13

Od dwóch dni lało. Wiatr osiągał prędkość pięćdziesięciu kilometrów na godzinę i ciągle się wzmagał.

— Trzeba wyciągnąć łódź na brzeg — zdecydował Lewis. Mimo wyłożenia całego pokładu natłuszczonymi płachtami, woda i tak sączyła się przez szczeliny, a od czasu do czasu fala przeskakiwała przez burtę i wlewała się do łodzi. Coraz częściej coś tarło o dno albo z trzaskiem wbijało się w burty.

Molly pompowała wodę, odtwarzając w pamięci obraz rzeki za rufą. Od czasu gdy wiele godzin temu minęli jakieś nabrzeże, nie można było nigdzie bezpiecznie przycumować.

— Jeszcze z godzinę — rzekł Lewis, jakby odpowiadając jej myślom. — W godzinę powinniśmy dopłynąć do tego niskiego brzegu.

— Nie wolno nam się cofać! — zaprotestował Tomasz. — Nie wolno nam tu zostać! — warknął na niego Harvey. — przestań się wygłupiać! Rozniesie nas!

— Ja nie wracam!

— Co ty na to, Ben — zapytał Lewis.

Zbici w gromadkę, siedzieli na dziobie; w środkowej części łodzi Molly z pokorną rezygnacją obsługiwała pompę, próbując oszukać obolałe mięśnie. Łódź zadrżała pod kolejnym ciosem. Ben kiwnął głową.

— Tu nie damy rady. Ale cofanie się w dół rzeki też nie będzie zbyt zabawne.

— Do roboty — zarządził Lewis podnosząc się z miejsca. Wszyscy byli przemoczeni, zziębnięci i wystraszeni. W zasięgu ich wzroku kłębiły się wody Shenandoah przy ujściu do Potomacu, a wiry, które na pierwszym etapie podróży omal ich nie zatopiły, teraz groziły strzaskaniem łodzi. Dopóki trwała powódź, nie mogli zbliżyć się do Shenandoah.

— Tomasz; zmień Molly przy pompie. I pamiętaj: poza tą pompą nic cię nie obchodzi. Machaj uczciwie!

Molly podniosła się, ale nie przerwała pompowania, dopóki Tomasz nie usadowił się na jej miejscu, gotów przejąć pracę bez przerwy. Kiedy ruszyła w stronę ostatniego: wiosła, Lewis zatrzymał ją:

— Idź na oko.

Na powrót umocowali wiosła w dulkach. Deszcz zalewał ich strumieniami. Tomasz pompował coraz szybciej. Woda chlupała im wokół nóg, a łódź, ledwo ją odcumowali, runęła szusem na sam środek rzeki. Woda na pokładzie zakołysała się — w tył, w przód.

— Kłoda! Płynie szybko! Godzina ósma! — krzyknęła Molly.

Obrócili łódź, a ta wyskoczyła do przodu. Mknęli teraz w dół rzeki, łeb w łeb z kłodą, która płynęła po ich lewej stronie.

— Sterczący , pień! Godzina dwunasta! Dwadzieścia metrów! — Molly ledwo zdążyła wymówić wszystko na czas. Łódź szarpnęła w lewo i śmignęła obok pnia. Powódź wszystko odmieniła. Kiedy płynęli w tamtą stronę, ścięty pień drzewa tkwił na lądzie. Nurt rzeki był teraz bystrzejszy, trzeba było użyć wszystkich sił, aby utrzymać łódź pośrodku.

— Drzewo! Godzina pierwsza! Dwadzieścia metrów! Znowu spłynęli na bok, a wówczas kłoda, która nie odstępowała ich przez cały czas, fiknęła kozła i znalazła się niebezpiecznie blisko.

— Kłoda! Godzina dziewiąta! Trzy metry!

Płynęli w strugach oślepiającego deszczu, mijając w pędzie nowo ukształtowaną linię brzegową i idąc łeb w łeb z masywną kłodą, która wirowała i koziołkowała na wysokości burty. Nagle Molly dostrzegła wyczekiwaną niszę i krzyknęła:

— Ziemia! Godzina druga, dwadzieścia metrów! Ostro wjechali w brzeg. Ciągnęli za sobą coś, czego nie dało się dostrzec przez mulistą wodę i co poderwało dziób łodzi na powrót ku rzece. Łódź zachybotała się gwałtownie, a woda chlusnęła przez burtę. Lewis i Ben wyskoczyli pośpiesznie i pociągnęli łódź do brzegu, brodząc po piersi w brunatnej, niespokojnej wodzie. Kiedy pod dnem zachrzęścił żwir i kamienie, inni także wskoczyli do wody i chwyciwszy razem za liny, wyciągnęli łódź z rzeki, osadzili ją na piasku, przycumowali, zadowoleni, że choć na chwilę znaleźli się z dala od niebezpieczeństwa. Molly zdyszana położyła się w błocie, ale poderwał ją głos Lewisa:

— Musimy przeciągnąć ją wyżej. Rzeka szybko przybiera. Tej nocy jeszcze raz musieli zmieniać miejsce postoju łodzi. Lało bez przerwy. Rankiem deszcz ustał i zaświeciło słońce, a następnej nocy chwycił mróz.

Ben znów obciął racje żywnościowe. Burzo kosztowała ich pięć dodatkowych dni, a po powrocie na bystrzejszą niż przedtem rzekę, posuwali się tak wolno; jak jeszcze nigdy.

Najgorzej z Tomaszem — myślał Ben. — Zamknął się w sobie, dał się wchłonąć depresji, z której nikt nie potrafił go wyciągnąć. Jed był w niewiele lepszym stanie. Z czasem zacznie okazywać te same objawy, co Tomasz, co do tego nie mogło być złudzeń. Harvey był rozdrażniony; stał się ponury i wobec wszystkich podejrzliwy. Oskarżał Bena i Lewisa o to, że kradną mu jedzenie, i bacznie obserwował ich przy posiłkach. Molly zmizerniała i wyglądała, jakby coś ją dręczyło; wciąż odwracała wzrok na południe, ku domowi, i zdawało się, że nasłuchuje, nasłuchuje bez wytchnienia. Lewis nie chciał rezygnować z dyrygowania wyprawą, ale gdy przerywał pracę, jego duża twarz przybierała ten sam wyraz nasłuchiwania, wypatrywania, wyczekiwania. Ben nie potrafił ocenić zmian, jakie zaszły w nim samym. Wiedział, że nie mógł ich uniknąć. Często gwałtownie podnosił wzrok, przekonany, że ktoś wyszeptał jego imię — i nie znajdował w pobliżu nikogo, kto akurat zwracałby na niego uwagę. Miewał też uczucie, że gdzieś blisko czai się niebezpieczeństwo, które zawisło nad nimi, każąc mu spoglądać w niebo, wpatrywać się w drzewa. Nigdy jednak niczego nie dostrzegał…

Nagle spróbował sobie przypomnieć, od kiedy zobojętniał im seks. Musiało się to zacząć jeszcze w Waszyngtonie albo tuż po opuszczeniu miasta. Doszedł do wniosku, że źle to na niego wpływa. Zbyt trudno przychodziło okłamywać się, że pozostali mężczyźni to bracia — nie było mowy o zaspokojeniu, radości. Już lepiej było z Molly, choćby dlatego, że obywało się bez fałszywych pozorów — ale i te próby nie dawały pełnego zadowolenia: dwoje ludzi próbujących zespolić się w jedno, nieświadomych wzajemnie swoich potrzeb i wymagań. A może to głód zabijał w nich pociąg fizyczny? Ben umieścił wszystkie te spostrzeżenia w notatkach.

Obserwującej go Molly zdawało się, że jakaś gruba, przejrzysta ściana oddziela ją od wszystkich żywych istot na ziemi. Nic nie mogło przebić się przez tę ścianę, nic nie potrafiło dotrzeć do Molly — myśl ta obudziła w niej kiedyś przerażenie, które nie dało się już całkiem uśpić, chociaż teraz przerodziło się głównie w zdumienie. Z każdym dniem zbliżali się do domu, a było to w przedziwny sposób wynikiem nie tyle ich własnych zmagań, co jakiejś nieodpartej siły przyciągania. Musieli wrócić. Przyciąganie działało ze stałą mocą, wlokło ich z powrotem, tak jak oni wlekli ze sobą na brzeg łódź w obronie przed powodzią. Każde ich działanie było instynktowne. A strach? Molly nie znała jego źródła, wiedziała jedynie, że fale strachu przelewają się przez nią znienacka i że jest jej wtedy słabo i zimno. W takich chwilach czuła napinające się mięśnie twarzy i zdawała sobie sprawę, że serce skacze jej do gardła, zastyga, wali jak młot.

A czasem, kiedy długo siedziała przy wiosłach, działo się z nią jeszcze coś innego — i to niosło ulgę. Miewała wówczas dziwaczne przywidzenia, dziwne myśli, nieprzekładalne na słowa. Rozglądając się w zdumieniu, dostrzegała obcość świata, bezużyteczność słów, którymi mogłaby go wyrazić. Tylko kolor był tu potrzebny; kolor, kreska i światło. Lęk usypiał, całą Molly wypełniał łagodny spokój. Stopniowo ów spokój ustępował zmęczeniu i uczuciu głodu, a wówczas Molly mogła drwić ze swoich wizji — drwić, a zarazem pragnąć gorąco, aby wszystko znów się powtórzyło.

Czasami, gdy stała na dziobie wypatrując przeszkód, czuła się sam na sam z rzeką, obdarzoną głosem i bezkresną mądrością. Głos ten przemawiał zbyt cicho, aby dało się rozróżnić słowa, ale jego kadencje brzmiały nieomylnie: to była mowa. Któregoś dnia Molly rozpłakała się, nie mogąc zrozumieć, co mówi do niej rzeka. Ocknęła się na dotyk ręki Bena i spojrzała na niego błędnym wzrokiem.

— Też to słyszałeś? — zapytała głosem równie cichym, jak głos rzeki.

— Co takiego? — Ton Bena był zbyt rzeczowy, zbyt ostry. Molly odsunęła się od niego. — O czym ty mówisz?

— Nic. Nic. Jestem tylko zmęczona.

— Molly, ja niczego nie słyszałem! Ty też niczego nie słyszałaś! Zatrzymamy się, odpoczniemy, rozprostujemy nogi. Napijesz się herbaty.

— Dobrze — zgodziła się i przecisnęła obok niego. Zawahała się raz jeszcze. — Co myśmy słyszeli, Ben? To nie rzeka, prawda?

— Mówiłem ci, że nic nie słyszałem. — Odwrócił się od niej i w niewzruszonej pozie stanął na dziobie łodzi, aby poprowadzić wioślarzy do brzegu.


Kiedy minęli ostatnie zakole rzeki i wpłynęli między pola, mijał czterdziesty dziewiąty dzień ich rozłąki z braćmi i siostrami. Tomasz i Jed byli półprzytomni po silnych dawkach środków uspokajających. Pozostali wiosłowali z tępym uporem, wygłodniali, zgaszeni, posłuszni rozkazowi silniejszemu niż żądanie ciała, aby się zatrzymać. Gdy podpłynęły małe łódki, a ręce pochwyciły liny, by doholować ich do przystani, oni nadal wpatrywali się przed siebie, nie wierząc jeszcze, że to już koniec, wciąż pogrążeni w powracającym śnie, gdzie wszystko to zdarzyło się już wiele razy.

Molly została postawiona na nogi i wyprowadzona na brzeg. Popatrzyła na twarze sióstr, widząc w nich tylko obce osoby. To także był powracający sen, koszmar. Zatoczyła się i z wdzięcznością poddała obezwładniającej czerni.

Gdy otworzyła oczy, pokój zalewało łagodne światło; był bardzo wczesny ranek, wypełniony chłodnym i rześkim powietrzem. Wszędzie stały kwiaty. Astry i chryzantemy, fiolety. żółcie, biele. Wielkie jak — talerze dalie były szokująco różowe, szkarłatne. Łóżko bardzo pewnie stało w miejscu, wokół niego nie pluskała woda, nie czuło się chybotania. Ani śladu woni potu i nieświeżych ubrań. Molly czuła się czysta, rozgrzana i sucha.

— Zdawało mi się, że cię słyszę — powiedział jakiś głos. Molly spojrzała na osobę siedzącą w nogach łóżka. To Miri albo Meg, a może… Nie była pewna, która to z sióstr.

— Marta zaraz przyniesie ci śniadanie — oznajmiła dziewczyna.

Miriam zbliżyła się do nich i przycupnęła na krawędzi łóżka Molly.

— Jak się teraz czujesz?

— Całkiem dobrze. Zaraz wstaję.

— Nie ma mowy. Najpierw śniadanie, potem masaż, manicure i wszystko, co pozwoli ci się lepiej poczuć. A jeśli po tym wszystkim nie zaśniesz na nowo i nadal będziesz miała ochotę wstawać — proszę bardzo. — Miriam roześmiała się czule, widząc jak Molly usiłuje się podnieść i znów opada na poduszki.

— Spałaś przez dwa dni — powiedziała Miri, a może Meg, kimkolwiek była ta druga dziewczyna. — Barry zaglądał tu cztery razy. Powiedział, że powinnaś spać i jeść ile się da.

Molly przypomniała sobie mgliście podnoszenie, picie rosołu, kąpiel — ale obrazy te nie chciały się wyostrzyć.

— Co z innymi? — zapytała.

— W porządku — odparła Miriam kojącym głosem.

— A Tomasz?

— Jest w szpitalu, ale i jemu nic nie będzie.

Przez wiele dni pielęgnowały ją jak dziecko. Pęcherze na rękach zagoiły się, ból w plecach ustał. Molly częściowo odzyskała utraconą wagę.

A jednak zmieniłam się — myślała, obserwując się bacznie w ogromnym lustrze w końcu pokoju. Była szczupła i zwinna jak dawniej, to prawda. Przyjrzała się gładkiej twarzy Miri i pomyślała, że różnica leży jeszcze głębiej. Twarz Miri była pusta. Kiedy znikała z niej mimika, kiedy Miri przestawała się śmiać albo mówić — nie pozostawało nic. Jej twarz była maską skrywającą nicość.

— Już nigdy nie spuścimy cię z oczu — wyszeptała Marta, zachodząc Molly od tyłu. Pozostałe odpowiedziały na to żarliwym echem.

— Myślałam o tobie całymi dniami, w każdej niemal sekundzie — wyznała Miri.

— A co wieczór, po lekcji, myślałyśmy o tobie wszystkie razem. Siadałyśmy w kółko na macie i oddawałyśmy się myślom o tobie — dodała Melissa.

— Zwłaszcza, kiedy zaczęło się tak okropnie dłużyć szepnęła Miri. — Tak bardzo się bałyśmy. Wołałyśmy cię bez przerwy, cicho, ale wszystkie razem. Wciąż wołałyśmy cię do domu.

— Słyszałam was — odparła Molly. Ton jej głosu był prawie niegrzeczny. Dostrzegła, że Miriam daje pozostałym siostrom znak głową, po czym zapadła cisza. — Wszyscy słyszeliśmy wasze wołania. To wy sprowadziliście nas do domu — dodała, z wysiłkiem łagodząc ton.

Siostry ani razu nie spytały o wyprawę, o Waszyngton o szkicowniki, które same rozpakowywały, a więc musiały przeglądać. Molly kilkakrotnie zaczynała mówić o rzece o ruinach — ale nic z tego nie wychodziło. Nie potrafił przekazać tego, co widziała i czuła: Wiedziała, że wkrótce przyjdzie jej usiąść nad szkicami i, używając ich jako brulionu, narysować w szczegółach wszystkie zanotowane obrazy od początku do końca. Ale mówić o tym nie chciała. Siostry za to opowiadały o dolinie, o tym, co się tu działo podczas siedmiotygodniowej nieobecności Molly. Nic się nie zmieniło — pomyślała Molly. Absolutnie nic. Wszystko było dokładnie takie, jak zawsze.

Aby przyśpieszyć rekonwalescencję Molly. siostry zostały zwolnione z obowiązków. Całymi dniami gawędziły, plotkowały, wykonywały drobne prace, razem spacerowały i czytały, a w miarę jak Molly wracała do sił — baraszkowały wspólnie na macie pośrodku pokoju. Molly nie uczestniczyła w tych igraszkach. Dopiero pod koniec tygodnia, gdy wyciągnęły i rozpostarły matę, a Miriam napełniła szklaneczki bursztynowym winem, siostry, wzniósłszy toast za zdrowie Molly, pociągnęły ją z sobą na matę. Molly poczuła miły zawrót głowy i pytająco spojrzała na Miriam, która odpowiedziała jej uśmiechem.

Jakże piękne są moje siostry — myślała Molly — jakie mają Jedwabiste włosy, jaką gładką skórę; każde z tych ciał było bez zarzutu, doskonałe.

— Tak długo cię nie było — szeptała Miriam.

— Coś ze mnie zostało jeszcze tam, na rzece — poskarżyła się żałośnie bliska płaczu Molly.

— Sprowadź to więc do domu, kochanie. Wyciągnij rękę i zbierz z powrotem wszystkie cząstki siebie.

I Molly z wolna sięgnęła po tę drugą część siebie — tę czujną, wiecznie nasłuchującą, która przyniosła jej ukojenie. To jej dziełem był oddzielający Molly od innych przezroczysty. twardy mur. Mur ten miał ją chronić — a teraz ona sama chce go zburzyć.

Czuła, że pędzi w dół rzeki, unosząc się nad wodą to wirującą, brunatną, mulistą i niebezpieczną, to znów gładką jak lustro, ciemnoturkusową, życzliwą, to nad białą pianą rozpryskujących się o głazy fal… Pędziła rzeką w pogoni za swoim drugim ja, chcąc je ujarzmić i na nowo zespolić się z siostrami. Nad jej głową pomrukiwały drzewa, a woda odpowiadała im szeptem z dołu; Molly była po środku, nie dotykała ani wody, ani drzew. Wiedziała, że gdy odnajdzie swoje drugie ja, będzie musiała je zabić, unicestwić — w przeciwnym bowiem razie szepty nigdy nie ustaną. Pomyślała o wielkim spokoju, którego już zaznała, o swoich wizjach.

— Jeszcze nie! — zawołała cicho i przystanęła w szalonym pędzie wzdłuż nurtu rzeki. Znów była w pokoju, otoczona siostrami. Jeszcze nie — powtórzyła w myślach. Otworzyła oczy i uśmiechnęła się do bacznie wpatrzonej w nią Miriam.

— Już wszystko dobrze!? — zapytała Miriam.

— Jak najlepiej — odparła Molly i przez chwilę zdawało jej się, że słyszy ciche echo tamtego głosu, nim ucichł bez śladu. Wyciągnęła ramiona i objąwszy ciało Miriam, pociągnęła ją na matę. Pieściła plecy siostry, jej biodra. uda. — Jak najlepiej — powtórzyła szeptem.

Później, gdy siostry już spały, Molly drżąc stała przy oknie i wpatrywała się w dolinę. Jesień przyszła bardzo wcześnie. Przychodziła coraz wcześniej z każdym rokiem. Ale w dużym pokoju było ciepło; chłód, który czuła Molly, nie brał się z pory roku ani z nocnego powietrza. Na wspomnienie zabawy na macie, łzy zakręciły się jej w oczach. Siostry się nie zmieniły. Dolina pozostała taka jak dawniej. A jednak było inaczej. Molly wiedziała, że coś w niej umarło i że narodziło się coś nowego, coś, co ją przerażało i odgradzało od innych bardziej niż wielkie odległości i rzeka.

Patrząc na niewyraźnie zarysowane sylwetki śpiących sióstr, zadała sobie pytanie, czy Miriam coś podejrzewa. Ciało Molly reagowało na pieszczoty, śmiała się i płakała wraz innymi, a jeśli nawet jakaś żywa i czujna cząstka jej osoby nie brała w tym udziału, to i nie przeszkadzała.

Mogła to zrobić. Mogła zniszczyć tamto ja z pomocą Miriam i pozostałych sióstr. Pomyślała, że było to jej obowiązkiem — i znów przeszył ją dreszcz. Myślała chaotycznie: narodziło się w niej coś nowego, co przerażało a zarazem niosło nie znane dotąd ukojenie. To początki obłędu — pomyślała przerażona. Teraz straci kontrolę nad so6ą, zacznie krzyczeć bez powodu, będzie próbowała zadać gwałt innym albo sobie samej. A może to oznaki bliskiej śmierci? To, co czuła, nie było jednak zwykłą nieobecnością bólu i lęku — był to spokój, jaki przychodzi po wielkim dokonaniu, po spełnieniu.

Wiedziała, że musi pozwolić wizjom znów się pojawić, że musi odnaleźć samotność, aby mogły ją całkiem wypełnić. Z rozpaczą pomyślała o siostrach, które nigdy nie przystaną na pozostawienie jej samej. Tylko razem stanowiły całość; nieobecność jednej sprawiała, że wszystkie stawały się niepełne. Wciąż będą ją wołać i wołać.

Загрузка...