Μ Wyniesienie

Światła Knossos, ryk rozbijającego się o falochrony morza, krzyk ptactwa, smród wielkiego miasta, ognie Labiryntu — zostawili już to wszystko za sobą. Czarnowłosa pastereczka wyprowadziła pana Berbeleka — przez gaje oliwne i figowe, przez winnice, polnymi dróżkami i między łanami neomorfowych zbóż — na zielone łąki rozciągające się na stokach wzgórz południowych. Cały Kaftor to góry skaliste i góry zielone, bogowie po wielekroć przeorali go wszerz i wzdłuż, niezliczone trzęsienia ziemi, eksplozje wulkanów, był to kraj wielkiego nieporządku i zmęczenia przyrody, dopóki Pani Illea nie wzięła go pod swoje skrzydła. Czy to tu zaczął rosnąć jej anthos, czy stąd właśnie wyszła w świat? Nie ma zgody między kultami i historykami. Ta wyspa wszakże wykarmiła się na jej piersi jako jedna z pierwszych, jeszcze zanim kratista ruszyła na północ, na wschód, na południe, wygładzając i porządkując keros, gdziekolwiek stąpnęła. Obecnie Kaftor balansuje na granicy trzech koron: czarnoksiężnika z północnego wschodu, Siedmiopalcego ze wschodu i Nabuchodonozora z południa. I bynajmniej nie cała morfa Księżycowej Wiedźmy została stąd wytarta; czyż to nie dzięki niej mogli teraz, w środku zimy, o wilgotnym przedświcie krótkiego dnia wędrować bezśnieżnymi łąkami, odziani jedynie w lekkie płaszcze, z soczystą trawą pod stopami?

Ledwo skręcili w lewo, na wschód, wyświetliła się ponad grzbietem góry poszarpana linia brzasku. Pastereczka wskazała kijem przed siebie, na wzgórza nad Amnisos i sam port poniżej, na północy. Nie znał jej imienia, nie przedstawiła mu się; schowawszy monetę, tylko uśmiechnęła się była milcząco. Od chwili opuszczenia Knossos nie zamienili ani słowa. Szła powoli, za co był jej wdzięczny: mimo wszytego w dno plecaka płaskiego kamienia oroneigesowego, ciężar bagażu wyciskał z pana Berbeleka pot i skracał oddech. Tylko tyle, ile sam uniesie, powiedziała mu Szulima. A bądź gotów nie na tygodnie, lecz miesiące; to nie jest wyjazd do wiejskiej posiadłości aristokracji ani nawet nie dżurdża. Opuścisz ziemską sferę, świat czterech żywiołów i praw ludzkich.

Gdy stanęli na terasie wzgórza nad Amnisos, Słońce wisiało już na niebie palec nad horyzontem. Ziemia powoli się ogrzewała, z niższych łąk podnosiła się biała mgła, rozpraszana przez poranny wiatr.

— Plac Ołtarzy — odezwała się przewodniczka, zataczając kijem w powietrzu okrąg. Obróciła się ku płytkiemu wąwozowi i wskazała grupę starych figowców. — Eileithyia. — I na północ. — Amnisos, Dia.

Pan Berbelek skinął jej głową. Z westchnieniem ulgi zrzucił plecak z ramion.

Skłoniwszy się jeszcze grzecznie, pastereczka ruszyła szybkim krokiem, pół biegnąc, w dół i ku wybrzeżu. Zniknęła Hieronimowi z oczu za którymś ze wzniesień.

Według słów Szulimy księżycowy przemytnik winien był przybyć o świcie. Zapewne obserwował łąkę z ukrycia, czekając, aż pan Berbelek pozostanie sam. Hieronim przeszedł powoli wzdłuż zbocza i wąwozu. Pozostało tu może tuzin wielkich prostopadłościennych głazów — to były te starożytne ołtarze. Po Wygnaniu Illei zakazano wszelkich kultów pokrewnych jej morfie, zwłaszcza na ziemiach jej anthosu, wszakże w przypadku religii podobne zakazy bywają często przeciwskuteczne. Głazów nie zarosły chwasty, nie pokrył mech; na powierzchni niektórych z nich pan Berbelek dojrzał ślady wosku, spalenizny, ciemne plamy (zaschniętej krwi?), wydrapane rysunki. Z daleka widać było bycze rogi. Po tylu wiekach niezbyt rygorystycznie egzekwowano zakazy. Nikt się na przykład nie zdziwił w mieście, gdy cudzoziemiec pytał głośno o przewodnika do Groty.

Z Placu Ołtarzy i sprzed wąwozu otwierała się niczym nie przesłonięta panorama Amnisos i ciemnego, wzburzonego morza aż po północny widnokrąg; karożaglowa łódź rybacka mijała właśnie skalistą wysepkę Dię. Pan Berbelek obrócił się plecami do morza i zszedł w gąszcz figowców. Wejście do Groty Eileithyckiej ukryte było za najstarszymi drzewami. Trudno mówić o wydeptanej ścieżce — niemniej nie było zarośnięte. Nachylił się do wnętrza groty, czy nie zobaczy tam światła, czy coś nie błyśnie w ciemności. Grunt schodził tu w dół niezbyt stromo, sklepienie, acz niewysokie, pozwalało swobodnie się wyprostować. Po bliskim przewężeniu przedsionka jaskinia otwierała się w długą, szeroką na ponad dwadzieścia pusów komorę, co pan Berbelek ujrzał, kiedy tylko minął owo przewężenie, zostawiając za sobą blask zimowego dnia — gdyż Eileithyia w istocie pulsowała miękkim, czerwonym światłem, dostrzegalnym już od wejścia. Ktoś rozpalił ognisko w głębi groty.

Potykając się na zalanych oleistymi cieniami nierównościach, na żwirze i skalnych ułamkach, pan Berbelek szedł ku światłu, mijając stalagmity, stalaktyty i potężne, szerokie stalagnaty, rzeźbione lub w naturalny sposób uformowane w fantastyczne kształty, kamienne sny o ludziach, zwierzętach, daimonach. Nawet w tym słabym, migotliwym świetle widział niezliczone malunki i ryty pokrywające powierzchnie okopconych ścian. Poniewierały się tam szmaty, przegniłe drewno, ogarki świec, chyba nawet kości, potknął się i na nich.

Starzec klęczał przy małym ognisku, zwrócony bokiem do wejścia. Musiał usłyszeć nadchodzącego pana Berbeleka nie obejrzał się nań jednak. Na szerokie bary narzuconą miał grubą kurtę z niewyprawionej skóry biedźwiedzia. W lewej dłoni obracał powoli gliniany kubek. Obok leżał worek z juty.

Pan Berbelek przykucnął za ogniskiem. Białe, krzaczaste brwi, grube rysy, blada skóra — starzec nie pochodził z tych stron, raczej z północy Europy, z aury Thora. Szyję i brodę pokrywał mu skomplikowany morfunek, błyskający przez pomarszczoną skórę stalą i zwierzęcą kością.

— Błogosławieństwa od Pani Błogosławieństw, Potnii Atany, meter o stu imionach — rzekł pan Berbelek w he koine dialektos.

Starzec uniósł kubek.

— Pod ziemią mówisz do Eleuthii — zachrypiał.

— Mówię do ciebie, epistates.

— Pod ziemią Eleuthia słucha.

Pan Berbelek zrozumiał, że stary odurzył się hasziszowym dymem lub jakimś narkotycznym napojem; pijany bowiem nie był. Hieronim usiłował zajrzeć mu w oczy, lecz tamten zagapił się do wnętrza kubka, ciężkie powieki zakryły błękitne źrenice.

Pan Berbelek ujął go za ramię, pociągnął.

— Chodź, chodź, jest już dzień, czas ucieka, byliśmy przecież umówieni, czyż nie złożyłeś jej przysięgi, wyjdź na świeże powietrze, no, musimy iść.

— Tak, koniec nocy, jak przysięgałem. Wypij. — Wcisnął panu Berbelekowi w dłoń kubek z resztką ciemnego płynu na dnie. — Jak inaczej ich spotkasz? Tak samo dzisiaj, jak i przed pięcioma, dziesięcioma tysiącami lat. Stał tu, w tym dokładnie miejscu, mały labirynt, prosta ściana pięciokroć zawinięta. Nie ma śladu. I ilu tu pogrzebano pod jej imieniem nie ma śladu. Ale spójrz na skały. Widzisz ich? wychodzą nocą, gdy rozpalisz dobry ogień, nie za mały, nie za duży, i wypijesz mleko Makowej Bogini. Ich morfa przedludzka: łby zwierząt na torsach mężczyzn i kobiet, głowy człowiecze na ciałach bestii — daimony sprzed początku świata. Nie przywitasz się? Ukłoń się im. Masz. Pij. Widzisz?

Migotliwe światło ogniska skakało po ścianach, stalaktytach, stalagmitach, stalagnatach, piargach żwirowych, jedna konfiguracja cieni prawie już coś oznaczająca, druga — przeciągły bełkot ciemności.

Pan Berbelek warknął przekleństwo i cisnął kubek w głąb jaskini.

— Wstań!

Stary poderwał głowę; wyprostowawszy ramiona, spojrzał na nachylającego się nad ogniskiem pana Berbeleka, zamrugał. Cienie skakały także po twarzy i sylwetce Hieronima.

— Tak, esthlos. Wyszli na Plac Ołtarzy.

— Dokąd teraz?

— Tędy, esthlos.

— Z głową już wszystko w porządku?

— Tak. Przepraszam. Jestem starym człowiekiem.

— Czekaj, muszę zabrać plecak.

Po zboczu na północny wschód i potem znowu wzwyż po porosłym palmami stoku przemorfowanej góry (miała nazbyt regularny kształt), i do źródła zimnego strumienia, i między ruinami nadmorskiej wieży obserwacyjnej, i znowu w dół, i po wzgórzach wzdłuż wybrzeża — tak prowadził pana Berbeleka księżycowy przemytnik, stary Nanu Agilatyla, który, jak twierdził, pamiętał czasy króla Ataposa Czternastego, ostatniego z dynastii Ewerytów Kaftorskich. Jakby zawstydzony swoim zachowaniem w Eileithyi, na wszelki wypadek nie pozwalał teraz dojść panu Berbelekowi do słowa, ciągnąc nieprzerwanie głośną gawędę o czasach, które minęły.

— Jej świątynie, jej labirynty, Knossos, Faistos, Zakro Mallia, Kydonia, Rethymnon, Gournia, Monastiraki, tu się narodziła, tu wyłoniła się na świat z cienia, spod ziemi, tu usłyszała swe pierwsze imiona. Co dał jej Wschód, co dał jej Aegipt — płeć, miejsce pomiędzy niebem a ziemią; bo narodziła się tutaj. Jeśli dane ci będzie ujrzeć ją, esthlos, choćby z daleka… Ach, nadal są ludzie, którzy czekają jej powrotu, chociaż oczywiście nie powiedzą tego głośno obcemu, Czarnoksiężnik wbija na pal, Siedmiopalcy pali, K’Azura ścina, Nabuchodonozor ścina, jakże się oni jej boją. Nadal są ludzie — a wszystko, co o niej wiedzą, to legendy o legendach. W milczeniu. Zauważyłeś, esthlos, jak zgodnie tu o niej milczą? Odwiedzam Kaftor raz, dwa razy do roku. Zapada w nich coraz głębiej, to milczenie, ta głucha tęsknota. Przecież w pierwszych wiekach Po Upadku Rzymu Kaftor w jej aurze na powrót stał się największą potęgą Morza Śródziemnego, jak cztery, pięć tysięcy lat wcześniej, znowu rządził całym handlem morskim, rozciągał swe kolonie na wybrzeża Europy i Afryki, stąd właśnie, widzisz te ruiny, esthlos, stąd wypływały codziennie setki statków, tu zwożono największe bogactwa świata, do jej świątyń, do labiryntów, nadal nie odkryto wszystkich ich tajemnic, nie wierz w oficjalne wersje, ona sprowadzała teknitesów ge z najdalszych krain, przez wieki pracowali w podziemiach, w grotach podmorskich, podobno istnieją sekretne wejścia z górskich sanktuariów; i tam rozpościera się labirynt największy, wiecznotrwała Forma Ziemi, odporna na wszystkie kataklizmy, jak Kaftor długi i szeroki, a nawet dalej, pod dnem morza: korytarze na setki stadionów, komnaty pyru, skarbce, czarne pałace, ołtarze najstarsze, miasta w skale. Kiedyś powróci.

W południe zatrzymali się na szczycie nadmorskiego urwiska, sto pusów nad falami rozrywającymi się w grzmocie o kły skalistej zatoki — żaden statek by tu nie wpłynął, nikt by nie zszedł po pionowej ścianie — i Agilatyla po raz pierwszy zamilkł, gdy spożywali zimny posiłek: ser i suchary popijane gorzką agryttą. Niebo było szare, chmury niskie rozpuchłe złymi fermentami aeru i pyru, silny wiatr zachodni przeganiał je nad wyspą, stłaczając w masywne fronty i dzięki temu właśnie na krótkie chwile ukazywały się brudne niebiosa.

Beknąwszy, stary przemytnik wyciągnął się na wznak, podkładając ręce pod głowę. Pan Berbelek zrozumiał, że to nie jest przystanek w połowie drogi, że dotarli na miejsce. Siedział obok na swym płaszczu, przeżuwając źdźbło zimowej trawy. Dwie łodzie rybackie halsowały odważnie wbrew wzburzonym falom i porywistemu wiatrowi, ich ściągnięte nisko żagle to pojawiały się, to znikały na tle ciemnozielonej kipieli.

— Pięćdziesiąt lat już jej służę — mamrotał Nanu. — Raz udało mi się odwiedzić jej królestwo. Nie jestem głupi, wiem, że ona nawet o mnie nie słyszała. I o ilu takich jak ja, którzy zadowalają się cichą nadzieją, często płacąc swym życiem. My przemijamy; wy pozostajecie. Co o nas tak naprawdę myślicie?

Pan Berbelek żuł źdźbło. To „wy” z ust Agilatyli zrobiło jednak na nim wrażenie, choć starał się je ukryć. — Nie chcesz szczerości — mruknął.

Stary usiadł, spojrzał na pana Berbeleka.

— Chcę.

Pan Berbelek wypluł źdźbło.

— Nie jesteście ludźmi. Nie posiadacie własnej woli. Rządzi wami cudza Forma. Pięćdziesiąt lat i co z tego masz? Nawet jej nie widziałeś. Umrzesz, zostaniesz zapomniany, nic nie przetrwa. Wierność bezwarunkowa przystoi doulosom.

— Spójrz, esthlos, już są.

Agilatyla wstał i zaczął machać rękoma.

Przez zawał burzowych chmur na północy przebiła się kamienna wieża, spadając po łuku ponad morzem ku urwisku. Pan Berbelek również wstał, zagapił się na zjawisko. Minaret szybował w powietrzu położony na boku, smukłą kopułą do przodu; z okien i krużganków wywieszały się długie sztandary, strzelające na wietrze niczym rukaty. Wzdłuż górnego boku wieży przymocowano wąskie wrzeciono aerostatu, dziesięciokroć węższe od najchudszej świni powietrznej. Wrzeciono było czarne, a kamienie wieży ciemnoczerwone, ognisty marmur — teraz już pan Berbelek domyślił się, iż zbudowano ją w całości z oroneigesu. Jej architekt upodobał sobie kształty muszli, spiral, otwartych okręgów, niesymetrycznych łuków — tak się układały w niej poziome i pionowe piętra, kondygnacje zawinięte w wyszczerzone na powietrzną otchłań kolumnady, serpentyjne tarasy otoczone rzeźbami bogów, ludzi, zwierząt, daimonów. Na dziobowej kopule stał kamienny anioł i kryształową kosą wskazywał kierunek lotu, od jego skrzydeł ciągnęły się długie na kilkadziesiąt pusów białe wstęgi, rozstrzępione bandaże zdarte z ozdrowieńca przez wiatr; aniołowi brakowało lewego przedramienia, utrąciła je była jakaś podniebna przeszkoda.

Wieża opadała coraz wolniej, osiągając w końcu poziom urwiska i obracając się do niego bokiem. Zgromadzeni na jej głównym tarasie ludzie (Agilatyla krzykiem wymieniał z nimi żarty i przekleństwa) rzucili na szczyt klifu kilkanaście lin z hakami.

Pan Berbelek wskazał na czarne burty aerostatu i ciągnący się wzdłuż nich srebrny wzór: splątane ciernie, jak łańcuch stalowych błyskawic.

— Nie znam tego godła.

— Nie sądziłeś chyba, esthlos, że zabiorę cię prosto na Księżyc? — zaśmiał się starzec.

— Czyj to aerostat?

— Wygnańcy trzymają się razem. Król Burz pozostaje wierny Pani Illei. Choć tym bardziej mu nie przystoi. Przeskoczysz, esthlos, czy mam cię związać?

* * *

Życie w Oronei w istocie nie różniło się od życia na powierzchni Ziemi. Przez tydzień pan Berbelek zyskał tam jednego wroga, jednego sprzymierzeńca i kilkoro poddanych; zakochała się w nim także pewna anielica.

Anioły mijały wzniesiony przy krawędzi Oronei Dwór Księżycowy każdego dnia o poranku i zmierzchu, gdy szły na żniwa wichrorostów i gdy z nich wracały. Oczekujący na przybycie łodzi księżycowej podróżni wychodzili na łąkę przed Dwór, przyglądając się nieregularnemu pochodowi. Anioły byli to ludzie o morfie aerowej, potomkowie najstarszych rodów Oronei, całkowicie przeżarci przez anthos Króla Burz. Nosili ozdobne zbroje z brązu i żelaza, nogi i ramiona obiegały im łańcuchy ciężkiej biżuterii. Bez nich byliby nazbyt lekcy, miejsce naturalnego spoczynku aniołów znajdowało się gdzieś pomiędzy niebem i ziemią. To właśnie oni spuszczali się w dół wichrorostów (stadiony i stadiony pod płytę płaskowyżu), doglądając je i ścinając w porach żniw. Anioły, nawet jeśli spadną — nie spadną. Takze gdy szły zmieszane z tłumem innych robotników rolnych, można było je bez trudu rozpoznać: ich włosy, jeśli nie zawinięte wokół szyi lub krótko ścięte, unosiły się za nimi poziomą falą, rozbijając się w strzępiastą aureolę, gdy anioły obracały głowy lub czyniły krok wstecz — jakby powietrze wokół nich miało gęstość wody.

Na polach i drogach Oronei leżała gruba warstwa oślepiająco białego śniegu. Codziennie, zazwyczaj przed świtem, kratistos sprowadzał obfite opady. Księżycowy Dwór, podobnie jak wszystkie inne domy (pan Berbelek nie był w mieście, lecz tak opowiadali mu Oronejczycy), na dachu i na tyłach posiadał wielkie zbiorniki, z których czerpano deszczowy lub śniegowy hydor. Po przybyciu pana Berbeleka Dwór gościł już w sumie dwadzieścioro pięcioro podróżnych oczekujących na łódź na Księżyc; po doliczeniu służby i stałych mieszkańców Dworu tudzież sezonowych rezydentów w rodzaju Agilatyli, okazało się, że wody nie może starczyć dla wszystkich w ilości, jakiej by sobie życzyli, i wprowadzono jej racjonowanie. Wielkość tych racji odpowiadała oczywiście pozycji, jaką zdołał sobie wywalczyć każdy z podróżnych — tak ustaliła się hierarchia (bo jakaś ustala się zawsze) i taki był powód pierwszych starć woli.

Jak rozumuje urodzony doulos? „Przecież to głupota, nie będę się bił o parę kubków wody więcej, niech się ci idioci żrą między sobą”. Ustępuje zatem i już wszyscy znają jego miejsce — tak rodzi się Forma. Jak rozumuje aristokrata? „Żadna obca wola nie ogranicza moich czynów. Czy ja składałem mu hołd, by spełniać teraz jego życzenia?” Uległość nie leży w jego naturze. Pan Berbelek zażądał dla siebie nielimitowanego dostępu do wody, a gdy sprzeciwiła się temu jedna z heltyckich kapłanek, Arianna, zmusił ją do ucałowania swych stóp. Tak zyskał wiernego sprzymierzeńca. Wieczną wrogość poprzysięgła mu natomiast nastoletnia córka kapłanki, Marianna. Większość pozostałych podróżnych w milczeniu skłoniła głowy.

Oprócz pięciu kapłanek z Heltii na łódź oczekiwała także liczna grupa Cyganów. Bo kto właściwie uczestniczył w tych sekretnych pielgrzymkach do Pani Księżyca? Jej wyznawcy, jej agenci, członkowie jej kultów i kultów symetrycznych do jej morfy, a także rozmaitej proweniencji banici, uciekinierzy spod anthosów wrogich jej kratistosów, poszukujący azylu poza sferą ziemską, czy wreszcie sofistesi, którzy zdołali jakimś cudem zyskać zaufanie przewodników i wykupić sobie podróż na Księżyc — dobrze wiedząc, że najpewniej nigdy już nie uzyskają pozwolenia jego opuszczenie, nie po tym, co uczynił Elking. Pani wszak żywiła się tajemnicami, Pani najpotężniejsza była w nieopisaniu.

Z urywanych rozmów podczas posiłków, z szeptów służby, z plotek podsłuchiwanych na spacerach przez śnieg pan Berbelek budował historie poszczególnych podróżnych. Na przykład dwóch młodzianów o anaxegirosowej morfie okazało się poszukiwanymi przez wszystkie milicje Herdonu zawodowymi bogobójcami, Janem i Hanem Zarzog. Herdońskie kompanie wynajmowały ich, by mordowali kulty tubylcze. Bracia udawali się w dzicz, odnajdywali kapłanów, święte miejsca i cudowne personifikacje, po czym wymuszali rytuał upokorzenia, odbierając hołd dla Anaxegirosa bądź króla. Sztuka polegała na wybraniu dla tego rytuału takiej Formy, aby żadnemu dzikusowi nie pozostała potem najmniejsza wątpliwość co do mocy poszczególnych bóstw. Zarzogowie zabijali bogów wzdłuż wschodniego i południowego wybrzeża Herdonu, pozostawiając za sobą zgliszcza snów, popioły marzeń i trupy nieśmiertelnych. Na nieszczęście posiadali poczucie humoru. Gdy wyszło na jaw, ·z zwykli odbierać hołdy także w imieniu władców nieistniejących, tworząc na poczekaniu dla półzwierzęcych autochtonów zwariowane religie i obrazoburcze mitologie, wyrok zapadł szybko. Bogorództwo jest znacznie bardziej brudnym i niebezpiecznym zajęciem od bogobójstwa.

Pan Berbelek wymieniał ze współpodróżnikami zdawkowe uprzejmości i oględne żarty. Kilka razy wybrał się na spacer w towarzystwie starego frankońskiego sofistesa, samozwańczego biografa Illei Kollotropyjskiej, Szarla Donta. Katrina, brytyjska aristokratka o wesołym usposobieniu, również spędziła z Hieronimem kilka poranków; Hieronim podejrzewał, iż pełniła ona podobną funkcję (funkcję szpiega i agenta Illei), co Zueia. Wspinali się razem na szczyt wału, zaglądali w przepaść, Katrina śmiała się, ciskając w chmurną otchłań kamyki i śnieżki.

Księżycowy Dwór znajdował się zaledwie stadion od wału ciągnącego się wzdłuż krawędzi podniebnego płaskowyżu. Owa ziemna zapora wysoka była na prawie sto pusów; o samym zmierzchu i świcie jej cień rozlewał się po śniegu aż na próg Dworu. Miejscami wał zmieniał się w regularny mur, z furtami, bramami i wywieszanymi pomostami, z których — na skomplikowanych systemach dźwigarów i wielokrążków — aniołowie spuszczali się w gąszcze wiszących ogrodów i winnic. Także właśnie na wale opierały się wysokie pochylnie i spirale Schodów do Nieba. Do nich to cumowały przybywające do Oronei powietrzne świnie, Król Burz wydał bowiem zakaz zbliżania się aerostatów do samego miasta, w sercu anthosu kratistosa dziwne rzeczy mogły się dziać ze ściśniętym w trzewiach świni aerem, nawet w przypadku tak niewielkich ilości aeru, jakich używano do sterowania wysokością lotu wież oroneigesowych.

Dwór stał przy drodze prowadzącej od miasta do jednych z głównych wrót w wale; tuż obok strzelała wzwyż arabska architektura Schodów do Nieba przeznaczonych dla łodzi księżycowych. Pan Berbelek dociekał, jaką też rolę pełni brama dla miasta, do którego prowadzą wyłącznie drogi powietrzne. Zresztą miasto — widoczne z Dworu masywem oślepiającej bieli, to znów poszarpanym cieniem, w chmurze tysiąca łopoczących sztandarów — posiadało własny mur i wrota w tym murze. Z drugiej jednak strony (i to pan Berbelek rozumiał doskonale) Forma miasta bez murów, bez bram byłaby zawsze w pewien sposób ułomna, niepełna, słabsza.

Pan Berbelek miał teraz sporo wolnego czasu i praktycznie nic do roboty. W bibliotece Dworu znalazł kilkanaście różnych wydań i tłumaczeń Mojej podróży na Księżyc i co tam ujrzałem Ferdynanda Elkinga; czytał ją w dzieciństwie, teraz sobie przypomniał. Także Podróże Gaudata pióra Jana Gaudata, Sen Scypiona Cycerona, Pbarsis Ibrahima ibn Gassana. Powróciło wrażenie nierealności, bajkowości całej tej wyprawy.

Może tak naprawdę nigdy nie opuścił Vodenburga, może zasnął tam w ciepłej kąpieli, w mroku ciasnej izby łaziebnej, nareszcie poddawszy sobie żyły, a to wszystko — to jeden długi przedśmiertny sen…? Lub sen pośmiertny. Filozofowie piszą, że podobnych przypuszczeń nie sposób zweryfikować, pan Berbelek widział jednak jasno, iż nie może być ono prawdą: tamten Hieronim Berbelek, w którego Formie mieściło się samobójstwo, nie śniłby o takim Hieronimie Berbeleku, który prowadzi dżurdże w dzikie kakomorfie Afryki, zgina karki kobiet i mężczyzn i który włada rozkoszą córki Księżycowej Wiedźmy.

Rozważał napisanie listu do Alitei. Z Oronei do Alexandrii świnie powietrzne latały co dwa, trzy tygodnie. W liście mógłby napisać, czego nie mógł powiedzieć — forma listu jest inna, pozwala na pewną bezosobową szczerość, nazbyt przecież krępującą, gdy stoi się twarzą w twarz z kimś bliskim, z córką, zwłaszcza z córką. Całkowicie nieskrępowanym można być jedynie w obecności osób całkowicie obcych, których myśli i uczucia nic dla nas nie znaczą. Każda miłość to rodzaj hołdu dla cudzej Formy — matki, ojca, kochanki, dziecka.

Nie potrafił wówczas zamknąć swego serca w żadnej liczbie, jego pożegnanie z Aliteą było krótkie, suche i beznamiętne. — Powinienem zdążyć przed latem. Mówiłaś, że nie chcesz wracać na północ, do Neurgii. U esthle Lotte możesz mieszkać, jak długo chcesz; zresztą wiesz, że Laetitia bardzo cię lubi. O Dawidzie porozmawiamy, gdy wrócę. Wynająłem dla ciebie tutorów. Po pieniądze zawsze możesz się zwrócić do Aneisa Panatakisa; i niech ci nie wmawia, że akurat celnicy wyczyścili mu skarbiec. Szulima zostaje. Jej słuchaj. I tak jej słuchasz. — Nie musiał przecież tego nakazywać. Szulima się wszystkim zajmie. Ona, odbicie formy Illei, i Alitea, w której z kolei odbijała się forma Amitace… W ostatecznym rozrachunku bogini przegląda się w morfie każdej kobiety.

I teraz, w liście, napisze jej właśnie to: jaką dumę znajduje w sobie, dostrzegając u Alitei kolejne oznaki aristosowej entelechii, przeczuwając jej kształt najwyższy, całe to piękno i moc, których ona sama nie przeczuwa.

Oczywiście nigdy nie posłał owego listu.

Oczekiwanie zdawało się przeciągać w nieskończoność; była to jedyna czynność, jakiej mogli się tu z pełnym zaangażowaniem oddawać: czekać. Niektórzy wróżyli z chmur i gwiazd, z lotu ptaków i świń powietrznych; inni się upijali. Cyganie grali w swoje gry, całkowicie niezrozumiałe dla obcych. Herdońscy bogobójcy piekli wielkie ilości obrzydliwie słodkich ciast. Pan Berbelek zaś chadzał na wał, wspinał się na szczyt bramy i stąd wypatrywał łodzi, przyglądając się pracy aniołów i powolnemu falowaniu gigantycznych wichrorostów.

Tak zastała go młoda anielica. Zakutana w białe futro z jakiegoś oronejskiego zwierzęcia — może ptaka, bo wyglądało niczym splecione z miliona gołębich piór — przysiadła obok (przy każdym jej ruchu chrzęściła niewidoczna zbroja) i poczęstowała pana Berbeleka tytońcem. Tytoń był w Oronei bardzo drogi, nie chciał rosnąć w koronie Króla Burz, a świnie z Herdonu przylatywały nieczęsto.

Pan Berbelek podziękował. Znała grekę. Zapalili.

Anielica wymachiwała nogami w ciężkich butach, przewieszonymi przez ośnieżone blanki. Hieronimowi przypomniały się Alitea i Klaudia Weroniusz na pokładzie „Powstającego”.

— Mam córkę w twoim wieku.

Anielica przekrzywiła głowę, jasne włosy zakręciły się wokół niej w krzywej spirali.

— Po co tam lecisz? Przecież nie musisz, jesteś od nich silniejszy.

Czy rzeczywiście na Księżyc udawali się głównie ludzie złamani, o strzaskanej Formie?

— Mam poprowadzić dla niej armię. Anielica uniosła brwi.

— Chce wrócić?

Pan Berbelek wzruszył ramionami.

— Jak ci na imię?

— Loilei.

Wyciągnęła do niego rękę, zaszeleściły na wietrze pióra. Uścisnął mocno nadgarstek.

— Hieronim Berbelek.

Nazajutrz ponownie znalazła go nad bramą. Tym razem — widział to — już go szukała.

— Esthlos.

Zerknął na nią podejrzliwie. Uśmiechnęła się szelmowsko.

— Dziadek interesuje się polityką — rzekła, usiadłszy obok, na swoim miejscu. — Powiedział, żebym trzymała się od ciebie z daleka.

— Nie słuchamy dziadunia.

— Piorun Vistulii, ha! No więc w ilu bitwach zwyciężyłeś?

— Wszystkich. Oprócz ostatniej.

— Powiedział, że kazałbyś mi przebić się nożem i ja bym się przebiła.

Postanowił zabawić się jej kosztem. Obrócił się ku niej, ujął ją za ramię, pochylił się ku anielicy.

— Loilei — szepnął.

Otworzyła szerzej jasnobłękitne oczy.

— Tak…?

Czekał, nie odwracając od niej wzroku. Nie mrugał, więc ona też nie mogła zamrugać. Widział, jak przyśpiesza jej oddech. Ramię w jego uścisku zaczęło drżeć, pióra futra szeleściły w trwodze. Rozchyliła usta, lecz nie była w stanie wydać z siebie głosu. Ścisnął silniej. Jęknęła.

— Co… chcesz… żebym…

Zaśmiał się, puścił ją.

Obrócił się z powrotem ku chmurnej przepaści. Wyjął tytońcówkę i zapałki. Chciał ją poczęstować, ale gdy wyciągnął rękę, poderwała się i uciekła, zeskakując z muru susem długim na ćwierć stadionu — szybko zniknęła mu z oczu, biel na tle bieli.

Dwa dni później anonimowy goniec przyniósł do Księżycowego Dworu dla pana Berbeleka pierwszy list miłosny od Loilei Icuzza. Podała adres, na który mógł odpisać. Nie odpisał. Nazajutrz przyszedł następny list. Nie histeryzowała; pisała spokojnie, że śni tylko o nim i że będzie czekać na jego powrót na czele armii Ilłei Okrutnej. Napisał jej, żeby nie czekała. Loilei odpisała, że jeśli nie spotka się z nim twarzą w twarz, to Hieronim nie zmusi jej, by o nim zapomniała. Teraz już pan Berbelek w ogóle nie opuszczał Księżycowego Dworu, by uniknąć takiego „przypadkowego” spotkania. Powstrzymał się od dalszej korespodencji. Listy od anielicy przychodziły codziennie, coraz dłuższe. Opisywała mu swoje życie, ambicje, nadzieje, opisywała historię rodu i historię Oronei. Jej greka była sztywna i dosyć uboga, tym niemniej oddawała całą tę naiwną szczerość, z jaką Loilei snuła w niej swoje zwierzenia. Pan Berbelek powinien był spalić te listy; miast tego chował je starannie za okładki swego diariusza. Przypominał sobie, ile podobnych wyznań miłosnych otrzymywał po każdej victorii. Dlaczego się dziwił? Taka była Forma strategosa: zdobywał. Przecież nie zaplanował, nie chciał, nie miał zamiaru. Lecz leżało to w jego naturze.

W godzinie najcięższych koszmarów, gdzieś między północą a przedświtem, rozległ się przeciągły dźwięk gongu, wszywający się metalicznymi wibracjami w mury, boazerie, posadzki, dywany i meble Dworu, pod koce i pod sny jego gości. Przebudzili się natychmiast. Nikt nie musiał ich popędzać i tłumaczyć, co oznacza ten dźwięk. Bagaże mieli od dawna przygotowane. Schodzili przez zimny hol i z zadaszonej werandy na łąkę i drogę do Schodów, zasypane śniegiem mieniącym się wszystkimi barwami ogni Dworu. Doulosi i służący wyroili się z lampami i pochodniami w rękach. Podróżni maszerowali w milczeniu, z pochylonymi głowami, naprzeciw wiatrowi, w wirujących płatkach hydoru — conocna śnieżyca rozszalała się właśnie nad Oroneią. Pan Berbelek, Heltyjki, Cyganie, Dont, Katrina, szpiedzy i banici, bogobójcy i bałwochwalcy, dwa tuziny zawiniętych w futra i płaszcze sylwetek. Śnieg przed panem Berbelekiem był czysty i gładki, każde stąpnięcie łamało jego zmrożoną powierzchnię. Lecz oprócz owego trzeszczenia i chrzęstu — cisza. Słowa zastępowały obłoki pary, wyrywające się z ust co krok.

Nawet w głębokim śniegu na przejście stadionu nie trzeba więcej niż kilkanaście minut. Wokół Schodów do Nieba rozwieszono dziesiątki lampionów. Najsilniejszy blask bił wszakże znad i zza szczytu Schodów, gdzie jasnobłękitnym ogniem gorzał wielki kadłub księżycowej łodzi. Nazywała się „Urkaja” — co w języku, o który pan Berbelek nie zapytał, znaczyło „Podgwiezdna”. Zbudowano ją w niebiańskich stoczniach dla żeglugi przez sfery Ognia i aetheru, te więc żywioły stanowiły podstawę jej konstrukcji. Pyr oznaczał żar i jasność, aether oznaczał wieczny ruch po okręgu. „Urkaja” bezustannie płonęła gwiazdowym ogniem i wirowała sama wokół siebie.

Wchodzili do jej wnętrza po rozciągniętym nad czarną przepaścią sznurowym pomoście; wnętrze łodzi było ciemniejsze niż zewnętrze, nareszcie mogli przestać mrużyć oczy. Ostatnie spojrzenie za siebie, gdy wiatr jeszcze chlaszcze twarz zmrożonym hydorem: ścieżka ognia i ciemna Oroneia za zasłoną śniegu. Ostatnie spojrzenie na „Urkaję”, obracającą się wokół poziomej osi, wzdłuż której wchodzą do paszczy tego półprzezroczystego skorpiona: wielkie kleszcze zaczynają się rozwierać w aetherowe żagle, od pyrowych burt buchają kłęby pary, czerwone lśnienie biegnie wokół gadzich pierścieni „Podgwiezdnej”, spiralny ogon rozpędza się w tysiącu misternych wiecznomakin uranoizowych — rozkwitająca róża perpetua mobilia. Płonący człowiek wychyla się z unieruchomionego na osi obrotu łba skorpiona i otoczony obłokiem śnieżnej pary, dmie w czarny róg, uuuuuuuuurrrrmmm! Czas opuścić Ziemię.

Pan Berbelek odwrócił się od nocy i wszedł w jasność.

* * *

3 Januarius 1194. Zaczynam dziennik od nowa. Zapewne nie władam piórem ze sprawnością Elkinga, ale nie darowałbym sobie, gdybym nie zapisał. Największy głupiec, kto wierzy własnej pamięci.

Opuściliśmy właśnie sferę aeru, łódź weszła w domenę pyru i aetberu. „Urkaja” ma dwa brzuchy: wewnętrzny, gesowy, w którym mieszkamy, i zewnętrzny, aetherowy, który obraca się dookoła wewnętrznego i przez który widzimy oddalającą się powierzchnię Ziemi, już jasną, gdyż Słońce pojawiło się nad naszymi głowami — podobnie zresztą jak Księżyc, a jego to właśnie będziemy musieli dogonić. Trzy godziny temu zaczęliśmy rozwijać główne skrzydła i nadal je rozwijamy.

Robi się coraz goręcej. Wszyscy zrzucają odzienie. Księżycanie chodzą nago, ich skóra w dotyku zdaje się chorobliwie rozpalono — jak skóra Szulimy. Posługują się dziwnym greckim dialektem; zrozumiałym, lecz drażniącym ucho. Mieszkają w kabinach w aetherowym łbie „Urkai”. Widziałem zaledwie kilku, lecz załoga liczy co najmniej trzy tuziny. To jest ogromna łódź. Przeszedłem po najniższej kratownicy jej wewnętrznego brzucha, licząc kroki: dwieście czternaście.

Po wieczerzy — gdy Słońce przegoniło Księżyc, wyłaniając się zza niego ognistym łukiem — przyszła czarnowłosa Księżycanka w aetherowej biżuterii i powiedziała, że kapitan chce się ze mną widzieć, przyjmie mnie, gdy wybije północ. Zdawało mi się, że północ wybiła krótko przed naszym odlotem z Oronei, ale oni tu mają inne północe i inne południa, inni Cyganie projektowali zegary Księżyca.

Sofistes Dont szepcze mi, żebym przypadkiem nie rozgniewał kapitana (większość pasażerów szepcze, choć nikt nie podsłuchuje); że w ich żyłach płynie Ogień, niewiele trzeba, by rozpalić furię Księżycan; żebym się pokornie przywitał i nic więcej nie mówił. Dureń. Wdziałem kirouffę z białego jedwabiu, sztylet o mantikorowym ostrzu kryje się w rękawie bez śladu. Myślę: furia. Furia. Furia!


— Oronejczycy mówią, że przysyła cię Lakatoia.

— Kto?

— Panna Wieczorna. Córka. Szulima.

Ombcos Żarnik, hegemon „Urkai”, gościł pana Berbeleka na śniadaniu północnym w swej prywatnej kabinie na dziobie, to jest we łbie łodzi. Wszystkie cztery niskie żywioły dążą zawsze ku centrum wszechświata, centrum Ziemi, i jakkolwiek pasażerowie i załoganci przemieszczali się po łodzi, Ziemię — czarną lub zieloną — mieli nieodmiennie pod stopami, pod przezroczystą skorupą z pempton stoikheion. Aetherowe kabiny dziobowe, cała głowa skorpiona pozostawała natomiast nieruchoma, co zdawało się przeczyć samej naturze uranoizy. Ombcos wyjaśnił ów sekret gwiezdnej mekaniki panu Berbelekowi niepytany, widząc badawcze spojrzenia gościa i ostrożność, z jaką stąpa po przezroczystej podłodze. Sztuka aetherowej alkimii polega właśnie na tym: na kiełznaniu wiecznego ruchu okrężnego arche uranoizy. Nie można tego ruchu zatrzymać, można wszakże zmieniać jego orbitę i kierunek — i takim właśnie misternym mekanizmem składającym miliony kołowych ruchów ciał aetherycznych jest „Podgwiezdna”. Ruch samego łba łodzi jest natomiast Provegowym „ruchem ukrytym”: niewidocznym z wewnątrz, widocznym jedynie w zewnętrznym porównaniu; możliwym dzięki zamocowaniu łba na nieruchomej osi „Urkai”. Pan Berbelek próbował sobie to wszystko bardzo dokładnie wyobrazić podług słów hegemona i po chwili poczuł, jak dopiero co przełknięta potrawa podchodzi mu z powrotem do gardła.

Potrawy podane przez doulosów przyrządzono po większej części ze składników nie pochodzących z Ziemi, w każdym razie były to smaki i zapachy całkowicie panu Berbelekowi obce. Paliły w ustach żywym ogniem, musiał często i dużo popijać; zażyczył sobie czystej wody, księżycowe wino również bowiem przepalało przełyk. I nie o to chodziło, że potrawy owe były ostre lub gorące. Nawet słodkie, zimne księżycowe owoce (przemorfowane jabłka, grusze, pomarańcze, arfagi, śliwy) okazywały się trudne do tolerowania przez ziemski organizm.

Omixos otwierał długim paznokciem kciuka skorupy kargatów — po rozszczepieniu kargaty wybuchały krótkim ogniem — i połykał w całości płonące owoce. Kiedy się śmiał, a śmiał się gromko prawie bez przerwy, iskry sypały się z jego ust, nozdrzy i kącików oczu.

— Ryter pyru, hyppyres, Jeździec Ognia — rzekł był panu Berbelekowi, gdy ten syknął, cofając rękę z parzącego mu skórę powitalnego uścisku. — To my pójdziemy w bój.

To oni pójdą w bój — jaki bój? O to Hieronim oczywiście spytać nie mógł; Omixos zakładał, iż pan Berbelek posiada tę wiedzę, i przyznanie się teraz do ignorancji stanowiłoby oznakę słabości, akt niewątpliwego samoupokorzenia.

Hyppyroi stanowili najwyraźniej wśród Księżycan rodzaj kasty ryterskiej. Ponieważ tylko jeden Jeździec Ognia znajdował się na pokładzie „Urkai” — jej kapitan właśnie — pan Rerbelek nie potrafił rozróżnić, co w jego morfie należy do morfy hyppyroi, a co wyłącznie do morfy Omixosa Żarnika. Hegemon wzrostem dorównywał panu Berbelekowi, pod skórą jak wypolerowany mosiądz skręcały się supły mięśni, schodzące — niczym w anatomicznym modelu — z szerokich barów na mocarne ramiona, przez tors i wklęsły brzuch, w wyraźnie wyciętą muskulaturę ud i łydek. Hyppyres był nagi, całkowicie bezwłosy, na powierzchni idealnie kulistej czaszki odbijało się światło Słońca, Ziemi i gwiazd, przeszywające aetheryczne ściany łba „Podgwiezdnej”.

Kabinę urządzono bardzo skromnie, zapewne aby nie przesłaniać panoramy kosmosu — brak mebli, brak dekoracji, kilka kobierców i poduch rzuconych na podłogę. Najbardziej tłumiło blask gwiazd immanentne światło łodzi, przepalający ją również do wewnątrz pyrowy żar.

— Lakatoia, Panna Wieczorna — ile to już razy woziłem ją na dół i z powrotem? Ostatnio chyba półtora roku temu, tak; i mówiła mi, że chyba wreszcie znalazła człowieka. To już się za daleko posuwa, nie ma co czekać, Pani powinna podjąć decyzję, jak tylko zaczęło się na okeanosie, na południowych wyspach, i w Ziemi Gaudata, w Lodzie Południowym, kto wie, co tam się dzieje, w mrozie, w zawiejach śnieżnych. Lakatoia chciała, żebym zszedł tam prosto z nieba, ale „Urkaja” nie wytrzymałaby tego zimna. Wiem, Pani ma swoje powody, stare nienawiści, dlaczegóż w końcu miałaby ratować tych, co ją Wygnali — ale najpierw przyszło to do nas. Odwiedzisz Odwrócone Więzienie? Każ się zawieźć. Trzeba uderzyć jak najszybciej.

Uderzyć. Jak najszybciej. Pan Berbelek gryzł w milczeniu grorzechy. Wykorzystują mnie, jak wiedziałem, że Szulima mnie wykorzysta, ślepe narzędzie. (Furia!) Czy naprawdę nie chciała śmierci Abla? Z pewnością nie przeszkodziła ona w planach Szulimy. Furia! Ale właśnie furii ode mnie chcą.

Otrzepał dłonie, uniósł wzrok na okrągły cień Księżyca, który „Podgwiezdna” goniła po niższym łuku; Słońce, w swym codziennym obiegu Ziemi, było teraz zupełnie niewidoczne zza okrążającego Ziemię prawie w tym samym tempie Księżyca — lecz owa zmiana wynikła ze zmiany położenia łodzi, nie z mekaniki astronomicznej. Słońce jest jednak szybsze od Księżyca i w końcu wyłoni się zza niego (lub spod niego, jeśli łódź zmieni płaszczyznę orbity). Wtedy zaciągnie się wokół wewnętrznego brzucha „Urkai” czarne jedwabie, by Ziemianie nie oślepli. Co wszakże poczną w jej łbie sami Księżycanie?

— Nic nie zostało przesądzone — rzekł pan Berbelek, wypatrując w nocy Księżyca świateł miast Illei. — Jeśli cena będzie odpowiednia…

Omixos Żarnik wybuchł śmiechem, aż zapaliły mu się na bicepsach i piersi tuziny malutkich płomyków, jakby wypacał z siebie ogień bezpośrednio przez otwarte pory skóry.

— Chcesz się z nią targować! Rzucisz Iłlei cenę i — „zgadzasz się albo nie!” Hah!

— Skoro jej córka poświęciła tyle czasu… Myślę, że będzie musiała się zgodzić.

— Ha! — Jeździec Ognia wytarł sobie z oczu złote iskry. — Chciałbym to zobaczyć!

— Powiedz — pan Berbelek obejrzał się na hyppyresa — jaka jest stosowna cena za pierworodnego syna?

Ach!

Omixos zamilkł na chwilę. Dolał sobie wina, gościowi wody.

— Zemsta — rzekł wreszcie. Tak.

— Kogo winisz? Illeę?

— Wydaje mi się, że one chcą kupić moją zemstę, że tak to sobie zaplanowały. Nie wiem, czy w ogóle bym tam teraz leciał, gdyby nie dla zemsty właśnie. Sam chyba nigdy nie pomyślałem „zemsta”. Lecz teraz widzę, że taka jest Forma. I tak z ich strony to wygląda. Czy musiał zginąć? Nie wiem. Ale pomogło.

Omixos spoważniał, podrapał się po nagiej czaszce. Spoglądał badawczo na pana Berbeleka spod ciężkich powiek. Znad jego prawego ramienia wschodziła jakaś wyjątkowo jasna gwiazda — Wenera?

— Zaszczycasz mnie swoją szczerością — mruknął; naprawdę wyglądał na skrępowanego, to nie była ironia. — Cóż ja ci mogę rzec, esthlos? Tylko raz widziałem Panią Illeę, z daleka, gdy odbierała hołd hyppyroi. Nie jestem mędrcem. Ale. Ale tak. Dlaczego nazywają ją Okrutną? Pomyśl. Posłała na dół, między największych wrogów i w paszczę największego niebezpieczeństwa, swoją jedyną córkę.

Pan Berbelek skinął głową.

Już do końca rozmowy jej forma utrzymała się po stronie melancholii. Powstawszy do wyjścia, patrząc, jak hegemon „Urkai” otwiera przed nim drzwi i dziękuje krótkim ukłonem za morfę jasnej szczerości, pan Berbelek pojął, że w istocie wygrał i podporządkował sobie hyppyresa, chociaż wcale tak tego nie planował; że to też jest metoda i również takimi ścieżkami wstępuje się na trony.

Mimo bólu uścisnął mocno nadgarstek Omucosa.

— Lakatoia miała rację — rzekł Żarnik. — Dobrze wybrała, esthlos. Kogoś takiego przecież właśnie potrzebujemy.

— Kogo?

— Kratistobójcy.


5 Januarius 1194. Skrzydła w pełni rozłożone, ogromne płaty aetheru, długie na pięć, siedem stadionów. Ich samych nie sposób dostrzec, światło przechodzi przez nie na wskroś; jedynie ich żebra, twardą konstrukcję nośną, jak żyły w gigantycznych, kosmicznych liściach, jedynie one są widoczne na tle gwiazd. Teraz zapiszę, jak mi to wytłumaczono: aether krąży wokół Ziemi po orbitach zależnych od stopnia jego zagęszczenia, od prędkości i od rodzaju arche, z jakimi się związał (pyru w przypadku Słońca). Aby wspiąć się z Ziemi na orbitę Księżyca, łódź musi chwytać w swe „żagle” coraz wyższa uranoizę, aż zrówna się z epicyklem Księżyca; ogon zaś służy wówczas za dodatkowy ster. W ten sposób halsuje się przez sfery niebieskie.


Mieli rację ci, co szeptali. Przez gorące powietrze wypełniające wnętrze łodzi dźwięki biegły setki pusów po sekretnych aetherowych orbitach, spływając — niczym górskie strumyki — do ciemnych zakamarków i otwartych skrzyżowań gesowego szkieletu „Urkai”. Kto znał miejsca przecięcia niewidocznych orbit, mógł podsłuchać wszystkich. Tak też podsłuchana została Marianna Heltytka, gdy próbowała przekupić swymi wdziękami jednego z Cyganów, by sporządził aerową truciznę; Cygan spytał, dla kogo to, ona nie odpowiedziała, ale przecież wszyscy dobrze wiedzieli. Podsłuchała to jedna z nawigatorek „Urkai”. Opowiedziała hegemonowi. Nie było przesłuchania, procesu, pytań o winę i próśb o przyznanie się. Omixos kazał wyrzucić Mariannę za burtę.

Związali jej ręce za plecami, wokół lewej kostki zakuli puryniczny łańcuch. Księżycowi doulosi zawlekli ją na rufę łodzi, przymocowali łańcuch do ogona skorpiona i wypchnęli dziewczynę w pustkę. Wszystko to było doskonale widać przez jasne ściany „Podgwiezdnej”; Księżycanie nie patrzyli, lecz pasażerowie zebrali się na rufie. Arianna szlochała bezgłośnie, trąc czołem o gorącą uranoizę. Pan Berbelek stał za nią, ściskając jej ramię. Córka kapłanki kręciła się na długim łańcuchu wokół rozedrganego tysiącem wiecznomakin ogona „Urkai”. Zapewne krzyczała, sądząc po otwartych szeroko ustach, lecz niczego nie słyszeli we wnętrzu łodzi. Przez pierwszą godzinę miotała się tak na uwięzi, próbując się uwolnić z łańcucha tudzież przyciągnąć do ogona; bezskutecznie. Potem zaczęło się na niej tlić ubranie, odpadać co większymi płatami. Spopieliły się powoli także włosy. Kaszlała i drapała się po gardle, mało aeru, zbyt wiele pyru, płuca tego nie wytrzymywały. W trzeciej godzinie zahaczyła biodrem o epicykl jakiegoś większego skrzepu uranoizy i aether wbił się jej w ciało, rozpruwając skórę i mięśnie i miażdżąc kości. Ogień natychmiast wypalił ranę. W czwartej godzinie straciła przytomność. W szóstej ponownie się ocknęła; płonęła już wówczas jej skóra, aether wżerał się w krwawiące ciało, z twarzy pozostała brunatna maska czaszki i naczyń krwionośnych. W siódmej godzinie zza Księżyca wyszło Słońce.


7 Januarius 1194. Dogoniliśmy Księżyc. Wchodzimy w jego sferę Powietrza. Słońce już na dobre wyprzedziło Księżyc, sfery aetheru zapłonęły czerwono, biało i niebiesko. Żyjemy tu w kokonie czarnych jedwabiów, tylko za nimi bezpieczni. Księżycanie chodzą w ommatorach z węglowych kryształów, wyglądają jakby z oczodołów powyrastaty im kanciaste kamienie. Mówią, że to już koniec, że dzisiaj łub jutro wylądujemy. Zaczęliśmy zwijać żagle, czarna powierzchnia Księżyca pod nami, nagle to jest centrum wszechświata, nie Ziemia nad głowami, obrócił się kosmos, nie rozumiem tego, przecież nie może być dwóch środków. Ogon skorpiona bije jak oszalały, aetherowy pancerz wiruje w księżycowym aerze. Spadamy w ciemność.

Загрузка...