Ω Floty, Armie, Horrory

Rrrdumm, rrrdumm, rrrdummmmm, wojna wylewa się przez granice Złotych Królestw i trzęsie się ziemia pod nogami bestii.

Z Am-Szasy i Am-Tuur, z Królestw wschodnich i ze złudnych obrazów pustynnych, z serca Sadary, stamtąd wyszły armie Aegiptu. Najpierw setki, tysiące dzikusów, Negrów półzwierzęcej morfy. Jak zostali najęci, tak ich popędzono: szczepami, wioskami, rodzinami. Ciągnęli pieszo, boso, z dzirytami, tarczami, łukami, kurroi i dmuchawkami, ze skórzanymi tobołkami na plecach i na głowach, w strasznym jazgocie barbarzyńskiej muzyki. Potem wojska najemne z północy i ze wschodu, w tym uralskie i induskie; długie procesje wozów, zwierząt, makin wojennych. Nocami dymy z ognisk przesłaniają ćwierć gwiazdoskłonu. Potem Kolumna Horroru, z całym swoim taborem i wszystkimi służbami wspomagającymi. Potem wojska Aegiptu Górnego i Dolnego, formacje o tysiącletniej tradycji pod starożytnymi chorągwiami, mamlucy hescy i nehescy, Gwardia Anubisa, Krokodyle zaprzysiężeni Nabuchodonozorowi. Pośród nich — sam Nabuchodonozor Złoty, skryty za muślinowymi zasłonami, w domu kołyszącym się na grzbiecie białego elefanta wymorfowanego do niespotykanej wielkości, w otoczeniu dziesiątków innych elefantów, pomalowanych w żółtobrunatne barwy Aegiptu, w otoczeniu tysięcy jeźdźców dosiadających bojowych zebr, xewr i jednorożców. Biją bębny, drży ziemia. Pastuchy podążające pół dnia za armią prowadzą wielkie stada bydła: mięso dla armii. Pochód przechodzi przez złotą sawannę, pozostawiając za sobą szeroki na stadiony szlak zdeptanej trawy i zrytej ziemi, uciekły stąd wszystkie zwierzęta, uciekają już przed nadciągającą wojną. Wojsko przemieszcza się w dzień, w nocy zatrzymuje się w gigantycznych obozach, kilkugodzinnych miastach namiotów i ognia. Powoli, lecz nieubłaganie zmierza na południe, ku Suchej Rzece, ku Krzywym Krainom.

Z miast hadżdżaryjskich i Reboeum, z Królestw zachodnich wyszły armie Huratów, niewiele mniej liczne od aegipskich. Im także towarzyszy Kolumna Horroru. Równie liczne są zastępy najemnych wojsk Ludu Morza. Ligator III Hurata osobiście prowadzi armie. W klatce ze złota i jedwabiu, doglądany przez ślepych Bezimiennych, na platformie ciągnioniej przez sześćdziesiąt sześć chowołów podróżuje kratistos Józef Sprawiedliwy. Ponieważ nikt nie zna jego twarzy, po nocnych obozach krążą opowieści o milczącym nieznajomym, przemykającym pod gwiazdami pośród namiotów i ognisk i przysłuchującym się z cienia rozmowom Huratian. A kto wypowie w jego obecności kłamstwo, nie wypowie już nigdy ani słowa więcej. Na granicy światła zbierają się hieny i szakale, wilki pustyni, padlinożercy krążą po niebie. Lecz z każdym dniem Huratianie dostrzegają więcej zwierząt, których nie potrafią nazwać. Na południowym horyzoncie kłębią się chmury złych kolorów, fioletu, żółci, czerni.

Ze wschodu, z głębi suchych piasków Dżazirat al’Arab, z krainy żywych chamsinów i habubów, spod cienia AlKaby, przepłynąwszy Morze Erytrejskie i przeprawiwszy się przez Nil, idą na Skoliodoi armie izmaelitów, książąt pustyni, po raz pierwszy od setek lat złączone pod jedną hegemonią plemiona i półzbójnickie rody — setka za setką, za setką zakutanych w czarne i białe burdy i burnusy jeźdźców, na dromaderach, humijach, koniach i zebrach, z jednolufowymi starożytnymi keraunetami przy siodłach, w trouffach zawiniętych pod turbanami tak szczelnie, że tylko oczy widać między materiałem. Dowodzi Hammud Kasr Zdjęty z Pala. Łupią i plądrują mijane po drodze wioski dzikusów, wioski i małe miasta, ludzi żywcem pochwyconych biorą w niewolę, rozbijają karawany zbieraczy pustynnej soli. Dochodzi do kilku potyczek z patrolami axumejskimi. Gdzieś wśród tych tysięcy zakutanych w pustynne szaty jeźdźców kryje się stary kratistos, jeden z tych jeźdźców to Efrem od Piasków, Ojciec Broda, który grywał w szachy i spisywał słowa kratistosa Muhammada Proroka, w noc jego śmierci spotkawszy się z nim nawet twarzą w twarz, i którego cios rozłupał Al-Kabę. Błękit nad izmaelitami pozostaje czysty, nie spadła na nich ani kropla deszczu. Za armią wloką się ogłupiałe dżinny, o zmierzchu widać je na linii widnokręgu, tumany czerwonego pyłu, brudne wiry ge.

Pod juniusowym słońcem, pod afrykańskim niebem, brodząc w nieruchomym powietrzu, armie docierają do granicy Skrzywienia, jedna po drugiej, w odstępie czterech i siedmiu dni, trzech i pięciu tysięcy stadionów. Przekraczają tę granicę i wchodzą w Skoliodoi, na ile pozwala im na to kakomorficzna dżungla: do jej brzegu i trochę dalej, póki nie zaczynają ginąć ludzie, zbyt wielu ludzi. Tu rozbite zostają obozy. Strategosi spodziewają się ataków adynatosów z głębi kakomorfii, rozkazy obejmują więc wzniesienie wszelkich możliwych w tych warunkach fortyfikacji. Normalnie siekiery na nic by się tu nie zdały, lecz w anthosie człowieczych kratistosów padają pod nimi drzewa, a ogień trawi najbliższe zarośla — i tak powstają w dzikim sercu Afryki trzy tymczasowe grody, miasta Potęg, garnizony frontowe na froncie Wojny Arretesowej: Nabuchodonozorowe Aporeum, Józefowa Myta, Efremowe Isaf. Wojna z tym, co Inne, nie polega bowiem na niszczeniu — naprawdę Inne i tak zniszczeniu nie ulegnie, człowiek potrafi niszczyć tylko jak człowiek. Wojna z tym, co Inne, polega na uczynieniu go mniej innym, bardziej ludzkim. Dopiero wtedy można je zniszczyć, dopiero w ten sposób.

Bój toczył się więc w kerosie, antropomorfa przeciwko kakomorfii, anthos kratistosów przeciwko Skrzywieniu. Jak daleko można już wejść w dżunglę? Czy potrafisz już nazwać te drzewa? A te zwierzęta? A to niebo? Potrafisz już opowiedzieć swoje sny? Wysyłali w głąb kilkudziesięcioosobowe oddziały, potem podług opisu toczących je chorób wykreślali linie frontu, plany ofensyw; a żołnierze rychło odzyskiwali morfę w gorącym uścisku aury kratistosa. Poczęto karczować dżunglę w dwóch kierunkach od Isaf, budując drogi ku centrum Skoliodoi. Nocami pochłaniała je kakomorfia; w dzień je odzyskiwano. Coraz głębiej i głębiej. Wokół Myty pojawiły się w gałęziach drzew małpy o Formie małp, na ziemię wróciły mrówki i termity o Formie mrówek i termitów. Quintilisa adynatosi przeprowadzili kontratak, uderzając bezpośrednio na Aporeum; być może wyczuwali słabość Nabuchodonozora. Bitwa trwała noc, dzień i część nocy drugiej. Zginęło ponad półtora tysiąca ludzi; drugie tyle nigdy już nie odzyskało Formy, aż do śmierci nie wydobywając się z obłędu. Gazety Afryki Alexandryjskiej pisały potem o Armii Szaleńców. Na szczęście przeżył sam Nabuchodonozor. Dzięki temu Aegipcjanie mogli w ogóle wspominać Bitwę Aporejską, dzięki temu została ona opowiedziana i zapamiętana. Gazety pisały o potworach szeolskich, zastępach metamorficznych stworzeń, ani zwierząt, ani roślin, ani żywych, ani martwych, o fali wściekłego Skrzywienia, pod którą nawet najtwardsi horrorni tracili zmysły i Formę, popadając w demencję i nagłe choroby. Niektórzy z wysuniętych na odleglejsze pozycje zupełnie się zatracili w nacierającej kakomorfii, zmieszali z nią i połączyli Formy; tak fala rosła w siłę. W pewnym momencie poczęły się nawet mieszać żywioły, Woda na miejsce Powietrza, Powietrze na miejsce Ziemi, Ziemia na miejsce Ognia, świat wokół Aporeum wywracał się na nice — zdawało się, iż takiej perwersji nic już się nie oprze. Trzeba jednak oddać honor Nabuchodonozorowi Złotemu: nie cofnął się, nie poddał Skoliozie, jego elefanty stały nieporuszone, hegemoni wydawali z ich grzbietów składne rozkazy, słowa wciąż miały sens, komendy wciąż miały sens, armia utrzymała Formę armii. Tu, w bezpośrednim otoczeniu kratistosa, pyr zapalał się jak pyr i ciało umierało jak ciało. Nie należało jednak dopuszczać kakomorfii zbyt blisko, w miarę bezpiecznym dystansem pozostawało trzydzieści, czterdzieści pusów. Tak oto, w trakcie samej bitwy, wypracowana została pośpiesznie nowa taktyka, prymitywna, lecz jedyna możliwa: zaporowy ostrzał ze wszystkich pyresider i keraunetów, z obwodu szańca wzniesionego wokół stanowisk Krokodyli Nabuchodonozora. Adynatosi ze swojej strony, jeśli w ogóle jakąś strategię w tym chaosie stosowali, to równie niewyrafinowaną: zalać agresora Skrzywioną Materią, zalać go Skrzywioną Formą. O zmierzchu 15 Quintilisa dostrzeżono wszakże w szeregach kakomorficznych kreatur zaczątki formacji i pierwsze próby zorganizowanych manewrów wojskowych. Po tym poznano zwycięstwo Nabuchodonozora: Skoliodoi chciało walczyć jak człowiek. Gazety napisały o panicznym odwrocie adynatosów i cudownym odrodzeniu afrykańskiej przyrody.

Pod koniec Quintilisa, gdy anthosy kratistosów wżarły się już na dziesiątki i setki stadionów w głąb Krzywych Krain, na niebie nad Afryką zapaliły się konstelacje nowych gwiazd. Wkrótce stały się one widoczne także w dzień. W Aporeum, Mycie i Isaf odpowiedziano, rozpalając na sawannie wielkie pyroglify. Strategosi nakazali wycofanie wojsk ze Skoliodoi. Zaprzestano wszelkich prac, nawet ci, których wystawiano na warty, tylko zadzierali głowy w milczącym wyczekiwaniu. Tak minął dzień, wieczór i noc. O poranku oberwały się niebiosa.

Pierwszy pyrownik uderzył pięćdziesiąt stadionów na południe od Myty. Nie zobaczyli, jak Ogień schodzi ze swej sfery, nie pozostała na błękicie żadna blizna po upuście pyru. Po prostu na krótką chwilę całe niebo stało się oślepiająco białe — i ci, co patrzyli, istotnie zostali oślepieni — po czym nad Mytą przetoczył się grzmot tysiąca burz i uderzył w obóz gorący wiatr, wicher niosący czyste arche pyru. Stanęło w ogniu kilkanaście namiotów, niektórym Huratianom zapaliły się ubrania i włosy. Jedynie oni się tym przejęli; reszta spoglądała na południe, nad dżunglę pstrokatej kakomorfii, gdzie hipnotycznie powoli wznosił się ku Słońcu gigantyczny słup ciemnoczerwonego dymu, wyginający się od góry w kształt grzyba o pofałdowanym kapeluszu.

Astromekanicy Pani pracowali nieprzerwanie, podług rozkazów Kratistobójcy spuszczając pyrownik co godzinę, półtorej, jak tylko nadążali ze strojeniem sfer niebieskich. Myta, Isaf, Myta, Aporeum, Aporeum, Myta, Aporeum, Isaf, Myta, Myta, od świtu do zmierzchu, i potem w nocy, którą każdorazowe uwolnienie pyrownika przepalało na wylot, pozostawiając na źrenicach powidok śmiertelnej czerwieni, wywołując z miękkiej ciemności miliony ostrych jak brzytwa cieni, budząc wszystkie zwierzęta i ludzi, całą dżunglę. Strategosi polecili cofnąć obozy kilkanaście stadionów od jej granicy, wiatr był bardzo zmienny, w każdej chwili nadejść mogła ze Skoliodoi fala pochłaniającego wszystko pożaru. Na wierzchołki najwyższych drzew wysłano nimrodów, by raportowali o postępach ognia. Nocny horyzont zasnuwał czarny dym, gwiazdy południa były zupełnie niewidoczne. Kiedy wiatr wiał z tamtej strony, zapach spalenizny piekł nozdrza. O świcie począł padać czarny śnieg: płatki popiołu niesionego prądami gorącego powietrza. Ze Skrzywienia na sawannę uciekały zwierzęta, pojedynczo i w stadach, zwierzęta i stworzenia o mniej konkretnej Formie, coraz pokraczniejsze i trudniejsze do opisania kakomorfy. Keraunety grzmiały już prawie bez przerwy, gdy ludzie zabijali potwory niczym podczas jakiejś monstrualnej dżurdży, setki, tysiące kakomorfów wypędzanych wprost pod ich lufy. Nimrodowie opowiadali o koronie ognia otaczającej cały południowy horyzont, o Skrzywionej dżungli wijącej się i morfującej pod dotykiem pyru niczym żywcem przypalany robak.

Skoliodoi płonęło.

* * *

— Pani.

— Ukorz się.

— Wezwałaś mnie.

— Gdy cię poprzednio wzywałam, nie przybyłeś.

— Nie miałem czasu.

— Hieronim Berbelek nie miał czasu. Nie podchodź!

— Nie podchodzę.

— Widzisz ten kamień nad strumieniem?

— Tak.

— Rozwiń kolczugę.

— Ciężkie.

— Czyste ge. Ale Forma — Forma musi być taka.

— Krzywy Miecz. Oczywiście.

— Skolioxyfos. Podnieś. Wyżej. Spójrz na ziemię.

— Co to jest?

— Jego cień. Skolioxyfos Krzywi wszystko, nawet światło. Gdyby wziął go do ręki człowiek słabszej Formy — nie pozostałaby długo ręką. Jeśli nie możesz go po prostu zawiesić za ząb głowicy, zawijaj go w tę puryniczną kolczugę. Powinna wytrzymać wystarczająco długo. — Mhm. Ostrze zupełnie tępe.

— Skolioxyfos nie służy do cięcia Materii.

— Mam taki sztylet…

— Twój sztylet jest na ludzi. Skolioxyfos tnie keros, obojętnie czyja, jaka morfa się w nim akurat odciska. Człowieka, adynatosa, kratistosa, boga, samego świata. Posługuj się nim z wielką ostrożnością, troje wielkich teknitesów oszalało, wykuwając ten oręż.

Pan Berbelek wywija Skolioxyfosem młynka i uderza sponad ramienia w nadstrumienny głaz. Głaz roztapia się, spływa do wody, tam z sykiem rozszczepia się na tysiąc ogniowych ważek, które natychmiast wzlatują w niebo nad gajem Pani, przemykają czerwoną chmurą wskroś zielonej tarczy Ziemi.

— Tak.

— Wiem, że cię kusi. Lepiej już idź.

— Nic nie wiesz, kobieto. Możesz mieć tylko nadzieję.

— Odejdź.

— Sofistes Antidektes uważa, że z premedytacją ich sprowadziłaś, że tak się począł twój plan odzyskania władzy nad Ziemią bez konieczności opuszczania Księżyca. Pozostaniesz tutaj, lecz twoja morfa z równą nieuchronnością obejmie królestwa Dołu. Mieli rację, podejrzewając cię od samego początku. Twoja córka, moja córka, ty — jedna Pani. Dotąd skłaniałem się do sądu, iż po prostu wykorzystujesz sytuację, jak każdy kratistos by wykorzystał; nie mogłaś przecież wiedzieć o adynatosach, nie mogłaś zaplanować tego, co przychodzi spoza gwiazd stałych. Ale teraz zaczynam —

— Ta makina na niebie nad nami — jej perpetua mobilia obracają się dokoła osi mojego serca, nie zdążysz wznieść miecza, a aether zmieli cię na arche.

— Jeszcze nie dzisiaj, lecz kiedyś ujrzę strach na twoim obliczu.

— Odejdź.

— Możesz mieć tylko nadzieję, że nie przetrwam spotkania z arretesowym kratistosem. Ale ja je przetrwam, widziałem swój kismet i mówię ci, że przetrwam i wrócę, stanę wtedy przed tobą i

— Odejdź!

— Nie wiem, kiedy, ale któregoś dnia, twarzą w twarz

— Precz!

— Podziękuję ci za wszystko, co dla mnie uczyniłaś.

— Hierokharis!

— Do zobaczenia, Illeo.

Ma długie, czarne włosy, lekko skośne oczy, piersi ciężkie i krągłe, szerokie biodra, ciemne łono; podobna i niepodobna do swej córki. Ma długie, czarne włosy, lekko skośne oczy. Ma długie, czarne włosy. Długie, czarne. Czarne. Miała długie, czarne włosy, lekko skośne oczy, piersi ciężkie i krągłe — nie, przecież nie to widział, to tylko wspomnienie. Ogląda się za siebie, spojrzenie ginie w gąszczu krępych pyrdrzew, już za późno.

Ale jeszcze będzie miał okazję przyjrzeć się Pani, nie zdoła mu się wymknąć. Ściska mocniej Skolioxyfosa. Będzie miała długie, czarne włosy…

* * *

13 Sextilisa 1199 PUR flota stu trzydziestu pięciu łodzi aetheru w hegemonii Kratistobójcy opuściła sfery Ziemi i Księżyca. Na pokładach łodzi znajdowało się czternaścioro kratistosów i kratist, dwa tysiące stu osiemdziesięciu siedmiu Jeźdźców Ognia, dwudziestu dziewięciu najbieglejszych księżycowych astromekaników.

Powiadają, że zegary całego świata cofnęły się o trzy sekundy, gdy flota opuściła sferę Ziemi.

Powiadają, że Księżyc zmienił barwę — z różowej na prawie żółtą — gdy opuściła go Illea Okrutna.

Powiadają, że na Ziemi, po opuszczeniu jej przez trzynaście Potęg, długimi tygodniami szalały wściekłe burze, prądy okeanosowe zmieniały swój bieg, ławice ryb zmieniały żerowiska, dziesiątki tysięcy Ziemian popadło w obłęd, zapadło na trąd i raka, ludzie i zwierzęta przychodzili na świat z dodatkowymi kończynami, z rozszczepionymi kręgosłupami, bez najważniejszych organów, rośliny kwitły i owocowały za wcześnie lub za późno, a z błota, z ziemi, wody i ciepła poczęły się rodzić zapomniane od tysiącleci bestie. Co noc przez niebo ciągnęły roje spadających gwiazd.

„Mameruta”, czarniejsza od zbroi Horroru, największa z ciem księżycowych, w której pan Berbelek umieścił dowództwo floty, niosła na pokładzie także kilkunastu lunarnych astrologów. Z wnętrza segmentowego łba ćmy, przez skomplikowane makiny dymnego szkła, obserwowali oni nieustannie obroty sfer niebieskich i zaburzenia biegu planet. Następnie w likotowych astrolabiach, napędzanych aetherycznymi perpetua mobilia, przeliczali zakłócenia harmonii nieba, odnajdując astronomiczne punkty Skrzywienia. Tak wykreślano trajektorię Floty Arretesowej.

Kratistobójca i jego sztabowcy — hegemoni hyppyroi i kapitanowie łodzi gwiezdnych, szczury kratistosów i sofistesi Labiryntu — starali się na tej podstawie przewidzieć kierunek dalszej podróży adynatosów, aby móc wybrać najdogodniejsze miejsce bitwy. Astrologowie dysponowali dość precyzyjnymi zapisami wędrówek adynatosów z ostatnich kilkunastu lat. Nie byli wszakże w stanie wskazać w nich żadnych regularności, Skrzywienie zdawało się przemieszczać przez sfery aetheru całkowicie przypadkowo, to znaczy chaotycznie — nie dało się w tym dostrzec żadnej ludzkiej myśli.

Czego oczywiście należało się spodziewać, niemniej jednak wielce to utrudniało zorganizowanie skutecznej zasadzki na wroga. Kratistobójca zaplanował strategię ataku wykorzystującą do maksimum atuty Floty Księżycowej. Na onyxolustrzanych ścianach Ślepego Oka we wnętrzu łba Mameruty” rozrysowywał orbity, epicykle i kręte trajektorie. Gdy nie spała, często zachodziła doń Aurelia, przyglądała się, jak fenbcową ryktą przemieszcza po sztucznym niebie sztuczne planety, ceramiczne armady i zastępy filigranowych skrzydlatych Jeźdźców Ognia. Aurelia znalazła się na pokładzie „Mameruty”, jako że „Urkaja” rytera Omixosa Żarnika nie weszła w skład Księżycowej Floty, wydzielono ją do innego zadania. Wielokrotnie zapuszczawszy się w sfery ziemskie, spędziwszy tam w sumie setki godzin, „Podgwiezdna” wymagała generalnego przestrojenia. Ponieważ więc i tak trzeba ją było pozostawić na dłuższy czas na orbicie Księżyca, jawiła się naturalnym kandydatem do misji planowanej przez Akademeię Czwartego Labiryntu. Ktoś mianowicie powinien nareszcie przebić się poza sferę gwiazd stałych, wylecieć poza królestwo aetheru i zajrzeć do świata niewyobrażalnego dla człowieka, do tych otchłani demorficznych, skąd przybyli adynatosi.

Skoro poleci tam „Urkaja” — poleci jej hegemon, Omixos Żarnik. Skoro Żarnik — poleci Aurelia Krzos. Pani przydzieliła również do misji swego ejdolosa. Szybko też, za pośrednictwem akademei Labiryntu, zdobył miejsce na „Podgwiezdnej” sofistes Antidektes Alexandryjczyk, co z kolei niezbyt ucieszyło Aurelię. Tak czy owak, teraz wszystkie jej myśli zaprzątała nadciągająca wielka bitwa z adynatosami; nie ma wszak gwarancji, iż ją przeżyje, by wziąć udział w wyprawie „Urkai”. Nie ma gwarancji, iż bitwa zostanie wygrana i przeżyje ktokolwiek z ludzi.

Tymczasem „Podgwiezdna” musiała zostać przestrojona i częściowo przebudowana. Księżycowi sofistesi przygotowali plany rozmaitych mekanizmów i zabezpieczeń na spodziewane zaświatowe opresje. Skorpion Żarnika pozostanie na orbicie ponad Abazonem co najmniej cztery miesiące.

Aurelia miała dostęp do łba „Mameruty”, ponieważ ryter Ombcos Żarnik należał do sztabu Kratistobójcy, jego kajuta również mieściła się w głowie czarnoaetherycznej ćmy.

Każdorazowe wejście hyppyresa do Ślepego Oka odwracało uwagę strategosa od rozgrywanej na ścianach, suficie i podłodze bitwy, delikatna poświata nagiej skóry pyrowej rozpędzała po pomieszczeniu tysiące cieni. Mimo że Aurelia zawsze pamiętała, by wpierw uspokoić serce i oddech. Dopiero gdy Kratistobójca pozornie przestawał zwracać na nią uwagę, mogła z nim swobodnie rozmawiać. Starała się też nie patrzeć wprost na niego, nie podchodziła zbyt blisko i odsuwała się spod jego spojrzeń.

Kratistobójca wskazywał jej pyryktą aktualne położenie Skoliozy.

— Nie schodzą do sfer podsłonecznych, teraz ciągną po epicyklu Jowisza. Aether słoneczny poniesie nas tutaj, a tuż pod sferą Jowisza rozwiniemy Kwiat. Zamkniemy ich tam, jeśli tylko nagle nie zawrócą. Ale nawet jeśli — aether jowiszowy jest tak szybki… Mamy duże szanse.

Aurelia dobrze znała zasady gwiezdnej żeglugi, prawa budowane przez wieki przez Eudoxosa, Aristotla, Provegę, Orte Hassana, Boreliusza i innych. Wokół Ziemi obracają się sfery aetheru, zagęszczenia orbit uranoizy, układające się we w miarę harmonijną mekanikę nieba. Każda sfera niesie swoją gwiazdę — planetę lub Słońce — zbudowaną z cefer charakterystycznych dla danej sfery, wiążących uranoizę z arche innych żywiołów; w Słońcu na przykład związany jest głównie pyr. Sfery poruszają się z różną prędkością i pod różnymi kątami. Nie jest to ruch tak bosko doskonały, jak sobie wyobrażali pierwsi filozofowie i astrologowie, ponieważ aether nie trzyma się jednego środka, prawie zawsze wchodząc na deferenty, choćby minimalne, i przeskakując na orbity wokół jeszcze wyższych epicykli. Provega twierdził wręcz, że dla aetheru nie istnieje coś takiego jak „pierwszy deferent” — są tylko epicykle, o odchyleniu i mimośrodzie dostrzegalnym lub niedostrzegalnym dla ludzkiego oka.

Na tych więc epicyklach krążą wokół Ziemi: Księżyc, Merkury, Wenus, Słońce, Mars, Jowisz, Saturn. Oddalając się od Ziemi, wlatujemy w sfery o różnej średniej prędkości i kierunku obrotów uranoizy. Rozwija się więc żagle, rozkłada skrzydła i — manipulując kątem ich nachylenia oraz wykorzystując numerologię cefer materiału, z jakiego zostały wykonane — wyłapuje się aether pędzący po orbicie, po której łódź ma zostać pociągnięta. Aby poruszać się wskroś sfer niebieskich lub im wbrew, należy ostrożnie halsować w epicyklach lżejszego aetheru. Tak żegluje się po niebie.

Z analizy przemieszczeń Skrzywienia wynikało, że adynatosi również uzależnieni są od mekaniki niebieskiej; inaczej Kratistobójca nie mógłby w ogóle marzyć o zaskoczeniu ich i otoczeniu w otwartym kosmosie. Nadal jednak miał przed sobą do rozwiązania niezmiernie skomplikowane zadanie nawigacyjne.

Aurelia przyglądała się, jak ćwiczy na onyxowym niebie kolejne warianty manewru okrążającego, nazwanego Kwiatem. Księżycowa Flota winna rozwinąć się przed Skrzywieniem niczym wiosenny pąk i zamknąć wokół adynatosów niczym rosiczka. Piękno manewru polegało na tym, że po wprowadzeniu Floty na wyjściowe pozycje, to jest po zejściu przed adynatosów z szybszych epicykli, cały dalszy ruch zarówno Floty Księżycowej, jak i Arretesowej, wynikać będzie wyłącznie z astrometrii niebieskiej i Kwiat winien się zamknąć samoistnie, niczym jakaś misterna mekaniczna pułapka, śmiertelne perpetuum mobile. Aurelia była już w stanie dostrzec to piękno, na tyle objęła ją aura strategosa, że rozpoznawała jego Formę nawet w tym, co nie istniejące, co dopiero pomyślane. Najpiękniejszy jest plan, który wykonuje się sam. Bóg strategosów nie stworzył świata — On go jedynie sprowokował do zaistnienia.

— Problem pierwszy — Kratistobójca przyciskał dłoń do zimnego nieba. — Jak podejść do nich tak, by zauważyli nas dopiero wtedy, gdy będzie już dla nich za późno, gdy makina się zatrzaśnie? Nie możemy się zbliżać w płaszczyźnie ekliptyki, Słońce wyświetliłoby nas niechybnie, jak nie za pierwszym, to za drugim okrążeniem. Czy adynatosi obserwują nieboskłon? Zauważą zaćmienia gwiazd stałych. Jedyna nasza szansa to szybkość. Zejdziemy na Skrzywienie z pełną prędkością cefer pyrowych, aetheru Słońca. Sofistesi i mekanicy przepowiadają mi jednak znaczne straty po wejściu w sferę Jowisza, w tak brutalnym halsie uranoiza wyższych orbit potnie nam skrzydła.

Kratistobójca mówił zwrócony do niej plecami, z uniesioną głową i ramionami obejmującymi onyxoskłon — jakby istotnie był Atlasem tego kosmosu, jakby od jego namysłu i decyzji zależało przetrwanie Słońca, planet, gwiazd. Potem Aurelia zreflektowała się, że w pewnym sensie tak właśnie było.

— Problem drugi: jak skoordynować uderzenie w podobnym rozproszeniu? Nie mogę słać szalup, zbyt daleko, zbyt wolno. Nie mogę dawać świetlnych sygnałów, zdradzę się przed adynatosami. Muszę wykreślić plan na dni i tygodnie naprzód, plan dla każdej części Floty, dla korony każdego z kratistosów, i zawierzyć, że zostanie on wykonany poprawnie aż do momentu rozwinięcia Kwiatu.

— Żaden strategos nie narzuci swej morfy na takie przestrzenie, kyrios. To przecież jakby prowadzić bitwę na całym Księżycu jednocześnie.

— Wiem. A gdy wejdę w Skoliozę — już w ogóle nie będzie mowy o żadnym dowodzeniu. Tyle was wspomogę, ile zaplanuję teraz. Chyba nie myślisz, że kiedykolwiek wierzyłem, iż istotnie mógłbym nimi dowodzić, poprowadzić do boju armię kratistosów, narzucić im swą hegemonię? Aurelia rozsądnie zaprzeczała.

— Więc oto i problem trzeci — wyliczał esthlos Berbelek. — Jak dowieźć ich na miejsce bez starć po drodze? Czternaścioro kratistosów i kratist w jednej flocie, to się nie ma prawa udać. Zaiste, trzeba wielkiego strategosa, by rozwiązać tę łamigłówkę. Mógłbym ich rozrzucić po jeszcze większej przestrzeni, ale wtedy już zupełnie straciłbym kontrolę. Armad Mauzalemy i Illei nie widzę w ogóle, chociaż astrologowie wskazują mi gwiazdy azymutowe. A i tak co chwila przysyłają mi stamtąd hyppyroi z ponaglającymi listami, prawie rozkazami zmiany kursu. Każda Potęga oczywiście chce narzucić własny plan.

Wszystkim kratistosom zależało na jak najszybszym powrocie, z pewnością jednak Illei śpieszyło się najbardziej. Inni co najwyżej utracą na jakiś czas wpływy w tej czy innej krainie, ten czy inny naród wymknie się spod ich Formy — gdy natomiast spóźni się Illea, zagładzie ulegnie cały świat: miasta i gaje, faktury i kopalnie, pola i lasy, rzeki i morza, i chmury Księżyca, wszystko spadnie na Ziemię. Jak długo odcisk Formy Pani utrzyma się pod jej nieobecność w kerosie Księżyca? Pół roku? Tego była pewna, bo sprawdziła uprzednio, podróżując po Księżycu i jego sferze. Ale każdy dzień więcej to już ryzyko. Jeśli więc Kratistobójca nie dopadnie Arretesowej Floty w ciągu trzech miesięcy, Illea złamie szyk i zawróci na własną rękę. A gdy zawróci ona — zawrócą także pozostałe Potęgi.

Kratistobójca miał więc wyznaczony bardzo precyzyjny termin: 13 Novembrisa 1199 PUR.

— A jeśli nie zdążymy, kyrios? Jeśli oni znowu zmienią trasę wędrówki? Jeśli nas spostrzegą i zaczną uciekać?

— Cóż, drugi raz na pewno nie uda mi się zebrać takich sił, tylu kratistosów pod jednym sztandarem. Ani mnie, ani nikomu innemu w najbliższych latach. A adynatosi mogą prowadzić swoją wojnę podjazdową w nieskończoność: rajd na Księżyc, drobne Skrzywienia Ziemi, rok po roku… Jeśli to jest wojna. Mam nadzieję, że przynajmniej Efrem, Józef i Nabuchodonozor poradzą sobie tymczasem ze Skoliodoi Afrykańskim. Oczywiście, jeśli zgranie w czasie nie będzie idealne, a nie ma żadnego powodu, by było, tamten atak może adynatosom posłużyć właśnie za ostrzeżenie. Wiesz, jest na Księżycu taki stary sofistes, trochę już chyba szalony, mieszka w wieży w Odwróconym Więzieniu, on twierdzi, że w Formie adynatosów nie mieści się czas i przestrzeń, i jeśli ma rację, cóż, zwyciężyli lub ponieśli klęskę już w momencie przebicia sfery gwiazd stałych, wejścia w sfery ziemskie, już się dokonało.

— Dokona.

— Dokonuje. Nie, też nie, inaczej. Dokonysza.

— Co?

— Dokonać bez czasu. Jak mówić w bezczasie? Jak mówić w bezprzestrzeni? Im dłużej o tym myślę…

Miewał takie zapaści, zdarzały mu się ucieczki w długie dygresje, rozważania o jakichś skomplikowanych kwestiach dotyczących adynatosów, Pani lub natury rzeczywistości, a najczęściej tego wszystkiego razem; rozważania z początku zawsze niezwykle logiczne, lecz potem logiczne jeszcze bardziej i bardziej, aż w końcu Aurelia słuchała tego suchego bełkotu ze z trudem skrywanym zażenowaniem, cofając się w milczeniu ku wyjściu, i tak umykała ze Ślepego Oka, odrobinę zalękniona, iż dotyk umysłowej kakomorfii pozostawi na niej trwały ślad. Dokonysza, mówisza, bysza, tszuam — językowe kategorie nieludzkiej Formy — kołatało się jej to potem w głowie, obijało o myśli. Przypominała się jej szalona esthle Orlanda. „Masz go strzec”. „Strzegę”. Ale jak ustrzec przed czymś takim?

Przez dzień, dwa powstrzymywała się przed powrotem do Ślepego Oka. Potem wracała i tak, niby tylko zaglądając z ciekawości, czy on nadal stoi tam pod onyxowym niebem i srebrnymi gwiazdami i szkicuje pyryktą freski kosmicznej strategii. Stał. Lub nie; wtedy odchodziła przygaszona.

Równie dużo czasu, co w Ślepym Oku, spędzał Kratistobójca, spoglądając przez opticum ćmy, zapatrzony w rozgwieżdżoną ciemność, przez którą żeglowała „Mameruta”. Czasami udawało mu się dojrzeć najbliższe łodzie. Jeśli nie zbudowane z ciemnego aetheru, z czarnych cefer uranoizowych, to sztucznie teraz wyciemnione — stanowiły plamy płaskiego cienia, z odległości większej niż dwadzieścia stadionów zazwyczaj zupełnie niedostrzegalne bez pomocy astrologa.

Księżycowa Flota leciała rozproszona na przestrzeni ponad 10 tysięcy stadionów. Ściślejszy szyk nie był możliwy z oczywistych względów. Już opuszczając sferę Księżyca, byli rozciągnięci w astronomicznej procesji, pół tuzina gwiazdozbiorów między awangardą i ariergardą. Z czasem szyk jeszcze bardziej się rozluźniał; w końcu pierwszy i ostatni statek nie poruszały się nawet na falach tego samego epicyklu. Flota rozbiła się na piętnaście armad, zgromadzonych wokół łodzi Potęg oraz Kratistobójcy. Kratistobójca starał się utrzymać „Mamerutę” mniej więcej w środku, chociażby z uwagi na nieuniknione opóźnienia komunikacyjne. Astrologowie każdego dnia od nowa malowali mu na czarnym szkle aktualną konstelację floty, różnokolorowymi tynkturami znacząc domyślne granice anthosów Potęg.

Kurs pozostawał stały, lecz wszystko inne w obrazie nieba ulegało zmianie. W im wyższe sfery wlatywali, im dalsze od Ziemi, tym szybsze — przy podobnej prędkości kątowej — były tu fale aetheru. Gdyby skrzydła łodzi księżycowych zdołały przechwytywać i nadawać łodziom cały pęd uranoizy, flota przemieszczałaby się w pełnej zgodzie z obrotami sfer niebieskich (a przynajmniej na tyle, na ile pozwalałby jej skrośsferyczny kurs). Tak jednak nie było. Wzór gwiazdozbiorów oraz położenie planet zmieniały się z każdą godziną.

Dopóki nie minęli sfery Słońca, największą zmianę wprowadzały jego wschody i zachody, gdy doganiało ich i przeganiało na swoim epicyklu. „Mamerutę” zalewały wówczas naprzemiennie wściekłe burze jaskrawego blasku i równie jaskrawej ciemności. To dlatego cefery pancerzy łodzi przeznaczonych do wyższej żeglugi, tych pękatych ciem lunarnych, były tak czarne: chcąc pozostać w płaszczyźnie ekliptyki, musieli przelecieć tuż obok obręczy Słońca, przez pierścień ognia. Flota nadal przyśpieszała i jeśli cygańskie zegary mówiły prawdę, w tym momencie posiadali już połowę prędkości Słońca, jasność i mrok obejmowały „Mamerutę” w cyklu pięćdziesięciogodzinnym.

Pan Berbelek obserwował fenomeny aetheru niedostrzegalne z Ziemi i Księżyca. Na granicy i pomiędzy sferami, gdzie aether najrzadszy, ale też gdzie przenikają się i ścierają ze sobą epicykle o różnej szybkości i kierunku — tam powstawały samoistnie, samorodnie nibyżywe perpetua mobilia. Nie anairesy — lecz coś do nich podobnego. Anioły, daimony nieba, splatające w swych obrotach cefery nieczystego aetheru. Sofistesi Labiryntu powiadali, iż są to „cefery uroborosowe”: pojedyncze cząstki tak długie, o tak potężnej Liczbie, że obejmujące w sobie cały epicykl — rozżarzone koło o średnicy stadionów. Pan Berbelek wypatrywał ich przez ciemne opticum z pasją myśliwego. Tu, w wysokich królestwach, nawet daimony posiadały formę doskonałych figur geometrycznych.

Obserwował, jak po przejściu floty tworzą się na orbitach aetheru nowe, przypadkowe epicykle z uranoizy wybitej ze swych odwiecznych obrotów. Na razie widoczne słabo i wyłącznie o określonej godzinie, gdy Słońce oświetlało je pod odpowiednim kątem, z czasem zapewne urosną, by przechwycić więcej dysharmonijnego pempton stoikheion. Być może w ten właśnie sposób ongiś powstały planety — wśród astrologów znane są i takie herezje.

Obserwował, spoglądając między stopami przez czarny pancerz „Mameruty”, malejącą z każdym dniem Ziemię. Balon, arbuz, jabłko, arfaga, pestka, punkt. Z tyłu głowy pana Berbeleka zawsze bowiem tkwiła ta myśl, jak krzywy gwóźdź wbity w podstawę czaszki: nie wrócę, nie wrócę, to widok ostatni.

Obserwował ćwiczenia hyppyroi, manewry Jeźdźców Ognia w czystym aetherze. W drugim miesiącu lotu Hierokharis, Ogień na Jej Dłoni, zarządził próbę manewru oskrzydlającego, generalnego ataku, który nastąpi po zamknięciu Kwiatu, gdy korony kratistosów zatrzasną się wokół Skoliozy. Hyppyroi przyczepili do swych zbroi ikarosy i wyroili się z łodzi w aether międzysferowy. Ważna była koordynacja manewru na tak wielkiej przestrzeni — operacji nigdy dotąd nie przeprowadzanej, bo też nie było dotąd potrzeby realizowania w kosmosie taktyk tak rozbudowanych, nawet w starciach z adynatosami ograniczano się dotychczas do punktowych uderzeń, rajdów wskroś kakomorfii i stawiania zaporowych pyrowników. O przećwiczeniu tego ostatniego elementu nie mogło być teraz mowy, astromekanikom pozostało zatem praktykować sztukę błyskawicznego obliczania niszczycielskiej astrometrii niebios na abakosach i tablicach trygonometrycznych.

Jedyne więc, co pan Berbelek mógł obserwować przez ciemne opticum, to powolny taniec ryterów pyru, przestrzenną harmonię trypletów, enneonów i falang, jak rozwijały się na tle gwiazd w symetryczne kompozycje cienia, linie i płaszczyzny kosmicznego frontu, milcząca poezja wojennej matematyki. Ikarosy, półprzezroczyste skrzydła z numerologii najsubtelniejszej, rozwijały się za hyppyroi na dziesiątki, setki pusów, w miarę jak ryterzy przechodzili na szybsze epicykle, bardziej ostre trajektorie i musieli wychwytywać coraz gęstsze fale aetheru. Wkrótce gwiazdoskłon zapełnił się rozżarzonymi sylwetami motyli cienia, ich wielkich skrzydeł wycinających w sferze gwiazd stałych kanciaste plamy mroku. Niezwykłej biegłości w astrometrycznej nawigacji wymagało zgranie podobnego manewru, nie tylko aby hyppyroi nie wlatywali wzajem na siebie, nie zahaczali o swe ikarosy, ale by nie żeglowali wraz na tych samych epicyklach; a w ogniu bitwy skomplikuje się to wszystko tysiąckroć.

Kratistobójca obserwował ich godzinami. Zachodzili doń jacyś hegemoni hyppyroi, przekazywali raporty. Zatwierdzał rozkazy Hierokharisa. Gdy obracały się nad łbem „Mameruty” kalejdoskopy armii aetheru, gdy w świetle pędzącego pod brzuchem ćmy Słońca błyskały zbroje Jeźdźców Ognia, srebrne gwiazdy znikające w mroku po jednym spojrzeniu — pan Berbelek myślał: to jest moje wojsko. To jest moje wojsko, to są moi żołnierze, moja będzie bitwa i tryumf lub klęska człowieka, i Forma świata — ja, mnie, przeze mnie, dla mnie, we mnie, mną. Octobrisa Księżycowa Flota zaczęła schodzić w sferę Jowisza, Kwiat począł się rozwijać z geometryczną precyzją pitagorejskiej kostki. Od chwili, gdy wysłał ostatnie rozkazy do wchodzących na swoje epicykle armad, pan Berbelek nie zajrzał już do Ślepego Oka. Wyrzucił mapy i astrolabia, zaprzestał narad ze sztabowcami, Aurelia nie spotykała go więcej na korytarzach i we wnętrznościach „Mameruty”. Czarna ćma pędziła z rozpostartymi na stadiony skrzydłami, pchana ku swemu celowi przez regularne fale aetheru, i nic już nie można było tu zmienić, nic nowego wymyślić, strategia Kratistobójcy właśnie się wykonywała.

Raz tylko, 25 Octobrisa, gdy minąwszy kajutę wuja, zajrzała wzwyż łba ćmy, prostopadle do osi obrotu uranoizowej łodzi, pochwyciła Aurelia w ciemnym krysztale mętne odbicie sylwetki Kratistobójcy. Stał pochylony, wparty czołem w ścianę, z prawą ręką uniesioną do twarzy. Najpierw pomyślała, że gryzie grzbiet dłoni, tak to wyglądało; potem spostrzegła w krysztale odbicie bieli, kształt małej tulei. Przyciskał ją do nozdrzy. Być może on z kolei pochwycił gdzieś odbicie Aurelii, bo wtem opuścił rękę, wyprostował się, odwrócił i odszedł energicznym krokiem, wysoka, barczysta postać w perspektywie oleistego cienia.

Nigdy więcej nie ujrzała pana Berbeleka.

* * *

Nie mógł spać. To wycie, ten zawodzący jęk, ten szloch rozedrgany nad ciemnymi skałami Księżyca — za każdym razem budził Akera zaledwie po kilkunastu minutach. Zupełnie jakby adynatos tylko czekał, aż stary sofistes złoży się do snu, jakby wyczuwał moment jego zaśnięcia — i wówczas rezonans arretesowej pieśni od nowa uderzał w wieżę. Aker nie spał już od kilkuset godzin. Co za jego młodości nie stanowiłoby większego problemu, ale teraz, gdy brała w nim górę morfa pierwotna, zwierzęca, pamięć ciała z czasów Ziemi, kiedy to rytm życia wyznaczały były szybkie wschody i zachody Słońca — teraz niemożność zaśnięcia stawała się prawdziwą udręką. Tak jak od przesadnego wysiłku męczą się i odmawiają posłuszeństwa mięśnie, tak i pozbawiony odpoczynku umysł wyrywa się spod kontroli.

Aker człapał godzinami po wieży, w dół i w górę po schodach i pochylniach, i w kółko w zamkniętych salach, od okna do okna i dokoła wieży, i dokoła krateru Odwróconego Więzienia, dokoła Tortury, z furkoczącym aeromatem naciągniętym na twarz, coraz dalej i dalej, aż Chiratia musiała za nim biegać i przemocą sprowadzać go z powrotem.

— On nie daje mi spać, nie chce pozwolić mi zasnąć — powtarzał, a wizytujący sofistesi i hyppyresowi strażnicy Więzienia wymieniali porozumiewawcze spojrzenia.

Chiratia odnajdywała w tym źródło złośliwej satysfakcji.

— Więc teraz słyszysz? — ironizowała. — Teraz rozumiesz? Jak cierpi.

— To są odgłosy bitwy. Co?

— Wzięci w kleszcze pod aurami ludzkich kratistosów, walczą o przetrwanie.

— O czym ty mówisz?

— Czas i przestrzeń, one przecież także należą do Formy człowieka. Tak już postrzegamy świat: że cokolwiek istnieje, istnieje w przestrzeni i czasie: gdzieś, kiedyś.

— Więc ten uwięziony i ci ze Skoliodoi Ziemi, i ich flota aetheryczna — wszyscy adynatosi znajdują się tak naprawdę w jednym miejscu? To chcesz powiedzieć?

— Nie! Nie pojmujesz? „Miejsce” nie należy w ogóle do ich Formy, nie o wszystkich bytach można powiedzieć, że gdzieś się znajdują. Gdzie znajduje się wyobrażone przez ciebie miasto, wspominani przez ciebie zmarli, przedmioty, o których myślisz, śnisz? Ani nigdzie, ani wszędzie, ani tu, ani tam, ani w twojej głowie, ani na zewnątrz.

— Ale on tak jęczy od początku, przez lata całe, a bitwa, jeśli nawet się już zaczęła

— Czas — on także nie należy do ich Formy. Nie ma „początku”, nie ma „teraz” i „wtedy”.

— Więc wszyscy oni

— Czy w ogóle „oni”?

— Aker!

— Te pieśni męki… Został uderzony przez Kratistobójcę, kona, to znaczy — rozpada się jego Substancja. Zapewne dlatego w ogóle go widzimy, jakkolwiek go widzimy, dlatego tak połowiczną, słabą Formę posiadają Skoliodoi Ziemi, dlatego nie pochłonęli ziemskich sfer. Kratistobójca uderzył, człowiek zwycięża nieczłowiecze.

Aker Numizmatyk zaglądał z tarasu wieży do wnętrza krateru, obserwował wskazania obwodowych zegarów. Coraz łatwiej przychodziło mu zawierzyć szalonym hipotezom. Powiedzmy, że Kratistobójca istotnie wejdzie do serca Skrzywienia, do środka Arretesowej Floty, dotrze do kratistosa adynatosów. Powiedzmy, że go zabije. Jakie są szanse, że następnie esthlos Berbelek powróci w to samo miejsce i ten sam moment, z którego wyszedł, że w tę samą Formę przestrzeni i czasu się zapadnie? Że nie wyjdzie na przykład do świata adynatosów? Czyli, w istocie, nigdzie. Albo tutaj, do Odwróconego Więzienia? Albo gdziekolwiek, kiedykolwiek indziej?

Im dłużej o tym myślał, tym trudniej mu było zamykać się na straszną oczywistość. Przypomniał sobie, z jaką łatwością esthlos Berbelek wszedł i wyszedł z krateru, z morfy uwięzionego adynatosa, jak spłynęła ona po nim, prawie nie pozostawiając śladu. Przypomniał sobie opowieści hyppyroi, jak schwytali tego adynatosa, o jego pojawieniu się na Księżycu i marszu ku Labiryntowi. Przypomniał sobie samego pana Berbeleka.

W końcu więc sofistes sięgnął do kieszeni i wyjął starą, ciężką monetę. Obrócił ją w kościstych palcach. Na awersie — Pani; na rewersie — Labirynt. Ciekawość będzie najpewniej ostatnim, co utraci z morfy; prędzej przestanie być Akerem niż sofistesem. Próbował się jeszcze w ostatniej chwili przekonać do zawrócenia w swojską starość, ludzkie niedołęstwo. Lecz bardzo trudno mu przychodziło wynajdować przekonujące argumenty, ta morfa niewiele już miała mu do zaoferowania. Być może po prostu był niewyspany… Lepiej więc zdać się na wypróbowaną metodę. Rzucił monetę w powietrze. Nie bez wysiłku złapawszy złoty pieniądz, odsłonił jego lśniące lico. Labirynt.

Obejrzał się ku wieży — nikt nie patrzy, Chiratia zniknęła już chwilę temu. Czym prędzej uruchomił mekanizm pomostu, zatrzaskując na zębatych kołach wielkie perpetua mobilia. W zgrzycie przekładni, wielokrążków i łańcuchów jął on opadać ku nasypowi w kraterze. Aker naciągnął na twarz maskę aeromatu i ściskając w spoconej dłoni starożytną monetę, wstąpił na pochylnię. Nie czekał nawet, aż się ona zatrzyma.

To, co nie było chmurą pyłu ni mgłą, ni burzą piaskową, ni stadem anairesów, to Uwięzione, od którego nie mógł już odwrócić spojrzenia — czyżby wyczuło jego nadejście? — rozdęło się teraz, jakby zaczerpnąwszy głębszy oddech pyrowej atmosfery Księżyca, i poczęło się przesuwać ku żużlowemu kopcowi, po którego zboczu zsuwał się Aker Numizmatyk.

Pieśń adynatosa przybierała na sile i natężeniu.

— Idę, kyrios — sapał sofistes. — Już idę.

Sucha, spalona gleba Księżyca chrzęściła pod jego stopami. Od strony wieży usłyszał głosy — jeszcze nie krzyki, lecz ktoś zapewne właśnie wyszedł na taras, zaraz spostrzeże opuszczony pomost, spojrzy przez Torturę. Sofistes nie obejrzał się za siebie.

Ściana Substancji chaosu sunęła na niego coraz szybciej. Zamknął oczy, zatrzymał się, czekając w bezruchu. Nie chciał dać się zwieść efektownej kakomorfii, nazbyt wiernemu świadectwu ludzkich oczu — zresztą nie będzie już więcej musiał z nich korzystać. Oddychał powoli, w rytm obrotów aetherowych wiatraczków aeromatu; jeszcze działały. Zastanawiał się, czy w ogóle rozpozna ten moment, gdy pan Berbelek zamknie go w swych objęciach, powita arretesowym pocałunkiem. Czy poczuje. Jeśli bowiem ten, co odczuwa, i to, co jest odczuwane, ulega zmianie naprawdę jednoczesnej…

No już, myślał niecierpliwie, już się donokało, już się musiało donokać, nie szyszłę ich krzyczków, a i aeromat już nie szumni, zaraz, czy ja odchydam? Powietrza, pojecza, powlecza, poleczą — ajch, i nie bolą mnie nogi, nie boli mnie gwoła, zazar, moja gwoła, mszę doktnąć, alalale jak — zazar, zazar, bo zamopnę, ćciałem odchydnąć, ołaś nie ałeru, ałeru! Bym oklężnął, to ja, to mjon od Blebeleka, nie plwiem szecie w bezchydu — banie Belbeblele, banieblebleblebleblelblelebelelelbeleelele…! Obże, nidieję! Najwir odczuwla zbóje, i w lepiczyklu, w żażnej korbicie, jak się growija, mabóla, hyrjo, hyrjo, ładłbym naklana, rybym jał lana, szy ja młam jejejejeszcze, nieptle. Bon mnje wżynra, nikadię najdu, inuta inucie, szlę atoję w baniebelbelebelelelelelelelelelele — akker mnie mię! Akker mnie mię! Je zmopnieć! Alelelele mjon usz zmopinam, w żażnym pietle gadzi siężycowych, tak szlę kobluje. Szyjatowidzę, szyjatoszyszłę, szyjatoszuję, njem. Njem sztaku zabreźnych, turych natszy, obratszy, oj takszy napomli, obrażny na kwiastach, szałym kozmoziecie, szałym lisie: traz! Ikjuż mybylko chon, oblaz, objaz, obumarszy, nawsze mjon: banbelbebleblelelelelelelelelelelelelelelelelelelelelelelelelelelelelele lelelelelelelelelelelelelelelelele eleleleeleleleleleeeleelelelllelelelelelelllelelelelelellelle leeeelellelelllelelellllleleeleelelelllllelelelelelellellelleee

Загрузка...