Ε Słowo, gest, spojrzenie

Maria im zabroniła, ale one i tak pisały listy do przyjaciół pozostawionych w Bresli.

Alitea:

On się chyba nas boi. Ale co to w ogóle jest za miasto! Pokój mam mały, słońce nie zagląda. Zimno tu. Ale żebyś widziała, co się dzieje na ulicach! Sama nie wiem, co to za ludzie, skąd oni tu przyjeżdżają. Przypływają. Port jest wielki. I to morze! Wczoraj poszłam na mury, godzinę tak stałam i patrzyłam. Fale! Czy morze ma własną morfę? Myślałam, że zasnę. Byliśmy w cyrku!!! W życiu nie słyszałaś o takich stworach. I co one robiły! Tato zna różnych ważnych ludzi, księcia, ministrów i taką esthle cudzoziemkę też, jaka ona piękna! Może on chce się znowu ożenić. Ale nie zapytam. Czasami tak na mnie patrzy, że naprawdę. Ja się chyba go boję.

Abel:

Jest bogaty, nie wiedziałem, że aż tak. Opowiedział mi trochę o firmie. Już wiem, co sobie myślisz, ale nie mam pojęcia, jakie są jego plany, posiada przecież innych krewnych, zresztą jest dobrego zdrowia, a o testamencie nic nie wspominał. To nie jest wylewny człowiek. Więc nie spodziewaj się, że wyciągniesz teraz ze mnie jakieś nowe pożyczki (znam cię!).

O pierwszej żonie oczywiście ani słowa. Nie mam pojęcia, które z tych strasznych rodzinnych legend są prawdziwe. Nie wygląda na takiego okrutnika. (Jak się wreszcie wybierzesz do Ostroga to mi opowiesz). W każdym razie tutaj żadnych psów w domu nie trzyma.

Mieszkamy zresztą dziwnie skromnie. To się jednak może szybko zmienić. Kończy się sezon, na wiosnę-lato aristokracja opuszcza Vodenburg mamy się przenieść do Iberii. Ale może on da się przekonać i pojedziemy do Alexandrii, na łowy w głąb Afryki. Nie bój się, przywiozę ci pamiątkę (tylko nie odgryź sobie języka z zawiści).

Co by nie mówić, Vodenburg to jest jednak duże miasto kupieckie, pół Europy przewija się przez nie, każdego można tu spotkać. Pierwszego tygodnia poznałem więcej aristokratów niż przez całe moje życie w Bresli. Widziałem ludzi spod przeróżnych morf. (A właśnie, sprawdziłem: dzicy Herdończycy NAPRAWDĘ mają ogony — ile ty mi już jesteś winien?).

Kilkadziesiąt stadionów na północ od miasta stanął obozem Horror, trzy setnie. Spróbuję wymknąć się tam na dłuższą przejażdżkę, zanim opuścimy Vodenburg.

Pan Berbelek przeczytał je, odkleiwszy ostrożnie nad świecą szlakowe pieczęcie. Anton miał wysłać listy Abla i Alitei rankiem, razem z pocztą Hieronima. Pan Berbelek spostrzegł je leżące na tacy we frontowej bibliotece na parterze. Przystanął, podniósł, obrócił w palcach. Otworzyć, nie otworzyć? Jak zwykle, nie mógł spać, zszedł był więc w środku nocy nadrobić zaległą korespondencję. Przechodząc do gabinetu, zatrzymał wzrok na ornamentowej kaligrafii zdobiącej złożony na wierzchu list, to Alitea tak go zaadresowała zielonym atramentem. Otworzyć, nie otworzyć? Wiedział, że otworzy.

Zapalił w gabinecie lampy pirokijne i zasunął ściślej ciężkie zasłony — parter budynku był niski, okna wychodzące na ulicę sięgały prawie sufitu, lecz były niewielkie, a na noc zatrzaskiwano na nich od zewnątrz żelazne okiennice, którym wszelako zawsze zbywało na szczelności. Zamknął jeszcze drzwi, zapalił ostre kadzidło i usiadł przy sekretarzyku.

Listów było siedem — pięć Alitei, dwa Abla. Przeczytał wszystkie. Złapał się na tym, iż uśmiecha się i chichocze w trakcie lektury. Tak go zdumiało własne zachowanie, że zaczął je na głos komentować: — No, no, pocieszna z ciebie figura, Hieronimie Berbelek — co znowu objawiło mu się niepokojącą oznaką rozchwiania psychicznego.

Rozgrzał ponownie szlak i zapieczętował listy.

Pan Berbelek sam również utrzymywał listowny kontakt z krewnymi i znajomymi z Vistulii; co prawda niektórych listów wolałby nie otrzymywać, zapomnieć zupełnie o niektórych osobach. Orlanda pisała co miesiąc, długie, bełkotliwe epistoły, sygnały jej postępującego obłędu. Dopiero co też dostał — krótki, bo krótki, ale — jak zwykle treściwy list od swojej podwładnej z czasów wielkich wojen i wielkich tryumfów, Janny-z-Gniezna, hegemona w vistulskiej armii. Jej zgryźliwy dowcip zawsze potrafił poprawić mu humor.

No więc nie naszczali na twój grób. Żeby chociaż było wiadomo, czy zawarliśmy taki pokój, czy to po prostu zamrożony front. Ale nie, Kazimir i Tokacz, ten nowy marszałek polny, powtarzają tylko, żeby „utrzymać pozycje” i „nie prowokować dalszych incydentów”. W efekcie czternasty rok stoimy na linii Vistuli, patrząc jak Moskwa kolonizuje wschodnie księstwa, a Czarnoksiężnik zapuszcza korzenie w tej ziemi, w tych ludziach. Wczoraj dotarła plotka o dezercjach z garnizonu twierdzy Łużyca. Przez Łużycę przechodzi teraz większość handlu zbożem dunajskim. Jeśli taki tępy żołdak jak ja potrafi odczytać te drgnięcia anthosów, to dla Światowida musi to być porażająco oczywiste. Pięć, dziesięć lat — jak sądzisz? Na szczęście zapewne nie doczekam.

Ale co u ciebie? Złapałeś jakąś frankońską księżniczkę? Opowiadam ludziom, że żyjesz tam jak król. Dzięki za futro. Podpuszczam ich, że to od jakiegoś nordlińskiego kochanka, ale nikt nie jest chyba aż tak naiwny, by uwierzyć. Ostatni raz spoglądałam w lustro, kiedy wydłubywałam sobie oko po Rzeźni Legnickiej. Nie sądzę, aby siwe włosy dodały mi wiele uroku.

W lewym schowku sekretarzyka trzymał wiązankę dokumentów przesłanych przez Njute, na górze spoczywała długa epistoła spisana na papierze ryżowym od ich wspólnika z drugiego końca świata, Yijo Ikity, z dołączoną do czwartej strony notatką Kristoffa: Jedźżesz do tej cholernej Alexandrii!

List księcia zaibatsu pochodził sprzed półtora miesiąca, to znaczy wtedy dotarł do Vodenburga, napisany został bowiem jeszcze parę tygodni wcześniej. Kristoff uznał za stosowne pokazać go teraz Hieronimowi jako kolejny argument w ciągnącej się od kilkunastu dni — od spotkania na błoniach — kampanii perswazyjnej między Njute i Berbelekiem. Ryter nakłaniał go do podróży do Alexandrii — od której pan Berbelek wykręcał się zdawkowymi, niezobowiązującymi odpowiedziami.

— A masz coś lepszego do roboty? — drążył Kristoff. — Co? Jakieś plany, o których nic nie wiem, jakaś nowa kariera, nowy kształt życia, cokolwiek?

Nie miał nic.

Kristoff zapalił się był do tego pomysłu, ponieważ zapalał się do każdego, niemniej konieczność wizyty w Alexandrii pojawiła się w ich rozmowach już nieraz. Hieronim przypominał, jak chętny do wyjazdu jest Paweł — ale obaj wiedzieli, że młody zięć rytera nie wchodzi tu w grę, Njute zbywał ten pomysł szybkim machnięciem ręki. Przekonywał od nowa.

— Po pierwsze: prędzej czy później musimy się dogadać z Afrykańską, podpisać umowy. — (Kompania Afrykańska miała swą siedzibę w Alexandrii). — Po drugie: gdyby udało nam się pozbyć pośredników w dostawach południowych przypraw, zaczęlibyśmy na serio zarabiać na cargo powrotnym. Po trzecie: zamówienia Hypatii. Po czwarte: nie mówię, żebyś się z nią od razu żenił, ale, sam wiesz, gorące noce w Złotej Aurze u boku siostrzenicy ministra handlu… to wielki kapitał. Po piąte: sam przeczytaj, co pisze Yijo. Musimy trzymać rękę na pulsie. Co to w końcu jest trzy, cztery miesiące? Kriste, zapłacę za wszystko z własnej kieszeni!

Ikitasan pisał w klasycznej grece, pod jego piórem bynajmniej nie ożywającej wielkim uczuciem i emfazą. Sam pan Berbelek nigdy go nie spotkał. Natomiast do spotkania Yijo z Kristoffem doszło za Okeanosem Zachodnim przed z górą dwudziestu laty.

Z nippońskich kolonii w zachodnim Herdonie wyruszyła wtedy — sponsorowana po części przez samego cesarza Aiko — ekspedycja mająca na celu zbadanie geografii i kerografii Gardła Euzumena, tego najwęższego połączenia lądowego między Północnym i Południowym Herdonem. Powstał bowiem plan wymorfowania tam kanału międzyokeanosowego na wzór Kanału Alexandra, łączącego Morze Śródziemne z Morzem Erytrejskim; pan Berbelek pamiętał, że pisały o tym „poderżnięciu Gardła” wszystkie europejskie gazety. W ekspedycji, z ramienia jednego z zainteresowanych w inwestycji zaibatsu, brał udział także młody Yijo Ikita.

Przedsięwzięcie się nie powiodło, wyprawa weszła bowiem wprost w oszalałą Formę jednego z tubylczych kratistosów, uciekających na południe pod naciskiem rozwijającego się niczym zimny, żelazny kwiat anthosu Anaxegirosa. Musieli wracać czym prędzej na ziemie gładkiego kerosu, zanim by na dobre się zapomnieli. Najbliżej mieli do HerdonAragonii. Najbardziej chorych zabrał na pokład statek dowodzony przez ojca Kristoffa Njute. Kristoff był tam drugim oficerem. Doglądał Yijo, cierpiącego na zakażenie krwi oraz deformację kości. Wtedy się zaprzyjaźnili, zmieszały się ich morfy. Gdy kilka lat później Kristoff zakładał Dom Kupiecki Njute, Ikita sfinansował przedsięwzięcie bez wahania; i nie stracił na tym. Jako aktywny wspólnik, nadal dzielił się z Kristoffem poufnymi informacjami zdobywanymi przez niezliczonych szpiegów zaibatsu Ikita, ósmej potęgi Boskiego Cesarstwa.

Płynie tam rzeka, po jej przebyciu człowiek przestaje być człowiekiem”, tak mówią, takie opowieści nam powtarzano. Plotki o pojawieniu się nowych kratistosów krążą każdej wiosny, jakby wykluwali się oni z zawirowań kerosu wraz z dorocznym odrodzeniem przyrody. Zignorowaliśmy je, jak setki podobnych wcześniej. Potem jednak poczęły docierać informacje o rosnącym zainteresowaniu owymi ziemiami ze strony rozmaitych potęg europejskich i azjatyckich, szli tam w niejasnych celach wysłannicy królów i kratistosów, wracali, nie wracali, szli następni. W tej chwili nie jest nawet ważne, co naprawdę stanowi źródło i przyczynę owych plotek; teraz już samo zainteresowanie konkurencji warte jest zbadania. W ten sposób z przypadkowego zbiegu pożądań rodzi się życie, coś powstaje z niczego.

Przypadkowy zbieg pożądań. Pan Berbelek rozważał drogi losu. Złożywszy list Ikity, zapalił tytońca, dym pomoże. Droga pierwsza: pojadę do Alexandrii. Czy Szulima istotnie jest szczurem Czarnoksiężnika? Tam, w anthosie Nabuchodonozora, przynajmniej będę miał większe szanse. A jeśli nie jest? Tym lepiej. Droga druga: nie pojadę do Alexandrii. Czy Szulima istotnie jest szczurem Czarnoksiężnika? Byle więc dalej ode mnie, nie będę się jej pchał przed oczy, szerokiej drogi; sam też potem opuszczę Vodenburg, nie pojadę do Iberii, skryję się gdzie indziej. A jeśli nie jest? Ku czemu prowadzi mnie moje pożądanie?

Niechże spojrzę na siebie oczyma Abla: co zrobiłby na moim miejscu Hieronim Berbelek? Uciekłby? Skryłby się i modlił w drżeniu, by niebezpieczeństwo odeszło? Czy też prawdziwy Hieronim Berbelek stanąłby mu naprzeciw z podniesioną głową?

Najwyższy czas, bym zaczął go udawać.

Przesunął popielniczkę. Wciśnięte za nią, w róg sekretarzyka, leżało zaproszenie na kolację do księcia, skreślone na oficjalnym dworskim pergaminie. Esthle Amitace z pewnością tam będzie. Sprawdził datę — dzisiaj. Pan Berbelek pójdzie.

* * *

W tym samym momencie, w którym się zakochał, Abel Latek serdecznie znienawidził obiekt swego afektu.

Na imię miała Rumia, była wnuczką księcia Neurgii. Ujrzał ją i oblał się rumieńcem. Ujrzał ją i zrozumiał, że nie był godzien podnieść na nią oczu. Urodził się i umrze jej niewolnikiem. Klęka, ponieważ nie mógłby nie uklęknąć.

Kolację podano w Sali Dziadów. Tu, w vodenburskim pałacu, gdzie Grzegorz Ponury żył przez stulecia, jego Forma odbiła się najgłębiej i najtrudniej się jej sprzeciwić. Nikt się nie uśmiechał. Rozmowy cichły już w zewnętrznym holu. Alitea mruknęła coś jeszcze niepewnie kilka razy, potem i ona tylko wodziła dokoła przygnębionym spojrzeniem. Instalacja pirokijna przeszywała pałac gęstą siecią metalowych żył, otaczały ich zewsząd konstelacje jasnych świateł — a jednak przeważało wrażenie ciemności, wilgotnego mroku, oślizgłej czerni, spływającej w dół po schodach, ścianach, boazeriach, starożytnym kamieniu, po dywanach, kobiercach, gobelinach, srebrze i złocie. Płomienie nie drżały z żaru, drżały z zimna; dreszcze przechodziły gościom po skórze. W Sali Protokołu huczał w wysokim kominku wielki ogień, jego blask nie sięgał jednak dalej niż na kilka kroków od paleniska, a przynajmniej tak się zdawało Ablowi. Ojciec ich ostrzegł i ubrali się ciepło. Obowiązywała powściągliwa elegancja, herdońska prostota. Kolację wydawano na cześć nowo ustanowionego ambasadora Kolonii. Pan Berbelek otrzymywał regularnie zaproszenia na podobne przyjęcia, ponieważ był jedynym mieszkańcem Vodenburga — poza jego władcami i kilkoma mistrzami z lokalnej akademei — o którym książęcy goście mieli szansę wcześniej usłyszeć; ponadto należał do aristokracji i nie sprawiał kłopotów, rzadko wyrażając własne zdanie i z zasady przytakując wyżej urodzonym interlokutorom. Był cudownie przewidywalny, marzenie każdego mistrza protokołu: człowiek w całości definiowany przez cudze Formy. W mig wyczuwał wszelkie zaburzenia dworskiej etykiety. Drzwi dopiero zaczynały się uchylać — on już obracał się ku nim, kolana się gięły, chyliła głowa. Nie chodziło nawet o to, że klękał pierwszy — ale że klękał dokładnie wtedy, gdy należało uklęknąć. Abel się spóźnił, stał jeszcze, gdy wchodzili: książę, księżna, dwie córki, wnuk i wnuczka. Na moment pochwycił jej wzrok. Rumia, wiedział, że ma na imię Rumia. Uśmiechnęła się do niego kącikiem ust, ni to pytająco, ni zachęcająco. Padł na kolana. Zaciśnięte pięści wparły się w zimną posadzkę, krew dudniła w uszach. Co za upokorzenie!

Kolację podano w Sali Dziadów, pod czujnym wzrokiem antenatów księcia, którzy spoglądali na jedzących spod sufitu, z galerii portretów sporządzonych przez największych demiurgosów pędzla i płótna. Abel zerkał na obrazy podejrzliwie. Ci bogato odziani mężczyźni i kobiety, o pięknych, surowych twarzach, zdawali się wychylać z ram, obracając oczy właśnie ku niemu. Policzył portrety: siedemdziesiąt dwa. Jak głęboko w przeszłość sięga historia rodu Neurga? Ile generacji aristokratów stoi w cieniu za bladolicą Rumią?

Wystarczyło posłuchać ambasadora Kolonii, esthlosa Karola Reucka, jak peroruje nad indykiem w sosie grzybowym:

— Do tego stopnia zdziczali, że, mhmmm, zatracili nawet jakiekolwiek poczucie hierarchii, nie istnieją struktury społeczne, tylko, mhmmm, jedna wielka horda, w której głos każdego wart jest tyle samo i decydują wszyscy pospołu, jeden, jeden i jeden, masa amorficzna. Ani królów, ani niewolników, nie ma dołu, nie ma góry; mhmmm, zapomnieli wszystko.

— Zapomnieli? — odezwał się Abel z drugiego końca stołu, i zaraz pożałował, że otworzył usta, bo chociaż dzięki temu Rumia spojrzała na niego, to spojrzeli nań także wszyscy inni, i nagle musiał walczyć z całych sił, by pod ciężarem ich vodenbursko zimnego wzroku wypowiedzieć choć słowo więcej. — Zapomnieli, czy też nigdy im nie była ta Forma dana? Może Anaxegiros istotnie jest tam pierwszy.

— A ty, mhmmm, młodzieńcze, nigdy nie słyszałeś o „dzikich kratistosach” w Herdonie, ale i w Afryce, w Ziemi Gaudata na Antypodach? Porządek leży w naturze świata. To, mhmmm, chaos i pomieszanie do równej, jednolitej masy jest mu przeciwne i w istocie chore. Tylko w dziczach najgłębszych, za Megorosami, w lasach nocy, pod piekielnymi drzewami, pod, mhmmm, wyśmienite, wyśmienite, tylko tam człowiek potrafi się do tego stopnia zdegenerować.

— A skoro tak bez reszty zapomni swojej Formy — odezwała się księżna — to przecież tym samym przestaje być człowiekiem, prawda, Iaxo?

Iaxa, nadworny sofistes, zanim odpowiedziała, otarła chusteczką wąskie wargi i ułożyła sztućce symetrycznie po obu stronach talerza.

— Ten porządek jest powszechny — powiedziała, spoglądając na Abla — i tak samo dotyczy ludzi, jak zwierząt i roślin; wszystkiego, co żywe i co chce żyć. Weź za przykład dowolne dwa psy. W jakichkolwiek okolicznościach by się nie spotkały, zaczną się obszczekiwać i tarmosić, dopóki jeden nie podda się drugiemu, nie uzna jego wyższości i swojej podległości. A czy ludzie powstali ze zwierząt od razu jako królowie i kratistosi, słudzy i niewolnicy? Nie. Lecz za każdym razem, gdy spotyka się dwoje nieznajomych dochodzi do starcia ich woli, próby podporządkowania w mniej lub bardziej subtelnej formie. Teraz, gdy żyjemy w cywilizacji, nie zawsze jest to widoczne na pierwszy rzut oka. Na początku jednak, w dziczy, zmagania były brutalne, niczym nie ograniczone. Ukorz się lub zginiesz! Ile jesteś w stanie zaryzykować dla swej wolności, niepodległości Formy? Bo w końcu zawsze zagrać trzeba o stawkę najwyższą. Wolisz śmierć czy życie pod cudzą wolą? I jedni się uginali, wyżej ceniąc spokojny, bezpieczny żywot, i z tych wywodzą się niewolnicy, chłopi, lud posłuszny; ale inni, tych jest mniej, nie mogą znieść żadnego upokorzenia, prędzej się złamią, niż ugną, ich Forma jest zbyt twarda — i z nich wywodzi się aristokracja.

— Wiem, wiem, ale… — zająknął się Abel.

— Ale. — Cmoknęła esthle Amitace. — Ale my, z wysokiej krwi, możemy się między sobą przyznać do naszych prawdziwych lęków. Esthlos Latek ma rację, podważając tezę esthlosa Reucka. Skoro bowiem ci starożytni Herdończycy żyli kiedyś w zdrowych strukturach, skoro mieli cywilizację, a teraz — nawet wodza hordy nie potrafią wskazać… to nie jest pewna i nasza przyszłość. Żadna Forma nie jest dana raz na zawsze. Ci, którzy rodzą się już na górze i nie muszą walczyć o swoje tu miejsce, im najtrudniej zaryzykować wszystko, gdy powstanie ktoś, kto nie ugnie karku i rzuci wyzwanie; i on nie będzie miał nic do stracenia, a oni — wszystkie bogactwa świata. Łatwiej, bezpieczniej, prościej oddać mu odrobinę tych bogactw. I następną. I następną. Wspomnijcie, jaki był los rodu Alexandra.

— Który stanowi ostrzeżenie dla nas wszystkich — mruknął książę, rzucając Rumii ostre spojrzenie; Abel dostrzegł je i z trudem stłumił uśmiech, pochylając się nad talerzem.

— Mhmmm, więc właśnie, mhmmm, to ich spotkało, mhmmm, zdziczenie, zdziczenie.

— Ach, mój drogi ambasadorze — esthle Amitace sięgnęła ku niemu ponad stołem, musnęła palcami przedramię — my wiemy, że to prawda. Tym bardziej należy publicznie jej zaprzeczać. Po co zachęcać ambitnych marzycieli? Jak mówi esthlos Latek: „ta Forma nigdy nie była im dana”.

— Zaiste, odyseuszowy umysł — skwitował książę, unosząc kielich w toaście dla Szulimy.

Po kolacji, gdy wszyscy rozeszli się po kątach wielkiej sali, by prowadzić w cieniu szeptane rozmowy (książę z ambasadorem pożegnali się pierwsi), Alitea szybko zniknęła gdzieś wraz Iaxą, a ojciec oddalił się wkrótce potem, ująwszy pod ramię esthle Amitace — i Abel został sam. Nie wiedział, co ze sobą począć. Lokaje i strażnicy w czarnoczerwonych strojach stali, posągowo nieruchomi, pod ścianami i przy drzwiach, niby na nikogo nie patrząc, ale czuł na sobie także ich wzrok, równie nieprzyjazny, co owych uwiecznionych na portretach przodków Rumii. Odsuwając się byle dalej od nich, zatrzymał się w końcu przy oknach wychodzących na frontowy dziedziniec pałacu. Ciemność spowijała miasto, ciemność gęsto inkrustowana światłami tysięcy okien i latarni. Kiedyś pałac książęcy stał daleko poza granicami przedmieść Vodenburga, lecz przez stulecia miasto podpełzło także pod Wzgórza Neurga i otoczyło ze wszystkich stron książęcą parcelę: sam pałac, labirynt budynków gospodarczych, stajnie i powozownie, słynne Ogrody. Nie widział ich stąd, nie widział, gdy zajeżdżali przed główne wejście. Czy istotnie ciężki jak nagrobny kamień anthos Grzegorza Czarnego zmorfował tam ziemię, stal, rośliny i zwierzęta w jednego wielkiego, pół żywego, pół martwego architektonicznego potwora? Przycisnął policzek do szyby, lecz widok przesłaniało zachodnie skrzydło pałacu.

Dopiero gdy poczuł jej zapach i oddech, spostrzegł jej obecność. Odskoczył. Przyglądała mu się, przekrzywiwszy głowę, z rękoma założonymi pod piersiami, w całości ukrytymi pod zasznurowanym gorsetem ciemnogranatowej sukni Włosy, znak Neurga, tak samo ogniście czerwone jak u brata, matki, ciotki, babki i dziadka, otaczały jej twarz płomienną aurą, prawie widział rozchodzące się od niej fale deformacji kerosu. To rozpieszczona dziewczyna, pomyślał, nie może być wiele starsza ode mnie, na Jowisza, przecież jestem szlachetnej krwi, dlaczegóż miałbym, nie, nie pokłonię się, nie schylę głowy, nie będę się wygłupiał. Uśmiech, dwuznaczne słowa, jasne spojrzenie — oto jest droga.

Powoli wyciągnęła do niego rękę.

Padł na kolana. Nie patrząc, sięgnął trzęsącą się dłonią, z zamkniętymi oczyma ucałował wypielęgnowane palce. Serce biło mu zbyt szybko, by zliczyć uderzenia, nie potrafiłby zliczyć do trzech, czerwony, spocony, oddychający przez usta.

Rumia podeszła pół kroku bliżej. Wgniatała go w posadzkę. Woń kwiatowych pachnideł zamykała mu nozdrza. Za chwilę straci przytomność. Omal zaszlochał z rozpaczy. Pragnął skręcić jej kark, pragnął wyssać oddech spomiędzy jej warg, jasność z oczu, ach, jeszcze spojrzeć w nie, niechby na wieczność w tych oczach.

Czy ona coś mówiła? Nie słyszał przez rzężenie własnego oddechu.

Zadrżał, gdy złożyła dłoń na jego głowie. Głaskała go po włosach. Nachyliła się nad nim, poczuł to, choć nie patrzył.

— Wstań.

Musiał wstać, wstanie, nie zbłaźni się przed nią, ona chce, żeby wstał. Wstał.

— Czy teraz już wiesz, jaki jest porządek świata?

Skinął głową.

Niespodziewanie zachichotała, trzepnęła go piąstką w ramię; prawie fizycznie poczuł zmianę Formy — wypuścił z płuc powietrze, cofnął się o krok, uniósł powieki.

Uśmiechała się filuternie, rozpieszczona dziewczyna, nie starsza od niego.

— Chcesz zobaczyć Ogrody?

W odpowiedzi wyszczerzył się cwaniacko.

Pan Berbelek dostrzegł ich wychodzących bocznymi drzwiami, jego syn i wnuczka księcia, i wskazał wzrokiem Szulimie. Pokiwała głową.

— Jak ćmy do ognia.

Rozmawiali właśnie o polityce, postarał się był skierować dialog ku sojuszowi Jana Czarnobrodego z Siedmiopalcym, Czarnoksiężnik musiał w nim wypłynąć prędzej czy później. Gdy już się to stało, na krótką chwilę zaskoczyła go nieskrywanym jadem w swych słowach; zaraz jednak przedłożył nad owo wrażenie zimną myśl: tak właśnie powinna się maskować.

— Koźli syn — przeklinała — pomiot Szeolu! Pomyśl, jak mogłaby wyglądać Europa, gdyby nie ten cuchnący wrzód. Nie mogę pojąć, czemu to przeciw niemu się nie zjednoczą, czemu jego wreszcie nie wygnają! Ale nie, zawsze tylko te gierki, jednodniowe przymierza, papier, papier i papier, oczywiście żaden nie spotka się twarzą w twarz, nie uściśnie dłoni, nie posmakuje szczerości drugiego. Kratistosi — to zrozumiałe, nigdy nie mogą się spotkać; ale królowie, wysocy aristokraci, władcy Materii? Mają siłę, mogliby to zrobić. Ale nie, naśladują, idioci, kratistosów, wszystko po staremu: przez pośredników i pośredników pośredników — i potem wszyscy się dziwią, czemu Czarnoksiężnik znowu zwycięża, następnego pochwycił w swą sieć.

Król-kratistos Siedmiopalcy, władca Babilonu i krain przyległych, pozostawał bodaj jedynym naprawdę szczerym sprzymierzeńcem Czarnoksiężnika — w odróżnieniu od niezliczonych zastępów tych, którzy składali Czarnoksiężnikowi hołd, ponieważ nie mogli go nie złożyć. Siedmiopalcy stał przy nim jeszcze w czasie Wojen Kratistosów, złączył z jego Formą swoją podczas wygnania kratisty Illei. Sojusz Siedmiopalcego z Janem Czarnobrodym oznaczał zaciśnięcie politycznego imadła między Azją Mniejszą i Macedonią, w istocie na dobre odcinał od wszelkiego bezpośredniego wsparcia ze wschodu niepodległe kraje zachodniej Europy.

— Twarzą w twarz… — mruknął pan Berbelek. — Wtedy ulegaliby mu jeszcze szybciej.

— Och, przepraszam, że otworzyłam tę ranę, esthlos — rzekła, ścisnąwszy go za ramię, i gdyby nie ten uścisk, byłby pewien, że szydzi z niego; a tak tylko zmarszczył brwi, zmieszany. Odstawiła swój kielich na podsuniętą przez lokaja tacę i na powrót ujęła Hieronima pod ramię. — Proszę mi wybaczyć, jeśli… Ja oczywiście dobrze wiedziałam, kim jesteś, już gdy cię po raz pierwszy ujrzałam, wtedy, na przyjęciu u Löke; ty mnie nie widziałeś, esthlos. Upijałeś się w kącie cały wieczór, chociaż i to bez przekonania, wyszedłeś trzeźwy. Żałosny koniec bohaterów, pomyślałam. O kim się czyta w dziełach historycznych, tego lepiej nie spotykać osobiście, zawsze rozczarowanie. Ale teraz wiem lepiej. Ty nigdy nie zostałeś złamany, esthlos, ciebie nie można złamać. Cofnąłeś się tylko za mury fortecy i poddałeś zewnętrzne szańce. — Ścisnęła go ponownie. — Chciałabym zobaczyć, jak na powrót wznosisz sztandary.

Wyszli już na zachodni taras. Ponurzy strażnicy stali tu wzdłuż kamiennej balustrady, we wzniesionych rękach dzierżąc białe lampiony.

Pan Berbelek starał się obserwować Szulimę kątem oka, nie zwracając ku niej twarzy; cienie od lampionów oszukiwały go — co oznacza jej półuśmiech? ironię, litość, pogardę? Kiedyś po takiej łamanej liryce z ust kobiety pomyślałby: chce zostać uwiedziona, prosi o to. Teraz zaś jedynie wspominał dawne skojarzenia.

Ale oczywiście jej Forma była taka: wieczorny flirt dworski. Może istotnie pomysł ożywienia starego bohatera zagrał na ambicji esthle Amitace, jakaż większa satysfakcja dla kobiety niż obudzenie mężczyzny w mężczyźnie, może więc ona naprawdę —

Otrząsnął się.

— Ja mam znajomych w Byzantionie — rzekł sucho. Zdążyliśmy wymienić listy na twój temat, esthle.

Nie zwolniła uścisku. Obróciła się lekko, wyglądając na nocną panoramę Vodenburga i morza. Nie spuszczał wzroku z twarzy Szulimy. Uśmiech zniknął, ale to wszystko; nie zdradziła się. Czy popełnił błąd, blefując? Chwila była odpowiednia.

Czekał, aż ona coś powie, tak albo tak, rzuci kontroskarżenie, zaśmieje się, rozpłacze, bezczelnie zaprzeczy, cokolwiek. Ale nie, nic. Powoli wyzwolił ramię, odsunął się. Wyjął tytońcówkę. Lokaj podał ogień. Pan Berbelek zaciągnął się dymem. Szulima stała zapatrzona na Vodenburg, postukując paznokciami w białych napalcówkach o chropowaty kamień balustrady.

Kiedy w końcu się poruszyła, dał się zaskoczyć. Zanim skupił spojrzenie, stała tuż przed nim, oko w oko, oddech w oddech — pochylała się nad Hieronimem przez dym.

— Polecisz ze mną do Alexandrii? — spytała cicho.

Nie odwrócił wzroku; może to był ten błąd. (Więc tam ją zabijesz).

— Tak — odparł.

Pocałowała go szybko w policzek.

— Dzięki.

I odeszła, stukając energicznie obcasami.

Powoli dopalił tytońca.

* * *

Alitea zasnęła już w powozie. Porte zaniósł ją do łóżka W Ablu jednak zbyt wiele się jeszcze gotowało. Nawet gdy pan Berbelek na koniec zmusił go, by usiadł w jednym z foteli w bibliotece, młodzieniec nadal przeciągał się, strzelał palcami, zakładał nogę na nogę, to znów na odwrót, to zarzucał je na poręcz fotela, gwizdał pod nosem a w przerwach walił pięścią w udo — samemu zapewne nie zdając sobie z tego sprawy. Hieronima to dłuższą chwilę bawiło, dopóki nie zamyślił się nad źródłem owego rozbawienia i nie przypomniał sobie otworzonych potajemnie listów. Odwróciwszy wzrok, przełknął gorzką ślinę.

Tereza przyniosła czarną theę, podziękował i podał synowi gorącą czarę.

— Jesteś świadom, że one mają takich zabawek setki — mruknął, nie patrząc na Abla.

— Kto?

— One. Syreny dworskie.

— Jak esthle Amitace? — odciął się Abel.

— Tak — odparł spokojnie pan Berbelek, siadając w fotelu po przekątnej.

Raz już tutaj tak rozmawiali. Przez powtórzenie miejsca, pory i gestów powrócili do tamtej Formy, noc złączyła się z nocą, wypowiedziane z niewypowiedzianym. Czy coś się między nimi tymczasem zmieniło? Cóż, Abel nie zwracał się już doń w trzeciej osobie.

— Tak, esthle Amitace, esthle Neurg, one — mówił pan Berbelek, siorbiąc słoną ciecz. — Dlaczego aristokracja żeni się między sobą? Ponieważ nie jest możliwa żadna równość uczuć między psem a jego właścicielem: pies jest posiadany, właściciel posiada. Oczywiście, może również tak wytresować zwierzę, by szczerze go kochało.

Abel poczerwieniał. Długo bawił się czarą, nie podnosząc wzroku.

— Wiem — mruknął wreszcie. — Ale ja przecież również jestem szlachetnej krwi.

— Dlatego w ogóle chciała się tobą bawić. Byle niewolnik nie dałby jej satysfakcji. Przypuszczam, że za łatwo uległeś, drugi raz się już tobą nie zainteresuje. W Bresli nie stykałeś się nigdy z wysoką aristokracją?

— Nie. — Odstawił czarę, spojrzał na ojca. — Ale ty masz przecież wielkie doświadczenie, żyłeś między nimi, byłeś jednym z nich, prawda?

Pan Berbelek pokiwał głową, ignorując zadziorny ton Abla.

— Po pewnym czasie przestaje się wierzyć w prawdziwość innych ludzi. Jeśli zachowują się w twojej obecności jak bezwolne przedmioty, są przedmiotami. Z przedmiotami nie rozmawiasz, przedmiotów nie darzysz uczuciami, co najwyżej kolekcjonujesz. Szukasz towarzystwa innych podobnych tobie; z radością witasz każdego, kto potrafi ci się w najmniejszej sprawie sprzeciwić. W tych krótkich chwilach nie jesteś samotny. Rumia — ona jeszcze ma nadzieję, daruj jej.

— Czy to dlatego cię oszczędził? Bo się sprzeciwiłeś?

— Kto? Ach, on.

— Dlatego?

Pan Berbelek zerknął na zegar. Dochodziła druga. Tereza, wychodząc, zatrzasnęła była drzwi biblioteki, zamknęła noc na zewnątrz. Wszyscy śpią, mrok spowija metropolię, tutaj strzegą nas przed nim jedynie chybotliwe płomienie ogni pyrokijnych pod matowymi kloszami, to stosowna chwila. Pan Berbelek — czara z niedopitą theą w lewej dłoni, prawa dłoń na sercu — pochyla się ku synowi i zaczyna mówić.

Загрузка...