CZĘŚĆ DZIEWIĄTA ŚWIATŁO I DŹWIĘK

Rozdział trzydziesty pierwszy

Sterowiec leciał nad kamienistym stepem, napędzany przez wiatr i silnik. Wymarłe miasta w dole, pozostałości boomu kolejowego, przypominały plamy na heliotypie. Cutter obserwował krajobraz z małego kokpitu.

Z miasta wydostał ich Kolektyw. Najpierw poleciały dwa balony na wabia, pilotowane przez manekiny, i kiedy milicja rzuciła się na nie, aerostat ze zbiegami ruszył w drogę. Pilot leciał bardzo nisko, między wieżowcami i kominami fabryk, żeby nie został wykryty przez myśliwską flotę powietrzną.

Towarzyszył im strach przed podniebnymi piratami, ale nie licząc kretyńskich napaści hemoskrzydlaków i paru obcych wyrmenów, nie byli przez nikogo atakowani. Cutter cały czas myślał o Judaszu. Bulgotał w nim gniew zmieszany z tęsknotą, której nie umiał od siebie odegnać.

— Uważaj na siebie — powiedział mu Judasz na pożegnanie, obejmując go. Nie chciał powiedzieć, dlaczego zostaje i na czym polega jego rezerwowy plan. — Musisz się spieszyć. Milicja pokonała strefę kakotopiczną i ściga Radę. A potem wracaj. Kiedy zmienią trasę albo rozejdą się w różne strony, wracaj, będę czekał. A jeśli nie zdołasz przemówić im do rozsądku, zostaw ich i wróć do miasta, będę czekał.

„Nie będziesz” — pomyślał Cutter. „Nie tak, jak bym tego chciał”.

Pilotem był prze-tworzony, z pytonem w funkcji ramienia. Prawie się nie odzywał. Przez trzy dni Cutter zdążył się o nim dowiedzieć tylko tyle, że pracował kiedyś dla szefa gangu, a teraz był żarliwym zwolennikiem Kolektywu.

— Musimy się spieszyć — powiedział Cutter. — Od strefy kakotopicznej nadciąga niebezpieczeństwo. — Wiedział, co sobie pomyśli pilot: jakaś momentalna bestia wyruszyła na łowy, ale nie wyprowadzał go z błędu. — Musimy znaleźć Radę.

Sprawdził, czy lusterkom nic się nie stało. Szklarze zrobili wspaniały zamiennik. Cutter pokazał zwierciadła Madeleinie di Farji i wytłumaczył jej, do czego służą.

— Ile razy to robiłeś? — spytała.

— Ani razu — odparł ze śmiechem — ale Judasz Low wszystko mi wytłumaczył.


* * *

Cutter patrzył przez okno na biel nieba, z czarnymi punkcikami ptaków i rozdmuchiwanymi przez wiatr welonami kurzu. Lecieli nad deszczowymi chmurami, które wyglądały jak podłoga z dymu. Na skraju ich pola widzenia, wiele kilometrów na południe, zobaczyli ludzi. Długa, rozciągnięta kolumna, awangarda pociągu wagabundy poprzedzająca nawet niwelatorów i budowniczych mostów.

— Przeleć obok, nie za blisko — powiedział Cutter. — Niech wiedzą, że mamy przyjazne zamiary.

Serce biło mu szybko. Potrzebowali dobrej godziny, aby dotrzeć na koniec poprzerywanej linii Rady: niwelatorzy uprzątający, przyklepujący i ubijający teren, układacze szyn poruszający się z precyzją automatów, wreszcie wieczny pociąg.

— Jest.

Cutter patrzył. Wagony towarowe, osobowe, nadbudowane wieże, rozkołysane mostki, pstre kolory przydatków, ozdoby z trupimi czaszkami, dym ze wszystkich kominów, na lokomotywach i wagonach. I wszędzie Radni, obok i na pociągu, w wąwozie, który przemierzał pociąg. Ładunek magicznego prochu strzelniczego eksplodował na dole.

— Psiakrew, myślą, że ich atakujemy. Skręcaj, zatocz łuk, opuśćmy jakieś flagi.

Pociąg toczył się powoli po układanych na bieżąco torach, a szyny z tyłu rozbierano. Zostawiał po sobie bałagan, przeoraną ziemię.

— Bogowie, ale szybko jadą! Za parę tygodni będą w mieście — powiedział Cutter.

„Parę tygodni”. Za wolno. Za późno. „Poza tym, co mogliby zdziałać?”

Cutter wyobraził sobie wieczny pociąg porzucony, zmurszały, zniszczony przez wiek i żywioły, żelazo zamienione w czerwony pyl, dachy zapadnięte, a z dachówek i strzech zrobił się kompost. W cieniu wagonów towarowych chwasty przebiły się przez twarde podłogi, szprychy i osie oplecione korzeniami, wiciokrzewem, królestwo budlei. Po zakamarkach pociągu biegają pająki i dzikie zwierzęta, kocioł wystygł. Ostatnie zapasy węgla zbijają się w lite złoże, którym kiedyś były. Kominy zatkane naniesionym przez wiatr lessem. Pociąg organicznie wrósł w krajobraz, zabarwił sobą podłoże.

Przejazd pociągu zostawiłby po sobie geograficzną zagadkę. Ostatni potomkowie Radnych, którzy uciekli — Cutter zamierzał ich przekonać, że muszą — przed nadciągającą milicją i zemstą Nowego Crobuzon, dzieci ich dzieci i tak dalej, znalazłyby relikty. Podążałyby wzdłuż tego rozciągniętego stanowiska archeologicznego, odkopując przeszłość.

Wiele kilometrów za ostatnimi maruderami, za strefą bardziej dzikiego, lesistego terenu, pełzał przez step robak ognia, który w teleskopie okazał się pułkiem ciemnych postaci. Żołnierze. Oddaleni o jakieś dwa dni.

— O Jabberze, są — przeraził się Cutter. — To oni. Milicja.


* * *

Kiedy wylądowali, czekali na nich przywódcy. Ann-Hari i Grubogoleń wyściskali Cuttera. Pozdrowili pilota i Cutter zobaczył, że Kolektywista ma łzy w oczach.

Cutterem zawładnęło poczucie wagi jego misji. Radni otoczyli go, chcieli wiedzieć, jak wygląda sytuacja w Nowym Crobuzon. Ann-Hari próbowała zapanować nad zamieszaniem, wziąć Cuttera na stronę, ale jemu bardzo zależało na tym, aby nie rozmawiać z nią sam na sam, aby nie była jedyną dysponentką przywiezionych przez niego informacji. Była dla niego zbyt potężna i wpływowa.

— Posłuchajcie! — krzyczał, aż w końcu został usłyszany. — Nadciąga milicja. Przeszli przez plamę kakotopiczną. Są najwyżej dwa dni drogi od was. I nie możecie jechać do miasta. Musicie uciekać.

Kiedy wreszcie zrozumieli, o co mu chodzi, przez ich szeregi przetoczyło się ryczące „Nie!”. Cutter wyplątał się z tłumu, wszedł na dach wagonu i tupnął sfrustrowany. Poczuł przepływ goryczy, smutku i pogardy, jaką zawsze budziło w nim politykowanie Judasza i Plenum. Chciał uratować tych ludzi przed ich rozpaczliwą tęsknotą.

— Durnie! — krzyknął. Wiedział, że mądrzej byłoby się pohamować, ale nie potrafił. — Posłuchajcie mnie, do ciemnej cholery! Na ogonie siedzi wam oddział milicji, który przeszedł przez zasraną kakotopiczną plamę, rozumiecie? Pokonali tam i z powrotem cały kontynent, żeby was zabić. A w Nowym Crobuzon czekają tysiące im podobnych. Musicie skręcić. — Przekrzyczał ich gniew. — Jestem waszym przyjacielem, nie wrogiem! Leciałem do was, kurwa, przez pustynię! Próbuję was uratować! Nie macie szans w walce z nimi, a tym bardziej z ich mocodawcami.


* * *

Stado wyrmenów Rady przyleciało zobaczyć, co jest grane. Radni debatowali, ale dyskusja była jednostronna, co doprowadzało Cuttera do szału.

— Pokonaliśmy już kiedyś milicję, dawno temu.

— Nieprawda! — zaprotestował. — Znam tę historię. Odpieraliście ich na tyle długo, żeby zdążyć zwiać, a to nie to samo. Poza tym teraz jesteście na otwartej przestrzeni. Nie macie gdzie się ukryć. Jeśli będzie bitwa, wyrżną was do nogi.

— Jesteśmy teraz silniejsi i mamy swoje zaklęcia.

— Nie wiem, jaką broń zabrała milicja, ale czy naprawdę myślicie, że powstrzymacie elitarne crobuzońskie oddziały za pomocą mchomagii? Zostawcie pociąg. Ukryjcie się. Inaczej jest już po was.

— A co z lusterkami Judasza?

— Nie wiem. Nie wiem nawet, czy uda mi się je uruchomić.

— To sprawdź — powiedziała Ann-Hari. — Przygotuj się. Nie po to przyjechaliśmy tak daleko, żeby teraz uciekać. Jeśli nas dogonią, to wdepczemy ich w ziemię.

Cutter przegrał.

— Kolektyw przesyła wyrazy solidarności i miłości! — krzyknął pilot drżącym głosem. — Potrzebujemy was! Potrzebujemy, żebyście nas jak najszybciej wzmocnili. Wasza walka jest naszą walką. Chodźcie, razem obalimy tyranię!

— Ich walka jest dawno przegrana! — wołał Cutter, ale nikt go nie usłyszał.

Podeszła do niego Ann-Hari. Prawie płakał z wściekłości i rozczarowania.

— Takie jest nasze przeznaczenie — powiedziała.

— Historia nie przebiega według planu — zareplikował. — Zginiecie.

— Nie. Będą straty, ale nie możemy teraz zawrócić. Wiedziałeś o tym.

Miała rację. Od początku wiedział. Pod wieczór wyrmeny wróciły z rekonesansu.

— Zmieszczą się w jednym wagonie! — krzyknął jeden z nich.

Oddział liczył zaledwie kilkudziesięciu milicjantów. Radni skwitowali tę wiadomość szyderczymi okrzykami. Wielokrotnie przewyższali wroga liczebnie.

— Może jest ich mało, ale tu nie chodzi tylko o to! — zawołał Cutter. — Myślicie, że idą z pustymi rękami?

— Tym bardziej masz powód, żeby zacząć się przygotowywać — stwierdziła Ann-Hari. — Zacznij ćwiczyć z lusterkami Judasza.

Władze Żelaznej Rady zgromadziły wszystkich zdolnych do walki. Maruderom rozkazano nadrobić dystans, dla ich własnego bezpieczeństwa. Przyspieszyli układanie torów, aby jak najszybciej dotrzeć do punktu, gdzie z ziemi sterczały formacje wulkaniczne, gdzie wzgórza dawały trochę osłony. Z nabytą przez lata fachowością szykowali się do walki.

— Znikł — powiedział jeden z wyrmenów. Chodziło o któregoś z uczestników misji wywiadowczej. — Znikł w locie. Coś go wyciągnęło z powietrza.


* * *

Nie było sposobności, na którą liczył Cutter, nie było czasu, żeby opowiedzieć historie związane z Kolektywem i wysłuchać, co Radni mają do opowiedzenia. Pracowali w wielkim pośpiechu. Cutter z wściekłością i rozpaczą patrzył na to, jak Żelazna Rada gotuje się na śmierć. „Wiedziałeś, że ich nie przekonam, ty draniu. Dlatego zostałeś. Szykujesz jakąś niespodziankę na wypadek mojej porażki”. Ale chociaż Judasz się z tym liczył, Cutter był zły, że jego misja zakończyła się fiaskiem.

Tej nocy nikt nie spał. Co jakiś czas przychodziły grupki maruderów.

Z pierwszym brzaskiem Cutter i Grubogoleń zajęli pozycje na sześciometrowych stelach oddalonych od siebie o kilkanaście metrów, każdy twarzą do słońca z jednym z lusterek Judasza. Przed wyjściem Cutter znalazł Ann-Hari, aby jeszcze raz jej powiedzieć, że wysyła swoje siostry z Żelaznej Rady na samobójczą śmierć. Czekała z uśmiechem, aż skończy mówić.

— Nasi magowie użyją tego, co dał im Judasz — odparła. — Mamy swoją taumaturgię i mamy to, czego on nas nauczył. Umiemy stworzyć golemy z pułapek, które zastawił.

— Za każdym razem, gdy którąś uruchomicie, on to poczuje. Z dowolnej odległości.

— Wiem. Uruchomimy wszystkie, po jednej naraz. Jak przyjdzie milicja. Jeśli nie będzie innego wyjścia. A nie będzie innego wyjścia.

Cutter i Grubogoleń koncentrowali się na swoich kamiennych słupach. Zaczęło świtać. Księżyc wciąż był widoczny, blady i wysoko na niebie. Kiedy słońce wyłoniło się zza horyzontu, jego światło padło na lusterka. Cutter skierował swój promień w dół, na zaznaczony wcześniej krzyżykiem punkt na ziemi. Grubogoleń zrobił to samo. Plamy zintensyfikowanego światła słonecznego skakały jak spłoszone zwierzęta po zaroślach i kurzu, by zogniskować się na iksie.

Siły bojowe Żelaznej Rady przygotowywały się do bitwy, chowały się w okopach i za umocnieniami, ustawiały broń. Cutter odwrócił się w stronę zachodnią, z której nadchodził wróg.

Nie czekał długo. Najpierw zobaczył tylko kurz. Spojrzał przez lunetę. Postacie były jeszcze mikroskopijne i rzeczywiście wyglądało na to, że jest ich niewiele.

Uzbrojona w bomby kwasowe i grawitacyjne noże eskadra wyrmenów poleciała ich nękać. Za nimi ruszył sterowiec z wężoramiennym pilotem i dwoma ochotnikami w roli kanonierów. Milicja podeszła bliżej. Wyrmeny szybowały nad strefą niczyją, a sterowiec leciał na niewielkiej wysokości. Silniki golemowych pułapek Judasza już warczały, magowie śpiewali zaklęcia.

Spomiędzy skał wyłonił się spanikowany Radny. Podszedł do nich chwiejnym krokiem. Wyczerpanie i strach przez dłuższą chwilę nie pozwalały mu mówić.

— Dogonili nas — wyjąkał w końcu. — Zabili moją kobietę. Było nas ośmioro. Tak zrobili, że coś wyszło z ziemi, coś wyszło z nas! — wrzasnął histerycznie.

Ludzie spojrzeli po sobie. „Kurwa, mówiłem wam!” — pomyślał zrozpaczony Cutter. „Mówiłem wam, że to nie przelewki”.

Trzy kilometry dalej wyrmeny zbliżyły się do żołnierzy. Nie było widać, żeby poruszający się w zwartym szyku jeźdźcy mieli jakiś sprzęt wojenny. Po dziwnym momencie zawieszenia wyrmeny były jeden po drugim wyciągane z powietrza.

Długa chwila ciszy, a potem…

— Co…?

— Czy…?

— Myślę, czy ty…?

Jeszcze nie strach. Wciąż dezorientacja. Cutter nie wiedział, co się stało, ale wiedział, że wkrótce przyjdzie strach.

Ostatni wyrmen miotał się w powietrzu, zawinięty w całun brudnej nicości, widoczny jako smuga cząstek, skrzeplina diabolicznego powietrza. Cutter zrozumiał.

— Gdzie oni się podziali? — zawołał ktoś.

Wyrmeny walczyły z powietrzem, które drapieżnymi falami rozrywało je na strzępy.

Również sterowiec znalazł się w zasięgu strzału i od ziemi pobiegły ku nim smugi pocisków. Później salwy ustały, ale statkiem powietrznym zaczęło rzucać, jakby płynął po wzburzonym morzu. Zawisał na kilka sekund, by zacząć spadać, ale nie grawitacyjnie, tylko jakby silniki i śmigła walczyły z jakąś niewidzialną mocą. Sterowiec został ściągnięty z nieba jakąś potężną ręką i rozpadł się na kawałki.

Wokół zbliżającej się milicji powstawały kształty z powietrza, z ziemi, z ognia niesionych przez nich pochodni. Żołnierzy było już widać z ziemi. Wszyscy poruszali inwokacyjnie dłońmi. Cutter widział zniszczone mundury, popękane hełmy, rysy i plamy Momentu w miejscach, gdzie skóra zmutowała w coś innego. Konie były cętkowane krwią i pianą. Przejście przez strefę kakotopiczną naznaczyło milicję.

Cutter oceniał, że jest ich kilkudziesięciu, a przecież Kraina Tysiąca Plag z pewnością mocno ich przetrzebiła. Cierpienia rozjuszyły ich, napełniły żądzą zemsty na renegatach, których ucieczka zapędziła ich do kakotopii. Nic dziwnego, że byli tak lekko uzbrojeni i tak nieliczni. Nie potrzebowali ciężkiego sprzętu i artylerii, skoro potrafili wyczarować broń z eteru i materii świata.

Cutter zobaczył ich ezoteryczne pejcze. Zobaczył, jak kształtują powietrze. Wiedział, że wyrmenów i sterowiec unicestwiły luftgeisty, powietrzne elementale o potężnej mocy. W pościg za Żelazną Radą wysłano oddział inwokatorów, których broń stanowiły wyczarowywane przez nich byty. Treserzy zwierząt, nadprzyrodzonego rodzaju. Doborowe komando elementalistów.


* * *

Elementale. Cutter zawołał tak do swoich chaverim. Widział, że niektórzy usłyszeli i zrozumieli. Niektórych sparaliżowała zgroza.

Wśród Żelaznej Rady nie było elementalistów. Jeden mężczyzna trzymał w słoiku maleńkiego jaga, ducha ogniowego nie większego od płomienia zapałki. Ci nieliczni vodyanoi, którzy żyli w symbiozie ze swoimi wodnicami, mieli z nimi umowę, że nie mogą im rozkazywać. Ale część ludzi wiedziała, z czym mają do czynienia.

Elementale ustawiały się w podgrupach przygotowujących swoje specjalne zawołania. „Tego należało oczekiwać” — pomyślał Cutter. „Oddziały, które potrafią zwyciężać, nie wlokąc ze sobą ciężkiej broni. To musieli być elementaliści albo karcyści, bo demony są za bardzo kapryśne. Słodcy bogowie, komando elementalistów”. Fakt, że Nowe Crobuzon było gotowe zaryzykować utratę tych bezcennych fachowców, pokazywał, jak bardzo władzom zależało na likwidacji Żelaznej Rady.

— No już, spróbujmy! — krzyknął do Grubogolenia i do oporu nakręcił sprężynowy mechanizm. Skupił odbite światło i dostroił promień, co chwila zerkając przez ramię w oczekiwaniu ataku.

„Co to będzie?” — pomyślał. „Fulmeny? Petryfy? Wodnice?” Duchy błyskawicy, kamienia lub słodkiej wody, ale mogły być też inne: metalu, słońca, drewna czy ognia. Albo o spornym statusie: pomyślane, zrodzone z niczego i teraz realne. Duch betonu, duch szkła? Co to będzie?

Już teraz widział zwoje kurzu, które poruszały się pod wiatr, rozciągając powietrzne kończyny. Luftgeisty. Milicja zaczęła powoływać do istnienia inne byty.

„Słońce? Ciemności?”

Rzucili pochodnie na ziemię i płomienie wystrzeliły wysoko do góry, rozświetlając okolicę. Z tego morza ognia z okrzykami radości wyskakiwały stworzenia podobne do psów albo wielkich małp, stado jagów, elementali ognia, które poruszały się ognistymi susami. Cutter patrzył, jak konie bez jeźdźców stają w koło i odprawiają jakiś rytuał. Jeden po drugim wpadały w dygot i stękały agonalnie, kiedy ich wnętrzności zaczęły z siebie wyrzucać ulepione z ich mięśni, ścięgien i narządów bezskórne, ociekające krwią drapieżniki: proasmy, elementale tkankowe.

Powietrze, ogień i tkanki biegały i kicały ze zwierzęcym podnieceniem. Maszerujący ławą milicjanci strzelili z okultystycznych batów, na co elementale zareagowały strachem, entuzjazmem i mobilizacją. Pejcze trzaskały jak wygarbowana skóra i elyktryczność jak cienie. Każdy strzał z bata tryskał ciemnym światłem.

Elementaliści wydali swoim podopiecznym rozkaz: „Naprzód marsz!”. Powietrze, ogień i tkanki ruszyły do boju. Radni wrzasnęli. Wystrzelili z armat i kartacze rozprysły się pośród duchów natury. Bez żadnego planu, w panice uruchamiali golemowe pułapki Judasza.

Sztywnymi, automatycznymi ruchami golemy wyłoniły się z ziemi oraz kolejowego złomu i drewna. Było ich mniej niż elementali i każdy czerpał z mocy Judasza, który z pewnością poczuł się nagle wyzuty z sił. „A niedługo poczuje to jeszcze wyraźniej” — pomyślał Cutter i spróbował lepiej ustawić lusterko.

Na drodze jagów wybuchła bomba i znikły w zagajniku wysokich płomieni, wznosząc okrzyki rozkoszy. Kiedy opadł dym, elementale biegły dalej, tylko większe niż przedtem. Naprzeciwko nich stanął rząd ziemnych golemów.

Cutter czuł pomruk mechanizmu zegarowego. Kółka zębate wirowały w przenikających się nawzajem wymiarach. Lusterko poruszyło się jak niemowlę.

— Włączaj! — krzyknął.

Grubogoleń wykonał polecenie i Cutter poczuł kolejne szarpnięcie. Mocno przytrzymał swoje zwierciadło i zobaczył, że Grubogoleń robi to samo. Połączone odbite światło zaczęło pełzać po ziemi i pęcznieć. Było czymś rzeczywistym, posiadającym wymiary, ruchomym. Cutter zobaczył podobny do ryby, pływający byt, wyłoniony z nicości i zbudowany z twardego światła, promieniujący jak słońce. Cutter poczuł, że siły wypływają z niego jak krew z rany.

— Jest! — krzyknął. — Wyślijmy to na nich!

Grubogoleń i on trzymali usterka skierowane ku sobie i poruszali nimi synchronicznie. Byt z żarłocznego światła wędrował po ziemi, kiedy powoli odwrócili się w kierunku elementali.

Na polu bitwy rozpoczął się drugi, straszny akt dramatu. Milicjanci z batami podeszli do przodu, poganiając elementale, i chociaż pierwsza linia Radnych strzelała ze wszystkiego, co mieli pod ręką, proasmy były nie do zatrzymania.

Pociski wbijały się w te stworzenia z pozlepianych razem muskułów, wwiercały się w nie, po czym ołów, krzemień czy żelazne brzeszczoty były rekonfigurowane i wypluwane. Proasmy, elementale z tkanek końskich, dotarły do ziemnych umocnień.

Wtoczyły się na nie amorficzne jak ameby, jak jeżowce, naszpikowane kośćmi, których używały w funkcji kończyn, nagle przybrały postać humanoidalną, to znowu zrobiły się podobne do rżących, bezskórnych gnu. Wspięły się na szczyt barykady i przystanęły, a potem runęły na wrzeszczących Radnych.

Cutter dokładnie widział, co zrobiły: zanurkowały w ciała ludzi. Wlewały się przez skórę Radnych, wnikały w ich tkanki, pływały w ich wnętrznościach. Ofiary, ich nowe mieszkania, groteskowo się rozdęły i w osłupieniu drapały się w klatkę piersiową, szyję czy gdzie tam, by po chwili wybuchnąć bądź z mokrym odgłosem zapaść się w sobie. Zostawiwszy na ziemi sflaczały worek swojej ofiary, proasma kontynuowała szturm, powiększona o ukradzione mięso. Proasmy pędziły przez linię wroga, wywracając wnętrzności przeciwników na wierzch i porzucając zakrwawione szmaty ich skór. Po każdym ataku były większe i wyposażone w większą liczbę tkankokości.

— Jabberze, miej nas w swojej opiece — szepnął Cutter. Pociągnął za zwierciadło i poczuł opór. Cutter i Grubogoleń poruszyli się w niejednakowym tempie, skutkiem czego świetlna istota zaczęła się rozpadać, rozszczepiać na części połączone śluzopodobnymi strzępami świetlnej materii. — Do tyłu, do tyłu po twojej stronie, są za daleko od siebie! — krzyknął Cutter.

Usiłowali na powrót zmontować świetlnego golema.

Strzały z milicyjnych batów sięgały dalej, niż wynosiła ich długość. Wysoko w górze luftgeisty krążyły agresywnie, kiedy elementaliści skorygowali ich parametry. Runęły na dół niewidoczne. Wciskały się w usta Radnych, którzy bezradnie strzelali i szlachtowali powietrze, wchodziły im do płuc i rozrywały ich.

Salwa artyleryjska, bomby, wątła fala taumaturgii ze strony Rady, po czym milicja się przegrupowała. Jeden funkcjonariusz był ranny, tylko jeden zginął. Jagi trafiły na pierwszego golema, kolosa z kamienia i kawałków torów. Przystąpiły do zapaśniczej walki, wzięły go w uścisk. Ich ogniste ciała otuliły golema i mocą swego żaru zaczęły topić twardą stal. Nie przestając walczyć, zamienił się w kałużę własnej substancji: strużki stopionego golema spływały na ziemię.

Radni walczyli ze wszystkich sił, lecz elementale krążyły wśród nich z zabójczą łatwością, figlowały jak psy albo dzieci. Strategia milicjantów, którzy powołali elementale do istnienia, była ogromnie niebezpieczna: tych drapieżnych zwierząt nie dało się oswoić. Z drugiej strony elementaliści potrzebowali ich tylko do tego jednego krótkiego ataku.

Jagi i luftgeisty spieszyły ku wiecznemu pociągowi, zostawiając ogniowe odciski stóp i smugi zniszczonego powietrza. Golemy próbowały je zatrzymać — interwencje, zasada świadomej kontroli przeciwko animalizacji sił natury. Elementale wygrywały.

Elementale bez wysiłku rozbijały materię ziemnych golemów na tuman cząstek, ale w powietrznych golemach znalazły trudniejszych przeciwników. Jeden z ostatnich atutów w arsenale Judasza. W luftgeisty uderzyły nagłe podmuchy nienaturalnego wiatru i powstał rozproszony orkan. Wytworzone i dzikie, interwencje i ledwo kontrolowane istoty anihilowały się nawzajem bez pardonu.

Z nieba spadły kawałki jakiejś substancji i poturbowały ziemię przy uderzeniu. Niewidzialne grudy powietrza, pokłosie walki w górze, strzępy ciała powietrznego elementala rozszarpanego przez powietrznego golema, dłoń golema przegryziona przez luftgeista. Martwe mięso powietrza leżało na ziemi i znikało bez śladu.

Jagi pluły płomieniami. Proasmy żerowały, wysysały resztki materii zwłok, pasły się trupami. Cuttera ogarnął wielki strach.


* * *

Z wciętego w teren koryta rzeki, daleko, na flance milicji, wyłonili się jeźdźcy. Na ich czele Cutter rozpoznał Rahula, człowieka jaszczurkę, który pędził potężnymi susami, a na jego grzbiecie, z wirującym bolasem w dłoniach i naciągniętym na czoło kapeluszem, siedział Drogon, vaquero, szeptodziej.

„Bogowie — pomyślał — kawaleria jedzie nam na ratunek”. Z jego ust dobył się histeryczny śmiech.

Snajperzy na koniach, zwykłych i prze-tworzonych, przemknęli wąwozami rzek i strumieni, galopując od samego Nowego Crobuzon czy bogowie raczą wiedzieć skąd, a teraz wyskoczyli na wierzch i zaczęli strzelać z wielką precyzją. Upłynęła dłuższa chwila, zanim zaskoczona milicja zdołała namierzyć nowych wrogów.

Jeźdźców nie było wielu. Ustawili się jak myśliwi i zza naturalnych osłon otworzyli ogień. Ich broń miotała potężne kule, które rozrywały eter i furkotały w locie. Dwóch, trzech czterech — cała grupa elementalistów legła pokotem. Radni, którzy to widzieli, wiwatowali.

Szybko, o wiele za szybko, milicja otrząsnęła się i śmignęła z batów. Pejcze wiły się w powietrzu niby wężowe istoty na chwilę powołane do życia, igrały z przestrzenią. Ciachnęły w zady jagi, które zawyły jak rozdmuchany przez wiatr ogień i skierowały się ku nowym przybyszom. Snajperzy, bombardierzy i taumaturgowie z Żelaznej Rady atakowali, jak umieli, ale jagi zbliżały się jak pożar stepu.

— Musimy je skierować tam! — wrzasnął Cutter, wskazując ruchem głowy milicję. Obaj szarpnęli lusterkami, aby przezwyciężyć opór świetlnego golema. „No już” — pomyślał Cutter. „No już, do cholery!”

Próbował pokierować na wpół narodzonym golemem i obserwował atak jagów na przybyszów. „Kim oni są? Przyjaciółmi Drogona?” Potem zobaczył, jak Drogon uniósł się na grzbiecie Rahula i przesłonił usta dłonią — zapewne coś szepnął. Jeden z elementalistów z całej siły smagnął jagi batem i tym razem ich krzyk nie był figlarny, lecz rozjuszony.

Drogon szepnął znowu i inny milicjant poszedł za przykładem kolegi. Jagi odwróciły się i wpadając na siebie, pluły w swoich panów kulkami płonącej śliny. Drogon szeptał, szeptał, wydawał elementalistom kolejne rozkazy, aż w końcu sami milicjanci musieli fachowymi ruchami batów bronić się przed jagami.

Narodził się świetlny golem. Istniał. Nagle. Lusterko Cuttera drżało, kiedy stwór powstał ze świetlnego zarodka. Był mężczyzną albo kobietą, kolosem z iluminacji, przed którego blaskiem trzeba było chronić oczy, ale nie emanował światłem, tylko je wsysał. Świecił agresywnym, twardym lśnieniem, które nie wychodziło jednak poza zarys jego postaci. Cutter i Grubogoleń byli po części jego niewolnikami, po części sternikami.

— Tam! — krzyknął Cutter i golem ruchem konstrukta pomaszerował przed siebie między wznoszącymi okrzyki Radnymi. Czyż to jakiś serafin, który przybył im na ratunek? Wymieniali spojrzenia oczami na moment oślepionymi jego jasnością, patrzyli na ślady jego stóp jarzących się świetlnym osadem. Golem dotarł do jagów. Rozciągnął się trochę, jakby był z ciasta, chwycił duchy ognia i zaczął świecić.

Cutter poczuł się słabo. Golem walczył z jagami, których ogień nie potrafił strawić jego blasku. Był coraz jaśniejszy, gwiazda w kształcie człowieka, sączył z siebie zimne promienie, które gasiły żar jagów i były o wiele za jasne, żeby na nie patrzeć. Nagle jagi, które z nim walczyły, zniknęły, a golem zrobił się mocniejszy. Poruszał się absolutnie bezgłośnie, w aureoli ciszy.

Pozostałe jagi spanikowały. Niektóre rzuciły się do ucieczki, pląsając nad stepem, inne zmobilizowały się, poleciały w stronę świetlnego golema i zostały skasowane przez jego fosforescencję. Część elementalistów bezlitośnie smagała batami przerażone duchy ognia, żeby wyperswadować im ucieczkę, ale to je tylko rozjuszało: niektóre buchały ogniem w stronę swoich treserów i spalały ich na popiół.

Milicja przypuściła nowy atak. Małe luftgeisty ścigały strzelców jak strzały, przebijały ich i piły ich krew. Drogon szeptał rozkazy i magowie musieli go słuchać: smagali się nawzajem batami. Wtedy zrozumieli, że Drogon jest ich głównym wrogiem, i posłali na niego proasmy.

Cutter i Grubogoleń skierowali golema ku grupie milicjantów zebranych wokół czegoś podobnego do armaty. Szlachtowali zwierzęta. „Co oni robią?”

Zasysali coś z powietrza, a jednocześnie proasmy dotarły do strzelców i zaczęły przez nich przepływać. Świetlny golem kroczył przed siebie. Co próbowała przywołać milicja?

Z nieba spadł srebrny deszcz, skoncentrowany, cieniutki promień. Trafił w mechanizm, który otaczali. Światło pochodziło z księżyca, dziennego księżyca, bladego w słońcu. Jego promień wszedł do maszyny i na końcu lufy zaczął powstawać otwór.

W głębi poruszał się jakiś blask. Cutter wytężył wzrok.

Potrzebował dłuższej chwili, żeby zorientować się w sytuacji. Większość uwagi poświęcał manewrowaniu golemem między wciąż wybuchającymi bombami i pobojowiskiem zostawionym przez Radnych. Ci ostatni uporządkowali szyki i natarli — jagi zniknęły, proasmy były zajęte nowymi przybyszami, milicja straciła kontrolę nad luftgeistami, które nie były w stanie wyrządzić większych szkód ciężko opancerzonemu pociągowi. Cutter zobaczył w otworze coś, co zmieniało parametry i wymykało się wszelkiej taksonomii. Nie umiał tego nigdzie przyporządkować.

Co chwila zmieniało kształt. Szkielet ryby, żebra posyłały wzdłuż ciała fale podobne do sznura kręgów albo sprężystej linki. Potem zaczęło przypominać niedźwiedzia, potem szczura, miało rogi i wielką masę, i świeciło, jakby wnętrzności, skóra i kości były z fosforu. Albo z zimnego, jasnego kamienia. Robaczek świętojański, maska pośmiertna, drewniana czaszka.

Fegkarion. Elemental księżycowy.

Cutter oczywiście słyszał o nich, ale nie mógł uwierzyć, że ten niemożliwy do opisania insektowaty szkielet oscylujący między widzialnymi i niewidzialnymi wymiarami jest księżycowym duchem, o którym krążyło tyle opowieści i legend. „O bogowie, o Jabberze!”

— Grubogoleń… Wyślij golema do tego tam, szybko!

Ale golem nie poruszał się szybko. Maszerował między milicjantami jednostajnym tempem, dotykając każdego. Nakładał dłonie na ich głowy i wlewał w nich światło, które rozbijało ich hełmy, tryskało z uszu, odbytów, penisów, przez ubranie, zamieniając ich w gwiazdy, które wypalały się i spadały na ziemię.

Fegkarion wypełzł z nicości.

— Szybciej! — ponaglał Cutter golema.

Elementaliści cofnęli się i utworzyli ochronny kordon wokół zaklinaczy księżyca. Zaczęli ciąć golema batami. Każdy strzał uszczuplał jego substancję, krople światła tryskały jak krew. Smagnięcia szarpały do tyłu głowami Cuttera i Grubogolenia. Krwawili, ale nadal sterowali golemem w stronę armaty.

O proasmach zapomniano. Ostatnia z nich przedarła się przez dwóch jeźdźców i opuściła pole bitwy, udając się na step w ślad za swoimi towarzyszami. Drogon nadal szeptał, ale chroniona jakąś taumaturgią milicja już go nie słuchała. Ich baty dosięgały Drogona, dosięgały golema.

— Szybciej, szybciej!

Świetlne nogi golema deptały atakujących go ludzi i blask ich rozsadzał. Księżycowy elemental był blisko, spiralnym ruchem przeciskał swoje lodowate, jarzące się szaro jestestwo przez otwór i Cutter zobaczył, że jest ogromny, monstrualny. Cutter wyciągnął ramię i golem powielił ten gest, aby zatkać lunarną armatę, wbił się w dziurę, przeniknął przez materię elementala do wnętrzności maszyny. Golem i elemental walczyli i destrukcyjne światło — zimne, gorące, szare, białe jak magnezja — zraszało powietrze jak pot.

Widząc, że proasmy zniknęły, Radni posłali do boju swoje najcięższe oddziały, ludzi-kaktusów i największych prze-tworzonych.

— Paru weźcie żywcem! — zawołał ktoś.

Milicjanci padali więc ogłuszani przez ludzi-kaktusów, a potem nastąpił huk rozpadu, księżycowa machina eksplodowała, posyłając nad stepem harpuny golemowego i księżycowego światła.

Milicja była oblężona przez Drogona i jego ludzi oraz świetlnego golema. Pole bitwy było usłane trupami elementalistów i niezliczonych Radnych, strzępami elementali tkankowych i ich ofiar, kroplami blasku, który wsączał się luminescencyjnie w ziemię. Ci nieliczni milicjanci, którzy przeżyli, poszukali schronienia w rozłogach Rohagi, podążając lepkim tropem proasm, które grasowały po pylistym pustkowiu jako stado czerwonych, amorficznych drapieżników.


* * *

Ranni milicjanci — od kuli, chakri, światła golemowego — leżeli na ziemi, pluli i złorzeczyli zbliżającym się Radnym.

— Skurwysyny! — krzyknął jeden z nich przez rozbity lustrzany hełm. Głos zdradzał strach, ale przede wszystkim wściekłość. — Wciągnęliście nas w tę pierdoloną plamę, tchórze, myśleliście, że to nas powstrzyma? Straciliśmy połowę ludzi, ale jesteśmy najlepsi. Wszędzie was dopadniemy, a teraz znamy już drogę. Tym razem uratowaliście skórę dzięki temu cyrkowi, dzięki tej zasranej latarni i pierdolonemu szemraczowi. Znamy drogę.

Zastrzelili go.

Zastrzelili wszystkich milicjantów, którzy przeżyli. Pochowali swoich zmarłych tam, gdzie leżeli, z wyjątkiem jednej prze-tworzonej, która zyskała sobie powszechny szacunek w Epoce Kretynizmu, kiedy działała jako rozjemczyni między zwaśnionymi frakcjami. Uczcili jej pamięć pochówkiem na ruchomym cmentarzu w pociągu, obok innych wybitnych członków Żelaznej Rady. Milicjanci zostali tam, gdzie polegli. Niektórzy Radni bezcześcili zwłoki.

Kiedy nad osmalonym przez jagi pociągiem znowu wzeszło słońce, Cutter znalazł Ann-Hari i innych członków starszyzny. Byli u kresu sił. Przyszli do nich: Drogon, Rahul i Grubogoleń. Cutter również ledwo żył ze zmęczenia. Uściskał Drogona i prze-tworzonego, który go woził.

— Poprzednim razem uciekliśmy przed milicją — powiedział Grubogoleń. — Teraz ich pokonaliśmy. Wykończyliśmy ich.

Jego zachwyt częściowo udzielił się nawet Cutterowi, który wiedział jednak, że zwycięstwo zawdzięczali zbiegowi pomyślnych okoliczności.

— Tak, udało wam się.

— Dlaczego wam? Ty… światło… wszyscy mieliśmy w tym udział.

— Niech ci będzie. Udało nam się.


* * *

— Zgubiliśmy się w mieście — relacjonował Rahul. Drogon szepnął przytakująco. — Wyszliśmy z tego tunelu czy uliczki, nieważne, i znaleźliśmy się gdzieś w środku miasta. Minęło sporo czasu, zanim się zorientowaliśmy, gdzie dokładnie jesteśmy. Ale tej nocy nie mieliśmy z wami żadnego kontraktu. Nie wiedzieliśmy, czy załatwiliście tego gościa z Tesh. Zabiliście go, no nie? Do Kolektywu wracaliśmy strasznie długo. Musieliśmy uważać, żeby nie wpaść w jakąś dziurę. Kiedy się dowiedzieliśmy, że wyjechałeś… Nie mam do ciebie pretensji, siostro, nie mogłeś wiedzieć, że przyjdziemy… Kiedy się dowiedzieliśmy, postanowiliśmy wracać do Rady. Przeszmuglowaliśmy się na zewnątrz, a potem Drogon zniknął na dwa dni i wrócił ze swoimi braćmi.

Nie ma nas dużo konnych wędrowców — powiedział Drogon Cutterowi. — Można rozpuścić wici. Wiem, gdzie ich szukać. I mają wobec mnie dług wdzięczności.

— Gdzie teraz są?

Większość odjechała. Niektórzy ruszą rano. To są koczownicy, Cutter. Podziękuj im taką monetą, jaką możesz, niczego więcej nie chcą.

— Wiedzieliśmy, że milicja was ściga — powiedział Rahul. — Gnaliśmy na złamanie karku.

— Przybyliście znikąd.

— Jechaliśmy tajemnymi drogami. Drogon je zna. Jechaliśmy szybko jak wiatr. Nigdy nie widziałem takich koni. Gdzie mnich? Ten, co mówił o ukrytych szlakach. Qurabin. O, nie… bogowie. A Ori? Czy on…? Ori? Bogowie, bogowie. A…

— Elsie.

— Nie. Nie. O, bogowie.


* * *

— Nie wierzyłem, że możecie zwyciężyć — powiedział Cutter do Radnych. — Przyznaję to. Pomyliłem się. Na szczęście. Ale to nie wystarczy. Mówiłem wam, dlaczego nie ma tutaj Judasza, pracuje nad czymś. Dla Kolektywu. Ale jest już za późno. Za późno. Judasz próbuje uratować to, co można jeszcze uratować. Posłuchajcie mnie. Kolektyw jest skończony. Nie, zatkajcie gęby i słuchajcie. Kolektyw był… marzeniem, tylko pięknym marzeniem. To nie zadziałało. Jeśli nie jest już martwy, to będzie za kilka dni. Rozumiecie? Za kilka dni. Zanim Rada dotrze pod miasto, Kolektywu już nie będzie. Władze wprowadzą stan wojenny. I co wtedy? Zabili Stem-Fulcher i guzik to dało. Systemu nie da się pokonać… nie patrzcie tak na mnie, nie podoba mi się to tak samo jak wam. Kiedy przyjedziecie i powiecie: „Witamy, jesteśmy duszą rewolucji, pozwólcie nam się zainspirować”, wiecie, co się stanie. Wiecie, co na was będzie czekało. Cała crobuzońska milicja. Każda zasrana machina wojenna, każdy karcista, każdy taumaturg, każdy konstrukt, każdy szpicel i kapuś. Zabiją was na oczach miasta i nadzieja, którą jesteście, bo dalej nią jesteście, umrze razem z wami. Posłuchajcie. Powiem wam jeszcze raz, co Judasz polecił mi wam przekazać. Musicie zawrócić. Żelazna Rada musi zawrócić. Albo zostawić pociąg. Dalsza jazda do Nowego Crobuzon byłaby samobójstwem. Zginiecie. Unicestwią was. A do tego nie można dopuścić. To nie do przyjęcia. Żelazna Rada musi zawrócić.

Rozdział trzydziesty drugi

— Zniszczą was — powiedział. — Chcecie umrzeć? Macie zobowiązania wobec świata, potrzebujemy was.

Oczywiście nie dali się przekonać. Znowu ruszyli, parli przez pagórkowaty teren, zostawiwszy za sobą strupy walki. Cutter ze zgrozą przyjął fakt, że go nie posłuchali, ale nie spodziewał się niczego innego. Przedstawił swoje argumenty i otrzymał różne odpowiedzi.

Niektórzy raczyli go idiotycznym triumfalizmem, który doprowadzał go do szału.

Już raz pokonaliśmy Nowe Crobuzon i zrobimy to znowu.’ — mówili.

Cutter patrzył na nich z osłupieniem, bo wiedzieli — widział to po nich — że to mrzonki. Wiedzieli.

Inni rozważyli sprawę dogłębniej. Dali mu do myślenia.

— Kim byśmy byli? — spytał Grubogoleń. Człowiek-kaktus za pomocą zwierzęcego zęba wyciął sobie tatuaż na ramieniu, węża. — Jak to sobie wyobrażasz, że zostaniemy rozbójnikami? Żyliśmy wolni w republice, którą sami stworzyliśmy. Mam z tego zrezygnować i zostać dzikim włóczęgą? Wolę zginąć na polu walki.

— Spoczywa na nas odpowiedzialność — powiedziała Ann-Hari. Cutter zawsze czuł się w jej obecności nieswojo. Jej żarliwość rozstrajała go — męczyła i wzbudzała poczucie niepewności, jakby się bał, że Ann-Hari przekona go wbrew jego woli. Wiedział, że jest zazdrosny, nikt nie miał tak wielkiego wpływu na Judasza jak Ann-Hari. — Jesteśmy marzeniem — mówiła. — Marzeniem zwykłych ludzi. Od samego początku wszystko prowadziło do tego punktu, do naszego miejsca w historii, i nie możemy zawrócić z tej drogi.

„Co to znaczy?” — pomyślał. „Co ty chcesz mi powiedzieć?”

— Przyszedł czas, żeby doprowadzić rzecz do końca. Niech się dzieje, co chce. Musimy wrócić do miasta, rozumiesz?

Więcej nie chciała powiedzieć.


* * *

Przyjaciele szeptodzieja, nieoczekiwana kawaleryjska odsiecz, w obłokach pyłu odjechali na wschód, na zachód. Drogon został. Cutter zadał sobie pytanie dlaczego.

— Czego oczekujesz od tych ludzi? Byłeś w mieście i wiesz, że zginiemy.

Możliwe. — Drogon wzruszył ramionami. — Wiedzą, co ich czeka. Kim ja jestem, żebym im dyktował, co mają robić? Wybierasz jakąś drogę i od pewnego punktu to ona za ciebie decyduje. Muszą jechać dalej.

„Spieranie się nie ma sensu” — pomyślał Cutter. Był przerażony postawą, którą postrzegał jako fatalizm. „Gdyby spróbowali to uzasadnić, to by nie potrafili, ale chociaż o tym wiedzą, jadą dalej… A że fakty przemawiają przeciwko temu, to zmieniają fakty”. Taka metoda podejmowania decyzji, taki sposób myślenia były mu zupełnie obce. Czy to było racjonalne? Tego nie wiedział.


* * *

Droga Żelaznej Rady prowadziła przez mglisty świat. Skarpy i pagórki, falangi drzew, które sprawiały wrażenie chwilowych zgrubień wilgoci w powietrzu, zdawały się zbrylać z pary wodnej, kiedy przejeżdżał wieczny pociąg, a potem rozpływać w eterze.

Nagle krajobraz stał się znajomy, uruchamiając stare wspomnienia. Oddychali teraz crobuzońskim powietrzem. Między ociekającymi wodą krzewami głogu latały czyżyki. Crobuzońska zima. Od miasta dzieliło ich kilka tygodni podróży.

— Był kiedyś z nami pewien człowiek, przed wielu, wielu laty — powiedziała Ann-Hari do Cuttera. — Zanim odwiedził nas Tkacz i zdradził nam tajemnice. Zanim staliśmy się Radą. Ten człowiek stracił rozum, potrafił mówić tylko o pająku. Był jak prorok. Ale potem stał się nudny, a później w ogóle przestaliśmy go słyszeć. On mówił, a myśmy go nie słyszeli, rozumiesz? Z tobą jest tak samo — stwierdziła z uśmiechem. — „Zawracajcie, zawracajcie” — mówisz, a my cię nie słyszymy.

„Otrzymałem misję i zawiodłem” — pomyślał Cutter. Świadomość, że człowiek, którego kochał, liczył się z tym, nie zmniejszała jego smutku.

Był teraz jak duch. Szanowano go jako jednego z wędrowców, którzy przemierzyli kontynent, żeby uratować Żelazną Radę. Jego heretyckie przekonanie, że Radę czeka zagłada, traktowano z uprzejmym brakiem zainteresowania. „Jestem duchem”.

Nikt go nie zmuszał do pozostania. Mógł wziąć sobie konia i odjechać. Przedgórze, porzucone tory, Rudewood, wreszcie Nowe Crobuzon. Ale nie był do tego zdolny. „Moje miejsce jest tutaj” — to była jego jedyna myśl. Odszedłby, gdyby nie miał innego wyboru.

Widział mapy. Trasa wiodła na wschód. Uciekała od dziur po słupach i pozostałości torowiska, by dotrzeć do innego nieużywanego odcinka kolei kilkadziesiąt kilometrów na południe od Nowego Crobuzon. Tam zamierzali podłączyć się do starych torów i ruszyć pełną parą, by kilka godzin później znaleźć się u bram miasta.

Cutter planował opuścić Radę, gdyby nie miał innego wyboru. Ale nie teraz.

— Jesteśmy nadzieją — powtarzała Ann-Hari.

„Może ona ma rację. Pociąg przyjedzie, niedobitki Kolektywu powstaną i obalą rząd”.


* * *

Nie byli sami pośród tej wilgotnej głuszy. Co kilka dni widywali pojedyncze gospodarstwa, niewielkie drewniane domy na wzgórzach. Kilka morgów pochyłej, kamienistej ziemi w cieniu urwistych skarp. Sady, ogródki warzywne, zagrody z owcami w ziemistym kolorze. Górscy rolnicy i żyjące na odludziu rodziny wychodziły na zewnątrz i patrzyły, jak pociąg ich mija, co trwało wiele godzin. Mleczny kolor skóry zdradzał, że rozmnażają się we własnym gronie. Z głębokim osłupieniem wpatrywali się w wielkiego żelaznego potwora. Czasem przynosili towary na wymianę.

W okolicy musiały się znajdować jakieś miejscowości handlowe, ale Żelazna Rada na żadną nie trafiła. Wiadomość o ich przyjeździe — o zbliżającym się z zachodu pociągu wagabundzie, eskortowanym przez armię liberosynkretów i ich dzieci, dumnych i wolnych — tajemnymi ścieżkami pogłosek wędrowała po tej wiecznie wilgotnej krainie.

„W Nowym Crobuzon też o nas usłyszą. Może już wkrótce wyślą przeciwko nam milicję”.

— Wiecie już? — spytała ich bezzębna rolniczka. Zaproponowała im wędzoną w dymie z drewna jabłoni szynkę, za pieniądze — ezoteryczne dublony z zachodniego kraju i kolejową pamiątkę — dali jej lepkie od smaru kółko zębate, które wzięła do ręki z taką czcią, jakby to była święta księga. — Słyszałam o was. Wiecie już? — Z dumą dała im wolny przejazd przez swoje nędzne morgi, nastawała, żeby poprowadzili tory przez środek jej pola. — Zrobicie za mnie orkę. Wiecie już? Podobno w Nowym Crobuzon jest niespokojnie.

„To może znaczyć, że Kolektyw padł. To może znaczyć, że zwyciężył. To może znaczyć wszystko”.

Im dalej na wschód, tym więcej słyszeli o tych niepokojach.

— Wojna się skończyła — relacjonował pewien mężczyzna.

Jego chałupa pełniła funkcję stacji kolejowej, a weranda peronu. Mieszkańcy całej okolicy zjechali się do niego, aby być świadkami przejazdu Rady. Patrzyli na żelaznego kolosa z radosną powagą.

— Wojna się skończyła. Tak mówią. Wojowali z Tesh, prawda? Wojna się skończyła, wygraliśmy. — „My? Twoja stopa nigdy nie postała w Nowym Crobuzon, człowieku. Nigdy nie byłeś nawet w promieniu stu kilometrów od miasta”. — Coś wykombinowali, pokonali ich i teraz Tesh chce pokoju. O czym mam wiedzieć? O Kolektywie? Co to jest Kolektyw?

Nowe Crobuzon coś wykombinowało. Ta historia się powtarzała. Tajna misja, mówili niektórzy, skrytobójstwo. Coś zostało zatrzymane i rzeczywistość się zmieniła. Teshi zostali przyparci do muru i zmuszeni do negocjacji albo kapitulacji. Wyglądało na to, że ten triumf wzmocnił pozycję Parlamentu i burmistrza, odbierając poparcie Kolektywowi. Nie umiał z tego żartować. Wolał o tym nie myśleć.

— Strajkujący? Są skończeni. Władza zrobiła z nimi porządek.


* * *

Uciekinierzy z miasta przemierzali deszczowe niziny. Osiedlali się w miasteczkach mijanych przez Żelazną Radę: ponownie zaludniali opuszczone miejscowości. Rada zostawiła za sobą pagórkowate tereny i niestrudzenie kładła tory na zniwelowanym wcześniej podłożu, na ponownie uczęszczanych głównych drogach. Nowi mieszkańcy wyłaniali się z dawnego baru, kościoła czy domu uciech i patrzyli, jak przez kilka godzin — a tempo z każdym dniem wzrastało — załogi układały szyny na zatartych drogach, po których kiedyś jeździły dyliżanse i konni włóczędzy.

— Wiecie już?

Dziesiątki razy słuchali tych samych historii. Wśród zbiegów musieli się znajdować również ludzie z dzielnic kontrolowanych przez Parlament, ale nikt się do tego nie przyznawał: wszyscy byli Kolektywistami, którzy uciekali przed milicją. „Na pewno nie jesteś jakimś drobnym kapusiem?” — myślał sarkastycznie Cutter. „Na pewno jesteś organizatorem ruchu oporu, jak twierdzisz?”

— Słyszeliście?

„Że wojna się skończyła, że pobiliśmy Tesh, a kiedy pobiliśmy Tesh, burmistrz odzyskał kontrolę nad sytuacją, przywrócił porządek i Kolektyw padł? Tak, słyszeliśmy”. Ale nie wszyscy w to wierzyli.

W tych odrodzonych miastach goszczono ich seksem i crobuzońską kuchnią.

— Po co tam jedziecie? Nie słyszeliście? Kolektywu już nie ma. Jakieś niedobitki, paru terrorystów w Dog Fenn, parę ulic tu i tam.

— Ja słyszałem co innego. Mnie mówili, że wciąż istnieje i walczy.

— Jedziecie pomóc, walczyć po stronie Kolektywu? Ja bym nie wracał. Do diabła, tam jest wojna!

— Ja bym wrócił. Mogę się z wami zabrać?

Część z tych, którzy uciekli szukać szczęścia na pustkowiu — zwłaszcza młodych — przyłączyła się do wiecznego pociągu, by zaledwie po kilku tygodniach wrócić do Nowego Crobuzon.

— Opowiedzcie nam o Żelaznej Radzie! — prosili i ich nowi towarzysze raczyli ich starymi historiami.

Kursowały legendy o niezwykłych, nieznanych mocach.

— Słyszeliście o golemiście Judaszu Low?

Cutter słyszał.

— A co?

Cutter podszedł do mężczyzny, który to powiedział.

— Golemista Low ma armię sztucznych ludzi. Robi ich z gliny w swojej piwnicy i kiedy przyjdzie czas, przejmie władzę w Nowym Crobuzon. Widziano go poza miastem, w zajezdniach kolejowych, na bocznicach, przy torach. Ma plany.

Odległość malała i wiadomości od uciekinierów były coraz świeższej daty.

— Już po wszystkim — mówili. — Kolektywu nie ma. Żal za serce ściska.

Tego wieczoru Cutter rozglądał się za Drogonem i uzmysłowił sobie, że szeptodziej zniknął. Cutter ruszył wzdłuż pociągu, rozpytywał się, rozsyłał wici, ale bez rezultatu.

Naturalnie istniała możliwość, że szemracz pojechał na polowanie albo jakąś sobie tylko znaną misję, ale Cutter był przekonany, że Drogon odszedł na dobre. Że przekroczyli jakąś niewidoczną granicę, że poczuł w powietrzu coś, co mu się nie spodobało, i postanowił zakończyć swoją przygodę z Żelazną Radą.

„Czy to już wszystko?” Taki nagły, bezbarwny koniec znajomości. „To było wszystko, czego chciałeś? Nie miałeś potrzeby się pożegnać?”

Cutter również przygotowywał się do odejścia. To już nie mogło długo potrwać. Z wyprzedzeniem poczuł pustkę, tęsknotę za czymś utraconym. Zadawał sobie pytanie, jak i gdzie milicja zaatakuje i unicestwi Radę. Prze-tworzeni, ich rodziny i towarzysze, Radni — wszyscy wiedzieli, co się szykuje. Zmienili repertuar śpiewanych przy pracy pieśni na wojenne. Oliwili strzelby i rewolwery, w przewoźnych piecach hutniczych wytapiano sztylety, miecze, szable. Radni nosili przy sobie własnoręcznie zrobioną lub kradzioną broń. Soczewki ze szkła i miedzi, narzędzia artyleryjskiego szamanizmu. Stojaki z lancami i bronią z zachodniego wybrzeża.

— Ludzie do nas napłyną, staniemy się armią, weźmiemy miasto szturmem. Odwrócimy losy walki. Wpiszemy się na karty historii.

Cutter najchętniej zatkałby sobie uszy.


* * *

Strużki uciekinierów błądziły po kraju, nie wiedząc, dokąd zmierzają, byle dalej od crobuzońskiej rzezi.

Okolica wciąż niezasiedlona, nieliczne na poły zdziczałe sady, drzewa owocowe z klimatu umiarkowanego. Wyraźny moment graniczny. Wciąż pośród dzikiej, niebezpiecznej krainy, a potem nagle i z dziwnym rozczarowaniem zobaczyli oznaki cywilizacji. Wiedzieli, że są blisko.

Niwelatorzy i zwiadowcy.

— Tam. Zaraz za tym. — Za kamienistymi wzniesieniami. — Stare tory. Do Junctiontown na moczarach. A potem do Nowego Crobuzon.

Dwa dni drogi. Cutter liczył się z tym, że z krzemiennych jaskiń i kryjówek w każdej chwili mogą wyskoczyć oddziały crobuzońskiej milicji, ale nie wyskakiwały. Jak długo miał jeszcze czekać? Ze wszystkich sił starał się im wyperswadować to przedsięwzięcie. Czy przyjdzie mu jeszcze raz nastawiać lusterka?

— Golemista Low był widziany. Jest w górach, strzeże nas. Jest przy starych torach.

„Tak? Rzeczywiście?” — pomyślał sarkastycznie Cutter. Czuł się bardzo samotny. „Gdzie jesteś, Judaszu?” Nie wiedział, co ma robić.

Małe grupy Radnych odchodziły — głównie starsi, pierwsze pokolenie, które pamiętało fabryki kar. W niewielkiej, ale odczuwalnej liczbie. Szli szukać drewna lub pożywienia i nie wracali. Ich towarzysze kręcili głowami z oburzenia i zatroskania. Nie wszyscy byli nieustraszeni albo zdolni zignorować strach.


* * *

„Podejmę decyzję, kiedy zobaczę stare tory” — pomyślał Cutter. Potem poszedł z torowymi, którzy przeciskali żelazną drogę przez szpary między geologicznym osadem i bazaltowymi podporami, ciągnęli ją przekopem — i oto jego oczom ukazały się tory, wilgotnie błyszczące, czarne, ale lśniące. Ponad dwudziestoletnie. Biegnące szerokim łukiem, ścieśnione przez perspektywę, ślizgające się po geografii. Metalowa ścieżka. Niekonserwowane podkłady uginały się, ale mocowały szyny do podłoża.

Aplauz Radnych długo unosił się w zimnym, wilgotnym powietrzu. Torowi wymachiwali narzędziami. Prze-tworzeni gestykulowali nieforemnymi kończynami. Droga do Nowego Crobuzon. Stara droga. Zostawiona na pastwę żywiołów, kiedy pustki w skarbcach i magazynach położyły kres epoce prosperity MKK. W niektórych miejscach ściany przekopu osunęły się i pogrzebały metal. Torowisko stało się bieżnią dla dzikich zwierząt.

Szabrownicy ukradli niektóre odcinki torów. Rajcy uzupełniali luki z własnych zasobów. Żelazna Rada przemierzyła już kiedyś tę drogę, jeszcze nienarodzona, jako zwykły pociąg. Wilgotne kamienie, czarny, lśniący metal. Cutter nie mógł oderwać od tego wzroku. Co dalej? Co się dzieje w mieście? Gdzie walczy Kolektyw? Zostać czy odejść?

„Judaszu, ty draniu, gdzie jesteś?”

Młotkowi kładli szyny i starannie wyskalowanymi uderzeniami z boku nadawali im odpowiedni kierunek. Delikatnie skręcali, żeby wpuścić tory do starego przekopu.


* * *

„To wszystko jest posłowie” — pomyślał Cutter. „To się dzieje po zakończeniu opowieści”.

Kolektyw upadał albo upadł, w mieście panowała anarchia i przemoc. „Przeważymy szalę” — pomyślał Cutter ze smutną ironią, przedrzeźniając w głowie słowa Radnych.

„Najważniejsza chwila w dziejach Nowego Crobuzon. Doprowadzony do upadku przez wojnę i przez kres wojny, który — przebaczcie mi, bogowie — był moim dziełem, naszym dziełem. Ale co mieliśmy zrobić? Oddać miasto Teshim?” Wmawiał sobie, że Kolektyw i tak by upadł, ale wcale nie był tego pewien. Rysował znaki na ziemi, kontury pociągów, mężczyzn i kobiet uciekających przed czymś albo biegnących ku czemuś. „Może Kolektyw tylko się ukrywa. Może wszyscy w mieście czekają. Może powinienem zostać”. Wiedział, że nie zostanie.


* * *

Z obawy przed milicją i rozbójnikami rozciągniętego kolejowego miasta pilnowało więcej strażników, ale większość rozbójników, którzy przychodzili, liberosynkretów i innych, pragnęła przyłączyć się do Rady. Zjawiali się codziennie i pytali, czy muszą przejść próbę, udowodnić swoją przydatność. Radni witali ich przyjaźnie, choć niektórzy martwili się, że mogą być wśród nich szpiedzy. W chaosie tych dni nie było jednak miejsca na nadmierną ostrożność. Cutter wszędzie spotykał nowych przybyszów ogarniętych niepewnym entuzjazmem. Pewnego razu przetarł oczy ze zdumienia, bo wydawało mu się, że zobaczył mężczyznę, którego tułów był posadowiony tyłem na grzbiecie konia.

Któregoś wieczoru, idąc przez zimną mgłę i stado spłoszonych gołębi skalnych, Cutter usłyszał głos. Głęboko w uchu.

Chodź do mnie na górę. Muszę ci coś powiedzieć. Po cichu. Proszę cię. Po cichu.

— Drogon? — Żadnego dźwięku oprócz trzepotu skrzydeł. — Drogon?

Grzechot kamyczków.

To nie był rozkaz, tylko prośba. Szemracz mógł go zmusić do przyjścia, ale nie zrobił tego.

Drogon czekał pośród ciemnych wzgórz nad pociągiem.

— Myślałem, że odszedłeś — powitał go Cutter. — Gdzie się podziewałeś?

Obok Drogona stał siwowłosy mężczyzna. Szemracz trzymał w ręku pistolet z lufą skierowaną w dół.

— Ten? — spytał starzec i Drogon skinął głową.

— Kto to jest? — spytał Cutter. Mężczyzna trzymał ręce za plecami. Miał na sobie staroświecką kamizelkę. Liczył sobie co najmniej osiemdziesiąt lat, ale stał prosto jak struna i patrzył na Cuttera z życzliwą powagą. — Kto to jest, Drogon? Kim ty, kurwa, jesteś?

— Drogi chłopcze…

Spokój — polecił Drogon Cutterowi do ucha.

— Jestem tutaj, by przedstawić ci sytuację. To jest święte dzieło i musisz być poinformowany. Powiem ci prawdę, synu: nie interesowałeś mnie i nie interesujesz. — Mówił z melodyjnym zaśpiewem. — Przybyłem tutaj, aby zobaczyć pociąg. Od dawna tego chciałem i przyszedłem pod osłoną ciemności. Ale twój przyjaciel — ruchem głowy pokazał na Drogona — uparł się, że musimy pomówić. Uważa, że może cię to zaciekawić.

Skłonił głowę. Cutter spojrzał na pistolet w dłoni Drogona.

— Teraz posłuchaj, co mam ci do powiedzenia. Jestem Wrightby.


* * *

— Tak, widzę, że mnie znasz, wiesz, kim jestem. Przyznaję, że mnie to cieszy.

Cutter ciężko oddychał. „Bogowiekurwacholera!” Czy to możliwe? Znowu zerknął na pistolet Drogona.

Stój spokojnie. — Wyszeptany rozkaz. Cutter wyprężył się tak szybko, że kręgosłup mu zatrzeszczał. Był sztywny jak pal. — Nie ruszaj się.

„Jabberze…” Cutter zdążył już zapomnieć, jak się czuje człowiek komenderowany przez Drogona. Trząsł się, próbował zacisnąć dłonie w pięści.

— Jestem Weather Wrightby i pragnę ci podziękować. Za to, co zrobiłeś. Masz świadomość, co osiągnąłeś? Przemierzyłeś świat. Wielkie przedsięwzięcie naszych czasów, na które od młodości czekałem. Ja sam wielokrotnie próbowałem. Z moimi ludźmi. Nie szczędziliśmy wysiłków. Przebijaliśmy się przez góry, przez dymokamień, pokonywaliśmy wszelkie naturalne przeszkody. Znasz je. Próbowaliśmy, umieraliśmy, zawracaliśmy. Zjadani, zabijani. Powalani przez mróz. Próbowałem tego raz po raz. A potem byłem już za stary. To wszystko — zatoczył ramieniem — cały ten metalowy szlak z Nowego Crobuzon na mokradła, do rozwidlenia, do Cobsea, do Myrshock, to była wielka rzecz. Ale nie o to walczyłem. Nie taki był mój ostateczny cel. Moje marzenie. Wiesz o tym. Nie, poświęciłem swoje życie innej wizji, wizji drogi od morza do morza. Otworzyć kontynent. Na zachód od Nowego Crobuzon. Historyczne dzieło. O to walczyłem, tego pragnąłem. Wiesz o tym, prawda? Wszyscy wiecie. Nie będę udawał, że mnie nie zezłościliście. Byłem wściekły, kiedy zabraliście mój pociąg. Ale potem zobaczyłem, co robicie… Święte dzieło. Wzięliście na siebie znacznie więcej, niż musieliście. Nie było mi łatwo przyglądać się temu bezczynnie, ale nie chciałem stawać wam na przeszkodzie. — Weather Wrightby jaśniał, jego wilgotne oczy pałały. — Musiałem do was przyjechać. Musiałem wam to powiedzieć. Za to, co zrobiliście, oddaję wam cześć.

Cutter dygotał jak zwierzę we wnykach, pozbawiony przez szemracza kontroli nad własnym ciałem. Szarpał się, ale bez skutku, ciągle słyszał „Nie ruszaj się” głęboko w uchu. Dźwięk ten przenikał go do szpiku kości. „Bogowie, kurwa, cholera”. Powietrze było zupełnie nieruchome. Z dołu dobiegały metaliczne brzęki. Było zimno.

— A potem przepadliście jak kamień w wodę, zniknęliście gdzieś na zachodzie. Ale wiedziałem, że jeszcze kiedyś o was usłyszę. A potem… — Weather Wrightby uśmiechnął się. — Chociaż przegrany i pokonany, mam swoje koneksje. Mam znajomych w Parlamencie, którzy chcą mojego sukcesu. Wiele dociera do moich uszu. Kiedy was znaleźli… jeden z ich zwiadowców albo kupców przeprawił się przez morze, usłyszał o kolejowym mieście i przekazał wiadomość do kraju, a oni wysłali szpiegów, którzy was wytropili… dowiedziałem się o tym. Kiedy wysłali żołnierzy, żeby pod osłoną wojny przywieźli z powrotem wasze głowy, również się o tym dowiedziałem. Czy mogłem zatem do was nie przyjść? Znacie drogę. Znacie szlak przez kontynent. Macie świadomość doniosłości tej wiedzy? Nie mogłem pozwolić, żeby ją pogrzebali. Poruszaliście się tak szybko, jak było to możliwe. W niektórych miejscach zbaczałem z trasy, trzymałem się bardziej na południe, bliżej Momentu. Ale przy wszystkich niuansach to jest wasza droga. Musiałem ją poznać. Przekazałem więc informację waszemu największemu obrońcy w mieście, jeszcze z czasów narodzin Rady. Myślicie, że ludzie o tym nie wiedzą? — Pokręcił głową z wyrozumiałym ubawieniem. — Kto mógł mieć jakieś wyobrażenie, dokąd udała się Rada? Oczywiście wiedzieliśmy to. Od dawna wiedzieliśmy, kto jest ich człowiekiem w mieście. Długo opłacałem jednego z jego znajomych, żeby utrzymać z nim kontakt. Uzyskał od niego informacje, które pozwalały mu was znaleźć. Byliśmy przekonani, że się tego podejmie. A my mu pomagaliśmy w wykonaniu tego zadania. W znalezieniu Rady i sprowadzeniu jej z powrotem do kraju. Mój szeptodziej. — Drogon był jego pracownikiem. Ochroniarzem, funkcjonariuszem MKK. Krew odpłynęła Cutterowi z żołądka. — Podobno jest gdzieś w pobliżu. Wasz protektor Low. Widziano go. Odkąd Kolektyw znalazł się na krawędzi klęski, sprawiał wrażenie zagubionego. Widziano go koło torów. Czekał na wasze przybycie. Mamy to, czego potrzebowaliśmy. Przyszliśmy pomóc i poznać ostatni etap drogi. Teraz znamy ją od początku do końca. Drogon, mój człowiek. Dobry chłop. Nie mogliśmy pozwolić, żeby was unicestwili. Musieliśmy temu zapobiec. Tak blisko celu, już prawie w domu. Nie mogłem dopuścić do tego, żeby was zabili tak blisko miasta. Chcieliśmy waszego powrotu.

„Dlatego Drogon wrócił. Ten obłąkany bydlak, zasrana misja Wrightby’ego. A kawaleria, która przyjechała na ratunek? Wszyscy z MKK? Bogowie kochani! Było dla niego ważne, żebyśmy dotarli do końca. Chciał zobaczyć, jak koło się zamyka. Chciał poznać naszą drogę do ostatniego metra. Walczył z miastem. Zabił milicjantów, żeby doprowadzić do naszego powrotu”.

— A teraz jesteście tutaj. Spokojnie, synu, spokojnie.

Nie ruszaj się — szepnął Drogon i szamotanina Cuttera ustała.

— Dzisiaj jesteście tutaj, a jutro starym odcinkiem torów pojedziecie do miasta. Zrobiliście to, co było do zrobienia. Naniosłem na moje mapy waszą trasę. Przez kakotopiczną plamę. Pokonaliście tę drogę dzięki sile waszych ciał i marzeń. Dziękujemy wam za to. — Drogon skinął głową, bez szyderstwa i fałszywej uprzejmości. — Możecie być pewni, że to wykorzystamy. Zbuduję żelazną drogę. Ten kontynent zostanie odnowiony, prze-tworzony, upiększony.

Cutter wpatrywał się w tego finansowo-kolejowego wizjonera. Nie był w stanie mówić, nie był w stanie powiedzieć Weatherowi Wrightby’emu, że jest obłąkany. Wrightby miał teraz wiedzę, która umożliwiała mu przemierzenie całego kontynentu, po tylu nieudanych próbach. Planował pompować pieniądze w kolejowy przekop i zassać je z powrotem pomnożone. Planował przeobrazić świat i Nowe Crobuzon.

„Da radę? Droga jest długa. Cholernie długa”.

„Ale teraz ją zna”.

— Teraz ci powiem, jak wygląda sytuacja: czekają na was. Kolektyw jest martwy. Wiesz o tym, prawda? I milicja wie o waszym przybyciu. Czekają na was. Wiedzą, w którym miejscu przyjedziecie. Na dworcu towarowym, który zbudowaliśmy, będzie ich wielu. — Całe bataliony. Całe brygady. Szereg za szeregiem, z bronią i stoicyzmem masowych morderców. Czekali na ofiary z przyszykowaną taumaturgiczną rzezią. Żaden świetlny golem, żadna mchomagia, żaden zapał bojowy liberosynkretów i ich towarzyszy, żaden bitewny amok ludzi-kaktusów, żadne szamanistyczne zaklęcia nie miały szans w starciu z tą siłą. — Umrzecie. Jestem tutaj po to, żeby wam to powiedzieć.

Wypowiedział tę przestrogę takim tonem, jakby to był kolejny wątek przyjaznej pogawędki. „Już nie stanie w naszej obronie. Ten popapraniec pomagał nam kiedyś z powodu jakiejś religijnej albo kupieckiej obsesji. Gotów był wystąpić przeciwko rządowi. Ale teraz, kiedy wróciliśmy, wykonawszy zadanie, nie jesteśmy mu już potrzebni. Może zrobić to, o czym zawsze marzył. W głowie Drogona i w śladach po naszej jeździe ma to, czego potrzebował”.

— Chcę wam powiedzieć, że jesteście wspaniali. Ta odwaga, ta niezłomność. Przekroczyło to wszelkie moje wyobrażenia. Brawo i jeszcze raz brawo. Misja została wykonana. Powiem ci, dlaczego cię o tym informuję. Byłoby nieprzyzwoite, gdybyś nie wiedział, co cię czeka za ostatnim zakrętem, na bocznicy tego dworca. Spotkasz tam milicję. — Cutter zadrżał. Drogon obserwował go. — Ale możesz też odejść. — Serce Cuttera zabiło szybciej, jakby dopiero wypowiedzenie tych słów przez Wrightby’ego stworzyło taką możliwość. Jakby potrzebował jego zgody na ucieczkę. — Możesz odejść. Drogon chciał, żebyś miał ten wybór. Dlatego tutaj jestem.

„Drogon? Ty go nakłoniłeś?” Cutterowi akurat starczyło siły, żeby skierować oczy na swojego niegdysiejszego towarzysza. Morderca w kowbojskim stroju nie podniósł wzroku. Jakże rozwodniona kamrateria! O co chodziło w tej ostatniej szansie dawanej Cutterowi? „Zawsze miałem taką możliwość” — pomyślał Cutter, ale ogarnęło go wrażenie, że otrzymał od Drogona prezent.

— Nieśliście historię przez stepy Rohagi. Dzięki wam MKK stał się prawdą, chociaż wcześniej zawsze był kłamstwem. Święte dzieło dokonało się, kontynent został przemierzony. Teraz możesz odejść. Ale jest też inna możliwość. Mógłbyś nam pomóc. Mógłbyś mam pomóc wrócić po waszych śladach. Tym razem kładlibyśmy tory na stałe. — Wrightby patrzył na niego, Drogon nie. — Drogon opowiadał mi o twojej fachowości, jak nauczyłeś się zdobywać, niwelować i badać teren. I zawsze byłeś niezależny. Wiemy o tym. Mógłbyś nam pomóc.


* * *

„Bogowie, Jabberze, Jabberze i cholera, boskie gówno, to mi się tylko śni”. Prawda, objawienie. „A więc to tak”. Nawet paraliżujące zaklęcie Drogona nie zdołała powstrzymać Cuttera przed szyderczym wykrzywieniem ust.

„A więc o to chodziło?” Próbował mówić, ale nie był w stanie. Mina, którą zdołał wycisnąć na swoją twarz, pytała: „Co ty sobie myślisz? Za kogo ty mnie masz? Myślisz, że mam tak mało uczuć dla ludzi, z którymi razem walczyłem, pracowałem i dupczyłem się, żeby zostawić ich dla ciebie? Żeby razem z tobą bić pokłony mamonie? Te wszystkie religijne brednie miały służyć zwerbowaniu mnie? Chcesz mnie w swojej drużynie, bo znam drogę? Bo już to raz zrobiłem? Chcesz mnie w swojej drużynie? Za kogo ty mnie masz?”

Kipiało w nim obrzydzenie, ale stał w zaszeptanym bezruchu, z rękami po bokach.

— Co na to powiesz? — spytał Wrightby.

W uchu Cuttera zabrzmiał głos Drogona:

Mów.

— Chuj ci w dupę — bluznął natychmiast Cutter. Wrightby skinął głową i czekał. — Odpierdol się od mojego pociągu. Wy sukinsyny, ty zdrajco, Drogon, nie uciekniesz nam…

Zaczerpnął tchu, żeby krzyknąć, i Drogon ponownie zamknął mu usta.

— Nie uciekniemy wam? — powiedział Wrightby z miną zdradzającą zaskoczenie. — Sądzę, że nie masz racji. Jestem pewien, że nie masz racji. Idziemy. Będę na dworcu towarowym. Będę czekał, kiedy przyjedzie pociąg. Przyjdź do mnie, gdybyś zmienił zdanie.

Drogon znowu szepnął i Cuttera chwycił potworny skurcz. Szeptodziej poprowadził Wrightby’ego ku ukrytej ścieżce, którą się oddalili. Odwrócił się i jeszcze raz szepnął do Cuttera:

Żebyś był poinformowany. Nie sądzę, żeby to zrobiło jakąkolwiek różnicę, ale tak na wszelki wypadek. Bo trzeba z tym raz na zawsze skończyć. Twoje lusterka są rozbite. Dla wszelkiej pewności.

Weather Wrightby spojrzał Cutterowi w oczy.

— Wiesz, gdzie mnie znaleźć.


* * *

Po ich odejściu Cutter wciąż czuł działanie zaklęcia. „Dlaczego mnie nie zabiliście, sukinsyny?”

Jego ramię poszło do góry. Nie miało to znaczenia. Nie był zagrożeniem. Nie powiedzieli mu niczego nowego. „Milicja czeka” — od wielu tygodni to powtarzał. Wszyscy wiedzieli, że tak uważał. Teraz miał pewność, ale od dawna to mówił. Dlaczego to miałoby zmienić mesjanistyczne plany Żelaznej Rady?

Był jeszcze jeden powód, dla którego Drogon i Wrightby zostawili go przy życiu. Nie tracili nadziei, że przejdzie na ich stronę, nie pojedzie ze zmierzającą na rzeź Radą, tylko przyłączy się do nich. Nienawidził ich za to, ale jednocześnie pomyślał: „Kim ja jestem, że tak o mnie myślą?”.

Łzy napłynęły mu do oczu. Nie wiedział, czy z powodu wysiłku, jaki włożył w wyswobodzenie się z zaklęcia, czy z jakiejś innej przyczyny. Zobaczył siebie samego tak, jak musiał go widzieć Drogon: jego sarkazm i samotność składały się na obraz człowieka, który tylko czeka na sposobność do tego, żeby zdradzić.


* * *

Przewożone w wagonie-zbrojowni lusterka zostały odwinięte ze swojego ochronnego zabezpieczenia. Szkło było pożyłkowane, płyta cynowa zamieniła się w kurz. Cutter chciał powiedzieć komuś o tym, co się stało, ale bał się swojego rozgoryczenia, rozpaczliwej pewności, że jego przewidywania się spełnią — bał się, że chociaż autentycznie cierpiał, ludzie dostrzegą u niego satysfakcję. Nienawidził tego w sobie. Wiedział, że Drogon to wyczuł. Dlatego próbowali go nakłonić do porzucenia towarzyszy.

Zaniósł rozbite lusterka do Ann-Hari i wszystko jej opowiedział.

Stare tory odbijały światło księżyca. Na horyzoncie, w kierunku wschodnim, noc była ciemniejsza: Rudewood, już w zasięgu wzroku. Światła pociągu i ogniska do gotowania promieniowały maleńkimi aureolami.

— No i? — spytała Ann-Hari.

— Co zamierzasz zrobić?

— Co ty zamierzasz zrobić?

— Ja bym zawrócił, na litość Jabbera. Pojechałbym torami na południe, nie na północ.

— Na moczary?

— Na początek. Tyle wystarczy, żebyśmy byli bezpieczni. Żebyśmy przeżyli, Ann-Hari. Żebyśmy przeżyli. Oni czekają. Jutro, może pojutrze już tam będą.

— Naprawdę? I co z tego?

— Co z tego? — ryknął Cutter. — Czyś ty oszalała? Nie słyszysz, co do ciebie mówię? I o co ci chodzi z tym „naprawdę”? — nagle urwał. Mierzyli się wzrokiem. — Nie wierzysz mi.

— Nie wiem.

— Myślisz, że kłamię.

— Daj spokój. Jesteś dobrym przyjacielem Rady, Cutter, wiemy…

— Bogowie przenajświętsi, ty myślisz, że ja kłamię! W takim razie co to znaczy? Bogowie, myślisz, że to ja rozbiłem te przeklęte lusterka?

— Uspokój się, Cutter.

— Tak myślisz.

— Nie rozbiłeś lusterek, Cutter. Wiem o tym.

— Czyli co, myślisz, że kłamię na temat Drogona?

— Od początku nie chciałeś, żebyśmy wracali, Cutter. Od początku nie chciałeś, żebyśmy jechali do Nowego Crobuzon. A teraz mi mówisz, że czeka na nas milicja. Skąd wiesz, że Drogon i ten drugi nie okłamali cię? Wiedzą, co myślisz. Wiedzą, co ci powiedzieć. Może chcą, żebyśmy się przelękli i uciekli z podkulonym ogonem.

Cutter zawahał się. Czy to możliwe, że Weather Wrightby próbuje ich przestraszyć?

Może Kolektyw zwyciężył. Może wszyscy uciekinierzy się mylą, Kolektyw ustanowił nową demokrację, zlikwidował loterię wyborczą, rozbroił milicję i uzbroił ludność. Poległym postawiono pomniki. Parlament jest przebudowywany. Nie ma milicyjnych kapsuł ani nieoznakowanych sterowców w chmurach, w powietrzu unoszą się tylko wyrmeny, balony i girlandy. Może Weather Wrightby nie chce, żeby przystąpili do tej nowej wspólnoty.

„Nie”. Cutter wiedział. Znał prawdę. Nie tak było. Pokręcił głową.

— Musisz powiedzieć Radnym — stwierdził.

— Co mam im powiedzieć? — odparła Ann-Hari. — Że ktoś, kogo nie znaliśmy i komu nie ufaliśmy, przyszedł z innym nieznajomym, aby nas poinformować, że pewien scenariusz, który braliśmy pod uwagę, zrealizował się, ale nie podali na to żadnych dowodów? Tak mam im powiedzieć?

Cutter poczuł, że wzbiera w nim bezsilna rozpacz.

— Na bogów, tobie jest wszystko jedno.

Wytrzymała jego spojrzenie.

— Nawet jeśli masz rację — mówiła — nawet jeśli dziesięć tysięcy milicjantów już teraz stoi w szyku bojowym, my tam będziemy, my chcemy tam być. Czy to jest jej obłęd? Jesteśmy Żelazną Radą — powiedziała. — Już nigdy nie zawrócimy.

Cutter miał ochotę wybiec na zewnątrz i wykrzyczeć prawdę, aby poznali ją wszyscy Radni, którzy przypadli mu do serca: jego towarzysze, jego chaverim, jego siostry. Chciał ich nakłonić do zawrócenia, zaklinać ich, powiedzieć im, co na nich czeka, powiedzieć im, co wie, co wie Ann-Hari. Nie zrobił tego. Milczał. Może przesądziła o tym jakaś wewnętrzna usterka, jakaś słabość, ale nie potrafił oznajmić wszystkim prawdy. Bo wiedział, że nie zrobiłoby to żadnej różnicy, że nikt by nie zawrócił.

Rozdział trzydziesty trzeci

Pociąg toczył się powoli po starych torach, brygady remontowe stale go poprzedzały, aby podeprzeć walący się nasyp z kamieni czy usunąć z drogi przeszkody. Spawali pęknięcia, dobijali obrośnięte rdzą hufnale. Najważniejszym czynnikiem spowalniającym nie był jednak stan torowiska, lecz przytłaczający historyczny wymiar ich przedsięwzięcia. Z prędkością piętnastu, dwudziestu kilometrów na godzinę Żelazna Rada jechała na północ, między erozyjnymi jarami i bazaltowymi skałami magmowymi, do Nowego Crobuzon.

Każde okno jeżyło się od strzelb. Platformy, porośnięty trawą cmentarz, miasteczka namiotowe na dachach — wszędzie roiło się od uzbrojonych Radnych. Siedzieli razem i śpiewali pieśni bojowe. „Opowiedzcie nam o Nowym Crobuzon” — mówili młodzi, urodzeni przez prostytutki w czasach, kiedy Rada wciąż była pociągiem budowlanym, albo przez wolne kobiety w interiorze Bas-Lag, albo przez członkinie Rady.

Za pociągiem szli ci, którzy nie mogli walczyć: dzieci, kobiety w ciąży, prze-tworzeni z dyskwalifikującymi ich modyfikacjami, starcy. Tworząc rozciągniętą kolumnę marszową, śpiewali własne pieśni.

Wyrmeny latały na misje wywiadowcze i po powrocie zdawały relacje z tego, co widziały. Tory powoli wznosiły się do góry, by wreszcie osiągnąć wierzchołek grani dzielącej porośnięty granitowymi głazami teren na dwa zbocza. Stworzenia mieszkające w koronach mijanych drzew wrzeszczały na ich widok. Wiele kilometrów na zachód miazmaty drzew gęstniały: Rudewood.

Godziny szybko mijały do wtóru hipnotycznego turkotu kół, o którym Cutter zapomniał przez wielomiesięczny okres wolnej jazdy. Teraz, kiedy pociąg mógł rozwinąć większą prędkość, znowu było słychać ten rytmiczny odgłos. Perkusja kół, stukot tłoków. „Uch uch, uch uch”, jakby ktoś raz po raz klepał Cuttera w ramię, przypominał mu o czymś, wprawiał w synkopowany niepokój.

„Będę wiedział, za chwilę będę wiedział” — pomyślał. „Za chwilę zdecyduję”. Wieczny pociąg nie zatrzymał się, kilometr za kilometrem był coraz bliżej Nowego Crobuzon, nie dając mu czasu do namysłu. „Co się stanie?” Broń miał gotową do strzału. Jechał w wagonie służbowym z ludźmi z zewnątrz, uchodźcami, którzy byli podnieceni i pełni strachu przed tym, co ich czekało. Tory wiły się jak wąż, jakby chciały ukryć przed ich oczami stację końcową. „Jeszcze kawał drogi” — pomyślał Cutter, ale miał wrażenie, że koniec linii czyha za następnym zakrętem. „Nie zostanę”. Nagle ogarnęła go pewność. „Nie pójdę do tego bydlaka Drogona, ale nie zrobię mu też prezentu z mojej śmierci”. Co w takim razie zrobisz? Oddał temu pytaniu głos. „Ucieknę”. Dokąd? „Tam, gdzie trzeba”. A Judasz Low? „Spróbuję go znaleźć”. Judasz Low. „O Judaszu, o Judaszu. Judasz, Judasz”.


* * *

Noc zapadła tak, jakby ciemność zagęściła powietrze. Jechali dalej. Światło rozlewało się z okien na szarą równinę. Z oddali pociąg wyglądał jak stonoga stąpająca na odnóżach z gazowego światła.

Już tylko kilkadziesiąt kilometrów. Nagle z torów zniknęły przeszkody i śmieci. „Może są regularne kursy” — pomyślał Cutter. Może miasto utrzymuje ten odcinek na chodzie, wozi nieczynnych pasażerów na nieczynne stacje. A potem, w nikłym świetle przedświtu, zobaczył przy torach ludzi, którzy machali toporkami i miotłami z gałązek, wołając: „Naprzód, naprzód!” i „Witamy w domu!”.

Zbiegli z miasta Kolektywiści. Coraz więcej uchodźców wyłaniało się z ciemności przed pociągiem, mrugali oślepiani mlecznym światłem reflektorów i machali. Zaanonsował się dzień. Dezerterzy z wojny między Kolektywem i Parlamentem, którzy przeszli przez Rudewood albo niebezpieczne korytarze na zachód od Dog Fenn, gdzie milicja urządzała sobie odwetowe polowania. Przybyli tutaj jako niewykwalifikowana brygada do sprzątania torowiska.

Crobuzończycy machali czapkami i szalikami. „Do miasta, do miasta!” — krzyknął jeden z nich. Niektórzy płakali. Rzucali na tory wyschnięte płatki kwiatów. Ale byli też tacy, którzy unosili ramiona nad głowę i wołali: „Nie, zabiją was!”. Inni mieli na twarzach coś w rodzaju smutnej dumy.

Biegli wzdłuż torów, wskakiwali na progi, rzucali zimowe kwiaty i jedzenie Radnym i ich dzieciom, wołali do nich i zeskakiwali. Pod ciężarem losu i swojej misji pasażerowie wiecznego pociągu stali się poważni i milczący. Zadanie przygarnięcia uchodźców spadło na tych, którzy podróżowali pieszo.

Ludzie biegli wzdłuż pociągi i wywoływali nazwiska.

— Nathaniel! Jest tam Nathaniel Besholm? Prze-tworzony, ramiona z drewna. Pojechał kiedyś zaginionym pociągiem na pustkowie.

— Szparonos! Mój ojciec. Nigdy nie wrócił. Ktoś wie, co się z nim stało?

Nazwiska i urywki rodzinnych historii, zdyszanym głosem wypowiadane przez tych, dla których powrót Żelaznej Rady był nie tylko potwierdzeniem prawdziwości mitu, ale również wskrzeszeniem rodzinnych nadziei. Przez okna wlatywały listy, zaadresowane do tych, którzy dawno przepadli, a teraz być może powrócili. Większość adresatów zmarła albo zniknęła bez śladu: te listy odczytywano na głos, traktując je jak pozdrowienia dla wszystkich.

Przez ten czas wstał dzień — dzień, w którym Żelazna Rada miała dotrzeć do końca linii. Prędkość zmalała, maszyniści chcieli jak najdłużej rozkoszować się tym ostatnim etapem podróży.

— Golemista Low! — krzyknęła jakaś kobieta. — Krząta się po całym mieście i przygotowuje wszystko na wasz przyjazd! Pospieszcie się!

„Co?” W Cutterze obudziła się nieufność. „Co?”

— Nie bójcie się! — krzyknął ktoś inny. — Ukrywamy się. Kolektyw czeka, stoimy za milicją i czekamy na was.

Cutter rozglądał się za kobietą, która mówiła o Judaszu.

„Już niedaleko”. Koło południa dotrą na miejsce, do końca linii, do dworca kolejowego z oddziałami milicji. „Tylko kilka kilometrów. Judasz powiedział, że ma plan. Bogowie. Bogowie. On jest tutaj”.


* * *

Wyrmeny z Żelaznej Rady latały w obu kierunkach. Forpoczty już wkrótce miały się znaleźć nad miastem.

Cutter dosiadał konia, jechał lekkim, wydłużonym galopem, którego nauczył się podczas wielu miesięcy spędzonych na pustkowiu. Prawie dotrzymywał tempa Ann-Hari, która jechała na Rahulu.

Kroki Rahula dudniły, pędził wzdłuż nasypu z piargów i kamyków, porośniętego mleczami i innym zielskiem i osłaniającego prze-tworzonego od wiatru. Cutter jechał na otwartej przestrzeni, gdzie nieprzyjazny wiatr sypał mu piaskiem w oczy. Nie zwracał na to uwagi. Jechał dalej pod chmurami, które poruszały się z gorączkowym pośpiechem i siały deszcz w pobliżu. Patrzył na tory, patrzył przed siebie.

— Jedź ze mną, jeśli chcesz — powiedział wcześniej do Ann-Hari. — Sama zobacz, czy mam rację. Zawsze możesz wrócić. Ale jeśli mam rację, to mówię ci, że… Judasz coś przygotował.

W pierwszej chwili chciała odmówić, ale w jego stanowczości i wirze innych uczuć — był podniecony, wystraszony, zły? — było coś, co ją wzburzyło i kazało jej pojechać z Cutterem.

Zawiódł Judasza i musiał się z nim zobaczyć, chociaż nie miał pewności, co zamierza zrobić — przekonać Judasza, żeby zmusił Żelazną Radę do zawrócenia, wytłumaczyć się, uzyskać rozgrzeszenie? Kiedy strażnicy nie chcieli dać mu konia, zażądał, żeby wezwali Ann-Hari.

— Musisz pozwolić mi jechać — powiedział. — Daj mi konia, do cholery. Judasz jest przed nami! Muszę się z nim spotkać! — Udawała zniecierpliwioną, ale zauważył, że jego słowa zrobiły na niej wrażenie. Powiedziała, że zabierze się z nim. — Jak chcesz. Pilnuj mnie, jeśli mi nie ufasz, wszystko mi jedno, ale zostało tylko kilka godzin. Muszę z nim porozmawiać. „Co on kombinuje?”

Potem. Przedmieścia Nowego Crobuzon. Tam, gdzie rzeki przecinały się pod estakadą drogi, dające osłonę kamienie były nadjedzone przez kwaśne deszcze. Podnóża góry wyciągały się, a niechlujna trawa marszczyła ziemię. Mroczna gęstwina Rudewood niby czarna i czarno-zielona wysypka rozlewała się w stronę szlaku pociągu, a w niektórych miejscach prawie omiatała tory cienkimi mackami lasu. Cutter, Rahul i Ann-Hari jechali między drzewami i cieniami drzew.

Wieczny pociąg szybko zniknął za plecami, niedawno oczyszczone tory wykreślały krętą linię. Cutter jechał tak, jakby był sam, obok nasypu, który wznosił się jak strup, jak źle zadzierzgnięta przędza w tkaninie krajobrazu. Również tutaj spotykał uchodźców, którzy go pozdrawiali, ale większość dotarła do pociągu. Ignorował ich okrzyki: „Gdzie jest Rada? Przyjechaliście nam na ratunek? Oni czekają tam z przodu, chłopcze, bądź ostrożny”. Nie odrywał wzroku od torów. Pociąg znajdował się nie więcej niż godzinę za nim.

Miał takie wrażenie, jakby Nowe Crobuzon go wsysało, jakby znalazł się w polu przyciągania grawitacyjnego miasta — jego cegieł, betonu, drewna, żelaza, połaci dachów, arabesek dymu i chymicznych świateł. Nasyp robił się coraz niższy, by po jakimś czasie zrównać się z kamienistym terenem. Cutter i Rahul jechali teraz obok siebie. Za wyścieloną głazami łąką Cutter zobaczył przepływającą barkę. Zbliżali się do obszarów rolnych. Nie odrywał oczu od torów. Od czasu do czasu ślady po jakimś urządzeniu, semaforze, mierniku prędkości czy rejestratorze pociągów. Miejscami kupka kamieni albo jakiś złom na trasie pociągu lub obok niej.

Stado wyrmenów przyleciało znad miasta.

— Czekają! — wrzeszczały. — Tysiące i tysiące, i tysiące! Wszędzie jest ich pełno! Nie!

Cutter i Rahul gnali po wschodniej stronie torów, pożerali dystans. Prędkość zahipnotyzowała Cuttera. Potem, za zakrętem omijającym skalną skarpę, tory prowadziły prosto jak strzała i schodziły się ze sobą na końcu kamienistej równiny urozmaiconej mokradłami, w których brodziły ptaki tak samo szare jak cała okolica. A u zbiegu perspektywy — miasto bocznic, gdzie tory rozwidlały się po wielekroć. Dym nad warsztatami, zmatowiona przez zimę blacha falista zajezdni, rozłogi dworca na końcu Nowego Crobuzon. Z piersi Cuttera wyrwał się okrzyk, a po chwili jak echo zawołał Rahul: widziana z tej odległości jako jednolita masa, jeden organizm z pik i armat, tysiącami masek odbijający światło pochmurnego dnia, na dworcu czekała milicja.

— Dobrzy bogowie!

„Judasz, gdzie jesteś?”

Wojska czekały.

— Gdzie jest Judasz? — spytała Ann-Hari.

Patrzyła na żołnierzy w oddali i Cutter zobaczył, bogowie przenajświętsi, zobaczył w jej oczach bojową iskrę. I wyzywający uśmiech na twarzy.

— Musieliśmy go przeoczyć. Przysięgam, że gdzieś tu jest…

— Nic nie wiesz, nie masz pojęcia…

— Do lekkich diabłów, Ann-Hari, możemy go znaleźć.

„Ale po co? Co on planuje?”

Pociąg miał wyjechać z ochronnego, kamiennego wąwozu na równinę, naprzeciwko crobuzońskiej milicji. Cutter wyobraził to sobie. Lokomotywy i kolejne wagony, twarze Radnych pobladłe, ale zastygłe w świadomości, że nie ma odwrotu. Zanim pociąg zdąży się zatrzymać, milicja przystąpi do szturmu. Pozostanie tylko ostatni zuchwały zryw, bohaterska śmierć. Spadnie na nich ta świadomość, po czym spocone i przeniknięte grozą twarze setek Radnych na powrót zhardzieją i pociąg przyspieszy, rozpocznie desperacką jazdę w stronę wroga.

„Naprzód, już dwa razy poradziliśmy sobie z milicją, poradzimy sobie po raz trzeci!” — zawołają, a inni będą z wdzięcznością udawali, że wierzą w te kłamstwa. Niektórzy przemówią szeptem do swoich bogów, zmarłych przodków albo kochanków, pocałują amulety, które ich nie ochronią. „Żelazna Rada!”, „Za Kolektyw!”, „Odnowa!” — krzykną.

Wieczny pociąg ze skowytem gwizdka pokona ostatnie kilometry, buchając dymem i huraganem kul. Dostanie się w zasięg crobuzońskich armat i pośród wierzgającego ognia, wyginania się i pękania metalu, opętańczych okrzyków Radnych i liberosynkretów, których pochłonie gorąca śmierć, Żelazna Rada osiągnie kres swego istnienia.

„Bogowie, bogowie”.

Zawrócili i podjechali kilkaset metrów w stronę pociągu. Cutter powściągał swojego konia. Obserwował tory. „Ostatnia szansa”. Około kilometra do kamiennej osłony wąwozu. Znowu wyrmeny nad głową, ale tym razem mówiące z innymi akcentami, crobuzońskie, przyleciały powitać przybyszów.

— Chodźcie, chodźcie! — wołały. — Oni czekają. Za milicją. Na was.

Zawróciły i poleciały w stronę jakiejś kolejowej maszynerii. Cutter znowu ruszył.

— Ann-Hari!

Okrzyk z wrót wąwozu, kilka metrów nad ich głowami. Cutter podniósł wzrok i to był Judasz.


* * *

Cutter krzyknął odruchowo. Zatrzymał konia, Rahul stanął i wszyscy spojrzeli do góry. Judasz Low gestykulował zawzięcie, żeby zwrócić ich uwagę.

— Ann, Ann-Hari! — wrzeszczał. — Cutter!

Obszernym gestem ramion przywołał ich do siebie.

— Judasz — powiedział Cutter.

— Na górę, na górę! Co wy tutaj robicie? Co wy robicie? Bogowie, chodźcie na górę!

Dla ciężkiego jaszczurczego korpusu Rahula zbocze było za strome, ślizgał się po nim. Musiał zaczekać przy torach i patrzeć, jak chwytając się korzeni, Cutter i Ann-Hari wdrapują się na górę. Tak długo, jak to było możliwe, Cutter trzymał głowę spuszczoną, by wreszcie unieść szarą jak łupek twarz i spojrzeć na Judasza Lowa.

Judasz patrzył na Ann-Hari z nieprzeniknioną miną. Długo ją obejmował. Cutter oblizał wargi. Czekał. Judasz odwrócił się do niego i co najmniej z półuśmiechem też go uściskał. Na króciutką chwilę Cutter pozwolił unieść się w górę. Zamknął oczy i oparł głowę na ramieniu Judasza, po czym odstąpił do tyłu. Ze swojego stanowiska obserwacyjnego widzieli miejsce, gdzie tory wychodziły z wąwozu.

Cała trójka przyglądała się sobie nawzajem. Oto wysoki, chudy, siwowłosy Judasz Low. „Kim jesteś?” — pomyślał Cutter. Różne przedmioty zdradzały, że Judasz tutaj obozował: butelka z wodą, golemistyczne odpady, luneta.

W tym miejscu nie mieli żadnych widzów. Ostatnie przejście przez góry przed miastem. Wyrmeny znowu krążyły nad głowami, wykrzykując histeryczne ostrzeżenia.

— Co robiłeś? — spytał Cutter. — Co robisz tutaj? Nie chcieli się zatrzymać, Judaszu, nie chcieli zawrócić. Próbowałem…

— Wiem. Wiedziałem, że będziesz rzucał grochem o ścianę. To nie ma znaczenia.

— Co się stało? W mieście?

— Och, Cutter. Marzenia prysły.

Judasz sprawiał wrażenie dziwnie spokojnego, apatycznego. Między głowami Cuttera i Ann-Hari patrzył na zakręt torów, w kierunku, z którego miał przyjechać wieczny pociąg. Potem znowu spoglądał na nich. Jego uwaga oscylowała.

— Co teraz robimy? — spytał Cutter.

— Nie ma już nic do zrobienia — odparł Judasz. — Nie jest już tak, jak było. Miasto… znowu się zmieniło.

— Dlaczego jesteś tutaj? — dociekała Ann-Hari z miną wspólniczki. — Po co tutaj przyszedłeś, Judaszu Low?

Na ustach ich obojga igrały uśmieszki. Głosy podszyte ironią. Mimo nadchodzącej rzezi, mimo że widziała milicję, nadal miała w sobie coś figlarnego. Wyciągnęła rękę i dotknęła go, a on odwzajemnił ten gest. Nić, która ich łączyła, była jak napięte, wijące się zwierzę. Judasz spojrzał przez ramię, a potem znowu na nią.

— Judasz! — wtrącił się głośno Cutter i ten skierował wzrok na niego.

— Tak, tak, Cutter, oczywiście — powiedział. — Po co tu przyjechałeś?

— Co zrobiłeś? — powtórzył Cutter, ale w tym momencie rozległ się jakiś hałas i Judasz wydał z siebie radosny pisk, jak mały chłopiec, po czym stanął na palcach, znowu jak mały chłopiec. Uśmiechał się. Przez łzy.

Niecały kilometr dalej pojawiła się wstęga dymu. Wieczny pociąg. Spaliny wyłaziły z wąwozu niby larwa sadzy z bruzdy w ziemi. Od strony pociągu wezbrał wiatr i napierał na ich twarze. Cutter i Ann-Hari odwrócili się, żeby spojrzeć na reflektory, które z trudem przebijały się przez światło dzienne, omiatały kamień i tory — i Żelazna Rada wjechała na ostatni odcinek wąwozu.

„Nie”. Cutter nie wiedział, czy wymówił to słowo na głos. Nie wierzył, że za szeregami milicji ukryci są rewolucjoniści. Patrzył i krzyczał na głos albo w głowie, kiedy Żelazna Rada wyłoniła się z kamiennej gardzieli i pod pełną parą pełniła ku własnej zagładzie. „Nie”.

Wyszczerzone zęby bufora, sypiący iskrami fetysz lokomotywy, ruchowa kronika bohaterskich czynów obwieszona myśliwskimi trofeami, tłoczna od najbardziej nieustraszonych wojowników, największych prze-tworzonych, ludzi-kaktusów ze skramatoporami, ryczący pociąg fetowany przez crobuzońskich uchodźców, który biegli wzdłuż torów, desperacko wiwatowali i rzucali confetti. Druga lokomotywa, wszystkie wagony, całe natorowe miasto zmilitaryzowane, Żelazna Rada stała się wojenną twierdzą. Koła dudniły o tory, dym buchał z kominów, wszyscy gotowi do walki, bez planu, bez strategii, bez taktyki, tylko kretyński impuls „naprzód!”.

„Uch uch, uch uch”. Stukot kół. Cutter podbiegł na krawędź skarpy i krzyknął, chociaż nie było szans, żeby go ktokolwiek usłyszał. Zobaczył, że Judasz płacze, ale nadal z uśmiechem, a Ann-Hari tylko się uśmiecha. Jadąc najszybciej w całej swojej historii, pociąg minął Rahula, który pomachał swymi ludzkimi i jaszczurczymi rękami.

Cutter usłyszał, że Judasz mruczy coś pod nosem, naśladuje dwuelementowy rytm, charakterystyczny takt pociągu. Śpiewał razem z pociągiem i zdawał się pełen oczekiwania. Cutter pochylił się i spojrzał z góry na pociąg, na Radnych przygotowanych do wojny, do ich ostatniej wojny, o miasto. Daleko z przodu zauważył osobliwy deseń przeszkód między torami, za mały, żeby wykoleić czy uszkodzić lokomotywę — precyzyjny obstrukcyjny układ, który z tej wysokości wyglądał jak punktowy piktogram na kilkumetrowym odcinku torów.

— Uch uch, uch uch — skandował Judasz.

Na dole synchronicznie zabrzmiało „uch uch” i przed Żelazną Radą przebiegł mechanizm, który Cutter już wcześniej widział i który uznał za relikt jakiegoś elementu sygnalizacji albo za coś niedokończonego. Kiedy koła go dotknęły, uruchomił się, a Judasz jęknął i padł na kolana. Jego skóra naprężyła się i krew z niej odpłynęła. Cutter zobaczył potęgę kathexis, szarpnięcie energii.

Usłyszał synkopowanie pociągu i czegoś nowego, złożony takt, staccato w antyfazie. Żelazna Rada przestawiła przygotowany przez Judasza włącznik i zamknęła obwód, wysysając siły z somaturga. Tylko Cutter to widział. Patrzył, jak Judasz mruga i dyszy.

Mała blokada między torami, której Cutter i Ann-Hari wcześniej nie zauważyli, bo pierwszy okrzyk Judasza odwrócił ich uwagę, wklinowana w podsypkę, wsparta na podkładach — obstrukcja ze szpilek, metalowych prętów i kloców — została rozepchnięta na boki przez Żelazną Radę. Każdy element ciężko wylądował na zamontowanych przez Judasza kontaktach, a ich układ i użyte materiały utworzyły precyzyjną kompozycję muzyczną, melodię pękania, stukania i brzękania metalu o metal, uzupełniającą idealnie zsynchronizowany takt pociągu. Przez parę chwil, przez urywek czasu działała pulsomagia, palimpsestowy rytm. Każdy akcentowany dźwięk był jak ruch dłuta na bryle czasu i, kiedy totemiczna głowa Żelaznej Rady wyłoniła się spośród kamiennych fałd i synklin na otwartą przestrzeń, momenty czasu były łupane, rzeźbione przez hałas — interwencja poprzez mechanizm, który wysysał energię z Judasza, tego wybitnego somaturga samouka z Nowego Crobuzon. Prymitywna, mocarna, dominująca, precyzja tego parcelowania nadawała czasowi nowy kształt, była konfliktem w czasie,


…przeistoczyła czas i zrobiła zeń


golema


golema czasowego


…który zrodził się do quasi-życia, golem z dźwięku i czasu, stał i robił to, co mu rozkazano, był ucieleśnieniem rozkazu, istniał jako rozkaz. Rozkaz brzmiał: „Bądź!”, to był. Animowana postać wyrzeźbiona z czasu, ślady dłuta widoczne w nieforemnych sekundach, zmiażdżonych chwilach na brzegach, pękniętych momentach w miejscach, gdzie czasokończyny łączyły się z czasotułowiem. Był. W wymiarach niewyczuwalnych nawet dla jego stwórcy. Jego kontury, widoczne w inny sposób, spowijały pociąg.

Golem czasowy stał i był, ignorował otaczającą go linearność, tylko był. Brutalna ingerencja, gwałt na następstwie chwil, zakrzep w diachronii. Z tępą arogancją swego istnienia golem nie zwracał uwagi na zgorszenie ontologii.

Z twarzą we krwi, trzepocząc jak wyrzucona na brzeg ryba, pełzając po ziemi i brudząc ją krwią, wyczerpany taumaturgicznym wysiłkiem Judasz Low zajrzał do wąwozu i uśmiechnął się. Cutter nie odrywał od niego wzroku.

Nieprzyjemny hałas z dołu. Trzask i huk ciężkiej kolizji. Ann-Hari krzyczała. Zbiegła po piarżysku, ciągnąc za sobą obłok pyłu. Przewróciła się, potoczyła i wstała z podartym ubraniem. Rahul stał sparaliżowany szokiem, patrzył na Żelazną Radę, od której dzieliło go zaledwie parę metrów. Radni i uchodźcy stali i czekali zdezorientowani. Wszystkie spojrzenia były skierowane na pociąg.

Wieczny pociąg. Żelazna Rada. Renegaci, powracający i teraz czekający. Całkowity immobilizm. Absolutny bezruch w ciele golema czasowego. Pociąg uwięziony w zakrzepłej chwili.

Nie zawsze było go wyraźnie widać. Brutalne temporalne rozdarcia, z których zrobiony był golem, okrywały go jakby fasetkami, opalizacją okaleczonego czasu. Pod pewnymi kątami pociąg trudno było zobaczyć albo trudno o nim myśleć, albo trudno o nim pamiętać z chwili na chwilę. Ale nie ruszał się.

W kilkumetrowej strefie nad kominami dym nie poruszał się w żadnym widzialnym wymiarze. Dopiero gdy dotarł do rozdarcia czasu, do ciała golema, ulatywał porywany przez wiatr, ostatnie oddechy pociągu uciekały do historii. Radni na lokomotywie wciąż trzymali broń w gotowości i śmiali się śmierci w twarz, a pociąg pędził przez podmiejską równinę, chociaż ani drgnął.

Na końcu składu znajdowały się dwie lokomotywy, które pchały, a nie ciągnęły. Druga z nich nie załapała się na ten ochronny moment, pozostała w ruchu i wykoleiła się na skutek zderzenia z nagłym kryzysem wyrwanej z czasu materii. Rozpadła się na kawałki, sypiąc rozżarzonym węglem, roztrzaskanym wyposażeniem i konającą załogą. Tylna część drugiej lokomotywy była zwinięta w harmonijkę aż do miejsca, w którym stykała się z golemem czasowym. Tam ślady katastrofy kończyły się jak ucięte nożem.

Ann-Hari krzyczała. Ludzie podążający pieszo w ślad za Żelazną Radą coraz liczniej wychodzili z wąwozu, mówili sobie nawzajem, co widzą i przekazywali wiadomość do tyłu: „Żelazna Rada…”. Ale co właściwie się z nią stało?

Nie dochodził od niej żaden dźwięk. Była wielką ciszą w kształcie pasażerów pociągu. Żelazna Rada była zbudowana z ciszy. Ann-Hari znowu wrzasnęła i próbowała chwycić pociąg, wskoczyć na niego. Czas wyślizgiwał jej się z rąk na obrzeżach golema, odtrącał jej dłoń albo kazał Radzie na moment zniknąć, żeby Ann-Hari nie mogła jej dotknąć. Przebywała w czasie, a pociąg nie, toteż pozostawał poza jej zasięgiem. Inni, którzy zostali wraz z nią w czasie, zebrali się wokół Ann-Hari. Krzyczała.

Na czele pociągu, wygrażając wrogowi potężną kolczastą pięścią, stał Grubogoleń. Spoglądał na gęste szeregi milicji w oddali. Uśmiechał się z otwartymi ustami. Obok niego roześmiany człowiek, któremu zwisała z ust nitka śliny. Zawieszony w powietrzu nieruchomy pył spowijał pociąg. Od reluksyjnych reflektorów bił kamienny snop światła. Ann-Hari miotała się, próbowała dołączyć do Grubogolenia i Żelaznej Rady — ale nie była w stanie.


* * *

Cutter przyglądał się tej niemożliwości. Podskoczył, kiedy Judasz położył mu dłoń na ramieniu.

— Chodźmy — powiedział somaturg nie swoim głosem. Z jego uśmiechniętych ust dobywały się pogruchotane dźwięki zlepione krwią i śliną. — Chodźmy. Uratowałem ich. Chodźmy.

— Jak długo to potrwa? — spytał Cutter drżącym głosem.

— Nie wiem. Może do czasu, gdy świat będzie na nich gotowy.

— Tamci nie żyją.

Pokazał na zamykającą skład lokomotywę. Judasz nie spojrzał w tamtą stronę.

— Los tak chciał. Zrobiłem, co mogłem. Bogowie, uratowałem ich. Sam widziałeś.

Wstał i chwycił się za brzuch. Stęknął. Zatoczył się. Na ziemi powstało półkole wycharczanej przez niego żółci. Światło dzienne wyraźnie go wzmacniało. Wyciągnął rękę w stronę Cuttera, a ten ją chwycił i ruszyli na dół, ale nie na tory, tylko w drugą stronę. Judasz wciąż kiwał się jak marionetka. Z oddali nadciągał hałas, który zwiastował zbliżanie się milicji. Zauważyli, że stało się coś nadzwyczajnego i nadchodzili.

Cutter i Judasz szli przed siebie. Oddalali się.

Загрузка...