6

Walt przyjrzał się Dawidowi i wzruszył ramionami.

— Wyglądasz jak półtora nieszczęścia — powiedział. Dawid nie zareagował. Wiedział, że wygląda jak półtora nieszczęścia. Czuł się jak półtora nieszczęścia. Patrzył na Walta, jakby obserwował go z wielkiej odległości.

— Dawid, weźmiesz się wreszcie w garść, czy nie? Tak po prostu się poddałeś? — Nie czekał na odpowiedź. Usiadłszy na jedynym w maleńkim pokoiku krześle, pochylił się do przodu, podparł brodę rękami i wbił wzrok w podłogę.

— Musimy im wszystko powiedzieć. Sara twierdzi, że będą kłopoty. Ja też tak sądzę.

Dawid stał przy oknie, wpatrując się w ponury krajobraz namalowany w barwach szarości, czerni i błota. Padało, ale deszcz był już czysty. Rzeka wyglądała jak szary, wirujący potwór, posępne odbicie posępnego nieba. Dawid ledwie ją dostrzegał ze swego okna na górze.

— Mogą próbować wedrzeć się do laboratorium — ciągnął Walt. — Bóg jeden wie, co może im wpaść do głowy.

Dawid ani drgnął. Dalej wpatrywał się w zasępione niebo. — Do jasnej cholery! Masz się natychmiast odwrócić i słuchać, co do ciebie mówię, ty dupo wołowa! Myślisz, że pozwolę,. żeby ta cała robota, cały plan, poszły na marne przez jedno bezmyślne posunięcie?! Myślisz, że nie zatłukę każdego. kto spróbuje to teraz zahamować?! — Walt zerwał się z krzesła w ataku furii, szarpnięciem odwrócił Dawida do siebie i wrzeszczał mu prosto w twarz. — Myślisz, że ci pozwolę tak tu siedzieć i zdychać?! Jeszcze nie dzisiaj. Gówno mnie obchodzi, co z sobą zrobisz za tydzień, ale dzisiaj jesteś mi potrzebny i jak mi Bóg miły, pójdziesz tam ze mną i tyle!

— Wszystko mi jedno — powiedział cicho Dawid.

— Zaraz przestanie ci być wszystko jedno! Bo te dzieciaki lada chwila powyskakują z worków, a te dzieciaki to Jest nasza jedyna nadzieja i ty o, tym dobrze wiesz. Nasze geny, twoje, moje, Celii, te geny to jest jedyne co stoi między nami a zagładą. I ja nie pozwolę, Dawid! Zabraniam ci!

Dawid czuł jedynie śmiertelne znużenie.

— Wszyscy jesteśmy martwi. Dziś czy jutro… Po co to sztucznie przedłużać? Cena jest zbyt wysoka, aby łakomić się na rok czy dwa.

— Żadna cena nie jest za wysoka!

Twarz Walta w oczach Dawida poczęła nabierać ostrości. Walt był blady, miał spopielałe usta, zapadnięte oczy. W policzku pojawił się tik, którego Dawid nigdy przedtem nie zaobserwował.

— Po co zmieniać plan i mówić im już teraz, przed czasem?

— Bo już wcale nie jest przed czasem, — Walt z całej siły tarł oczy. — Coś poszło nie tak, jak należy. Nie wiem co. Coś tam źle funkcjonuje. Wygląda na to, że będziemy mieli pełne ręce wcześniaków.

Wbrew samemu sobie, Dawid przeprowadził pośpieszną kalkulację.

— To dwudziesty szósty tydzień — powiedział. — Nie jesteśmy w stanie odebrać tylu wcześniaków.

— Wiem o tym: — Walt znowu usiadł, ale tym razem oparł głowę z tyłu i przymknął oczy. — Nie mamy wielkiego wyboru — powiedział. — Wczoraj straciliśmy jedno, dzisiaj troje. Musimy je stamtąd wydostać i potraktować jak wcześniaki.

Dawid wolno pokiwał głową.

— Które? — zapytał, chociaż już wiedział. Walt podał mu imiona i Dawid znów kiwnął głową. Wiedział, że to nie jego, nie Walta, nie Celii. — Jakie są plany? — zapytał w końcu siadając na krawędzi łóżka.

— Muszę się przespać — odparł Walt. — Potem zebranie, zapowiedziane na siódmą. Po zebraniu szykujemy salę dla armii wcześniaków. Jak tylko skończymy, zaczynamy je odbierać. To będzie rano. Potrzebne nam pielęgniarki, z sześć albo więcej — ile uda się znaleźć. Sara twierdzi, że Margaret by się do tego nadawała. Ja nie jestem przekonany.

Dawid też nie był co do tego przekonany. Czteroletni synek Margaret był jedną z pierwszych ofiar epidemii, drugie dziecko urodziła martwe. A jednak Dawid ufał doświadczeniu Sary.

— Myślę, że same między sobą wyznaczą pielęgniarki; powiedzą im, co robić, i przypilnują, żeby wszystko, było jak należy.

Walt coś wymamrotał i jedno ręka opadła mu z oparcia krzesła. Poderwał się gwałtownie.

— No dobra, Walt. Kładź się do mojego łóżka — powiedział, Dawid prawie niechętnie. — Ja zejdę do laboratorium, rozkręcę tam co trzeba. Przyjdę po ciebie o wpół do siódmej.

Walt nie protestował, tylko zwalił się na łóżko nie zadając sobie nawet trudu zdjęcia butów. Dawid ściągnął mu je. Skarpetki Walta składały się właściwie z samych dziur, ale pewnie grzały mu nogi w kostce. Dawid nie ruszył ich, naciągnął na Walta koc i poszedł do laboratorium.

O siódmej, gdy Walt wstał, by wygłosić oświadczenie, stołówka była pełna ludzi. Walt pozwolił najpierw Avery'emu dokonać przeglądu coraz szczuplejszej liczby wiadomości o epidemii, głodzie, chorobach, samoistnych poronieniach, martwo urodzonych dzieciach i — bezpłodności. Na całym świecie było tak samo. Słuchali obojętnie, nie mogło ich już obejść nic, co działo się poza tą niewielką cząstką świata. Avery skończył i wrócił na miejsce.

Dawid ze zdumieniem skonstatował, że Walt jest mały. Zawsze uważał go za dość postawnego mężczyznę, ale w rzeczywistości Walt wcale taki nie był. Miał zaledwie metr siedemdziesiąt dwa, a teraz był jeszcze do tego strasznie chudy i zasuszony, jak kur do walk kogucich, wyzbyty wszelkiego nadmiaru ciała, poza tym, co konieczne do przeprowadzenia ostatniej potyczki. Walt przyjrzał się zebranym i rzekł, ważąc słowa:

— Nikt z zebranych tu na sali nie jest głodny. Pokonaliśmy epidemię. Deszcze spłukują płyny radioaktywne, a zapasy żywności wystarczą nam na całe lata, nawet jeśli wiosną nie uda nam się niczego zasiać. Mamy ludzi zdolnych wykonać właściwie każdą pracę. Przerwał i znów popatrzył po twarzach, z lewa na prawo i z powrotem, nie śpiesząc się. Uwaga zebranych skupiała się na nim bez reszty. — Nie mamy tylko — podjął, tym razem tonem dobitnym i bezwzględnym — kobiety, która może zajść w ciążę, ani mężczyzny, który mógłby zapłodnić zdolną do rodzenia kobietę.

Przez salę przeszedł szmer przypominający zbiorowe westchnienie, ale nie odezwał się nikt.

— Wiecie, skąd bierzemy mięso — ciągnął Walt. — Wiecie, że bydło i kurczęta są w porządku. Jutro, panie i panowie, będziemy mieli nasze własne dzieci, zrodzone w ten sam sposób.

Przez chwilę panowała kompletna cisza i bezruch, a potem sala wybuchła. Clarence poderwał się na równe nogi i wrzeszczał na Walta. Vernon starał się przedrzeć z końca sali, ale między nim a Waltem stał zbyt gęsty tłum. Jakaś kobieta uczepia się ramienia Walta, ściągając go niemal w dół i krzycząc mu spazmatycznie prosto w twarz. Wal wyrwał się i wskoczył na stół.

— Dosyć! Odpowiem na wszystkie pytania, ale w tych warunkach nikogo z was nie słyszę.

Przez trzy następne godziny ludzie zadawali pytania, spierali się, modlili, zawiązywali stronnictwa, przeformowywali je w wyniku różnicy zdań w mniejsze grupki. O dziesiątej Walt ponownie zajął miejsce na stole i zawołał:

— Zawieszamy dyskusję do jutro, do godziny siódmej wieczorem. Teraz będzie kawa i coś do jedzenia.

Zeskoczył ze stołu i wyszedł, zanim ktokolwiek zdołał go dopaść, po czym obaj z Dawidem pośpieszyli do wlotu jaskini i zamknęli za sobą masywne drzwi.

— Clarence był ohydny — mamrotał Walt. — Bydlak. Dawid na ogół zmuszał się do pamiętania, że jego ojciec, Walt i Clarence są braćmi, ale mimo wszystko traktował Clarence'a inaczej, jak obcego faceta z tłustym brzuchem i furą pieniędzy, który oczekiwał bezwzględnego posłuszeństwa od całego świata.

— Mogą się zjednoczyć — powiedział po chwili Walt. — Mogą utworzyć komitet protestacyjny przeciwko tej robocie szatana. Musimy być na to przygotowani.

Dawid potakująco skinął głową. Liczyli na to, że uda im się odwlec moment oświadczenia do czasu, gdy będą mieli żywe dzieci, ludzkie niemowlęta, które śmieją się, gaworzą i żarłocznie chłepcą pokarm z butelek. Tymczasem będą mieli do pokazania salę pełną wcześniaków, bynajmniej nie przypominających ludzi, mających w sobie tyleż człowieczeństwa, co przedwcześnie urodzone cielę.

Całą noc szykowali żłobek. Sara zaangażowała do pracy Margaret, Hildę, Lucy i sześć innych kobiet, które ubrano w fartuchy i maski pielęgniarek. Któraś z nich upuściła basen, a trzy inne wydały jednogłośny pisk. Dawid zaklął pod nosem. Uspokoją się, jak dostaną dzieciaki — powiedział sobie.

Bezkrwawe narodziny rozpoczęły się o piątej czterdzieści pięć, a o dwunastej trzydzieści było już dwadzieścia pięć noworodków. Cztery umarły w pierwszej godzinie życia, jeden w trzy godziny później, reszta jakoś się trzymała. W pojemniku pozostawiono jedynie płód przyszłej Celii, o dziewięć tygodni młodszy od reszty.

Pierwszym gościem, którego Walt, wpuścił do żłobka, był Clarence i odtąd nie było już mowy o pozbyciu się nieludzkich potworków.

Odbyło się przyjęcie, padały propozycje imion dla dzieci, z których drogą losowania wybrano jedenaście imion żeńskich i dziesięć męskich. W księdze rejestracyjnej wszystkie dzieci oznaczono jako grupę R-1: Repopulacja 1. Ale tak dla Dawida, jak i dla Walta byli to W-1, D-1, a wkrótce i C-1…

Natychmiast znalazło się dość pielęgniarek obu płci, a w ciągu następnych miesięcy nie zabrakło rąk do pracy przy licznych obowiązkach, z którymi bardzo niewielu miało wcześniej do czynienia. Walt zrzędził, że każdy chce być od razu lekarzem albo biologiem. Więcej teraz sypiał i zmarszczki przemęczenia na twarzy zaczęły mu się wygładzać. Często serwował Dawidowi kuksańca i, odholowawszy go z dziecinnego pokoju, przepędzał do własnego gabinetu na terenie szpitala, gdzie pilnował, aby Dawid położył się spać na całą noc. Któregoś wieczora, gdy ramię w ramię szli do swoich pokoi, Walt zapytał:

— Rozumiesz już, o co mi chodziło, kiedy mówiłem, że tylko to się liczy, prawda?

Dawid rozumiał. Ilekroć spojrzał na maleńką, różową, nową Celię, rozumiał to jeszcze lepiej.

Загрузка...