12

Ben uaktualniał notatki medyczne. Lewis kończył zapis w dzienniku pokładowym. Tomasz siedział na rufie i wpatrywał się w pozostającą z tyłu rzekę. Już od trzech dni Ben obserwował jego zachowanie. Nie wiedział, czego się spodziewać, nie podobała mu się ta zmiana nastroju, której Tomasz nie usiłował już nawet maskować.

Ben pisał: “Rozłąka z braćmi i siostrami była dla nas wszystkich znacznie trudniejszym przeżyciem, niż się spodziewaliśmy. Uwaga: na kolejne wyprawy wysyłać, w miarę możności, pary rodzeństwa”.

A co będzie — zastanawiał — się — jeśli Tomasz zachoruje! Nawet w szpitalu nie było warunków do zajmowania się chorymi umysłowo. Utrata zmysłów traktowana była jako zagrożenie społeczne, zagrożenie wobec braci i sióstr, którzy cierpieli na równi z chorym. Już wcześniej . rodzina postanowiła nie tolerować żadnych zagrożeń społecznych. Siostra lub brat dotknięci chorobą psychiczną, mieli być eliminowani. Takie było prawo — Ben powtórzył ta sobie z całą surowością. Rzeczywistość natomiast wyglądała tak, że ich mała społeczność nie mogła sobie pozwolić na utratę pary rąk. Co robić, jeśli rzeczywistość przeczy prawu?

Spojrzawszy przelotnie na Molly, Ben dopisał: “Uwaga: w wyprawie powinna uczestniczyć taka sama liczba kobiet, jak mężczyzn”. Domyślał się, że Molly czuje się bardziej osamotniona niż którykolwiek z nich. Patrzył, jak dziewczyna pokrywa rysunkami kolejne kartki szkicowania, i zastanawiał się, czy rekompensuje sobie tym w jakiś sposób nieobecność sióstr. Może gdy Tomasz zajmie się wreszcie swoim właściwym zadaniem, przestanie godzinami wpatrywać się w przestrzeń i podskakiwać nerwowo na każde dotknięcie czy zawołanie.

— Trzeba będzie zastanowić się nad sprawą żywności przerwał mu rozmyślania Lewis. — Przewidywaliśmy, że przebycie tego odcinka zajmie nam pięć dni, a zajęło osiem. Weźmiesz to na siebie, Ben?

Ben kiwnął głową.

— Jutro, jak przybijemy do brzegu, zrobię remanent. Możliwe, że trzeba będzie zmniejszyć racje. — Wiedział, że nie powinni tego robić. Zanotował: ,.Uwaga: uwzględnić podwójne zapotrzebowanie kaloryczne”.

Ręka Molly wysunęła się spod policzka i zwisała luźno z koi. Ben miał zamiar przespać się z nią tej nocy, ale nie był rozczarowany, że do tego nie doszło. Zanadto byli zmęczeni, nawet na pocieszanie się seksem. Ben westchnął i odłożył notes. Z nieba znikały resztki słońca. Słychać było tylko cichy plusk fali o burtę łodzi i miarowe oddechy z tylnej części kajuty. Ben odczekał, aż Tomasz zaśnie, i też się położył.

Molly śniła, że łódź się wywraca, a ona nie może wydostać się spod kadłuba i w panice szuka drogi do powietrza. Woda miała barwę jasnozłocistą, od której skóra Molly także stawała się złota, i Molly wiedziała, że jeśli choć na chwilę przestanie się ruszać, zmieni się na zawsze w złoty posąg na dnie rzeki. Zaczęła płynąć ze zdwojoną energią, spragniona powietrza, obolała, omdlewająca, owładnięta śmiertelnym strachem. Nagle wyciągnęły się ku niej ręce, jej własne ręce, białe jak śnieg. Molly spróbowała je pochwycić, ale ręce, których były już teraz dziesiątki, łowiły nicość, dłonie otwierały się i zaciskały bez skutku. Ciągle nie mogły na nią trafić i w końcu Molly zawołała: “Jestem tutaj!” Woda gwałtownie wdarła się do wnętrza jej ciała. Molly, porażona tym co się stało, zaczęła się topić i tylko jej mózg gotował się ze strachu, a usta składały się w słowa protestu, niezdolne je wykrzyczeć.

— Cicho, Molly, wszystko dobrze — cichy głos dotarł wreszcie do jej świadomości i Molly otrząsnęła się gwałtownie ze snu. — Wszystko dobrze, Molly, nic ci nie jest.

Było bardzo ciemno.

— Ben? — szepnęła Molly.

— Tak, coś ci się śniło.

Zadrżała i odsunęła się, robiąc mu miejsce obok siebie. Miała dreszcze — odkąd znaleźli się na wodach Potomacu, noce były bardzo chłodne. Ben był ciepły, jedną ręką mocno obejmował jej zziębnięte ciało, a drugą delikatnie je pieścił.

Cicho, tak żeby nie obudzić innych, ich ciała połączyły się w zmysłowym uścisku, a potem Molly zasnęła po raz drugi, z całej siły przytulona do Bena.

Przez cały następny dzień napotykali coraz liczniejsze ślady zniszczeń: popalone, roztrzaskane przez burze domy. Przedmieścia zarastały stopniowo krzakami i drzewami. Unoszące się na powierzchni wody resztki dodatkowo utrudniały przeprawę, zatopione łodzie i zwalone mosty zamieniały rzekę w labirynt, którym ich łódź posuwała się naprzód w żółwim tempie. I tym razem nie mogło być mowy o postawieniu żagla.

Lewis i Molly stali razem na dziobie. Wypatrywali zatopionych przeszkód i wykrzykiwali ostrzeżenia — czasem oboje naraz; czasem tylko jedno, żadne jednak nie milkło na dłużej niż minutę.

Nagle Molly wskazała przed siebie i zawołała:

— Ryby! Tu są ryby!

Z pełnym zachwytu zdziwieniem wpatrywali się wszyscy w ławicę ryb, pozwalając łodzi swobodnie dryfować, póki Lewis nie krzyknął:

— Przeszkoda! Godzina jedenasta, dziesięć metrów! Chwycili ostro za wiosła i ławica zniknęła, ale zły nastrój zdążył już prysnąć. Wiosłując, rozmawiali o sposobach łowienia ryb, o suszeniu ich na drogę powrotną, o poruszeniu, jakie wywoła w dolinie wiadomość, że ryby mimo wszystko przetrwały.

Najstraszniejsze nawet ruiny oglądane z rzeki były niczym wobec obrazu kompletnego zniszczenia, jaki napotkali na przedmieściach Waszyngtonu. Molly oglądała kiedyś w książkach zdjęcia zbombardowanych miast — Drezna, Hiroszimy. Była to dokładnie taka sama totalna zagłada: ulice zagrzebane pod rumowiskami, tu i ówdzie góry betonu porośnięte winnym pnączem, drzewa zakorzenione wysoko ponad ziemią, opasujące korzeniami zwały cegieł, płyty i bloki marmuru. Póki się dało — płynęli rzeką. Tym razem kataraktę tworzyły przeszkody wykonane ludzką ręką: rdzewiejące samochody, zdruzgotany most, . cmentarzysko autobusów…

— Wszystko na nic — wymamrotał Tomasz. — Wszystko to nie ma sensu.

— Może nie — zaoponował Lewis. — Muszą tu przecież być lochy, piwnice, składy ognioodporne… Może nie.

— Wszystko na nic — powtórzył Tomasz.

— Przybijemy do brzegu i spróbujemy się zorientować, gdzie właściwie jesteśmy — przerwał im Ben. Zapadał już zmierzch, nie można było nic robić do rana. — Zajmę się kolacją. Molly, potrafisz wydedukować coś z tych map?

Pokręciła przecząco głową. Oczy miała utkwione w koszmarną scenerię przed sobą. Kto to zrobił? Dlaczego? Wyglądało to tak, jakby ludzie uwzięli się, by zetrzeć w pył to miejsce, które tak strasznie ich zawiodło.

— Molly! — Głos Bena był tym razem bardziej stanowczy. — Zostało chyba jeszcze kilka punktów orientacyjnych. Otrząsnęła się i odwróciła gwałtownie tyłem do miasta.

Ben spojrzał na Tomasza, a potem na Harveya, który uważnie śledził rzekę.

— Zrobili to specjalnie — orzekł Harvey. — Pod koniec wszyscy musieli zwariować, opętała ich żądza niszczenia.

— Kiedy już ustalimy, gdzie jesteśmy, poszukamy piwnic — powiedział Lewis. — Wszystko, co tu widzimy, to dzieło rozwścieczonych szaleńców. Zniszczyli na pewno tylko to, co było na powierzchni. Piwnice będą nietknięte.

Molly obracała się powoli wokół własnej osi, uważnie śledząc panoramę krajobrazu.

— Powinniśmy minąć jeszcze dwa mosty — powiedziała, a wówczas znajdziemy się chyba u stóp Wzgórza Kapitolu. To trzy, cztery kilometry.

— W porządku — odparł cicho Ben. — W porządku. Może w centrum miasta nie jest aż tak źle. Pomóż mi, Tomasz, dobrze?

Przez całą noc łódź miotała się, na wszystkie strony, członkowie załogi zaś, zmęczeni, lecz niezdolni zasnąć, przemierzali pokład bez wytchnienia, szukając u siebie nawzajem jakiejkolwiek pociechy.

Wszyscy wstali przed świtem. Zjedli coś w pośpiechu i z pierwszym brząskiem wyruszyli rumowiskiem w stronę centrum Waszyngtonu. Rzeczywiście; okazało się, że miasto jest tam mniej zniszczone niż na obrzeżach. Zaraz jednak uświadomili sobie, że zabudowa jest tu po prostu rzadsza; wolne przestrzenie stwarzały iluzję częściowej jedynie zagłady. Zaobserwowali też wyraźne ślady prób usunięcia części ruin.

— Rozdzielmy się parami — zarządził Lewis, na nowo obejmując rolę przywódcy. — Spotkamy się w tym samym miejscu o dwunastej w południe. Molly i Jed pójdą w tę stronę. Ben i Tomasz — w tamtą. My z Harveyem ruszymy tędy. — Za każdym razem wskazywał kierunek palcem, a reszta akceptowała jego decyzje kiwnięciem głowy. Molly ustaliła nazwy budynków, do których mieli się udać: Biuro Senatu, Poczta Główna, Urząd Komunalny…

— Byliśmy naiwni jak dzieci — rzekł nagle Tomasz do Bena. gdy zbliżali się do ruin budynku Poczty Głównej. Zdawało nam się. że przynajmniej kilka domów poczeka tu na nas z otwartymi drzwiami, a całą naszą robotą będzie wejść do środka, wyciągnąć parę szuflad i zgarnąć co potrzeba. A potem wracać do domu w glorii bohaterów. Idiotyczne, no nie?.

— Już zdążyliśmy poczynić spore odkrycia — odparł uspokajająco Ben.

— Tak, upewniliśmy się, że nie tędy droga — odparował Tomasz. — Do niczego nie dojdziemy.

Obeszli budynek dookoła. Przednie wejście było zablokowane, jedna boczna ściana całkowicie zwalona, wnętrza wypalone i osmalone sadzą.

Czwarty z kolei budynek, do którego próbowali się dostać, także przeszedł pożar, ale był tylko częściowo zniszczony. Znaleźli tam gabinety, biurka, akta.

— Papiery przemysłu drobnego! — obwieścił znienacka Tomasz, odwracając się do Bena z wielkim przejęciem. Ben ze zwątpieniem pokręcił głową.

— No i co z tego?

— W którymś z poprzednich pokoi były książki telefoniczne. Gdzie to było? — Ben nadal stał zaintrygowany, więc Tomasz roześmiał się i wyjaśnił: — Książki telefoniczne! Tam znajdziemy spis magazynów, fabryk, składów!

Odnaleźli pokój, w którym kilka książek telefonicznych leżało jedna na drugiej na podłodze i Tomasz począł gorączkowo przeglądać pierwszą z brzegu. Ben podniósł drugą i już miał ją otworzyć, kiedy Tomasz go ostrzegł:

— Uważaj! Ten papier się rozsypuje. Wyjdźmy stąd. — Czy to coś da? — zapytał Ben, wskazując na książkę telefoniczną w rękach Tomasza.

— Tak, musimy tylko odnaleźć centralne biuro telekomunikacji. Może Molly to potrafi.

Poszukiwania cennych materiałów ciągnęły się przez całe popołudnie i dwa następne dni. Molly uaktualniała mapę Waszyngtonu, nanosząc na nią budynki, w których znajdowało się coś godnego uwagi, zaznaczając budowle grożące niebezpieczeństwem i zalane partie miasta (wiele piwnic wypełniała woda o zgniłym zapachu). Narysowała mnóstwo szkieletów, o które wciąż się potykali. Rysowała je z równą obojętnością jak budynki i ulice.

Czwartego dnia odnaleźli centralne biuro telekomunikacji. Tomasz ulokował się w jednym z pokoi i zaczął wertować książki telefoniczne wschodnich miast, ostrożnie wyjmując kartki, które mogłyby przydać się później. Ben przestał się o niego martwić.

Piątego i szóstego dnia padało. Ciągła; szara ulewa zatapiała miejsca niżej położone, a w niektórych budynkach poziom wody wzrastał ponad piwnice. Gdyby deszcz utrzymywał się dużo dłużej, całe miasto stanęłoby w wodzie, jak to — sądząc z nieomylnych znaków — już nieraz się tu zdarzało. A jednak niebo wypogodziło się w końcu, z północy nadszedł wiatr i członkowie ekspedycji, trzęsąc się z zimna, wznowili poszukiwania.

Pochylona nad rysunkiem, Molly myślała: miliony ludzi, setki milionów ludzi, nikt się nie ostał. Narysowała ruinę pomnika Waszyngtona, zburzoną statuę Lincolna z zachowaną na piedestale częścią inskrypcji: “One nation indi…” Przeniosła na papier szkielet konstrukcji budynku Sądu ; Najwyższego…

Nie założyli obozowiska w mieście, lecz co wieczór wracali do łodzi. Nagromadzili zbyt wiele materiału, żeby wszystko wieźć do domu; codziennie opuszczali miasto obładowani aktami, książkami, mapami, wykresami, a po wieczornym posiłku każde wertowało swoją porcję papierów, usiłując dokonać selekcji. Prowadzili wyczerpujące notatki o stanie budynków; które przeszukiwali, o ich zawartości, użyteczności znalezionych materiałów. Kolejna ekspedycja — będzie mogła z miejsca zabrać się do pracy.

Znajdowali szkielety, to na gruzach, to częściowo zagrzebane w ruinach, to znów wewnątrz domów. Jakże łatwo mijać je obojętnie — dziwił się Ben. — Obcy gatunek, wymarły, trudno. Idźmy dalej.

Dziewiątego dnia wieczorem dokonali ostatecznej selekcji rzeczy, które miały popłynąć łodzią. W częściowo zniszczonym budynku znaleźli nietknięty pokój, gdzie złożyli pozostałe materiały z myślą o następnej grupie.

Dziesiątego dnia ruszyli w drogę powrotną, wiosłując tym razem pod prąd. Ożywczy północno — zachodni wiatr dął w ogromny, pojedynczy żagiel, którego dotąd nie można było postawić. Lewis zamontował rumpel i wiatr zaczął pchać łódź w górę rzeki.

Szybciej, szybciej! — Molly bezgłośnie ponaglała łódkę. Stała na dziobie i wykrzykiwała ostrzeżenia, często jeszcze przed pojawieniem się przeszkody. Pamiętała, że w tym miejscu była kłoda, tam znów lokomotywa, zapora z piachu… Po południu wiatr zmienił kierunek na północny i trzeba było zwinąć żagiel albo ryzykować zniesienie na brzeg. Radosne podniecenie zaczęło stopniowo ustępować zawziętej determinacji, a w końcu — bezmyślnej uporczywości. Kiedy stanęli na noc, dla wszystkich było jasne, że przepłynęli niewiele ponad połowę odcinka pokonanego na tym samym etapie podróży w drodze do Waszyngtonu.

Tej nocy Molly śniły się tańczące postacie. Biegło do ich uszczęśliwiona, z rozpostartymi ramionami, ledwie muskając stopami ziemię w szalonym pędzie ku zjednoczeniu. Wtem powietrze zgęstniało i rozmigotało się; postacie były teraz zniekształcone, a gdy jedna z nich spojrzała na Molly, okazało się, że ma całkiem zmienione rysy, jedno oko wyżej niż drugie, wykrzywione usta. Molly przystanęła, wpatrzona w groteskowe oblicze. Jakaś siła ciągnęła ją jednak ku niemu przez zniekształcające wszystko, gęste powietrze. Molly próbowała się bronić, cofnąć, ale jej stopy skoczyły do przodu, ciało dążyło w ślad za nimi i Molly czuła, że stawiające opór powietrze zasklepia się dusząco wokół niej. Karykatura jej własnej twarzy przybrała złośliwy grymas i postać wyciągnęła się w górę jak żmija, zwracając ramiona ku Molly. Molly ocknęła się gwałtownie i przez kilka chwil nie wiedziała, gdzie się znajduje. Ktoś krzyczał.

Poznała głos Tomasza. Ben i Lewis szamotali się z nim, aż w końcu wynieśli chłopca z koi na dziób łodzi, tam gdzie złożony był baldachim. Harvey przeszedł na rufę i spokój stopniowo powrócił, ale Molly i tak bardzo długo nie mogła zasnąć.

Po dwóch dniach podróż stała się koszmarem. Porywisty wiatr był bardziej groźny niż pomocny, toteż zwinęli. żagiel. Nurt był coraz bystrzejszy, woda mulista. W głębi lądu musiało padać znacznie bardziej niż w Waszyngtonie. Przejmujący chłód ustępował w południe, a wówczas ich grube ubrania stawały się za gorące. W porze obiadu zmieniali stroje na lżejsze, które z kolei okazywały się za lekkie o zachodzie słońca. Ciągle było im albo za gorąco, albo za zimno.

Been i Lewis oddalili się od pozostałych i ze wzniesienia nad rzeką obserwowali wschód słońca.

— Głodni są, stąd w dużej mierze te kłopoty — rzekł Ben. Lewis skinął głową. — No i Molly zaczął się okres, nikogo do siebie nie dopuszcza. Biedny Harvey, wczoraj w nocy o mało go nie zabiła.

— Nie o Harveya się martwię — powiedział Lewis.

— Wiem. Nie mam pojęcia, czy Tomasz da radę, czy nie. Dałem mu środek uspokajający. Codziennie głowię się, co z nim będzie nazajutrz.

— Nie możemy wieźć do domu balastu — rzekł ponuro Lewis. — Nawet najsurowsze racjonowanie nie oszczędzi nam kłopotów z żywnością. Zaaplikujesz mu środki uspokajające, ale jeść będzie musiał, a ktoś inny będzie musiał za niego wiosłować…

— Tomasz wraca razem z nami — przerwał mu Ben, niespodziewanie przejmując dowodzenie. — Będzie nam potrzebny do badań, nawet gdyby miał wracać w kaftanie bezpieczeństwa.

Na moment obaj ucichli.

— Wszystko przez tę rozłąkę, prawda? — Lewis spoglądał na południe, w kierunku domu. — Nikt czegoś takiego nie przewidział. Jesteśmy inni niż ci przed nami! Całą tę przeszłość, książki do historii — wszystko można wywalić na śmietnik. Tego nikt nie przewidział — powtórzył cicho. / — Jeśli wrócimy, trzeba będzie objaśnić jakoś reszcie, co się z nami dzieje z dala od swoich.

— Wrócimy na pewno — rzekł Ben. — I właśnie dlatego potrzebny mi będzie Tomasz. Kto to mógł przewidzieć? Dopiero teraz, widząc, jak dalece się od nich różnimy, będziemy bardziej ostrożni. Ciekawe, jakie odkryjemy kolejne najmniej spodziewane różnice?

Lewis podniósł się. — Wracamy?

— Ja za chwilę.

Patrzył, jak Lewis ześlizguje się ze skarpy i wchodzi na pokład łodzi, a potem ponownie przeniósł wzrok na niebo. Ludzie — pomyślał ze zdumieniem — wyprawiali się tam, w górę, a on nie mógł zrozumieć, po co. Pojedynczo i w małych grupkach zapuszczali się w głąb dzikich lądów, przemierzali rozległe morza, wspinali się na góry nie tknięte wcześniej ludzką stopą. A on nie potrafił zrozumieć, po co to wszystko robili. Co pchało ich, z dola od bliskich, ku samotnej zagładzie albo śmierci wśród obcych? A te zniszczone domy, które wraz z innymi oglądał po drodze — zaprojektowane, jak stara chałupa Sumnerów, w dolinie, na jedną, dwie, trzy osoby; domy, których nieliczni mieszkańcy celowo izolowali się od innych przedstawicieli swojego gatunku. Dlaczego?

W ich rodzinie izolacja była karą. Nieposłuszne dziecko, pozostawione samo w pokoju na dziesięć minut, wychodziło stamtąd skruszone, radykalnie wyleczone z buntu.

Izolacja była karą, jaką wyznaczyli Dawidowi. Lekarze znali wszystkie szczegóły zdarzeń ostatniego miesiąca, jaki Dawid spędził wśród nich. Gdy zaczął im zagrażać — odizolowali go no zawsze, uznając to za dostatecznie surową karę. A tamci ludzie z odległej przeszłości szukali odosobnienia… Ben nie potrafił tego zrozumieć.

Загрузка...