpaczami i kartaczownicami. Do wiosek kaktusów od dawna docierały pogłoski o walkach między milicją i siłami Tesh. Uciekinierzy opowiadali im o bestialstwach popełnianych przez żołdaków, toteż ludzie-kaktusy uciekali przed maruderami.

Ale jednej z wiosek nie zdążyli opuścić przed dotarciem milicji. Przygarnięto tam wielu uchodźców z północy, którzy karmili mieszkańców makabrycznymi opowieściami o rzeziach. Postanowili walczyć, zamiast zdawać się na łaskę żołnierzy. Stawili czoło milicji uzbrojeni w pałki i krzemienne maczety. Doszło do krwawej jatki. Milicja zostawiła ciało jednego ze swoich i ge‘ain wyładował na nim swoją wściekłość pośród trupów kaktusów.

— Będzie dwa tygodnie, jak przyszli. Od tej pory na nas polują — wyjaśnił późniak. — Przynieśli wojnę tutaj?

Cutter pokręcił głową.

— Wszystko się popieprzyło. Milicja nie przyjechała zabijać tych biedaków, tylko znaleźć człowieka, którego my też szukamy. Ludzie-kaktusy wpadli w panikę z powodu tych strasznych historii i niepotrzebnie wystawili się na cel. Posłuchaj mnie — zwrócił się do zielonego lewiatana. — Ludzie, którzy zabili twoich, kogoś szukają. Chcą go zatrzymać, zanim przekaże swoją wiadomość. Przyjdzie ich więcej.

— Tesh też przyjdą. Żeby z nimi walczyć. My wzięci w dwa ognie.

— Tak — odparł Cutter. Długo milczał. — Ale jeśli on wygra, jeśli im się wymknie, to wtedy milicja może mieć na głowie inne rzeczy niż wojna. Więc może masz powód, żeby nam pomóc. Musimy ich powstrzymać, zanim oni powstrzymają jego.


* * *

Z koślawymi dłońmi przy ustach późniak wydał z siebie okrzyk prymitywny jak wrzask rannego zwierzęcia. Lament przetoczył się nad stepem. Pośród gorącej nocy zwierzęta zastygły, po czym z ciszy wykwitła odpowiedź, podobne zawołanie, z odległości wielu kilometrów. Cutter poczuł je w kiszkach.

Późniak raz po raz się anonsował i z biegiem nocy przyszedł do niego mały oddział ge‘ain. Było ich pięcioro, zróżnicowanych: część ponadsześciometrowych, część o połowę mniejsza, niezgrabni, kości połamane i poskładane na nowo. Kompania kalek, niepełnosprawni siłacze.

Podróżni poczuli się mali i słabi w ich towarzystwie. Późniacy razem opłakiwali swoich zmarłych we własnym języku.

— Jeśli nam pomożecie — powiedział Cutter z pokorą — może uda nam się raz na zawsze powstrzymać milicję. A nawet jeśli nie, będziecie mieli okazję wyrównać rachunki.

Przez wiele godzin późniacy stali w koło i obradowali za pomocą słów i gestów. Z racji wagi kończyn ich ruchy były ostrożne. „Biedni zagubieni żołnierze” — pomyślał Cutter, choć wciąż pełen respektu.

W końcu przemówił do niego rzecznik:

— Oni poszli, oddział milicji. Na północ poszli. Polować, Wiemy gdzie.

— To oni — odparł Cutter. — Szukają naszego człowieka. Musimy ich dopaść.


* * *

Późniacy powyrywali sobie część kolców, po czym wzięli Cuttera i jego towarzyszy na ramiona. Prawie nie odczuwali tego ciężaru. Porzucone antylopy odprowadziły ich wzrokiem.

Kaktusy maszerowały gigantycznymi krokami, przestępowały nad rowami i drzewami. Cutter czuł się blisko słońca. Widział ptaki, nawet garudów. Ge’ain rozmawiali z nimi. Pierzaste postacie krążyły w górze, z dźwiękiem przypominającym łopot żagla na wietrze. Gadały melancholijnymi ptasimi głosami. Ge’ain słuchali i odpowiadali zawodząco.

— Milicja z przodu — powiedział tragarz Cuttera.

Maszerowali niestrudzenie i rzadko odpoczywali, obyczajem ludzi-kaktusów na stojąco. Raz zatrzymali się, gdy księżyc z jego dwiema córkami wisiał nisko nad horyzontem. Na skraju sawanny, w kierunku zachodnim, pokazało się światło. Ruchoma latarnia.

— Kto to jest? — spytał późniak Cuttera. — Człowiek na koniu. Śledzi was?

— To on? Na Jabbera, zanieś mnie do niego! Szybko! Muszę się dowiedzieć, w co on gra.

Ge’ain pocwałował z obłąkaną prędkością, pożerając dystans, i światło zgasło.

— Nie ma — zdziwił się późniak.

Szept w uchu szarpnął Cutterem.

Nie bądź idiotą — powiedział głos. — Kaktus mnie nie znajdzie. Tracisz cenny czas. Dołączę do was, kiedy uznam to za stosowne.

Kiedy wrócili do pierwotnej marszruty, światło znowu zapłonęło i dotrzymywało im tempa, pozostając wciąż w tej samej odległości.


* * *

Po dwóch nocach, podczas których tylko na krótko się zatrzymywali, żeby odpocząć albo polać Fejha wodą, ge’ain stanęli. Pokazali na szeroki pas zgniecionej na miazgę roślinności i zaoranej ziemi.

Za kilometrami suchej trawy, na tle zieleńszych wzgórz, w powietrzu unosiła się jakaś mgiełka. W pierwszej chwili Cutter sądził, że to pyłodym, ale potem zobaczył domieszany ciemniejszy odcień szarości. Jakby ktoś pociągnął po szybie tłustym palcem.

— Tam — powiedział ge’ain do Cuttera. — Milicja. To oni.

Późniacy nie opracowali żadnej taktyki. Wyrwali sękate drzewa, które miały im posłużyć jako maczugi, i ruszyli w stronę morderców swoich bliskich.

— Słuchajcie! — krzyczeli razem Cutter, Pomeroy i Elsie w nadziei, że przekonają ludzi-kaktusów do konieczności zaplanowania działań. — Słuchajcie! Słuchajcie! Słuchajcie!

— Zachowajcie jednego przy życiu! — zawołał Cutter. — Na litość Jabbera, pozwólcie nam z jednym porozmawiać!

Późniacy nie usłyszeli go jednak albo nie chcieli usłyszeć.

Step dygotał. Upał wibrował między kamieniami wielkości domów. Zwierzęta rozpierzchały się przed ge’ain, których każde stąpnięcie było głośne jak upadek drzewa. Późniacy weszli na poprzeczne wzniesienie. Cutter spojrzał na oddział milicjantów w dole: ponad dwadzieścia maleńkich szarych figurek, psy i dymiąca machina, opancerzona wieża wysoka jak późniak, ciągnięta przez prze-tworzone konie. Wieńczyła ją kopuła z kroksztynami, spomiędzy których wyglądali dwaj mężczyźni. Machina walcowała zarośla, zostawiając po sobie pas zniszczonej ziemi i oleju.

Późniacy powoli zestawili swoich pasażerów na ziemię. Cutter i jego towarzysze sprawdzili broń.

— To szaleństwo — powiedział Pomeroy. Jakiś pylisty drapieżny ptak krążył im nad głowami, skrzecząc z przejęcia. — Popatrzcie, jaką mają siłę ognia.

— A co ich to obchodzi? — Cutter skinął głową na późniaków. — Są żądni zemsty. To nam zależy na czymś więcej. Nie mam zamiaru ich powstrzymywać. Zresztą nie bardzo wiem, jak miałbym to zrobić! — Późniacy ruszyli w dół w stronę milicji. — Lepiej już chodźmy.


* * *

Przyjaciele rozproszyli się. Nie musieli się chować, bo milicja zauważyła późniaków i niczego innego nie była w stanie zobaczyć. Cutter biegł w kurzu wzbijanym przez późniaków.

Zaterkotał karabin maszynowy. Pociski wylatywały z obrotowych bębnów. Spanikowani milicjanci dosiadali koni. Opuścili tereny ludzi-kaktusów i sądzili, że są bezpieczni. Kule odbijały się od ciał późniaków jak kamyczki żwiru, nawet nie spowalniając biegu ge’ain. Tryskało trochę żywicy i to wszystko.

Jedna ge’ain rzuciła swoim narzędziem walki jak dzidą. Coś, co wyglądało w jej ręku jak maczuga, w locie objawiło swoją prawdziwą tożsamość: to było drzewo. Trafiło w wieżę i wgniotło pancerz. Cutter położył się na brzuchu i strzelał z magazynówki do biegającej bezradnie milicji.

Strzelali ze wszystkich luf. Dali wyraz imponującej i głupiej odwagi, stawiając opór, zamiast uciekać. Dzięki temu późniacy mieli ułatwione zadanie. Jeden z nich uniósł lewą nogę i zmiażdżył paru wrogów razem z wierzchowcami. Inny zamachnął się swoim drzewem i przetrącił komuś szyję koniuszkiem korzenia.

Milicjanci uzbrojeni w strzelby cofnęli się za tych z kuszarpaczami i miotaczami płomieni. Późniacy zasłonili się rękami i odskoczyli do tyłu z poczerniałą, plującą żywicą skórą.

Najmniejszy ge’ain zachwiał się, kiedy wystrzelony z kuszarpacza dysk chakri ruchem wirowym przebił jego roślinne mięśnie i odrąbał mu ramię. Późniak przyłożył do kikuta lewą dłoń i kopniakiem potraktował dwóch przeciwników, zostawiając ich martwych albo z połamanymi kośćmi. Ale ból był tak silny, że ge’ain osunął się na kolana i snajper zabił go strzałem w twarz.

Strzały Fejha i huk muszkietu Pomeroya zdradziły ich. Karabiny wieży wzięły na cel zagajnik, w którym ukrył się Fejh. Cutter krzyknął, kiedy kartaczownica obróciła się z głośnym zgrzytem łańcuchów i kół zębatych, po czym grad kul wystrzępił roślinność.

Czterech późniaków w morderczym transie deptało i rozrywało rękami wszystko, co stanęło im na drodze. Wieża znowu się obróciła. Kartaczownica trafiła kolejną ge’ain. Salwa rozcięła ją od biodra po pierś. Późniaczka zachwiała się, po czym jej korpus rozłamał się wzdłuż tej perforacji.

Pomeroy wstał. Usta miał otwarte i Cutter wiedział, że jego towarzysz woła imię Fejhechrillena. Pomeroy uniósł muszkiet i strzelał raz po raz. Psy wpadły w szał i bez sensu ujadały zniekształconymi szczękami.

Gdzieś z daleka dobiegł huk wystrzału. Potem jeszcze jeden i z żelaznej wieży spadł człowiek.

Padnij — szepnął głos w uchu Cuttera. — Jesteś widziany.

Cutter wykonał polecenie i patrzył przez szpary w wysokiej trawie. Po chwili usłyszał kolejny strzał z daleka. Jeden z milicjantów spadł z konia.

Cutter zobaczył wojskowego taumaturga, który próbował wpłynąć na przebieg bitwy magicznymi mocami. Żyły i ścięgna pulsowały mu pod skórą. Sypał czarnymi iskrami. Cutter strzelił, ale chybił. To była jego ostatnia kula.

Taumaturg wykrzykiwał zaklęcia, jego ubranie dymiło i z ziemi pod stopami największej ge’ain wyskoczyła lanca mlecznej energii. Przebiła późniaczkę na wylot i zniknęła pod niebem. Ge’ain trzepotała ramionami, tryskając żywicą. Po chwili stanęła w czarnych płomieniach. Taumaturg krwawił z oczu, ale triumfował. Zaraz jednak padł trafiony przez niewidocznego snajpera. Ostatnia dwójka ge’ain rozdeptywała milicjantów na śmierć.

Jeden objął pancerną wieżę jak zapaśnik i wygiął ją brutalnie. Jego brat miażdżył ostatnich ludzi, konie i psy mutanty, on zaś usiłował przewrócić stalowy cylinder. Ciągnące wieżę konie wpadły w panikę. Machina powoli runęła i rozwaliła się, wysypując żywych i martwych ludzi.

Ci, którzy mogli, rzucili się do ucieczki. Dwaj późniacy pobiegli za nimi, tupiąc jak groteskowe dzieci. Jakiś jeździec galopem zbliżał się do pola bitwy. Cutter znowu usłyszał szept: — Psy muszą pozostać przy życiu, nie pozwól im zabić psów, na litość Jabbera! — ale to nie był rozkaz, dlatego Cutter zignorował te słowa i tak samo jak jego przyjaciele pobiegł w stronę zarośli, w których ukrył się Fejh. Znaleźli go porozrywanego na drobne kawałki.


* * *

Dalej i dalej, niestrudzenie, lewitujący mężczyzna sunął przez powietrze wyprężony jak struna kilka metrów nad ziemią. Nad bagnistą deltą, między wysepkami, koło mangrowców, przez labirynty ich korzeni, nad wałami torfu i szlamu w krajobraz krasowy, krainę kamiennych zębów.

Jego towarzyszami były: ptak, zając, osa szpadzista wielkości gołębia, motela, lis, dziecko-kaktus, wszystko w postaci narośli wędrującej niespokojnie tkanki. Trzymali się lewitującego mężczyzny lub przeskakiwali z jednej kamiennej iglicy na następną. Lewitujący mężczyzna dotarł nad step. Przez jakiś czas zwierzę pod nim było antylopą, szybszą od wszystkich innych przedstawicieli swego gatunku.

Wędrowali dalej i dalej. Przedzierali się przez spalony słońcem busz w przyspieszonym czasie. Lecieli na północ, mijali małe drzewa i spalone wioski dalej, na północ i każde zwierzę, które podążało za mężczyzną, trzymało się go albo leciało nad nim, zwiększało swoją prędkość, i polowali, wypatrywali znaków na ziemi i w powietrzu, które tylko oni mogli zobaczyć, zmniejszali dystans, zbliżali się, osaczali.

Rozdział piąty

Zebrali szczątki Fejha, żeby go pochować. Te dziwne psy otoczyły zwłoki milicjantów i skowyczały za swoimi panami.

Dwaj pozostali przy życiu ge’ain spali na stojąco, z zaklinowanymi po kaktusiemu nogami. Nie wszyscy milicjanci polegli. Słychać było ciche krzyki i szybkie oddechy tych zbyt ciężko rannych, aby mogli się odczołgać. Było ich czterech, może pięciu, umierali powoli, ze wszystkich sił broniąc się przed śmiercią.

Kiedy Cutter zaczął kopać, jeździec minął zawodzące psy. Towarzysze odwrócili się plecami do zmarłego przyjaciela, żeby spojrzeć na przybysza.

Powitał ich skinieniem głowy i dotknięciem ronda kapelusza. Był koloru pyłu. Spłowiała od słońca kurtka, spodnie z sarniej skóry pokryte skorupą brudu. Spod nagolenników wystawała lufa strzelby. Przy obu biodrach sterczały nagany pieprzowe.

Mężczyzna mierzył ich wzrokiem. Skierował spojrzenie na Cuttera, osłonił usta dłonią i coś powiedział. Cutter usłyszał go tak, jakby usta mężczyzny znajdowały się przy jego uchu.

Wskazany jest pośpiech. I powinniśmy zabrać jednego psa.

— Kim jesteś? — spytał Cutter.

Mężczyzna spojrzał na Pomeroya, Elsie, znowu na Cuttera.

Jestem Drogon.

— To szemracz — stwierdził nieufnie Pomeroy. Drogon szepnął coś przez powietrze. — Ależ tak — zareplikował Pomeroy. — Możesz być tego pewien.

— Co tutaj robisz? — spytał Cutter. — Przyjechałeś nam pomóc pochować… — Słowa uwięzły mu w gardle, więc pokazał ręką. — Dlaczego nas śledzisz?

Już mówiłem — szepnął Drogon. — Mamy ten sam cel. Jesteście teraz wygnańcami, tak samo jak ja. Szukamy tego samego. Od wielu lat szukam Żelaznej Rady. Nie byłem do końca pewien, czy mogę wam zaufać. Może dalej nie jestem. Nie tylko my szukamy Rady. Wiecie, po co te dranie tutaj przyjechały. — Pokazał na zakrwawionego żołdaka, który leżał na plecach. — A jak myślisz, dlaczego was śledziłem? Musiałem się dowiedzieć, kogo wszyscy szukacie.

— Co on mówi? — dociekała Elsie, ale Cutter uciszył ją ruchem ręki.

Dalej nie wiem, czy wam ufam, ale obserwowałem was i doszedłem do wniosku, że z wami mam największą szansę na sukces. A wy ze mną. Poszedłbym z waszym człowiekiem, gdybym wcześniej wiedział, że wyrusza w drogę.

— Skąd wiesz…? — zapytał Cutter.

Nie jesteś jedynym, który trzyma ucho przy ziemi i wie, kim on jest. Ale posłuchaj, nie mamy czasu, nie tylko on jest śledzony. Ta banda była na jego tropie, a inni idą za wami. Już od Rudewood. Nie tylko milicja.

— Co? A niby kto jeszcze? — Cutter ze zgrozą powtórzył to, co usłyszał: — Łapowżercy.


* * *

Strach przed samotną śmiercią był większy niż strach przed wrogami, toteż milicjanci, którzy jeszcze żyli, zaczęli wznosić okrzyki. Nie mieli żadnego planu, nie knuli żadnej intrygi, nie błagali o łaskę, tylko chcieli, żeby ktoś z nimi porozmawiał, kiedy tak cierpieli w upale.

— Hej, halo, chłopie!

— Chodź tutaj, chodź tutaj!

— Na Jabbera, rękę mi urwało! Na Jabbera, urwało!

Byli to głównie mężczyźni trzydziestoparoletni, z wyrazami dumy i rezygnacji, które sprawiały wrażenie wprasowanych w rysy ich twarzy. Nie oczekiwali ani nawet nie chcieli łaski, pragnęli jedynie, żeby przed śmiercią ich nieistnienie zostało odnotowane.

Psy wciąż wyły i krążyły. Drogon oddzielił trzy dziwnokształtne stworzenia od reszty, naparł na nie swoim wielkim koniem. Uspokoił spanikowane zwierzęta niesłyszalnymi komendami.

— Czemu nam pomaga? — spytała Elsie. — Czego on chce? Pomeroy był za tym, żeby go zabić, a przynajmniej spętać i zostawić tutaj.

— Cholera, sam nie wiem — odparł Cutter. — Mówi, że słyszał, co się dzieje. Że też szuka Rady. Nie wiem, czy to prawda. Ale zastanówcie się, już dawno mógł nas zabić. Uratował mi życie, zastrzelił człowieka, który mnie wypatrzył. Widzieliście, jaki z niego snajper. I sam mówiłeś, Pom, że to taumaturg.

— Szemracz — poprawił go z pogardą Pomeroy. — Zwykły subwokalurg.

— Nie wiem, czy taki zwykły. Nie wystarczy zaszemrać, żeby pies się położył. Jego głos doleciał z bardzo daleka i zahipnotyzował mnie i tego rozbójnika liberosynkreta.

Subwokalurgia, mało prestiżowa dziedzina: sztuka perfidnych podszeptów, małych psychomanipulacji. Ale ten człowiek wyniósł ją na wyższy poziom.

Psy były prze-tworzone. Miały wielokrotnie powiększone ośrodki węchowe w mózgach. Czaszka była ciastowata i wydłużona, jakby ich nadwymiarowy mózg wyrywał się na zewnątrz. Oczy malutkie, nozdrza rozszerzone, za duże i ruchliwe jak świński ryj. Długie, pomarszczone pyski były okablowane, baterie zasilały taumaturgiczny obwód. Każde zwierzę miało kawałek szmaty pod obrożą.

— Na Jabbera, to są jego ubrania — powiedział Cutter.

Te psy podejmą trop z drugiego końca kontynentu — szepnął Drogon. — Nie miały problemu ze śledzeniem waszego człowieka.


* * *

Nie dobili tych milicjantów, którzy przeżyli, nie splunęli im w twarze ani nie dali im wody, tylko zupełnie ich zignorowali. Drogon skupił się na psach. Szeptał coś do nich i zrobiły się spokojniejsze. Miały potrzebę mu zaufać.

— To nasze psy — powiedział Pomeroy. Drogon wzruszył ramionami i podał mu smycz. Zdeformowane zwierzę spojrzało na Pomeroya i błysnęło zębami. — Jaka jest twoja historia? — spytał Pomeroy.

Drogon pokazał na Elsie, szepnął coś i podeszła do niego. Chwycił ją za dłonie i położył je sobie na czole, co wprawiło ją w metagnomiczny trans. Rozmawiał z nią, wypowiadając słowa, które tylko dla niej były słyszalne.

W końcu otworzyła oczy.

— Kazał mi, żebym go przeczytała. Żebym sprawdziła jego prawdomówność. Powiedział mi: „Chcę tego samego co wy. Chcę znaleźć Radę”. Powiedział mi, że pochodzi z miasta, ale na pewno nie jest na służbie parlamentu ani milicji. Mówi, że jest wędrownym pasterzem, jeźdźcem. Od dwudziestu lat prowadzi koczownicze życie. Mówi, że Rada nie może być mitem, bo krąży o niej zbyt wiele historii. I że dla ludzi pustkowi jest ona czymś wyjątkowym. Kiedy więc usłyszał, co się dzieje, kiedy usłyszał, kto wyruszył w drogę, aby ostrzec Radę przed niebezpieczeństwem, poszedł za nim, żeby mu pomóc. Śledził nas. Do momentu, kiedy nabrał pewności, że może nam zaufać.

— Nie jesteś prawdomówcą — prychnął Pomeroy. — On może ci wcisnąć każdą bzdurę.

— Nie jestem, ale mam pewne moce. Sprawdziłam jego prawdomówność.

Szeptodziej włożył z powrotem kapelusz i znowu zajął się psami, tak skutecznie subwokalizując, że pośród trupów swoich panów zabiegały o jego względy.

— Jej jasnowidzkie moce są za słabe, żebyśmy mogli się na to zdać, Cutter — powiedział Pomeroy.

„Czemu ja mam decydować, do cholery?” — pomyślał Cutter. Drogon podsunął ubrania psom pod nosy. Zwierzęta powęszyły i skierowały się na północ.

Musimy iść — przemówił Drogon do Cuttera. — Dalej nas śledzą. Jesteśmy blisko, jesteśmy całkiem blisko.

Elsie próbowała podziękować późniakom za pomoc, ale nie wydobyła z nich żadnej reakcji.

— Nie możecie tu zostać! — krzyknęła. — Idą łapowżercy!

Ale ge’ain nie dały po sobie poznać, czy ją usłyszały. Stały na arenie swojej zemsty i na nic nie czekały. Ludzie mogli tylko wykrzyczeć swoje podziękowania i zostawić roślinnych olbrzymów ich losowi. Cutter oddał hołd grobowi Fejha.

Psy wyrywały się do przodu i energicznie węszyły. Od czasu do czasu Drogon wydłużał im smycze i biegały pośród ascetycznej roślinności, kolebiąc nieproporcjonalnie wielkimi łbami. Cutter i jego towarzysze szli, on jechał przodem.

Szeptał do każdego z podróżników po kolei z odległości wielu kilometrów. Puszczał psy luzem, a kiedy za bardzo się oddaliły, przywoływał je szeptanymi rozkazami.

Nie zatrzymujcie się — powiedział do Cuttera. — Łapowżercy są za wami.

Łapowżercy. Złoczynne ręce historii. Pięciopalczaste pasożyty, które teraz wychodzą na światło dzienne.

Do góry przez przełęcz. Cutter pomyślał o Fejhu, który powoli piekł się w ziemi. Spojrzał na obraz, który po sobie zostawili: martwi i prawie martwi, dwa późniaki stojące jak drzewa, ruiny bitewne podobne do plamy sadzy.

Tereny, które się przed nimi rozpościerały, były gęściej zalesione, wzgórza już prawie można było nazwać górami, korzenie drzew oliwnych wyrastały spośród piarżysk. Kurz wzbijany przez Drogona utworzył chmurę. Jego trop rozcinał teren jak szew. Dokoła rosły krzewy szałwii i dzikiej róży. Każdy krok Cuttera płoszył chmarę cykad.


* * *

Nie po raz pierwszy podczas tej podróży czas zakrzepł i Cutter poczuł, że utknął. Dzień był tylko wydłużoną chwilą, a ruch — trzepot owadów, przemykanie maleńkiego gryzonia — elementem bezkresnego cyklu.

Dochodzące z dalekiego obozu odgłosy psów tropiących i szepty Drogona zakłócały im tej nocy sen. Broń zabrana milicjantom nadmiernie ich obciążała, dlatego zostawili długie noże i ciężkie flinty.

Któregoś dnia zobaczyli wysoko w górze garudę, który z rozpostartymi skrzydłami wyglądał jak stworzenie ukrzyżowane na niebie. Zobaczyli, jak nurkuje w stronę Drogona, a potem raptownie się podrywa.

— Próbował go zaszeptać, ale mu się wywinął — powiedział zadowolony Cutter.

Ich rytm rozszedł się z rytmem natury: spali po kilka minut w jasny dzień, a także o zmierzchu i w nocy. Jeśli szeptodziej w ogóle zażywał snu, to w siodle. W górach mijali plamiste kamyczniki, coś pomiędzy żyrafami i gorylami. Zwierzęta te podpierały się przy chodzeniu pięściami i jadły liście, które mogły dosięgnąć z ziemi.

Szybciej — powiedział szeptodziej Cutterowi. — Nadchodzą łapowżercy.

W świetle księżyca szli za Drogonem i poszukiwanym przez siebie człowiekiem w stronę rozciągniętego płaskowyżu. W skalnej ścianie zobaczyli pionowy czarny pas, korytarz prowadzący na drugą stronę. Cutter szacował, że uda się tam dotrzeć za dnia. Wyobrażał sobie, jaka to będzie ulga: z rozedrganego od gorąca nieba zostanie tylko cienka wstęga rozpostarta nad omszałymi skalnymi ścianami i kamiennymi słupami.

— Coś nadchodzi — powiedziała Elsie. Wyglądała mizernie. Na jej twarzy malowało się przerażenie. — Coś nadchodzi z południa.

Poza wieloma falami krajobrazu, poza zasięgiem wzroku, było jakieś zakłócenie. Cutter wiedział, że Elsie, chociaż nie ma wielkich mocy, coś poczuła.

Na wschodzie niebo trochę pojaśniało i Cutter zobaczył pióropusz kurzu wzniecanego przez konia Drogona u stóp mesy. Szeptodziej znajdował się prawie u wejścia do rozpadliny.

Pospieszcie się, przejdźcie na drugą stronę — powiedział Drogon do Cuttera. — Łapowżercy depczą wam po piętach, ale zdążycie, jak się sprężycie. Psy ujadają. Czują zapach naszego człowieka, on jest blisko, po drugiej stronie. Jak przejdziecie, może uda się otoczyć łapowżerców, zastawić na nich pułapkę.

Wątpliwy plan.

Drogon przypuszczalnie zawrócił konia i wjechał w wąwóz za szczekającymi psami. Cutter pomyślał o nawisach po obu stronach kanionu i oczyma duszy wyraźnie zobaczył to, co widział w pokoju swego zbiegłego przyjaciela — zobaczył to, co kazało mu wyruszyć na jego poszukiwania. Cutter zobaczył rozciągnięty w poprzek drut i trupy ze zróżnicowanych materiałów, o człowiekopodobnych kształtach.

— Szlag trafił! Wracaj! Wracaj!

Wrzeszczał na całe gardło. Pomeroy i Elsie zatoczyli się. Zasnęli podczas marszu. Cutter złożył dłonie w trąbkę i znowu ryknął.

— Stój! Stój!

Wystrzelił w powietrze z magazynówki.

Drogon pojawił się w jego uchu.

Co ty wyprawiasz? Łapowżercy cię usłyszą…

Ale Cutter nie przestawał krzyczeć, poganiając jednocześnie swoje zmęczone nogi.

— Stój, stój, stój! Nie wchodź tam! To jest pułapka!

Kurz się cofnął, zmienił kształt, jakby formował go narastający upał, i stał się człowiekiem na koniu. Drogon przyjechał z powrotem.

— Nie jedź tam, nie jedź tam! — wołał Cutter. — To pułapka! Golemowa pułapka!


* * *

Drogon okrążył ich jak pasterz swoje stado. Gdyby wierzgali, szeptałby do nich i musieliby okazać mu posłuszeństwo.

Biegnijcie — szepnął i nie potrafili mu się przeciwstawić.

Teren blisko płaskowyżu był poprzecinany ścieżkami z kamieni. Trzymając się zarośli, podróżnicy maszerowali w stronę rozpadliny. Drogon galopował trasą, która wydawała się nie do pokonania. Psy, przywiązane w pobliżu wejścia do kanionu, szarpały się jak szalone. Ze swoimi świńskimi oczami i obnażonymi zębami wyglądały monstrualnie. Nie mogły się doczekać, kiedy dotrą do tego, co wyczuwały po drugiej stronie.

— On wie — powiedział Cutter. Oparł dłonie o kolana i wykrztusił kurz z płuc.

Łapowżercy — powiedział Drogon. Punkcik na skraju równiny. — Musimy uciekać.

— On wie, że nadchodzą i nie próbował ukryć swego tropu. Myśli, że to ścigająca go milicja, i zwabił ich tutaj. To jest pułapka. Nie możemy tam wejść. Musimy pokonać płaskowyż górą. On na pewno czeka po drugiej stronie.

Świadomość, że łapowżercy się zbliżają, skróciła dyskusję. Psy ujadały i Drogon zastrzelił je w tunelu. Podróżni poszli za nim na górę po stromej drabinie z korzeni. Szeptał do nich: „Szybciej!” i posłusznie znajdowali uchwyty dla rąk i oparcie dla nóg.

Drogon prowadził ich wzdłuż krawędzi rozpadliny. Na dole widać było konia i zwłoki psów. Szepnął do konia, który prychnął i odwrócił się ku wejściu do wąwozu.

— Co ty robisz? — oburzył się Cutter. — Jeśli nie zatrzymasz tej szkapy, to ją zastrzelę, słowo honoru. Nie możemy ryzykować, że uruchomi pułapkę.

Przez chwilę wydawało się, że szeptodziej zamierza postawić na swoim, ale odwrócił się i szepnął, po czym koń znieruchomiał.

Cutter spojrzał za siebie i krzyknął. To, co za nimi podążało, zawieszone w powietrzu, miało kształt człowieka. Niosło jakiś balast. Było oddalone zaledwie o kilka kilometrów i sprzecznym z naturą ruchem szybowało nad równiną.

Po przeciwległej stronie spojrzenie padało na schodkowy krajobraz skalistych gór.

— Musimy zaczekać, aż to draństwo zniknie — powiedział Pomeroy.

Nie możemy — odparł Drogon, zwracając się na przemian do Cuttera i Pomeroya. — Łapowżercy nie ścigają waszego przyjaciela, tylko nas. Idą tropem naszych myśli. Musimy się przedostać na drugą stroną.

— Mamy walczyć? Z łapowżercami?! — obruszył się Pomeroy.

— Będzie dobrze — powiedział Cutter z nagłym przekonaniem. — Unieszkodliwimy ich.

To Cutter, a nie Drogon znalazł drogę na dół. Zeszli jeden po drugim, szeptodziej na końcu.

Ten przeklęty łapowżerca jest strasznie blisko — powiedział do Cuttera. — Przy wejściu. Zobaczył psy, wchodzi do kanionu.

Cutter spojrzał za siebie. „Chodź zobaczyć” — pomyślał. „Chodź i popatrz na swoją pułapkę”. Pobiegł w stronę wylotu wąwozu.

— Zwariowałeś?! — krzyknęli za nim jego towarzysze.-Wracaj, Cutter!

Stój — powiedział szeptodziej i Cutter musiał się zatrzymać.

— Puść mnie! — wrzasnął wściekły. — Muszę coś sprawdzić. — Jego stopy jednak ani drgnęły. — Kurwa, puść mnie! — Szeptodziej wyswobodził go. Cutter pospieszył ku czarnej szczelinie. Z bijącym sercem zbliżał się do wylotu wąwozu, koło którego leżały kamienne śmieci, odłamki głazów. Wsunął głowę do środka. — Chodź mi pomóc — powiedział. — Pomóż mi ją znaleźć.

Rozległ się jakiś dźwięk. Cutter usłyszał ruch powietrza, oddech kamienia.

Nadchodzi — powiedział szeptodziej.

Drogon stał bez ruchu, podobnie jak Pomeroy i Elsie. Patrzyli na Cuttera, jakby stracili wszelką nadzieję na ratunek.

— Chodź mi pomóc — powiedział Cutter i zajrzał w ciemności. Szum tego, co się zbliżało, uderzył go obuchem. Jego uwagę przykuł jakiś błysk. Zdradzał on rozciągnięty tuż nad ziemią drut ginący po obu stronach w stertach kamieni. Cutter wiedział, że kabel jest podpięty do ukrytych baterii i machin. — Znalazłem! — zawołał. — Podniósł wzrok i usłyszał potworny skowyt. Liście i kawałki mchu zostały wydmuchane z tunelu. Hałas robiony przez łapowżercę był bardzo dokuczliwy. Cutter zobaczył w szczelinie wirujące zgniłe liście. Między skalnymi ścianami rozbrzmiewało staccato, granie na werblu i dyszenie konia. Cutter wrócił do swoich towarzyszy. — Bądźcie gotowi do ucieczki — ostrzegł ich.

Nastał świt. Hałaśliwy. Koń galopował w ich stronę. Tak szybko poruszał nogami, że brzmiało to jak cały oddział kawalerii. Wierzchowiec Drogona. Biegł szybciej od wszystkich koni w dziejach wszechświata, po ostrych kamieniach, pędził dalej, mimo że miał skręcone kostki i popękane kopyta. Pot i krew z ran zalewały mu skórę. Coś plamistego uczepiło się jego szyi, ogoniasty kikut wwiercał się jak gąsienica w końskie ciało.

Za koniem pojawił się mężczyzna. Wisiał w powietrzu ze splecionymi ramionami i śmigał ku nim z przerażającą prędkością. Zobaczył ich. Obniżył lot, nadal pionowo. Otworzyli ogień. Czubki jego butów zawadzały o kamienie.

Cutter wstał, strzelił, odskoczył do tyłu i pośliznął się na łupku. Wszyscy strzelali. Szeptodziej stał na szeroko rozstawionych nogach z rewolwerem w każdej dłoni i mierzył spokojnie jak przystało na fachowca. Pomeroy i Elsie strzelali gorączkowo i trafiali. Z konia i mężczyzny trysnęła krew, ale to również ich nie spowolniło.

Lewitujący mężczyzna otworzył usta i plunął ogniem. Płomienie liznęły i rozżarzyły drut, toteż przez ułamek sekundy łapowżercy zobaczyli metal, ale byli za bardzo rozpędzeni. Wystraszony mężczyzna otworzył usta, a koń pysk, ale nie mogli się zatrzymać. Przerwali drut i wypadli na otwartą przestrzeń.

Kamienie wpadły w furię. Metalowe spirale rozwinęły się i zasiliły obwody taumaturgiczną energią. Stukot zaworów — po czym masa wezbranej energii została wyzwolona i uruchomiła proces, pod kątem którego ustawiono całą tę instalację — stworzyła golema.

Posłużyła się tym, co było w pobliżu. Materiałem ze szczeliny. Cała energia tego magicznego pola została w jednej chwili pobudzona. Kamienie podniosły się i sprawiały takie wrażenie, jakby od zawsze miały ludzki kształt. Te długie na sześć metrów piarżyste zbocza to jest ramię, te kruche, wyschnięte krzaki to jest drugie ramię, te wielkie głazy to brzuch, na dole nogi z kamienia, a na górze gliniana głowa.

Golem był prymitywny i skonstruowany z zabójczą prostotą. Szybko jak błyskawica wielotonowymi ramionami chwycił obu łapowżerców. Próbowali stawić mu czoło. Potrzeba było tylko niedostrzegalnego mgnienia, żeby golem przetrącił zwierzęciu kark i zmiażdżył łapowżercę wczepionego w grzywę konia.

Mężczyzna był szybszy. Plunął ogniem, który nieszkodliwie owiał twarz golema. Z nieprawdopodobną siłą mężczyzna szarpnął za ramię z zakrzepłego kamienia i wyrwał je ze stawu, toteż ruchy golema stały się koślawe, ale nie wypuścił łapowżercy z uścisku. Chociaż ramię odpadało po kawałku, golem ściągnął lewitującego mężczyznę na dół, chwycił jedną ręką za nogi, a drugą za głowę i rozerwał na dwoje.

Jak tylko gospodarz wyzionął ducha — jeszcze fruwając w powietrzu — golem, wykonawszy zadanie, przestał istnieć. Kamienie rozleciały się na wszystkie strony, wzbijając chmurę pyłu i częściowo zasypując martwego konia.

Rozszarpane członki gospodarza potoczyły się w zarośla i zbryzgały kamienie krwią. Pod garniturem coś pulsowało.

— Trzymajcie się z daleka — ostrzegał Cutter. — On poszuka sobie następnego gospodarza.

Drogon zaczął strzelać do spadającego ciała. Trup ledwo znieruchomiał, kiedy jakiś czworonożny stwór koloru krwiaka wypełzł z ubrania i zawisł w powietrzu jak pająk.

Rozpierzchli się. Strzelba Pomeroya zagrzmiała, ale stwór nie dał za wygraną i był już prawie przy wrzeszczącej Elsie, kiedy zatrzymała go kolejna salwa Drogona. Szeptodziej strzelał z marszu, trzy precyzyjnie wycelowane kule trafiły w ukrytą w trawie istotę. Drogon ją kopnął, a potem podniósł, poszarpaną i zakrwawioną.

To była ręka. Plamista prawa ręka. Z nadgarstka wyrastał krótki ogon.

Manus — powiedział szeptodziej do Cuttera. — Kasta wojowników.

Znowu rozległ się hałas, jakby jakieś duże zwierzę przedzierało się przez zarośla. Cutter odwrócił się i spróbował zrobić jakiś odstraszający użytek z nienaładowanej broni.

Kolejny hałas, ruch w oddalonym o niespełna kilometr zagajniku. Jakiś kształt wyłonił się z ukrycia, olbrzym, gigantyczny szary człowiek. Nie wiedzieli, co zrobić czy powiedzieć, kiedy ruszył ku nim. W końcu Cutter krzyknął i puścił się biegiem. Gliniany człowiek był coraz bliżej i Cutter zobaczył, że ktoś macha do niego z pleców olbrzyma: mężczyzna, który zeskoczył na ziemię i podszedł do niego z otwartymi ramionami. Wołał coś, ale nikt go nie słyszał. Każdy jego krok, tak samo jak Cuttera, wzbijał do góry pył i lepkie insekty, które się do nich przyklejały.

Cutter biegł do góry, a mężczyzna na dół. Cutter zawołał imię mężczyzny. Głos mu się załamał.

— Znaleźliśmy cię — wyszlochał. — Znaleźliśmy cię.

Загрузка...