Η Pod słońcem Nabuchodonozora

Ponieważ kotwicowisko świń powietrznych znajdowało się nad Zatoką Eunostos, przy Bramie Księżyca, a pałac esthle Laetitii Lotte tc. Zagis leżał po drugiej stronie miasta, nad Jeziorem Mareotejskim, musieli przejechać przez centrum tak zwanej Starej Alexandrii, to znaczy przez kwartały zamknięte w najstarszych murach obronnych, pochodzących jeszcze z 25 roku Ery Alexandryjskiej, czyli z czasu, gdy na rozkaz Wielkiego Alexandra wzniesiono tu, na miejscu wioski Raqotis, pierwsze budynki z cegły i kamienia. Esthle Szulima Amitace wskazywała złożonym wachlarzem strony świata, ciemne sylwety budowli obrysowane ognistą purpurą nieba o zmierzchu, w porównaniu z niebem vodenburskim — olbrzymiego, kolorowego, soczystego niczym przejrzały owoc. Szulima jechała w pierwszej wiktyce, razem z Hieronimem i Aliteą, Ihmet Zajdar z Ablem jechali w drugiej dalej zaś ciągnął się wąż szesnastu wiktyk załadowanych kuframi podróżnymi, a wiele z tych kufrów, jak przypuszczał Berbelek, zostało przeładowanych z „Okusty” na „Al-Hawidżę” i teraz z niej na dwukołówki, nie będąc przez ponad miesiąc ani razu otwieranymi. Służący Hieronima i niewolnica Amitace jechali w ostatniej wiktyce. Szulima wynajęła też w porcie bandę nagich chłopców i dziewcząt, w sumie chyba czterdziestoosobową hordę brudasów, by eskortowali ich przejazd przez miasto, biegnąc u boku powozów i odganiając żebraków, złodziei, samozwańczych przewodników, nachalnych ulicznych handlarzy, kapłanów i rajfurów. Przy okazji wyszła na jaw biegłość esthle w pahlavi. Aczkolwiek po mieszkańcach Alexandrii można się spodziewać znajomości greckiego, to większość tubylczej biedoty, zwłaszcza tej ze wschodnich dzielnic kanopijskich nie zna więcej niż kilka grzecznościowych greckich zwrotów, ostrzegała Szulima. Teraz opowiadała mijane widoki w miękkiej, dworskiej grece.

Jechali z zachodu na wschód, naprzeciw otwierającemu się nad miastem nocnemu gwiazdoskłonowi, z ostatnim blaskiem konającego Słońca za plecami. Trakt Kanopijski biegł prosto jak strzelił, aż do Bramy Słońca, i dalej, ku zachodniemu ujściu Nilu, wzdłuż Starego Kanału mijając Kanopis, Menout i Herakleion — ongiś samodzielne miasta, obecnie bez reszty pochłonięte przez Alexandrię. Jeśli nie brać pod uwagę niewyobrażalnych azjatyckich trepolii Dzunguo, Alexandria była największym miastem świata. Według spisu sporządzonego za czasów Hypatii XII, w granicach stolicy Aegiptu — wliczając miasteczka i wsie satelickie — żyło ponad pięć milionów ludzi. Od momentu założenia Alexandria nieustannie rosła i zyskiwała na potędze i znaczeniu — ale czegóż innego można się spodziewać po mieście Pierwszego Kratistosa? A choć historycy twierdzili, iż to nieprawda, kratistos obecnie rezydujący w Alexandrii, Nabuchodonozor Złoty, wytrwale podtrzymywał legendę czyniącą go prawnukiem Wielkiego Alexandra; ta ciągłość wychodziła miastu na dobre. Esthle Amitace wskazywała budynki liczące pięćset, tysiąc, dwa tysiące lat. Pierwotny projekt sporządził Dejnokrates, wzorując się na planach Hippodamosa z Miletu. Stąd pochodzi krzyżowy układ dwóch głównych ulic, Traktu Kanopijskiego i Traktu Beleuckiego. Przecinają się one w sercu Starej Alexandrii; to skrzyżowanie poeci ochrzcili Rynkiem Świata. Kiedy Amitace wskazywała w jego kierunku wyciągniętą ręką, municypalni niewolnicy zapalili pierwsze latarnie pyrokijne. Odtąd sznur wiktyk sunął między dwoma równoległymi szeregami żółtych świateł. Latarnie były bardzo wysokie, wyższe od palm.

Gdy Trakt Kanopijski przeskoczył ponad pierwszym kanałem, Szulima wskazała w prawo, na południe, wachlarz celował ponad linię świateł, ponad płaskie dachy. Zobaczyli tylko cienie szczytów najwyższych budowli. — Świątynia Izydy, świątynia Serapisa, świątynia Manat, świątynia Akazy, świątynia Ohrmazdy, świątynia Kristosa, świątynia Posejdona, świątynia Ozyrysa. Wielokrotnie przebudowywane, ale większość pochodzi jeszcze z Ery Alexandryjskiej. Jeśli bogowie istnieją, tutaj właśnie kierują swe spojrzenie każdego ranka po przebudzeniu.

Dotarli na Rynek Świata. Pośrodku skrzyżowania wznosiła się wysoka na pół stadionu kamienna iglica, uwieńczona złotym posągiem mężczyzny. Posąg też musiał być sporych rozmiarów, skoro pan Berbelek bez problemu dojrzał, jaki gest wykonuje złoty mężczyzna: prawą ręką wznosi do nieba miecz, lewą wygładza keros. Był to, oczywiście, Alexander Macedoński. Sznur wiktyk zawinął się wokół iglicy. Gdy ją mijali, wachlarz Szulimy ponownie wskazał na południe. — Biblioteka. Wszystko, co kiedykolwiek napisał człowiek.

Opuściwszy Starą Alexandrię przez Bramę Słońca, przejechali nad drugim kanałem i zagłębili się w dzielnicę żydowską. Dzisiaj niewielu Żydów tu mieszkało, lecz nazwa pozostała; w tym mieście nazwy trwają najdłużej, Materia poddaje się czasowi, lecz Forma pozostaje. Amitace wskazała na lewo, na gigantyczne kolumny tworzące fronton hellenistycznego pałacu, tłusty cień zalegał między kamiennymi filarami. — Tron Tronów; tu, w dniu swych czterdziestych urodzin, Alexander nałożył koronę Króla Świata.

Skręcili w prawo. Minął ich oddział gwardzistów na jednorożcach. Czarne napierśniki na białych chimatach białe trouffy obwinięte wokół głów, brody przystrzyżone na izmaelicką modłę, na plecach podwójne keraunety o czteropusowych lufach i kolbach malowanych w kolorowe wzory, u pasa miecze księżycowe. Jednorożce wymorfowane zostały z zebr, ich wyszczotkować, czarnobiała sierść lśni w miodowym blasku pyrokijnych lamp niczym natłuszczona. Pan Berbelek przymknął oczy. Chciał poczuć, jak pachnie to miasto, wciągnąć do płuc jego smak, znak morfy — ale jedyne, co czuł, to woń perfum Szulimy. Gdzieś nad Morzem Śródziemnym przerzuciła się z pachnideł aegipskich na delikatniejsze, roślinne wonie — jaśmin? kwytra? ful? Siedziała po lewej ręce Hieronima, stykali się biodrami i udami, czuł przez odzienie gorączkę jej ciała; gdy obracała się, by wskazać wachlarzem coś ponad nim, a czyniła to często, jej pierś naciskała lekko na ramię pana Berbeleka. Jeszcze na pokładzie aerostatu odziała się podług alexandryjskiej mody, to znaczy mody Nabuchodonozora: w długą do ziemi, białą spódnicę, spiętą wysoko w talii, szeroki, jedwabny szal, narzucony luźno na ramiona (gdy go rozłożyła, by pokazać Alitei, w promieniach zachodzącego Słońca zapłonął wyszyty złotą nicią fenix) oraz biały płócienny kapelusz o płaskim rondzie. Na przedramionach pozostały wężowe bransolety. Zanim opuścił powieki, pan Berbelek dojrzał, jak dowódca oddziału gwardii kłania się Amitace w siodle, gdy przelotnie obróciła na niego wzrok. Uśmiechu i ruchu wachlarza Szulimy już nie zobaczył; nie musiał, znał tę Formę na pamięć. Sztylet, to musi być sztylet, myślał, gdy jechali na południe, przez coraz cichsze dzielnice, coraz szybciej, w coraz mniejszym tłoku. Sztylet, i nie odwrócę głowy. Jeśli nie ustoję twarzą w twarz, jeśli nie zdołam unieść ręki, to znaczy, żem istotnie nie godzien żyć, niech Czarnoksiężnik bierze, co jego.

Ale — policzył uderzenia serca, siedemnaście, osiemnaście, dobrze — ale słowo Ihmeta to za mało, nawet jeśli zabiła te Leese, to za mało, nawet jeśli zwodzi mnie i sama chce mej zguby w tej przeklętej Alexandrii, po co ja tu przyjechałem — za mało, za mało, potrzebuję potwierdzenia. Test zbyt piękna. Otworzył oczy. — Parseidy, wzgórza pałacowe — mówiła, a wachlarz łagodnymi łukami obrysowywał wyniosłe cienie — to znaczy nie wzgórza, ale całe to wybrzeże Mareotu zostało mocno przemorfowane podczas Piątej Wojny Kratistosów, gdy Nabuchodonozor wypierał Chimeroysa Skarabeusza; teraz mieszczą się tu miejskie rezydencje aristokracji. Oczywiście sporo czasu spędza się w wiejskich posiadłościach w górze Nilu, o ile wiem, Laetitia teraz tam właśnie przebywa — ale kto świadomie rezygnuje z dobrodziejstw anthosu Nabuchodonozora? Nie mówiąc już o tym, że nie jest rozsądnie oddalać się na zbyt długo od dworu Hypatii. Laetitia, co prawda, jest z nią spokrewniona przez babkę ze strony ojca, ale… A otóż i jej pałac.

Dwukółka na moment przystanęła przed bramą, para zdyszanych wiktykarzy oparła się ciężko na poprzecznym drągu. Esthle Amitace wychyliła się ku jednemu ze strażników bramy, który podszedł do powozu. Szepnęła mu coś do ucha, zatrzepotała wachlarzem. Skłonił się głęboko, po czym krzyknął rozkaz, by otworzyć wrota. Przybiegli niewolnicy z lampami. Banda portowych brudasów zakłębiła się wokół strażnika, on wydzielał każdemu z nich po jednej monecie. Tymczasem brama otworzyła się, wjechali między palmy i hiewoje. Zza zakrętu alei wyłaniały się powoli światła pałacu, niewolnicy nawoływali się z ciemności w trzech językach, skrzypiały koła starej wiktyki, chłodny wiatr niósł od niewidocznego jeziora egzotyczne zapachy, ptaki nocy hałasowały w koronach drzew przez aleję przebiegł gampart, zalśniły zielone ślepia w mroku nocy. Alitea ścisnęła prawą rękę pana Berbeleka. — Dziękuję, dziękuję, tato. Zamrugał. Bronił się, ale bezskutecznie; objęła go morfa jej szczęścia. Uśmiech jak niemy okrzyk zwycięstwa, uśmiech jak kielich gorącego światła. Bez słowa pochylił się i pocałował ją w czoło.

* * *

Aneis Panatakis był notorycznym oszustem podatkowym. Już trzykrotnie obcinano mu prawy kciuk za przestępstwa przeciwko Skarbowi. Jego imię stało się dla aegipskich celników synonimem nieuczciwości. Zatrudniał siedmiu księgowych; ten siódmy zajmował się wyłącznie prowadzeniem rejestrów łapówek. Panatakis miał dwie żony, sześciu synów, osiem córek. Trzej synowie i jedna córka nie żyli. Syn najstarszy pomagał ojcu prowadzić interes; najmłodszy uciekł do Herdonu; Isman, ulubieniec Aneisa, oczekiwał natomiast w alexandryjskim więzieniu na ścięcie za piractwo. Z córek zaś — dwie wyszły za celników, dwie pracowały jako hetery. Panatakis posiadał też szesnaścioro wnuków. W prawej kieszeni dżulbabu nosił listę z ich opisami i imionami — jak twierdził, nie miał pamięci do szczegółów. Tak samo wytłumaczył się podczas procesu dwóch najemników, którzy próbowali go zabić, napadłszy nocą — nie potrafił przypomnieć sobie ich twarzy. Tydzień później wyłowiono z Nilu resztki ich ubrań, poszarpane przez krokodyle. Aneis Panatakis był alexandryjskim faktorem kompanii Njute, Ikita te Berbelek.

Pan Berbelek odnalazł go na zapleczu jego składów. Panatakis poczęstował go qahwą, pikwajami, daktylami, trzykrotnie zaprosił do swego domu, sześciokrotnie pokajał się za podłe warunki, w jakich musi tu przyjmować tak wspaniałego gościa, jeszcze więcej razy przeklął swe ubóstwo, chciwych celników, Hypatię i Nabuchodonozora, wezwał na pomoc wszystkich bogów (nawet tu posiadał ołtarzyki Manat, Kristosa i Merkurego), westchnął za dawnymi, dobrymi czasami, skrzyczał niewolnika, który zjawił się nie w porę z jakąś wiadomością — i dopiero pozwolił panu Berbelekowi przedstawić swą sprawę.

— Mhmmmm — ssał potem w zamyśleniu ustnik fajki — a zatem chcesz, esthlos, po prostu dowiedzieć się o niej wszystkiego, co możliwe.

— Tak.

— I, rozumiem, nie jest to prośba esthlosa Njute.

— Przekazałem ci listy od niego.

— Taak. Wysoka aristokracja. U kuzynki Hypatii. Mhmmmm. Jeszcze qahwy?

— Nie, dziękuję.

— Tak czy owak, poślę do ciebie człowieka w sprawie negocjacji z Afrykańską, esthlos.

Na ulicach królował upał, słońce wypalało ostatnie plamy cienia ze szczelin pomiędzy kamieniami bruku, spod zadaszeń sklepów i pijalni. Przy wiktyce pana Berbeleka czekał Farad, syn seneszala domu esthle Lotty, służący Hieronimowi za przewodnika po mieście. Na widok pana Berbeleka przerwał głośną sprzeczkę z jakimś przekupniem, skłonił się i pomógł esthlosowi wejść do powozu; dopiero wtedy wsiadł sam, zachowując stosowną odległość. Farad miał na sobie tylko krótką spódniczkę i sandały, i Hieronim, który, wyszedłszy z cienia, natychmiast spłynął potem, obrzucił go srogim spojrzeniem.

— Dokąd teraz, esthlos? — spytał młodzieniec.

— Krawiec, dobry i szybki.

— Och, to nie problem, esthle Lotte korzysta z usług najlepszego, zresztą chyba jeszcze dzisiaj powinien przyjść do pałacu wziąć miarę z esthle Latek.

— Kogo?

— Esthle Alitei.

— Ach. No tak. A daleko do jego pracowni? Do południa jeszcze sporo czasu. Muszę się przebrać w coś, mhm nievodenburskiego.

Skóra Farada, podobnie jak wszystkich alexandryjczyków, miała barwę ciemnej miedzi. Na to jednak wystarczyło odpowiednio długo mieszkać w koronie Nabuchodonozora.

Krawiec, stary Med, zdjął miarę osobiście, machnięciem ręki odpędzając pracowników. Pan Berbelek zamówił kilkanaście kompletów ubrań i zakupił jedno już gotowe, uszyte dla kogoś innego, lecz: — On może poczekać — skwitował Med, wydymając wargi. Biel na bieli: luźne, bawełniane szalwary, obszerna kirouffa z bawełny i jedwabiu, z błękitnym wzorem na rękawach. Kirouffa była wytworną wersją humusu, o połach sięgających ziemi i sutym kapturze. Można było ją zapiąć, aczkolwiek za dnia chodziło się w rozpiętej. Do kompletu należały sandały, lecz Hieronim pozostał przy neurskich jugrach o wysokiej cholewie. Med obiecał resztę ubrań jeszcze w tym tygodniu. Odprowadził pana Berbeleka do bramy, nieustannie gnąc się w ukłonach, ten jednak nie miał złudzeń: krawiec tak naprawdę kłania się esthle Lotte.

Wsiadając do wiktyki, Hieronim skrył głowę w cieniu kaptura.

Ihmet Zajdar czekał, jak obiecał, pod posągiem Alexandra na Rynku Świata; mimo tłumu znaleźli go bez kłopotu. Rzuciwszy na Farada krótkie spojrzenie, zaczął od razu w ockim:

— Trzy rzeczy. Po pierwsze, to polowanie. Rzeczywiście ciekawa sprawa, pokażę ci, co oni przywożą z południa. Chyba faktycznie nie zmarnuję czasu, prędzej czy później pewnie sam bym pojechał. Słyszałem, że w mieście są Daniel z Orme i stara Lucinda; nie wiem, czy dopiero wybierają się tam, czy już wrócili. Po drugie, dobra rada dla esthlosa Njute: pażuba. Nowe ziele. W Złotych Królestwach już wypiera haszisz. Idzie na północ z karawanami kadzidlanymi, wkrótce przeskoczy z Europy do Herdonu. Po trzecie, ona. Musimy zdecydować: tu czy wypadek podczas łowów.

Zajdar również porzucił europejskie szaty. W kryjącym go od stóp do głów czarnym dżulbabie, z bambusową laską w dłoni, wyglądał jak jeden z Pielgrzymów do Kamienia. Zresztą może rzeczywiście zamierzał wybrać się do AlKaby. Nigdy przecież nie zadeklarował otwarcie swego uczestnictwa w polowaniu z esthle Amitace.

Wskoczył do powozu i usiadłszy po lewicy pana Berbeleka, trzepnął wiktykarzy bambusem po plecach. Krzyknął coś w pahlavi. Ruszyli, zakręcając w Trakt Beleucki, na południe. Słońce bluzgnęło im w oczy. Hieronim naciągnął głębiej kaptur.

— Jak słyszę — podjął w ockim — to już w tej chwili samo się nakręca. Przybywają nimrodowie, coraz słynniejsi, skuszeni plotkami o polowaniach na bestie, jakich świat nie widział, jadą na południe, do nich przyłączają się znudzeni aristokraci, płacąc sowicie, no bo gdzież wspanialsze łowy niż w anthosie tak wielkich myśliwych? Więc co sezon rusza wyprawa za wyprawą, dżurdże, jak je tu nazywają, już nie wypada choć raz nie wziąć udziału, forma towarzyska ogarnia miasto, kraj, powstają pierwsze pieśni i sztuki. Wiedzą, że to forma, ale chcą jej ulec. Pojedziesz? Tylko ogłoś, że jedziesz, też będziesz miał listę chętnych.

— A ty, esthlos? Nie wybierasz się? Aa, no tak, jeśli dostaniesz ją tutaj…

Czy tak mówi o swoich ofiarach? — pomyślał Hieronim. Stojąc z dymiącym keraunetem nad okrwawionymi zwłokami. „Dostałem ją”.

— Czemu sam tego nie zrobisz — mruknął — skoro najwyraźniej tak ci na tym zależy?

Nimrod skierował błękitne spojrzenie na pana Berbeleka. Czy w ogóle dojrzał jego twarz w cieniu kaptura? Bambus stukał o burtę wiktyki. — A chcesz tego, esthlos?

Pan Berbelek nie odwrócił wzroku i Pers w końcu opuścił oczy.

— Moja jest — rzekł pan Berbelek.

— Niebo słyszało, ziemia słyszała — przytaknął pokornie nimrod.

Pan Berbelek policzył uderzenia serca. Dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć, dobrze. Skoro już raz usiadł na dłoni — czemuż nie oswoić tego jastrzębia?

— Teraz powiesz, czegoś nie powiedział.

Ihmet wpatrywał się w koniuszek kija podskakujący w rytm obrotów wysokich kół wiktyki.

— Ardżer, osiemdziesiąty pierwszy, Ręka Thora. Miałeś tylko jedną setnię. Nie widziałem ich od lat, ale to nie znaczy, że nie obchodzi mnie ich los, ty powinieneś to zrozumieć, esthlos. Brat, cała jego rodzina. Nie żyliby. Wyprowadziłeś ostatniego mieszkańca; a nie powinieneś był, statki poszły na dno, Bałtyk był Thora. Uratowałeś wszystkich. Skoro teraz Czarnoksiężnik sięga po ciebie… Jakże mógłbym stać bezczynnie? Esthlos.

Niesamowite, zdumiał się Hieronim, poprawiając machinalnie fałdy kirouffy. Na te tysiące śmiertelnych wrogów, których człowiek narobił sobie, paląc miasta i wyrzynając armie, na te dziesiątki tysięcy — rzeczywiście zyskuje się przy okazji jednego czy dwóch przyjaciół…!

Wiktyka wjechała tymczasem na Most Beleuta, przecinający ukośnie Jezioro Mareotyjskie. Tu rozciągał się Wewnętrzny Port, zmodernizowany za czasów poprzedniej Hypatii, gdy po raz kolejny poszerzono i pogłębiono kanały łączące jezioro z Nilem i Morzem Śródziemnym. Mareot zawsze był jeziorem słonym, ale teraz stanowił właściwie dodatkową zatokę morską. Alexandria rozbudowywała się wokół niego, na nim i nad nim. Z mostu widzieli pierwsze aergarony, pałace zawieszone nad wodami Mareotu, wznoszone przy wschodnim brzegu, gdzie według prawa mogły pływać jedynie łodzie aristokratów. Farad zaraz objaśnił, który aergaron należy do kogo i kto aktualnie przegrywa w tym architektonicznym wyścigu. Z prawej strony natomiast ciągnęły się w łamanej linii kamienne nabrzeża handlowe, cumowały tu feluki i galery, statki morskie i transokeaniki, prawdziwa gęstwa masztów, dźwigów, takielunku. Farad wskazał Hieronimowi składy Kompanii Afrykańskiej, olbrzymie silosy i bakhauzy.

Z mostu zjechali w ulice Górnej Alexandrii. Tu już nie było mowy o starożytnych budowlach, tysiącletnich świątyniach i murach pamiętających czasy Pierwszego Kratistosa. Murowane budynki wznosiły się na siedem, dziesięć, piętnaście pięter, nierzadko łącząc się ze sobą ponad ulicami, co z jednej strony gwarantowało przechodniom błogosławiony cień, z drugiej zaś — człowiek odnosił wrażenie, że wjeżdża do jednego, wielkiego budynku, brudnego labiryntu gigantycznych korytarzy, gdzie można się tylko zagubić. W tej prawie zamkniętej przestrzeni kakofonia głosów ludzkich i zwierzęcych, egzotycznej muzyki i równie egzotycznych śpiewów, niemalże ogłuszała. Pan Berbelek uniósł głowę. Niebo migało nad nim w nieregularnych prześwitach między chodnikami łączącymi tarasy. Tam, na wyższych kondygnacjach, i na płaskich dachach tych domów, tam toczyło się pod słońcem Nabuchodonozora drugie, równoległe życie: piesi, wiktyki, wielbłądy, zebry, humije, konie, muły, kozy, stragany i przekupnie, sklepy i warsztaty. Tylko muchy, moskity i zarży tak samo kłębiły się w słońcu i cieniu. Pan Berbelek niecierpliwym ruchem strącił sobie z twarzy nachalne owady; zaraz wróciły.

Z niewidocznego minaretu muezzin zawodził azan do Popołudniowej modlitwy.

Zakręcali tyle razy, że gdy w końcu się zatrzymali,

Hieronim miał trudności nawet z orientacją podług stron świata. Zajdar zeskoczył pierwszy, bez pukania otworzył drzwi i wszedł do wnętrza. Wiktyka stała w ciemnym, ślepym zaułku, dom miał kraty w oknach, na ścianach świeże wapno. Pan Berbelek wciągnął powietrze przez nos i pożałował: cuchnęło okropnie. Nad drzwiami wisiał szyld, ale napis nie posiadał wersji greckiej.

— Demiurgos Harszin, syn Zebedeusza, syna Kodżiego, taxodermista — przeczytał Farad. Tytuł demiurgosa na szyldzie nie znaczył nic: co drugi rzemieślnik ogłaszał się bez mała teknitesem.

Weszli do środka.

— Bogowie — westchnął Farad, rozglądając się po sali i zatykając nos.

Mimo licznych okien, więcej światła pochodziło z umieszczonych wysoko pod sufitem lamp; okna przesłonięte były stertami zwierzęcych trucheł, wyprawionych i niewyprawionych skór, szkieletów i pojedynczych kości, przeźroczystych i nieprzeźroczystych słojów z zakonserwowanymi w nich fragmentami ciał, jeszcze bardziej tajemniczych pudeł i skrzynek zamkniętych. Piętrzyło się to w hałdach pod wszystkimi ścianami, niegdyś zapewne poustawiane na półkach; może zresztą krył się tam na regałach jakiś porządek, oko bowiem dostrzegało jedynie chaos.

Pan Berbelek przeszedł ku środkowi sali, gdzie na równoległych stołach prezentowały się w całej swej ohydnej glorii nie ukończone jeszcze dzieła mistrza taxodermisty. Dalej, w przejściu do izb w głębi, stały dzieła gotowe. W sumie gapiła się w tej chwili na Hieronima ponad setka martwych ślepi — a co z tymi zwierzętami, co oczu nie mają, i tymi, co wytrzeszczają na razie suche oczodoły…? Pan Berbelek dotknął ostrożnie rozwartego pyska wyprężonego do skoku drapieżcy.

— Co to jest? Hyena?

— Aaaa, nie, nie, esthlos — garbaty staruszek półnegrowej morfy podreptał do pana Berbeleka, przerywając szeptaną rozmowę z Zajdarem. — To zamówienie specjalne, wyzwanie dla demiurgosa. Uśmiechając się, poklepał drapieżnika po nagim, to znaczy bezskórnym grzbiecie. — Nie ma takich istot, ja je tworzę, składam z martwych części. Zrzuciwszy biały kaptur, pan Berbelek rozejrzał się po sali.

— Jak zatem poznać, które zwierzęta są prawdziwe? Nie znam się na miejscowej faunie. To na przykład — to będzie ptak, prawda?

— Aaaa, esthlos, to jest pytanie, to jest pytanie! — Harszin jął kiwać energicznie łysą głową, szarpiąc się przy tym za rzadką siwą brodę. Hieronim spostrzegł teraz, że taxodermista ma lewe oko pokryte bielmem, a ciało wykrzywia mu nie tylko garb: częściowy paraliż zniewala jego lewe ramię, unosząc łokieć pod nienaturalnym kątem. Jaka jest natura szaleństwa tego człowieka? Skoro nawet żyjąc w kalokagatycznej koronie Nabuchodonozora ulega podobnym deformacjom… Przynajmniej jego grecki pozostaje krystalicznie czysty.

— Pytanie, na którym zatrzymałem się na długie lata, zanim w ogóle mogłem próbować osiągnąć perfekcję w mej tekne. Jakie zwierzęta wyglądają „prawdziwie”, w jakie jesteśmy w stanie uwierzyć, a jakie nigdy zaistnieć by nie mogły? Za prostotą każdego piękna kryje się wielka filozofia, do której trzeba dochodzić, jak dochodzili sofistesowie, w mozole, po trupach myśli. To właśnie tu, w Alexandrii, przeprowadzono pierwsze sekcje i wiwisekcje człowieka; tradycja jest długa i bogata. Sądzisz, esthlos, że taxodermia to zaledwie prymitywna tekne upiększania ścierw? Ha!

Harszin oddreptał na moment do kąta, gdzie wygrzebał spod zwaliska śmieci oprawną w skórę książkę. Pan Berbelek wykorzystał tę przerwę, by rzucić Ihmetowi pytające spojrzenie. Pers wzruszył ramionami.

Garbus podsunął Hieronimowi książkę pod nos. Peri fizeos. Katharmoi, przeczytał pan Berbelek.

— Empedokles z Akragas! — zakrzyknął taxodermista, niczym kapłan rozpoczynający inwokację. — Nie Alexander, lecz on był pierwszym prawdziwym kratistosem! Wskrzeszał martwych, rządził wiatrami, jego aura wypalała choroby w całych krajach, nikt nie mógł pozostać nie przekonanym, gdy słuchał jego słów. Zaprawdę, był pomiędzy nimi jako bóg nieśmiertelny, a nie jako człowiek śmiertelny. Nazywali go czarnoksiężnikiem. Ha! Wszedł do wulkanu, lecz pyr okazał się słabszy od jego morfy, płomienie nie były w stanie zniszczyć jego ciała. Empedokles z Akragas na wiek przed Aristotlem poznał prawa natury, cztery elementy, cztery korzenie, rizomata, i filia, i neikos, nieustannie łączące je i rozdzielające, wieczny bałagan i dążenie od kształtu do kształtu, od złożenia do złożenia, tak samo pomiędzy tym, co martwe, jak i tym, co żywe. I oto co mówił: Na początku nie było Formy ni Celu, jeno pomieszanie wszystkiego ze wszystkim, wolny chaos: same głowy, same ręce, same rogi, same palce, same włosy, same kopyta. Potem powstawały z nich wszystkie możliwe i niemożliwe kombinacje: niedźwiedź ze skrzydłami ważki, trzy głowy i żadnego korpusu, noga i ucho, rogate węże, dłonie ze skrzelami, ptaki o łbach tygrysich, mięśnie bez żołądków, mięśnie bez żył, mięśnie bez kości, ciała bez końca i początku. Ale większość tych tworów nie była zdolna przeżyć, albo też mogła jakoś przeżyć, lecz inne radziły sobie lepiej i wytrzebiły tamte. Tak że pozostały tylko najbardziej odważne lub posiadające organy najbardziej przydatne. Rozmnażając się, przekazywały swą Formę potomkom. Co więc ma zrobić taxodermista, który stoi nad tym zimnym chaosem ciała i wybiera, niczym Bóg, kształt nowej, nieznanej doskonałości? Muszę ujrzeć w swojej głowie całą prehistorię tego zwierzęcia, zobaczyć, jak żyje, jak poluje, jakich posiada wrogów, jak się rozmnaża, i jeśli daje sobie z tym wszystkim radę, znak to, że jest wystarczająco prawdziwe. Nawet najmarniejszy teknites flory czy fauny nie musi tego robić, gdy hoduje nowe gatunki, naginając potencję nieurodzonych, nierozwiniętych roślin i zwierząt ku swojej Formie, przeżerając je swoją aurą, przyciągając ku sobie po trochu z pokolenia na pokolenie — on wie, że cokolwiek się narodzi, będzie doskonalsze, nie jest przecież w stanie wymorfować niemożliwego. Ja, ja — z wielkim trudem odnajduję możliwe w potopie niemożliwego. Wymaga to specyficznego sposobu myślenia; myśl też może zostać skażona. Ale spytaj kogokolwiek w Alexandrii: nie ma lepszego od Harszina, syna Zebedeusza! — Wyszczerzył do pana Berbeleka resztki krzywych zębów. Wolną ręką nadal klepał po grzbiecie sztuczne zwierzę. — Uwierzyłeś w niego, prawda, esthlos? Jest równie prawdziwy, co hyena. Nazwałem go roipusem.

— Mhm, rzeczywiście, pomyślałem, że to jakieś nie znane mi zwierzę. Pan Zajdar —

— Ach, tak, tak, już prowadzę!

Starzec cisnął książkę pod ścianę i skinął na gości, by podążyli za nim. Nie oglądając się za siebie, podreptał ciasnym, pogrążonym w półmroku korytarzem na zaplecze warsztatu. Nie przestawał mówić.

— I otóż stanąłem przed tym samym problemem, jeno teraz już rozwiązanie nie jest w moich rękach, nie moja tu decyzja, przywożą to do mnie i żądają unieśmiertelnienia w formie najprawdziwszej, tak jak żyło, ale ja nie wiem, jak to mogło żyć, jaka była tego forma prawdziwa, jakie jego życie możliwe, próbuję zobaczyć w głowie jego przodków, historię, ale to niemożliwe, niemożliwe, nie ma takiej formy, rozpada się — jako rzecze Empedokles: głowy bez tułowi, bez głów, źrenice bez oczu. Może to prawda, że zmieniły się w trakcie podróży na północ nie do poznania, że nie powinni ich wwozić w serce anthosu Nabuchodonozora, ale przecież on właśnie raczej by je naprostował, uzdrowił pośmiertnie, chociaż to i tak nie ma sensu, anthos żadnego kratistosa nie jest aż tak silny, to nie o to tu chodzi, nie wiem, o co chodzi, nie potrafię, to niemożliwe.

Tak mamrocząc, otworzył boczne drzwi i weszli do drugiego warsztatu. Na trzech oddzielnych stołach stały tu, objęte drucianymi rusztowaniami, trzy truchła zwierzęce w różnym stadium dekompozycji.

Tak sobie zrazu pomyślał pan Berbelek, gdy na nie spojrzał, ponieważ z góry nakierowany był przez słowa Zajdara i Harszina na formy zwierzęce; ale po trzecim uderzeniu serca przyszła refleksja: jakie zwierzęta, to nie są, nie były zwierzęta. Nie wiedział, co to mogło być.

Po lewej miał ciemny krzak splątanych żył i ścięgien, bez krwi, bez kości, chaos wyprutych na żółte światło organów wewnętrznych — ale co to były za organy, w jakie ciało opakowane, w jakim kształcie? Ani dołu, ani góry, ani grzbietu, ani boków, ani głowy, ani ogona, jeno ciasny splot czarnych tętnic i szarych wiązadeł, nie łączących ze sobą żadnych części organizmu, kończących się i zaczynających w pustce.

Na stole na wprost pana Berbeleka wisiał między drutami czerwony jak krew niemowlęcia szkielet gigantycznego motyla. Oczywiście, motyle nie posiadają kości. Lecz oko widzi, umysł nazywa. Żeby jeszcze ten „motyl” miał głowę — ale nie miał, z obu stron wieńczyły go przezroczyste balony z napiętej błony, które w połowie wypełniała jakaś oleista maź. Lewe skrzydło „motyla”, a raczej kości lewego skrzydła — były dwukrotnie większe od kości skrzydła prawego.

Na stole po prawej druty spinały oskórowane członki wielkiej małpy, członki i łeb. Brakowało torsu.

— Mówią, że tak właśnie wyglądała — odpowiedział taxodermista na pytające spojrzenie pana Berbeleka. — Że w środku była tylko zielona mgła. I z tej mgły — łapy, nogi… Ponoć skropliła się i wyparowała, gdy wracali do Alexandrii. I co ja mam z tym począć? — rozłożył bezradnie ręce demiurgos, a lewy łokieć podskoczył mu wyżej barku. Ihmet Zajdar podszedł do niemotyla, powoli przeciągnął paznokciem po balonie oślizgłej błony.

— Cóż, kule się ich imają — mruknął.

Po czym uśmiechnął się krzywo do pana Berbeleka, jakby już zupełnie wyzwolony spod jego Formy.

— No i jak? Nie zapolujesz, esthlos?

* * *

Nazajutrz, w Dies Lunae, 28 Aprilisa, pan Berbelek udał się do Biblioteki Alexandryjskiej. Farada odprawił już z rana. Nikt nie widział, jak Hieronim wyjmuje spod fałszywego dna swego kufra podróżnego podniszczoną książkę w czarnych okładkach i chowa ją w głębokiej kieszeni kirouffy.

Muzeum, założone przez Alexandra w sześćdziesiąte urodziny na wzór ateńskiego Lyceum jego nauczyciela i drugiego ojca, Aristotelesa, pierwotnie składało się z kapliczek poświęconych Muzom (z czasem przekształconych w świątynie najrozmaitszych bóstw), ogrodów, gdzie prowadzono pod otwartym niebem wykłady (z czasem wchłoniętych przez Ogrody Parethene), bestiarium (również wchłoniętego przez Ogrody) oraz założonej przez samego Aristotla biblioteki. Biblioteka, także finansowana z rządowego skarbca, nie skupiała się na dociekaniach fizycznych i poszukiwaniu zofii i okazała się najbardziej użyteczna dla biurokratycznego centrum Imperium Alexandryjskiego, jakim szybko stało się miasto. Wkrótce uniezależniła się, rozbudowując się ponad wszelkie zamierzenia twórcy. Obecnie, po blisko dwóch tysiącach lat nieprzerwanego zbierania, kopiowania, tłumaczenia i archiwizowania książek i wszelkich innych materialnych nośników myśli ludzkiej, Wielka Biblioteka w samej Alexandrii zajmowała ponad dwadzieścia budynków, gdzie pomieszczono kilkaset milionów tomów; nadto istniały rozliczne filie Biblioteki w krajach byłego Imperium. Jedynie Biblioteka Pergamońska za czasów potęgi Seleukidytów mogła się z nią równać.

Dla człowieka z ulicy chcącego skorzystać z tej skarbnicy wiedzy właściwą drogą była droga przez Serapeum. Świątynia Serapisa jako pierwsza została zaanektowana przez rozrastającą się Bibliotekę. Nadal stanowiła miejsce kultu boga płodności i śmierci — choć tu pierwszeństwo posiadała słynąca z licznych uzdrowień świątynia kanopijska — lecz przede wszystkim pełniła rolę publicznego wejścia do Biblioteki. Bibliotekarze i kapłani przez wieki wypracowali kodeks pokojowego współżycia, z którego obie strony były zadowolone.

Wiktyka pana Berbeleka przejechała przez most nad Jeziorem Mareotejskim, skręciła z Traktu Beleuckiego w lewo i ugrzęzłszy w tłoku ulicznym, zatrzymała się pośrodku południowozachodniego kwartału Starej Alexandrii. Hieronim zapłacił wiktykarzowi, po czym, narzuciwszy kaptur na głowę, wtopił się w nurt przechodniów. Wzorem Zajdara nabył bambusowy kij, tak zwaną ryktę — służyła ona głównie do dźgania innych przechodniów w żebra i obijania im łydek, tudzież zastawiania się przed ryktami cudzymi. Aristokraci z zasady nie poruszali się po mieście pieszo i bez towarzystwa sług.

Do Serapeum nie mógł nie trafić, widział je już z daleka. Nawet nie w tym rzecz, że sama budowla była wysoka — a była — lecz stała na olbrzymiej platformie wyniesionej ponad miasto. Pan Berbelek, wspinając się, liczył stopnie wielkich schodów. Sto sześćdziesiąt trzy. Na środku platformy wznosiło się sanktuarium otoczone marmurową kolumnadą. Nie było drzwi ani strażników, w każdym razie —

Hieronim ich nie dostrzegł; każdy mógł wejść. Za kolumnada za cienistym przedsionkiem ze lśniącą mozaiką nasufitową, przedstawiającą Słońce, otwierała się Wielka Sala świątyni, z posągiem Serapisa w centrum. Nie był to oryginalny posąg dłuta Briaxisa, wykonany na osobiste zlecenie Alexandra — tamten uległ zniszczeniu podczas Drugiego Powstania Pitagorejskiego. Zastąpiono go figurą przeniesioną z Serapeum kanopijskiego. Brodaty bóg siedział z rozłożonymi ramionami — pod jednym przycupnął dwugłowy pies, o drugie wspierał się masywny skeptron — a był tak olbrzymi, że jego dłonie dotykały ścian po obu stronach. Ściany były pokryte ornamentami ze złota, srebra i brązu; sam bóg wykonany został ze złota, srebra, ołowiu, rubii i cyny, szafirów, hematytów, emeraldów i topazów. Wysoko w jednej ze ścian znajdowało się małe okno, które otwierano w dzień celebry, gdy wnoszono do sanktuarium Żywe Słońce; przez to okienko wpadał wówczas wąski promień słoneczny i kładł się jasnym pocałunkiem na wargach boga. Samo Żywe Słońce podnoszono na wysokość jego ust — tam zawisało w powietrzu, pomiędzy otwartymi dłońmi boga. Gdy przejeżdżali wczoraj przed świątynią, Farad usłużnie wyjaśnił panu Berbelekowi, iż w ręce Serapisa wbudowano potężne magnesy. Hieronim żałował, że nie dane mu już będzie ujrzeć celebry w ignorancji, jak powinno się czcić wszelkich bogów.

Za posągiem po obu stronach otwierały się drzwi prowadzące do naw bocznych i dalej, w podziemia, ciągle powiększanym labiryntem magazynów sięgające głównego budynku Biblioteki. Pod prawym ramieniem Serapisa znajdował się stół datków dla świątyni, pod lewym — stół datków dla Biblioteki. Darowizny były oczywiście dobrowolne i ich wysokość dowolna, lecz Farad w swoim niepowstrzymywalnym słowotoku zdążył był objaśnić panu Berbelekowi także tę tradycję.

Hieronim skręcił w prawo, sięgnął do wewnętrznej kieszeni kirouffy i złożył na stole pięć talentów zbożowych. Urzędnik Biblioteki podniósł wzrok znad księgi datków.

Pan Berbelek oparł na krawędzi stołu dłoń z pierścieniem rodowym na serdecznym palcu.

— Esthlos Hieronim BerbelekzOstroga szuka mądrości w przybytku Muz — rzekł po grecku.

Urzędnik skinął na jednego z nagich niewolników przykucniętych obok pod ścianą. Niewolnik przyskoczył ku niemu; urzędnik szepnął mu coś do ucha. Doulos oddalił się szybkim krokiem w głąb bocznej nawy.

— Raczysz spocząć, esthlos.

Pan Berbelek usiadł na marmurowej ławie za plecami Serapisa. Dłonie oparł na rykcie wpartej w posadzkę między stopami. Twarz krył mu biały kaptur; żelazny pierścień z Szarańczą stanowił jedyny widoczny znak tożsamości.

— Esthlos?

Uniósł głowę. Przywołana bibliotekarka była bez wątpienia rodowitą alexandryjką, jeśli sądzić po miedzianej skórze, piersiach o klasycznym kształcie, czarnych włosach i prostym, wąskim nosie. Długą spódnicę spinała wysoko w talii sprzączka z gemmem Biblioteki.

Zaprowadziła go do wschodniej nawy, gdzie usiedli przy jednym z niskich marmurowych blatów zastawionych stosami książek. Dwoje bibliotekarzy pracowało w głębi pomieszczenia, rozmawiając cicho nad rozłożonymi papierami. Było to sanktuarium cienia, chłodu i ciszy; lampy dawały tylko tyle światła, by dało się przy nim czytać.

Bibliotekarka poczęstowała Hieronima miodorańczą z wypełnionej owocami misy. Podziękował.

— Berenice — przedstawiła się. — W czym mogę pomóc. Wyjął książkę. Berenice wyciągnęła rękę. Po ledwie zauważalnym momencie wahania wręczył jej czarny tom.

Otworzyła go, przewróciła kilka stron i spojrzała pytająco na pana Berbeleka.

— Greckie, ockie, gaelickie, vistulskie, gockie, moskiewskie lub łacińskie tłumaczenie. Macie któreś z nich? Na pewno macie.

Berenice w zamyśleniu ułożyła sobie zamkniętą książkę na kolanach — brudna czerń na miękkiej bieli — splotła na niej dłonie — teraz spostrzegł, że na kciukach nosi identyczne obrączki — i pochyliła lekko głowę. Oboje skryli swoje twarze: ona — za zasłoną włosów, on — w cieniu kaptura.

— Chciałabym wiedzieć, jak wszedłeś w jej posiadanie, esthlos.

— Macie te tłumaczenia czy nie?

— Och, na pewno mamy.

— Więc?

— Jak? — powtórzyła. — Esthlos?

— O co chodzi? To jakiś rzadki okaz?

— Naprawdę nie wiesz —

— Czy przychodziłbym tutaj i pytał —

— No tak. Tak. — Milczała przez chwilę. — Właściwie powinnam o tym zameldować zwierzchnikom.

— O czym, na bogów? Przynajmniej powiedz mi, co to za książka. Co to za język. Co w niej jest napisane. Wiesz przecież.

— Wiem, wiem, znamy takie książki.

Sposób, w jaki to powiedziała — intonacja, z jaką opuściło jej wargi słowo „takie” — otworzył w głowie Hieronima ścieżkę szybkich skojarzeń. Biblioteka Alexandryjska jest instytucją teoretycznie niezależną, lecz znajduje się przecież na ziemi Hypatii, w anthosie Nabuchodonozora. Berenice, będąc rodowitą alexandryjką, nosi w sobie wszystkie dobrodziejstwa i przekleństwa tej Formy.

Pan Berbelek zrzucił kaptur. Obróciwszy się ku kobiecie, ujął ją lekko za ramię. Drgnęła.

— Możesz mi powiedzieć — rzekł. — Powinnaś. Odruchowo skinęła głową.

Światło naszej Pani, prawdopodobnie z pierwszego druku — zaczęła szybko. — Język Labiryntu, jedno z pism świątynnych Kaftoru, nie używany przez tysiąclecia. Kiedy po Piątej Wojnie Kratistosów i Wygnaniu Illei Kollotropyjskiej pojawiły się kulty księżycowe, przyjęły one tamte tradycje i potraktowały ten skompletowany na nowo język jako swoisty szyfr. Pisma i książki zaczęły krążyć po Europie i Afryce Alexandryjskiej. Tuż po Wygnaniu kratistosi pozostawali szczególnie wyczuleni, naciskali na władców, wszystkich pochwyconych wyznawców Pani skazywano na śmierć. Minęło kilkaset lat, ale podobna książka nadal stanowi poszlakę obciążającą pod anthosem większości kratistosów. Także tutaj, także pod anthosem Nabuchodonozora; zwłaszcza tutaj. Przecież musisz wiedzieć, esthlos: Potnia ongiś władała tymi ziemiami, od Pirenejów po Sadarę i Axum. Mamy te tytuły w Bibliotece, bo mamy wszystkie, ale nie wypożycza się ich i nikt z zewnątrz nie posiada do nich dostępu.

Przeklęta Magdalena Leese, pomyślał pan Berbelek. Jeszcze tylko tego mi brakowało. Jeśli Szulima również w tym tkwi…

Ścisnął ramię Berenice; przecież już mu uległa, nie odmówi teraz.

— Oddaj.

Ale ona poderwała się, oswobodziła z uchwytu, odstąpiła od stołu. Książkę przycisnęła do piersi (brudna czerń na jasnym brązie).

— Myślę… myślę, że teraz już pójdziesz, esthlos.

I to by było tyle, jeśli chodzi o powrót wielkiego strategosa, westchnął w duchu Hieronim, z powrotem naciągając na głowę kaptur. Byle bibliotekarka — już wystraszona, a mimo to bez problemu ucieka mi spod ręki. Inna rzecz, czy ja rzeczywiście położyłem na szali morfę strategosa, przecież nie poderżnąłbym jej gardła, to nie był rozkaz, nie składała mi nigdy przysięgi. Nie jesteś kratistosem, Hieronimie, ani królem, ani aristokratą czystej Formy. Dziecinne wyobrażenia Abla rzucają ci się na umysł. Czarnoksiężnik zjadł twoje serce, zapomnij o tamtym życiu.

Wyszedł z Serapeum na rozsłoneczniony plac. Z wysokości stu sześćdziesięciu trzech schodów widział całą Starą Alexandrię, aż po świątynię Izydy i Wielką Latarnię na wyspie Pharos. Niebo było bezchmurne, niepokalany błękit, z którego spływa oczyszczająca jasność. W kilka uderzeń serca całkowicie zmienił się Hieronimowi nastrój. Mimo wszystko — pomyślał, wciągając do płuc morską bryzę — mimo wszystko Ihmet miał rację: długie dni, ciepłe noce, światło rozpuszczone w powietrzu, ludzie piękniejsi, zdrowsi, przyprawy bardziej pikantne, wina bardziej gorzkie; tak można wmówić w siebie życie i radość z życia, to jest szlachetna forma. Tysiąc błogosławieństw dla Nabuchodonozora Złotego! Nie poddam się. Zawsze mogę przynajmniej splunąć jej w twarz, prawda?

Schodząc z platformy świątynnej, pan Berbelek śmiał się na głos.

* * *

Rozdzielili się pod Fontanną Hezjoda. Alitea była przekonana, że on zamierza odwiedzić rzymski burdel, dobrze odczytała jego nastrój, ale Abel był podekscytowany zupełnie czym innym. Wczoraj, po wieczerzy, zagadał się z Zenonem, synem esthle Lotte z pierwszego małżeństwa. Niewolnice wciąż dolewały wina, rozmowa meandrowała, dokąd tylko prowadziły ją pierwsze skojarzenia — circus Aberrato K’Ire czarne olimpiady, rzymscy gladiatorzy — i wtedy Zenon opowiedział o tym miejscu i pokazał swą bliznę, ukrywaną przed matką i familijnym teknitesem ciała: wąską, bladą szramę na biodrze. — Każdy młodzieniec z dobrego domu ma chociaż jedną — zapewnił Zenon. — To jest teraz w modzie. Chodzą wszyscy. Nie wypada unikać. Ogrody Parethene, oczywiście Dies Martis, godzina po zmierzchu, ale trzeba być wcześniej. Ogród Dwudziesty Drugi. Za poręczeniem. Jedna blizna, jedno poręczenie. Chcesz?

Co za pytanie! Forma nie dopuszczała odmowy, tylko tchórz by odmówił — nic dziwnego, że „chodzą wszyscy”. Ale on naprawdę chciał. Choć może właśnie Forma sprawiła, że chciał. Z salonu do salonu, z dzielnicy do dzielnicy, gdziekolwiek spotka się dwóch lub więcej dobrze urodzonych, młodych mężczyzn, wystarczy, że tylko jeden ją narzuci świadomie, mimowolnie — ona zwycięży, niemożliwa do odwrócenia, poniosą ją dalej… Kiedy tak o tym teraz myślał, wchodząc do Ogrodów, obejrzawszy się raz za siebie, na wieczorne miasto, Alexandrię od horyzontu po horyzont, od nieba do nieba, naszło go wyobrażenie tej niewidzialnej pięści, zamykającej się na stolicy Aegiptu i wyciskającej z niej najświeższe, najżywsze soki wprost na żyzną ziemię Ogrodów Parethene, co tydzień, w Dzień Marsa, godzinę po zmierzchu. Jeśli jacyś w ogóle istnieją, to tylko właśnie tacy bogowie, rzekł sobie Abel. I tak właśnie składamy im ofiary: gorliwie, z chęcią, z własnej, nieprzymuszonej woli. Bo wiem, że to Forma, ale chcę jej ulec. Gdybym tu nie przyszedł, nie potrafiłbym spojrzeć im w twarz: Zenonowi, innym, którzy wiedzieliby, że odmówiłem. Wstydem nie rządzi rozum. Wstyd rodzi się z dokonywanego nieustannie porównania z obrazem człowieka takiego, jakim chcielibyśmy być. Tak samo ojciec powinien był pokarać tego mordercę na „Al-Hawidży”; wstyd, że pozwolił mu umknąć. Ja wiem, jak nie mogę się nie zachować. Nieświadomie gładził przez cały czas rękojeść gockiego kandżaru ukrytego pod kirouffą.

Święte Ogrody Parethene założono jeszcze pod aurą kratisty Mei, przed Wojnami Kratistosów. Powiada się, że wszyscy najlepsi teknitesowie ge i flory to kobiety, ich to dzieła przechodzą do historii. Twórcą Ogrodów była Maria Anatolijka, Czarna Gołębica, ta, która wyhodowała palmę mleczną i pszenicę piaskową, sierb i zerbigo. Przemorfowała ów skrawek aegipskiej ziemi w ten sposób, że każda roślina była odtąd zdolna narzucić mu swoją Formę — najbardziej egzotyczne okazy z najodleglejszych zakątków Ziemi rosły tu w warunkach zbliżonych do tych z kraju ich pochodzenia. 0uż za czasów Nabuchodonozora część Ogrodów obudowano panelami z vodenburskiego szkła, aby zapewnić dodatkową izolację). Sofistesi do dzisiaj spierali się, na czym właściwie polegała morfa Czarnej Gołębicy, co takiego zrobiła ona tutaj z kerosem.

Ogrody Parethene były dostępne dla gości przez całą dobę, opłata wynosiła dwadzieścia drachm. Abel zapłacił i wszedł. Od stojącej za bramą kapliczki Parethene alejka rozwidlała się, odnogi biegły w przeciwne strony, po obwodzie. Wewnątrz tego okręgu znajowały się ogrody zamknięte, pozostające zazwyczaj pod patronatem świątyni bądź wysokich domów; na zewnątrz — ogrody otwarte, pod patronatem Hypatii. Ogród Dwudziesty Drugi był ogrodem wewnętrznym, zapisanym na Ptolemeuszy.

Zapadał już zmierzch, niewolnicy zapalali lampy. Oświetlano tylko obwodową aleję, wnętrza ogrodów szybko pogrążyły się w półmroku, splecionym z milionów ruchomych cieni. Mijając kapliczkę, Abel spojrzał ponad żelaznym ogrodzeniem — z północnych ogrodów widać doskonale morze, Wielką Zatokę i Pharos, odbite światło latarni Przedziera się przez gąszcz nawet tutaj. Abel wszakże skręcił na południe.

O tej porze Ogrody odwiedzali głównie szukający odosobnienia kochankowie; dwudziestodrachmowa wejściówka była między innymi po to, by zniechęcić do korzystania z nich kurwy uliczne. Ogród Induski, Ogród Hatata, Ogród Antypodów — te cieszyły się największą popularnością. Niewielu odwiedzało Ogród Lodowy i Ogród Sadary.

Abel minął pierwszy zakręt. Przy każdej odnodze stał mały posążek Parethene, po trzymanym przez nią atrybucie można było rozpoznać charakter danego ogrodu. Zenon powiedział Ablowi, by ten skręcił przy Parethene ze smokiem u stóp.

Lecz nie powiedział mu, że jest to zaledwie drugi ogród południowej alei i Abel, zaskoczony, przystanął na widok kamiennej figury kobiety i potwora. Dłoń ściskała mokrą od potu rękojeść kandżaru. Oblizał wargi, rozejrzał się — nikt akurat nie przechodził, zresztą jakie to ma znaczenie, czy ktoś go zobaczy, o to przecież chodzi, niech wszyscy zobaczą, jak Abel Latek, Abel Berbelek tym oto handżarem —

Mogło mi się coś stać, mogłem zabłądzić, ojciec mógł mnie złapać i zabronić, wcale nie muszę tam iść, jakoś się wymówię, uwierzą — wiedział, że nie uwierzą — przecież byle kamień pod stopą, byle potknięcie w złej chwili, przypadek, pchnięcie między żebra, lekarz nie zdąży, to się zdarza, Zenon mówił, że się zdarzało — ale przypadek nie ma wpływu na Formę, czy Alexander Wielki mógłby zginąć, spadłszy z konia? — jeśli teraz wrócę, a nikt mnie nie widział, nikt więc nie będzie wiedział, że —

Zostawił posążek daleko za sobą, był już przy drzwiach ogrodu, stalowe godło Ptolemeuszy — orzeł na błyskawicy — lśniło w półmroku. Otworzyły się, zanim zapukał. Zenon czekał przy odźwiernym, gotów poręczyć.

— Wchodź, wchodź, zaczęli wcześniej!

Poczęstował go tytońcem. Abel zaciągnął się głęboko. Trzymał tytońca w lewej dłoni; spojrzał — nie drżała. Uśmiechnął się krzywo.

— Dobrze; miałem nadzieję, że nie będę musiał czekać.

Ziemię Smoków, Południowy Herdon porastały najwyraźniej gigantyczne drzewa o pniach niczym wieże, ich wysokie korony całkowicie przesłaniały ciemniejące niebo. Drogę wskazywały papierowe lampiony i echo grupowych pokrzykiwań. Szli za niewolnikiem dźwigającym na ramieniu wielką amforę. Zenon popędzał Abla, zaraz wyprzedzili doulosa. — No chodź, niech przynajmniej zobaczę, jak to się kończy! — Z konarów gigantycznych drzew zwisały girlandy ciemnofioletowych pnączy, o lekko fosforyzujących, czerwonych kwiatach. Wchodząc na polanę, Zenon cisnął niedopałek do wnętrza jednego z ich kielichów. Kwiat natychmiast zacisnął się w purpurową pięść.

Na polanie zebrała się blisko setka ludzi, chłopcy i dziewczęta, zapewne nikt starszy ponad dwadzieścia pięć lat; w jednomorfowej perfekcji swych ciał, dodatkowo idealizowanych przez hojnie opłacanych teknitesów, podobni do siebie niczym bracia i siostry, wszyscy aristokraci lub potomkowie rodów do aristokracji aspirujących, przyszła elita Alexandrii, Dzieci Nabuchodonozora. Śmiali się, skandowali przekleństwa, wyzwiska i zachęty, pili z kryształowych pucharów ciemne wino, palili w perskich fajkach słodki haszisz. Część siedziała na trawie w rozłożystych korzeniach smoczych drzew, kilka par pogrążonych w pieszczotach przestało nawet zwracać uwagę na otoczenie — lecz większość stała w szerokim kręgu wokół centrum polany, gdzie jeden nagus z nożem w garści gonił drugiego nagusa z nożem. Pierścień czerwonych lampionów wisiał nad ich głowami.

Zenon z Ablem przepchali się do pierwszego szeregu, Zenon porwał po drodze od przechodzącego doulosa czarę z winem.

— Ha! Wiedziałem! Serce myszy! — Splunąwszy z obrzydzeniem, wyciągnął w stronę uciekającego nożownika rękę z palcami wyprostowanymi w geście Odwróconych Rogów.

Abel spostrzegł, że inni wykonują ten sam gest. Głosy przeklinały tchórzostwo Gajusza i ponaglały Axyndra, by wreszcie dopadł tamtego. Abel zaciągał się desperacko tytoniowym dymem, ale to też już nie pomagało.

Przeciwnicy gonili się po okręgu, musiało to trwać już dłuższy czas, raczej truchtali, niż biegli, Axynder wrzeszczał na Gajusza, wymachując nożem, czerwony na twarzy, Gajusz oglądał się przez ramię. Żaden z nich nie był nawet draśnięty.

W pewnym momencie Gajusz zatoczył się i potrącił jednego z widzów; ten odepchnął go i Gajusz przewrócił się, padając na plecy. Axynder doskoczył do niego — teraz go zabije, pomyślał Abel — Gajusz odrzucił precz nóż i Axynder postawił stopę na jego piersi. Obaj dyszeli ciężko.

Tłum zaczął skandować jedno słowo: — Hołd! Hołd! Hołd! — Forma sytuacji była tak silna, że Abel ani się zorientował, a sam jął wykrzykiwać owo żądanie, chwila musi się dopełnić, taka jest oczywistość: — Hołd! Hołd!

Axynder przysunął brudną nogę do ust pokonanego. Gajusz nie mógł się już nawet zawahać. Z zamkniętymi oczyma uniósł głowę i pocałował stopę zwycięzcy.

— Axynder! Axynder! Axynder! — skandował tłum, Abel wraz z nim.

Do Axyndra podbiegły dwie dziewczyny, zaczęły się uściski i całusy, Axynder, promieniujący tryumfem, wznosił do góry czystą klingę niczym jakieś trofeum; ktoś wręczył mu kielich wina, on wylał je sobie na głowę. Wszyscy się śmiali.

Gajusz odczołgał się poza zasięg światła czerwonych lampionów.

— No dobra — mruknął Zenon i oddał Ablowi pustą czarę. — Herman jest. Póki się nie rozejdą.

I nim Abel pojął znaczenie jego słów, syn esthle Laetitii Lotce wystąpił na środek polany i trzykrotnie klasnął.

— A teraz! — zakrzyknął. — Panie i panowie! Teraz! Bo wieczór dopiero się zaczął! Nie odchodźcie! Teraz! Szacunek dla esthlosa Hermana z Meretepów! Syna Admosa! Krwi tysiącletniej! Prawnuka Pogromcy z Rodos! Dziewiętnaście lat! Trzecie wyzwanie! Cztery blizny! Szacunek! Teraz! — Herman wystąpił z kręgu na środek polany, za całe odzienie miał białe szalwary, szybko je zrzucił; ktoś cisnął mu nóż, Herman złapał go w powietrzu. Zenon zwrócił się ku Ablowi. — Teraz! Teraz! Szacunek dla esthlosa Abla z Berbeleków! Syna Hieronima! Hieronima Berbeleka! Tak! Strategosa Europy! Zwycięzcy z Umity! Zwycięzcy z Finas! Zdobywcy Psiego Grodu! Pioruna Vistulii! Hańby Czarnoksiężnika! Tak! Syna Hieronima Berbeleka! Szesnaście lat! Pierwsze wyzwanie! Szacunek! Teraz! Tu! Teraz!

Z każdym wykrzykiwanym honorem ojca Abel z coraz większą pewnością czuł, że przegra, że musi przegrać, zwycięstwo jest niemożliwe. Powoli i spokojnie, niczym w transie — pewność była tak wielka — zdjął kirouffę i szalwary, rozpiął sandały, wyjął z pochwy gocki kandżar. Na moment zagapił się na czarne, zakrzywione ostrze z purynicznej stali. Rękojeść-kobra była mokra od potu, otarł dłoń o udo.

Zenon, wracając do szeregu widzów, klepnął Abla w plecy. Abel uniósł głowę. Nic nie słyszał, oni już coś skandowali, ale on nie słyszał, czerwone światło odebrało mu słuch. Herman szedł ku niemu, wyższy o pół pusa, z nożem ściskanym w dziwnym uchwycie na wysokości piersi. On trenował, pomyślał Abel, on już walczył, on umie. Ja sztyletem tylko się bawiłem. Nie mam prawa wygrać. Powinienem rzucić broń i paść na ziemię, ucałować mu stopy. Inaczej potnie mnie. Szlachtt!

Wyobraził to sobie: jak klęka i całuje jego stopy. Krew uderzyła mu do głowy. Wyszczerzył zęby. Szacunek dla esthlosa Abla Berbeleka! Syna Hieronima! Skoczył na Hermana. Tamten zamrugał, uniósł nóż, w ostatniej chwili opuścił go, cofnął się, odwrócił i zaczął uciekać. Abel zawsze był szybki, w gymnazjonie prześcigał wszystkich rówieśników. W dziesięć susów dopadł Hermana, ciął go przez plecy, przez udo, przez ramię, przez plecy; złapał go za włosy i szarpnął, zatrzymując w miejscu, po czym wbił mu kandżar w prawy pośladek.

Herman upadł. Dyszącego Abla odciągnął Zenon. Nad pokonanym pochylali się już lekarze, demiurgosi krwi i kości. Abel odwrócił zdumiony wzrok.

Wysoka aristokratka o diamentowych pierśczykach i kolorowym tatuażu oplatającym szyję podała Ablowi wielki kielich pełen wina. Uśmiechała się szeroko. Abel, ruchem tak naturalnym jak otarcie potu z czoła, przygarnął ją do siebie i pocałował, łapczywie wyjadając oddech spomiędzy jej warg.

Zenon szarpnął go za ramię i wzniósł ponad głowę jego prawą dłoń, nadal zaciśniętą w pięść. Już wszyscy skandowali, taka była oczywistość:

Abel! Abel! Abel! Abel! Abel!

* * *

Pierwszą rzeczą, jaką esthle Laetitia Lotte zrobiła, powróciwszy do Alexandrii, było zorganizowanie powitalnego przyjęcia. Witała bynajmniej nie esthle Amitace; chodziło o to, by alexandryjska aristokracja mogła się przywitać z Laetitia. Przyjęcie miało być, według słów Lotte, „dosyć skromne”. Zaprosiła nieco ponad setkę gości. Wieczorem trzeciego Maiusa, o Przyklęku Słońca — gdy krawędź tarczy słonecznej dotyka złotego posągu Alexandra — otworzyły się wrota pałacu.

Gościnność esthle Lotte, jakkolwiek wielka, miała swoje granice, nigdy nie było zresztą zwyczaju refundować gościom zakupów i pan Berbelek musiał zapłacić za ubrania dla siebie i dzieci z własnej kiesy. Mimo wszystko uniósł brew, gdy ujrzał rachunek przedstawiony przez medyjskiego krawca i babilońskiego jubilera Lotte: dziewięćdziesiąt procent należności to była należność za stroje Alitei. Zapłacił oczywiście bez kłótni; niemniej przy pierwszej okazji przepytał Porte i Antona co do krążących wśród służby i niewolników plotek (najpewniejsze źródło informacji w każdym domu) i wyszło na jaw, czego w gruncie rzeczy Hieronim się spodziewał: Alitea większość czasu spędzała z esthle Amitace, w pałacu lub w mieście, w ekskluzywnych łaźniach i someach teknitesów ciała, także zakupów dokonywała w towarzystwie Szulimy. Ona morfuje ją na moich oczach, irytował się w duchu pan Berbelek. Teraz, gdy Alitea jest najbardziej podatna, Amitace kształtuje jej przyszłość. I jak ja mogę temu zapobiec? Nie mogę; musiałbym złamać Formę własnej córki, musiałbym związać jej wolę. Kiedy to się zaczęło, na „Al-Hawidży”? Czy już podczas spotkania w cyrku? Bo prawdą jest, że rodzice nigdy nie są najbliższymi przyjaciółmi swych dzieci; ta rola przypada zawsze obcym, gdy dzieci poszukują sposobu na wyrwanie się spod formy ojca, matki — i wpadają na oślep w formy przeciwne. Tylko że w przypadku Abla to ja jestem tym obcym. Alitea zaś — Alitea znalazła sobie Starszą Siostrę.

Gdy jednak ujrzał ją owego wieczoru w wielkim atrium pałacu, u boku kuzynki Hypatii, witającą się z nowo przybyłymi gośćmi, w jednym z tych strojów, za które zapłacił był małą fortunę — cała złość z niego wyparowała i przyznał spokojnie, że przegrał tu z Szulimą i w istocie nie jest nawet z tego powodu zły. Ujrzał bowiem piękną kobietę, dummną aristokratkę. W ciągu tych kilku dni Amitace prawie zdołała przeobrazić Aliteę w alexandryjkę, nawet jej skóra jakimś cudem zaczęła nabierać owego miedzianego odcienia, barwy „nabuchodonozorowego złota”. Czarne loki spadały na plecy w starannie ufryzowanych falach, aż do równie czarnego, szerokiego pasa, przeszywanego srebrnymi nićmi, spod niego wypływał śnieżnobiały jedwab długiej spódnicy, rozciętej prawie do kolana, w rozcięciu migały złote rzemienie wysokich sandałów, kilkakroć obiegające smukłą łydkę; ta noga była lekko wysunięta. Alitea stała wyprostowana, z głową odchyloną do tyłu, uniesionym podbródkiem, ramionami cofniętymi, piersiami — co prawda jeszcze dalekimi od nabuchodonozorowej morfy — podanymi w przód, srebrny naszyjnik schodził między nie soplem zimnego metalu, na pół skryte za widnokręgiem Słońce krzesało na nim ostre błyski, gdy Alitea unosiła prawą rękę, odwracając dłoń, by witający się aristokraci mogli ucałować w pokłonie wnętrze jej nadgarstka, i wysocy aristokraci Aegiptu istotnie kłaniali się, składali formalne pocałunki, ona nagradzała ich skinieniem głowy i ruchem czarnego wachlarza ze skrzydła bazyliszka, trzymanego w ręce prawej, z lekkością i konfidencją godnymi zaiste esthle Amitace, otworzyć, złożyć, otworzyć, zatrzepotać, złożyć, dotknąć ramienia gościa — nawet gdy już potem odeszli i zmieszali się z innymi, oglądali się na Aliteę, wymieniali półgłosem uwagi, próbowali pochwycić jej spojrzenie. Udawała, że nie dostrzega.

Po prawicy esthle Lotte stali jej synowie oraz esthle Amitace i esthlos Kamal, przyrodni brat Laetitii. Miał to miejsce zajmować esthlos Berbelek, lecz wymówił się interesami. Co gorsza, wymówka była prawdziwa: zgodnie z informacją otrzymaną od Aneisa Panatakisa, zaproszenie przyjął i w pałacu esthle Lotty pojawił się esthlos Qethar Anudżabar, jeden z dwóch głównych udziałowców Kompanii Afrykańskiej. Nie czekając na formalne przedstawienie, podszedł do Hieronima i zainicjował rozmowę. Oczywiście był odeń znacznie wyższy; spod rozpiętej kartiby wyzierał czarny, muskularny tors (Anudżabar przez większą część roku mieszkał w anthosie Meuzuleka, w twierdzy Sala na zachodnim wybrzeżu Afryki), twarz okalała przycięta w kwadrat broda, grube wargi nieustannie wykrzywiał bezczelnie szczery uśmiech. Wobec małomówności Berbeleka łatwo narzucił formę konwersacji. Kieliszkiem absyntu wskazywał poszczególnych gości i półgłosem powtarzał Hieronimowi co zabawniejsze plotki na ich temat; czasami te plotki okazywały się w istocie aluzyjnymi komentarzami do złożonych w listach Kristoffa Njute propozycji handlowych. Pan Berbelek słuchał z ciekawością. Esthle Lotte chyba rzeczywiście znała każdego, kogo opłacało się znać w Alexandrii.

— Esthle Marta Odijja, Druga Powierniczka Gemm, w istocie kontroluje kancelarię Hypatii, dzieliła z Hypatią ostatnich dwóch kochanków; kiedyś wpadła w szał i udusiła kilka swoich niewolnic. O, a to Izydor Wół, uśmiechnij się do niego, esthlos, ci dwaj to jego ochrona, byli żołnierze Horroru, dziwne, że w ogóle przyszedł, żebyś widział, w jakiej fortecy mieszka; kiedyś miał prawie monopol na handel ze Złotymi Królestwami, ostatnio się popsuło, ostra konkurencja, już trzy zamachy, może więcej. Uprak Indus, nie ten, w lewo, ten obok Rzymianki z rubinem w cycku, Uprak odziedziczył szaleństwo Chimeroysa, forsuje projekt tamy na Nilu, utopił już w tym połowę fortuny, Hypatią i Nabuchodonozor oczywiście nigdy nie wyrażą zgody, ale, na Kristosa, nie mów mu tego, he he! O, pojawił się nasz skośnooki dyplomata, Uzo, człowiek ipońskiego cesarza, rzadko odwiedza miasto, trzyma się na granicy korony złotego. Bardzo popularny na dworze, daje niebotyczne łapówki. Żebym jeszcze tylko wiedział, w jakim celu. Za kwiatami japrysu, pod parasolem — siostry Iczepe z Ptolemeuszy. Azi i Trez, ale nie odróżnisz, która jest która: mieszkają razem, wyszły za tego samego mężczyznę, teknites usuwa im wszelkie różnice ciał, same chyba się nie odróżniają, jedna morfa. O, ten młodzian, który nie może oderwać się od ręki twojej córki — esthlos Dawid Monszebe, z Drugich Monszebów, wnuk Namiestnika Górnego Aegiptu, ares. Chciał uciec do Horroru, ojciec trzymał go pod strażą przez pół roku. Widać się ugiął; albo też Dawid złożył jakąś przysięgę. Ci, co właśnie wchodzą, Glakkowie. Mieli w rodzinie demokratę, podejrzana morfa, lepiej się trzymać z daleka. Ta piękność, co właśnie wita się z Laetitią — esthle Ignatia z Aszakanidów, pochodzą z Indu, ale od dwóch pokoleń w koronie Złotego, Ignatia ponoć nawet spotkała się osobiście z kratistosem. Po drugiej stronie basenu, przed flecistą — esthlos Heine Onykos, dopiero co wrócił z dżurdży. Właśnie, przecież ty się wybierasz na dżurdżę, prawda, esthlos?

— Zostałem zaproszony.

— To jak, jedziesz, nie jedziesz? Pogadaj z nim.

Esthlos Anudżabar bez problemu przekonał seneszala, by do wieczerzy posadził ich przy jednym stole. Esthlos Onykos istotnie zaraz został zapytany o swoją niedawną wyprawę myśliwską.

— Tego nie da się opowiedzieć — rzekł wreszcie, pomamrotawszy i poszarpawszy się za brodę. — Jak sobie teraz przypominam… To wszystko było nie tak. To znaczy — przywieźliśmy przecież rozmaite trofea, ale one też już są niepodobne, to była zupełnie inna forma, nie do utrzymania w koronie Nabuchodonozora; i tak samo jest ze wspomnieniami. Co ja mogę wam opowiedzieć? Że potwory? No potwory. Trzeba samemu pojechać i zobaczyć.

— Jak daleko zaszliście? — dopytywał się Qethar.

— Nie tak daleko. Dwie dziesiąte drugiego kręgu. Północny brzeg Żółwiej. Lucinda chciała iść dalej, ale nimrodowie zawsze chcą. Xewry i humije przestawały się nas słuchać, jedzenie smakowało już okropnie, w nocy kamienie wpełzały zwierzętom pod skórę, jeden z niewolników zaczął srać ustami —

— Eee, nie przy jedzeniu! — skrzywiła się esthle Ignatia Aszakanidyjka.

— Przepraszam. W każdym razie zdecydowaliśmy, że czas wracać.

Pan Berbelek słuchał w milczeniu.

— Ponoć pomaga, jeśli napoić je pażubą — odezwał się esthlos Dawid Monszebe, który również siedział przy tym stole. Przez większość czasu okręcał się na krześle, by móc spojrzeć na usadzoną przy stole Lotte Aliteę, i nie zwracał uwagi na dyskusję. Hieronim zastanawiał się, czy młody ares w ogóle wie, że ten tu esthlos Berbelek jest ojcem dziewczyny; może przedstawiano ją tylko jako Aliteę Latek.

Esthlos Onykos chrząknął pytająco.

— Wywar z pażuby — wyjaśnił Monszebe. — Dodać do wody dla zwierząt. Chętniej pójdą. Słyszałem, że dzicy tak robią. Szamani podają pażubę wojownikom, którzy idą za Suchą Rzekę.

— Jest takie szaleństwo, znane jeszcze starożytnym — włączył się Qethar, otarłszy usta. — Ciało wtedy odpada kawałkami, skóra, mięśnie, do kości —

— Lepra — rzuciła młoda Negryjka.

— No nie przy jedzeniu, nie przy jedzeniu!

— Prosimy o wybaczenie. — Anudżabar skłonił się ponad stołem. Zaraz jednak kontynuował. — Otóż doszła mnie plotka, jakoby pażuba w dużych dawkach wywoływała leprę.

— W dużych dawkach nawet kalokagatia jest niezdrowa — skwitowała esthle Ignatia, na co wszyscy uprzejmie się zaśmiali; na podobne żarty mogą sobie pozwolić jedynie niekwestionowane piękności. Bodaj tylko Hieronim spostrzegł, że w istocie był to żart polityczny: mówiąc, spoglądała na Ipończyka Uzo, siedzącego przy sąsiednim stole.

Po wieczerzy, gdy goście rozdzielili się i część udała się do sali tańców, część — oglądać występy opłaconych przez Laetitię aktorów, akrobatów i magoi, część rozeszła się po pałacu, a część wyszła do ogrodu — esthlos Anudżabar zaprosił pana Berbeleka na fajkę pod Księżycem. Księżyc był w półcieniu, rozcięty światłem i ciemnością dokładnie między morzami, rzucał na ogród różowy blask, w którym wszystko było bardziej miękkie, obłe i śliskie. Usiedli na jednej z kamiennych ław, otaczających plac z wodotryskami. Statuy mężczyzn, kobiet i fantastycznych kakomorfów, z których pod różnymi kątami tryskała woda, wykonane były podług kanonów sztuki nabuchodonozorowej — helleński naturalizm, jednolite proporcje, aegipski ideał piękna — podczas gdy sam pałac powstał jeszcze za czasów Chimeroysa, potem jedynie odnawiany i przystosowany do nowych obyczajów. Stąd między innymi atrium otwarte na frontowy dziedziniec i irytująca asymetria planu. Berbelek i Anudżabar usiedli po lewej stronie placu. Przed sobą, za kurtynami srebrnych kropel, mieli rozświetlony tysiącem lamp i pochodni profil budynku; za plecami — szelest niewidocznych palm i akacji, i szum wód bliskiego Jeziora Mareotejskiego; a ponad głowami — bezchmurne niebo tak gęsto inkrustowane gwiazdami, że nawet bez półksiężyca niemal oślepiające. Alejkami spacerowała leniwie para gampartów.

Doulos przyniósł długie fajki z drzewa horusowego, o kamiennych cybuchach. Qethar wybrał ze szkatułki zielnej mieszankę, jedna czwarta hasziszu. Zapalili. Do ogrodu wychodzili inni goście, zazwyczaj zatrzymując się przy kompleksie wodotrysków. Pan Berbelek spostrzegł Abla w otoczeniu kilku młodszych gości. Już wcześniej rzuciła mu się w oczy zmiana, trudne do pochwycenia w pojedynczym obrazie przesunięcie ciężaru Formy chłopaka. Na przykład teraz: ustawiają się wokół niego tak, by wszyscy mogli widzieć jego twarz, milkną, gdy on mówi, nie przerywają temu, na którego właśnie patrzy — starsi przecież od Abla, wyżej urodzeni, mężczyźni i kobiety. Ogląda się na przechodzącego niewolnika — nawet nie zdążył wyciągnąć ręki, ktoś inny podaje mu kielich z tacy. Śmieją się, gdy on się śmieje. Coś się za tym kryje, coś się wydarzyło — ale w jakiej formie mógłbym go o to otwarcie zapytać? Czy w ogóle istnieje taka forma?

— „W krzyku poznajemy wroga, w milczeniu — przyjaciela” — zacytował esthlos Anudżabar.

— „Największe kłamstwa wypowiadane są w ciszy” — odpowiedział cytatem pan Berbelek.

Siedzieli zwróceni w tę samą stronę — nogi wyciągnięte na krótko przyciętej trawie, fajki oparte na piersi — nie patrzyli na siebie, noc pośredniczyła w dialogu.

— „Ludzie silni są ludźmi prawymi i prawdomównymi, albowiem każde kłamstwo wymaga wyparcia się swojej morfy i kłamcy najdoskonalsi wkrótce zapominają, kim są”.

— „Gdy spotka się dwóch kłamców, czyja Forma zwycięży: lepszego czy gorszego kłamcy?”

— Zdobywszy miasto, Xerxes rozkazał ściąć wszystkich ocalałych jego mieszkańców, albowiem zamknęli przed nim bramy i opierali mu się, chociaż wcześniej poprzysięgli lojalność. Wówczas poczęli występować kolejni pokonani, zaklinając się, iż oni pragnęli dochować przysięgi, lecz nic nie mogli poradzić przeciwko większości. Xerxes zapytał tych, którzy milczeli, czy to prawda. Zaprzeczyli. Kazał ściąć wszystkich. Zapytany, skąd wiedział, którzy kłamali, odparł: „Ponieważ ich pokonałem”.

— „Nie wierz człowiekowi, który nie wypowiedział w życiu ani jednego kłamstwa”.

— Jedną co najmniej korzyść odnoszą kłamcy: że gdy mówią prawdę, nikt im nie wierzy.

— „Obraża bogów, kto okłamuje dziecko”.

rodzinie kłamców przyszło na świat prawdomówne dziecko. Jak to możliwe? Ponieważ kłamcami byli ojciec i matka.

— „Gdyby wszystkie dzieci dziedziczyły Formę swoich rodziców, nie byłoby nadziei dla rodzaju ludzkiego”.

— „Któż życzy źle własnemu dziecku? Wszyscy chcielibyśmy ujrzeć je lepszymi, niż sami mieliśmy wolę się stać, i tak je wychowujemy; a one — swoje dzieci. W ten sposób w skończonej liczbie pokoleń osiągnięta zostanie doskonałość”.

— Masz dzieci?

— Siedmioro.

— Ja tylko tych dwoje.

— Odziedziczyły jasną i silną morfę. Widzisz to, prawda?

— Tak. Tak.

— I ów moment, kiedy po raz pierwszy łapiesz się na tym, że pracujesz nie dla siebie, nie dla własnych ambicji, ale z myślą o tym, co nadejdzie po twojej śmierci.

— Tak, chyba tak. Ja ostatnio raczej nie miałem wielkich ambicji.

— Ale jednak posiadasz jakieś wyobrażenie przyszłości, w której… Nie? To przynajmniej ich przyszłości.

— Bo właściwie dlaczego miałbym chcieć zapewnić im bogactwo? Jeśli okażą się na tyle silni, zdobędą je sami, prawda? A słabi — i tak je zmarnują.

— Ostatecznie więc dlaczego w ogóle mielibyśmy tracić czas na zamartwianie się burzami, potworami morskimi, mieliznami, piratami, podstępną konkurencją, kaprysami rynku, zmiennymi cenami, nieuczciwymi wspólnikami, kłamliwymi partnerami — i walczyć o coraz większe bogactwo?

Pan Berbelek wzruszył ramionami i powoli wypuścił z ust słodkawy dym.

— Dlaczego?

— Ponieważ leży to w naszej naturze. — Qethar Anudżabar wstał, odłożył fajkę, wygładził kartibę. — Pojutrze w biurze Kompanii, w południe. Przedstawię kontrpropozycje, przynieś stosowne dokumenty, masz pełnomocnictwo i jeśli się zgodzisz, podpiszemy od razu w obecności świadka Hypatii. Esthlos? — Pan Berbelek wstał, uścisnęli sobie nadgarstki. — Uczyniłeś mi zaszczyt.

Co rzekłszy, Anudżabar skinął głową i odszedł.

Hieronim rozejrzał się po placu wodotrysków. Abel zniknął gdzieś wraz ze znajomymi. W jedną z alejek ogrodowych skręcił Izydor Wół z jakąś aristokratką na ramieniu, dwaj strażnicy podążali za nim jak cienie. Na schodach ogrodowych pojawiła się na moment Alitea w towarzystwie Dawida Monszebe; pan Berbelek ruszył ku nim, lecz zanim obszedł kompleks fontann, na powrót skryli się w pałacu. Wpadł na wychodzącą właśnie Szulimę. Oglądając się za siebie, odprawiała machnięciem doulosa i najwyraźniej nie spostrzegła Hieronima. — Och, to ty, esthlos! — Zanim zdążył ją przeprosić, wyminąć i pośpieszyć za Aliteą, esthle Amitace ujęła go pod ramię i pociągnęła ku zakrętowi w najbliższą alejkę.

— Właściwie nie mieliśmy okazji spokojnie porozmawiać — zaczęła, schowawszy wachlarz pod gorset; lekki wiatr od jeziora był przyjemnie chłodny i wilgotny. Srebrny pierśczyk Szulimy lśnił w blasku Księżyca niczym —

— Mord! Straże! — wrzeszczał biegnący przez plac mężczyzna. — Gonią mnie!

Pan Berbelek wyszarpnął się z uchwytu Szulimy. Mężczyzna dopadł do pierwszego wodotrysku; był to Izydor Wół. Pan Berbelek podbiegł doń.

— Straże! — dyszał Izydor. — Straże!

Na schodach pałacowych pojawił się niewolnik, zaraz cofnął się i pognał po pomoc. Pan Berbelek obejrzał się ku wylotowi alejki, na którą widział był wchodzącego Izydora, Z półmroku wyłoniły się trzy przygięte do ziemi postaci.

— A twoi ludzie? — spytał Hieronim.

— Nawet-nawet nie wystrzelili.

Postaci weszły powoli w księżycowy blask. Głowa i pazury gamparta, reszta człowieka. Z cienia wyłonił się czwarty gampantrop. Zaczęły okrążać fontanny i stojących przy nich mężczyzn.

— Jeśli pobiegniemy do pałacu, skoczą nam do gardeł — mruknął pan Berbelek. Przez firanę spadających po szerokich łukach kropli widział esthle Amitace, stojącą spokojnie na granicy półmroku i lunarnej poświaty. Pochwyciła spojrzenie Hieronima i potrząsnęła głową. Ruch jasnych włosów zwrócił uwagę jednego z gampantropów, który natychmiast skręcił ku Szulimie.

Pan Berbelek, nie obracając głowy, zazezował ku pałacowi. Gdzie ci przeklęci strażnicy? Nawet największy strategos nic nie poradzi bez wojska. Przyciśnięty do kamienia posągu Izydor modlił się na głos.

Gampantrop zaczął biec ku Szulimie. Postąpiła krok naprzód, pierśczyk błysnął księżycowym refleksem. Wyprostowaną prawą ręką wskazała ziemię u swoich stóp. Gampantrop zatrzymał się, uniósł łeb, wyszczerzył kły, po czym położył się na trawie przed Amitace. Skądś wyciągnęła mały, zakrzywiony nóż. — Szszszszsz! — zanuciła, pochylając się nad sygemorfem. Opuścił łeb. Poderżnęła mu gardło.

Pozostałe trzy gampantropy, usłyszawszy pisk konającego pobratymca, zatrzymały się w miejscu i obróciły zimne, zwierzęce spojrzenia na prostującą się Szulimę. Pan Berbelek zdążył jeszcze zauważyć, jak smoliście czarna zdaje się w świetle Księżyca krew rozlana na błękitnej spódnicy Amitace. Ktoś wybiegł z pałacu. Gampantropy ponownie obróciły łby. Dlaczego one nadal nie atakują? Kobieta zerwała w biegu spódnicę, by nie krępowała jej ruchów. W ręku miała ułamek tyczki lampionowej. Bestie skoczyły na nią z trzech stron. Zueia wykonała trzy szybkie pchnięcia tyczką — każde śmiertelne. Odskoczyła, by trupy nie zahaczyły o nią, padając. Pan Berbelek podciągnął lewy rękaw, zwinął prawą dłoń w pięść i uderzył się w przedramię. Zacisnął zęby by nie krzyknąć. Siniec pojawił się natychmiast, absurdalnie wielki, ciemny, krew poczęła się sączyć porami. A więc Ihmet Zajdar jest niewinny. Oto, kto zamordował Magdalenę Leese. Na plac wbiegli mamlucy z odbezpieczonymi keraunetami. Pan Berbelek usiadł na mokrym marmurze fontanny i ściągnął z powrotem rękaw, kryjąc krwawy stygmat. Odrzuciwszy zaimprowizowaną broń, Zueia podeszła do swej pani. Szulima spoliczkowała ją dwukrotnie. Zueia uklękła obok trupa czwartego gampantropa i ucałowała dłoń Amitace, powtarzając gorliwie: — Despoina, despoina, despoina. — Pan Berbelek nie słyszał dotąd o aresieniewolniku; wszak to sprzeczność sama w sobie, jak zimny ogień lub król bez władzy. Nawet u kratistosów, nawet u Czarnoksiężnika aresowie są wolnymi żołnierzami. Zueia miała łzy w oczach. Esthle Szulima Amitace odwróciła się i ruszyła ku schodom, wiatr przycisnął jasnozłote włosy do opalonych pleców. Pan Berbelek nigdy nie widział jej bardziej piękną. Zacisnął pięści. Trzydzieści siedem, trzydzieści osiem, trzydzieści dziewięć, czterdzieści; dobrze.

Загрузка...