Ściana lodowca wznosiła się nad nim niczym szklana góra, wysoka na sto stóp i szeroka na kilka mil. Miała też dziwne kolory – Altsin nigdy nie sądził, że zamarznięta woda może mieć barwę zielonego szkła, przerośniętego wstęgami błękitu i lazuru. Piękno tego miejsca zapierało dech w piersiach. Gdyby Pani Lodu kiedykolwiek zapragnęła prawdziwej świątyni, z polerowaną posadzką, rzeźbionymi kolumnami i sklepieniem głoszącym jej chwałę, powinna wysłać robotników właśnie tutaj. Ryjąc w lodzie, stworzyliby dzieło, którego sława niosłaby się na cały świat.
Ale Anday’ya nie dbała o świątynie. Właściwie nie dbała o nic poza tym, by ludzie pamiętali o jej istnieniu. Przez ostatnie tysiąclecia tak upodobniła się do siły natury, z którą ją utożsamiano, że czasami można było wątpić, czy nadal jest żywą, świadomą boginią.
Choć ostatnie wydarzenia na Północy zdawały się to potwierdzać. Coś wzbudziło jej gniew i w miarę, jak mijały kolejne dni, gniew ten narastał, coraz bardziej i bardziej, aż zmienił się w prawdziwą furię.
Typowa histeria obrażonej kobiety.
Teraz jednak wszystko ucichło. To, co wywołało taką reakcję, to, co miał sprawdzić na prośbę Ouma, zniknęło. Och. Czuł to coś, zostawiało na Ścieżkach Mocy ślad niczym żubr brnący przez śnieg, to jednak nie poprawiało jego sytuacji. Spóźnił się o dzień, a jego cel znajdował się już ze sto pięćdziesiąt mil na wschód stąd. Gniew Anday’yi także stał się mniejszy: albo bogini odpuściła, albo, co równie prawdopodobne, płaciła właśnie cenę za wiele dni nadużywania własnej potęgi.
Altsin oparł się plecami o lodowiec, czując przez sukno habitu mroźne szpilki wwiercające mu się w skórę. To było dobre uczucie, takie… ludzkie. Po wydarzeniach w opuszczonej osadzie myśliwych nadal czuł pustkę, a wędrówka po Północy i kolejne odkrycia nie pomagały jej zapełnić. Użył ciała innego człowieka, by przepuścić przez nie Moc. Dzięki temu ktoś, kto chciałby iść jego śladem, straci trop, bo charakterystyczny ślad – „zapach”, jaki zostawiał każdy użytkownik Mocy – został przypisany do tego właśnie mężczyzny. Zrobił to bez zgody swojej ofiary, łamiąc jej wolę, znakując go Durwonem jak… jak ci, którzy kiedyś wypalali ludziom własne symbole na skórze, by przywiązać ich do siebie, Obejmować bez pozwolenia i wykorzystywać niczym narzędzia. Zrobił to nie pierwszy raz, poprzednio też otwierał portale, korzystając z ciał jakichś głupców, ale zawsze zostawiał ich żywych. Poobijanych, wyczerpanych, lecz żywych.
Tego mężczyznę wypalił wraz z duszą w imię własnego poczucia sprawiedliwości.
I przez moment, niepokojąco długi i słodki, podobało mu się to.
Moja sprawiedliwość. Moja racja. Moja władza.
To dlatego ostatnie trzy dni wędrował pieszo. Żeby poczuć wiatr przenikający go na wskroś, by szron zamienił jego brodę w lodowy sopel, a stopy zaczęły palić przy każdym kroku. Żuł kawałki suszonego mięsa, a gdy ich zabrakło, próbował jeść wygrzebany spod lodu mech i jakieś porosty. Rozpuszczał w ustach śnieg albo przełykał go po prostu, czując, jak lodową kulą zalega mu w żołądku. To go nie mogło zabić, przynajmniej nie od razu, nosił w końcu kawał duszy boga, a bogowie dbali o swoje naczynia, nawet jeśli jego układ z Bitewną Pięścią nie należał do typowych. Po prostu Altsin potrzebował zimna, obolałych i krwawiących stóp, drętwiejących mięśni, by pamiętać.
Nie jesteś jednym z tych zakłamanych, fałszywych sukinsynów, którym wznosimy świątynie. I nigdy nie będziesz.
Moja sprawiedliwość. Moja racja. Moja władza. Każdy z nich od tego zaczynał.
Ty masz robotę do wykonania. Podjąłeś się jej, więc nie marudź.
Gdy po wydarzeniach w podziemiach Świątyni Reagwyra Aonel zabrała go z powrotem na Amonerię, nie rozmawiali ze sobą za wiele. Czarna Wiedźma, młoda i stara jednocześnie, zniszczona służbą swojemu umierającemu bogowi, przez większość podróży trzymała się na dystans, nie szukała jego towarzystwa ani nie próbowała zagadywać. On sam wtedy… wspomnienia z lochów pod Świątynią wciąż huczały mu w głowie, wypełniając ją chaosem. Złamał Dengothaag – miecz boga, miecz, który zawierał ułamek duszy samego Reagwyra i który karmiony przez wiele lat żywymi ofiarami, sam zaczął nabierać cech półbóstwa. Zmierzył się tam też z wysłanniczką Pani Losu, pośrednio z nią samą, i wygrał. Chyba wygrał. I była jeszcze ta dziewczyna, czarnowłosa, szczupła… nazwał ją córką… Nie, nie on, to Bitewna Pięść nazwał ją córką, ale przecież… to nie było dziecko z jego snów, nie była to dziewczyna, której śmierć wepchnęła awenderi Pana Bitew w obłęd.
Chyba.
Wspomnienia. Można im ufać tak samo, jak słowom pisanym palcem na morskim piasku. Jedna fala i napis rozmazuje się, rozmywa i już nie wiesz, czy tam było napisane „duma” czy „dupa”. Nie pamiętał zbyt dokładnie nawet wydarzeń ze świątynnego lochu, a jeśli nie mógł ufać własnym wspomnieniom, ile były warte te inne?
Pewne rzeczy pamiętał jednak doskonale.
Na przykład rozmowę z Oumem.
Stał w jego „świątyni” w pełni świadomy, że bóg Seehijczyków zgromadził wokół tego miejsca niemal wszystkie Czarne Wiedźmy, jakie mógł ściągnąć do doliny Dhawii. Oto różnica między „potrzebuję cię” a „ufam ci”. Drewniana twarz wyrzeźbiona na oparciu wielkiego krzesła wpatrywała się w niego posępnie, ale dobrze przynajmniej, że miał na czym zawiesić wzrok. Inaczej rozmowa z Oumem za bardzo przypominałaby gadanie do ścian.
— Wiesz, po co cię wezwałem? — głos dobiegał jakby z powietrza.
— Twoja wiedźma użyła słowa „propozycja”.
— A czemu się zgodziłeś?
— Powiedzmy, że udało ci się mnie zaciekawić. Po tylu wysiłkach, by pozbyć się mnie z wyspy, zaproszenie z powrotem… — Pamiętał, że cmoknął wtedy kpiąco. — Tak. Zdecydowanie udało ci się mnie zaciekawić.
— Imię, które przyjąłeś… Altsin… nadal uważasz się za portowego złodzieja? Mimo tego, kim się stałeś?
— Nie wiem, kim się stałem, Oumie.
— Ja też nie. Nikt nie wie. Zabawne, prawda?
Patrzyli na siebie w milczeniu, to znaczy Altsin gapił się na drewnianą płaskorzeźbę, mając nadzieję, że Oum „patrzy” na niego z tej właśnie strony. Nawet nie próbował zrozumieć, jak postrzega świat coś takiego jak on, bóg uwięziony w drzewie. Albo żywe drzewo będące bogiem.
Pan Seehijczyków odezwał się pierwszy:
— Coś się pojawiło. Kilka dni po tym, jak odpłynąłeś do Ponkee-Laa, daleko na północy, na krańcu świata. Czuję coś, czego nie czułem od wielu wieków. Myślę… sądzę… chciałbym… Chciałbym, żebyś udał się tam i to sprawdził.
— Poślij swoje Czarne Wiedźmy. Wędrowały już po świecie.
— To za daleko. Za daleko dla mnie teraz. Tysiąc lat temu, gdy byłem młodszy, dałbym radę je posłać i wspierać, ale teraz? Ja…
Cholernie ciężko rozmawiało się z kimś takim, żadnej mimiki, żadnych choćby mimowolnych gestów, mowy ciała. Tylko głos. Zmęczony i smutny.
Północ. Północ kojarzyła mu się z długimi łodziami dzikich barbarzyńców, śniegiem i lodem. Nic atrakcyjnego.
— Dlaczego miałbym to zrobić? Bo z pewnością nie dla twoich pięknych oczu, Oumie.
— Bo chcesz wiedzieć.
— Chcę wiedzieć?
— To, czego wspomnienia Bitewnej Pięści ci nie pokażą, bo on sam usunął je z pamięci albo ukrył. A ty chcesz wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. Z bogami, ludźmi, Niechcianymi. Chcesz wiedzieć, dlaczego stałeś się tym, kim jesteś. Nie musisz się zgadzać. Jeśli odmówisz, wypuszczę cię z doliny i pozwolę odpłynąć z wyspy. Ale jeśli się zgodzisz… pokażę ci prawdę.
Złodziej odmówił. Zaśmiał się tylko krótko, obelżywie. Propozycja Ouma była głupia i szalona. Jeśli będzie się chciał dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi, sam znajdzie sposób. Nie zostanie chłopcem na posyłki drzewnego bożka, rzucił wyzywająco.
— Nie „drzewnego” — odpowiedziały wtedy ściany głosem cichym jak ostatnie tchnienie konającego. — Pokażę ci.
Wielkie krzesło, które zdawało się wrośnięte na stałe w podłogę, zaskrzypiało, przechyliło się i runęło na bok, odsłaniając płytką niszę.
— Patrz.
Poszukiwanie prawdy…
Na „prawdę” Ouma składało się kilka miejsc na Północy, do których Altsin miał zajrzeć w czasie wędrówki. Wszystkie leżały mniej więcej w jednej linii, więc odwiedzenie ich nie powinno go spowolnić. A czasem nawet, jak w Jaskini Śpiących, ich lokalizacja pozwalała na skrócenie drogi, rzucenie czaru z wykorzystaniem cudzego ciała jako kanału dla Mocy.
Jaskinia Śpiących to pierwsze z tych miejsc, po niej odwiedził sześć kamiennych kręgów ustawionych z głazów wielkości przeciętnej chłopskiej chałupy, ukrytych w zapomnianej przez ludzi i bogów dolince. Na południowej stronie każdego z głazów wyryto kilka zdań w języku, którego nie używano od tysiącleci. Historia zdrady i rozpaczy wydrapana w kamieniu. Gdy tylko dotknął jednego z menhirów, poczuł, co znajduje się pod każdym z głazów, i dlatego opuszczając dolinkę, postarał się zatrzeć dokładnie wszelkie ślady, które mogłyby do niej zaprowadzić innych.
Następny był dół wypełniony dziesięcioma tysiącami kości. Ludzi, aherów, sui… i innych. Kilkadziesiąt mil dalej z płytkiego grobu w wiecznej zmarzlinie wykopał szkielet, złożony ze szczątków różnych ras. Czaszka od tej, lewa ręka od tamtej, prawa noga od innej. Patrzył na niego długie godziny, chłonąc szaleństwo i rozpacz twórców tej makabrycznej pamiątki. Północ ze swoim od tysiącleci zimnym i suchym klimatem przechowywała sekrety, które już dawno powinny się rozpaść w pył.
Oum nie przekazał mu nic więcej poza zdawkowym – idź, patrz, myśl. Odwiedź te miejsca. Zbadaj. A gdy dotrzesz tam, gdzie cię wysyłam, i jeśli okaże się to tym, czym mam nadzieję, że jest, przekaż… wieść. Od Płonącego Ptaka. I jego dzieci.
Tylko że Altsin się spóźnił. A Oum go nabrał. Oszukał. „Dotrzyj tam, gdzie cię wysyłam”, dobre sobie. Sądząc po tym, co wyczuwał, jego cel znajdował się na morzu. I przemieszczał. Czym mogło być „miejsce” przemieszczające się po oceanie, które tak wzburzyło bożka Seehijczyków? Bożka, który sam kiedyś orał fale jako długi na ćwierć mili okręt z czerwonego dębu, zwany Płonącym Ptakiem.
Och, Altsinie Awendeh, ty pieprzony, głupi jak pijane pisklę, żałosny dupku. Co z tego, że objąłeś duszę boga? Co z tego, że nie pozwoliłeś mu się pochłonąć. Nadal nie jesteś niczym więcej niż żałosnym miejskim szczurkiem.
Powinien się poczuć zwolniony z umowy i odejść. W którąkolwiek świata stronę. Ale…
Jaskinia Śpiących, krąg menhirów, kości… Niechciani… ludzie… bogowie… Drzewo… bełkot Ouma, który kiedyś słyszał…
Ostateczna odpowiedź na pytania, które miał… nie, ostateczne potwierdzenie podejrzeń, które się w nim zrodziły, oddalało się właśnie na wschód. Ale nie na tyle szybko, by nie miał szans go dogonić.
Oderwał plecy od lodowca.
Pani Lodu przestała chłostać świat swoim gniewem, więc powinna mu wybaczyć kilka drobnych sztuczek.