Vaihirowie zaatakowali Dolinę Żalu po dłuższym odpoczynku, który Key’la zwykła nazywać snem, więc chyba był to ranek. Choć słowo „zaatakowali” nie było właściwe, bo przecież nie rzucili się naprzód z rykiem trąb i waleniem w bębny, szturmując na wroga uszykowanego do bitwy. Po prostu przekroczyli granicę miejsca zwanego Vawenn’obleris, a Key’la zorientowała się, że to już, bo ich armia ścieśniła szyk, a wielu czwororękich założyło pancerze i hełmy, których nie używano do tej pory.
Sama nazwa „dolina” była tu myląca, gdyż obszar, który tak określano, miał według Ust Ziemi ponad trzy dni marszu średnicy. Czyli około pięćdziesięciu mil ludzką miarą, jak wyjaśniła jednooka. Ponoć kiedyś naprawdę była to tylko dolina – możliwe, że już wtedy olbrzymia – ale odkąd vaihirowie zaczęli słabnąć bez swojego boga, jej koszmarne emanacje rozlały się wokół, pochłaniając wielki kawał świata.
A zatem pierwsze zetknięcie Key’li z Doliną Żalu, przekroczenie umownej granicy, polegało na wspięciu się na solidne wzgórze i ruszeniu jego grzbietem.
— Uważaj na wszystko — powiedział jej Czarny Biały, który właśnie sprawował nad nią pieczę. — Na to, co na ziemi, i na to, co na niebie.
Key’la pokiwała poważnie głową, ściskając drzewce kohhy w spotniałych dłoniach. Kocyk też zachowywał się nerwowo, pazury jego lewej dłoni zgrzytały niespokojnie, oczy wędrowały po horyzoncie. Po jednej stronie mieli kilka niższych wzgórz, po drugiej – kilkaset kroków od ich wzniesienia – rumowisko ostrych, stromych skał, wyglądających jak kolekcja zepsutych, pokrytych próchnicą zębów olbrzyma. Wszechobecna czerń sprawiała, że Key’la zaczynała mieć dziwaczne skojarzenia.
I stamtąd właśnie nadszedł pierwszy atak.
Na oczach dziewczynki głazy nagle pokryły się setkami stworów. Niepełnych – bez nóg, bez pysków, z jednym niepotrzebnym do niczego skrzydłem albo pojedynczą łapą wyrastającą z pleców. Lub wręcz przeciwnie, przepełnych – z wieloma dodatkowymi kończynami, głowami, ogonami, z korpusami składającymi się z byle jak połączonych fragmentów innych ciał. Lecz w tej hordzie pojawiały się też bestie w jakiś dziwaczny sposób właściwe, symetryczne i zamknięte w doskonałych proporcjach. Nawet jeśli był to na przykład pokryty łuskami stwór o głowie wołu, łapach niedźwiedzia i ogonie węża.
Który padł pierwszy przeszyty trzema strzałami.
Vaihirowie raz-dwa ustawili się w szyku. Uzbrojeni w długą broń drzewcową oraz w ciężkie miecze i topory wojownicy wysunęli się naprzód, a stojący nieco wyżej, na grzbiecie wzgórza, łucznicy posyłali w nadciągającą falę obłędu strzałę za strzałą.
Key’la stanęła za łucznikami, ściskając w dłoniach bojowy kij, który wydawał jej się w tej chwili nie bardziej groźny niż miotła, i modliła się bezgłośnie, by im się udało. By potwory zostały wystrzelane do ostatniego, nim dojdą do linii pieszych.
Daremnie.
— Ghorny! — przeleciało między szeregami czwororękich. — Ghorny!
— To znaczy „pasterze” — wyjaśniła półgłosem Usta Ziemi. — Ci są najgorsi.
Jednooka wojowniczka pojawiła się za nią dość niespodziewanie, a Key’la miała ochotę rzucić się i ją objąć. Powstrzymał ją sposób, w jaki czwororęka kobieta się poruszała i jak jej dolne dłonie zaciskały się na rękojeściach szabel.
To nie był czas na uściski.
— Dolinę Żalu stworzyła zraniona, może nawet zniszczona Księga Pamięci, którą wypchnięto tu z waszego świata. Zawierała ona wszystko, co jej twórcy uznali za ważne: zwierzęta, rośliny, ryby, góry, rzeki i lasy. Oraz ludzi. Nie takich jak ty, ale jednak ludzi. I teraz Vawenn’obleris używa ich ciał, oraz wspomnień, radości, marzeń i smutków, do tworzenia nowych bytów. A te, które mają w sobie dość dużo ludzkiego… materiału, są zaskakująco rozumne. Potrafią kierować innymi stworami. Dlatego nazywamy ich Pasterzami.
Za linią dziesiątkowanych strzałami bestii pojawiły się dwie wysokie, chude sylwetki. Key’la widziała je dokładnie. Jedna zdawała się składać z czterech przeraźliwie długich nóg, podtrzymujących niewielki korpus z parą szczupłych rąk na dokładkę, druga poruszała się jak człowiek, lecz zamiast ramion wyrastały jej ptasie skrzydła. Obie miały jednak ludzkie głowy i blade twarze z wielkimi czarnymi oczyma, które wpatrywały się beznamiętnie w pole bitwy. Grzywy śnieżnobiałych włosów sięgały im prawie do ziemi.
Obaj pasterze wykonywali zamaszyste ruchy, otwierając usta w krzyku, który ginął w jazgocie bestii. A kierowane ich rozkazami stwory gromadziły się w stada i pędziły naprzód.
I wreszcie zderzyły się z pierwszą linią obrony.
Po kilku chwilach Key’la odwróciła się i zamknęła oczy, nie chcąc patrzeć na orgię rzezi, rąbania, kłucia, sieczenia, gryzienia, szarpania i darcia pazurami. Walka między vaihirami a stworami z Doliny była przerażająca jak starcie dwóch watah zdziczałych psów. Zwierzęca zawziętość, siła i szał królowały po obu stronach.
— Walczymy tak od tysiąca waszych lat, dziecko — w głosie Ust Ziemi zabrzmiała dziwny smutek. — Gdy Niszczycielka zraniła Księgę Pamięci, nasz bóg w imieniu reszty Wygnanych podjął się strzeżenia tego miejsca. A oni przyjęli jego ofertę z entuzjazmem, bo w końcu kto jak nie my, bestie stworzone do walki i mordu, nadawał się lepiej do tego, by powstrzymać inne potwory?
Key’la zrozumiała nagle, co jej nie pasowało w tej bitwie. Poza rykami stworów z Doliny nie dobiegały do niej ani okrzyki triumfu, ani wrzaski nienawiści czy grozy. Czwororęcy walczyli i ginęli w milczeniu.
— Kiedyś, gdy byłam młoda — kontynuowała wojowniczka — nienawidziłam Thowetha za los, na jaki nas skazał. Wieczną wojnę z szaleństwem. Lecz któregoś dnia, stojąc przed jednym z twoich pobratymców, zrozumiałam, że nasz bóg był sprytny. W oczach tego człowieka widziałam strach i odrazę. Bo ludzie uwielbiają znajdować sobie potwory, które mogą nienawidzić i obwiniać za wszystko, co złe. Więc póki tkwiliśmy tutaj, walcząc z bestiami z Doliny, byliśmy potrzebni.
— Mówiłaś, że teraz ludzie was atakują.
— O tak. Od trzystu lat my wymieramy, a Dolina Żalu się rozrasta. I wygląda na to, że nikomu to nie przeszkadza. A nawet niektórzy chcieliby, by rozrastała się szybciej. Dobrzy Panowie wysyłają zatem ewelunrech, by na nas polowali. Słyszysz? Słuchaj, walka się kończy.
Słyszała. Ryki, wycia i syki bestii zaczęły cichnąć, przygasać.
— Zabiliśmy pasterzy i większość ich stada ucieka. Nawet te istoty mają coś w rodzaju rozsądku. Możesz już otworzyć oczy.
Key’la i tak wszystko widziała. Wewnątrz. Oczyma wyobraźni.
— Nie chcę. Chodźmy już dalej.
Później dowiedziała się, że trzydziestu wojowników poległo, a drugie tyle było rannych. Tak skończyła się pierwsza z bitew, które vaihirowie stoczyli na drodze do swojego boga.
* * *
— Widzisz? Jest przed nami. Widzisz?
W głosie Ust Ziemi słychać było takie napięcie, że wydawało się, iż jednooka kobieta zaraz wybuchnie. Key’la nie dziwiła się jej. Byli już blisko, bardzo blisko, choć zapłacili za to wielką cenę.
Mieli za sobą osiemnaście starć. Tyle dziewczynka naliczyła, choć tak naprawdę nie sposób było dokładnie określić, ile tych walk było, bo zdarzało się, że zanim jeden atak się skończył, gdzieś z boku nadchodził następny. Choć Usta Ziemi zapewniała ją, że ich bóg tkwi pół dnia drogi od krawędzi Vawenn’obleris, oni szli już… znacznie dłużej. Dzień, może dwa?
Raz rozbili obozowisko na szczycie stromego wzniesienia, gdzie przez wiele godzin odpierali dzikie ataki różnorakich bestii. Key’la była już tak zmęczona, że drzemała tam niespokojnie z głową na kolanach Kocyka i nie przeszkadzało jej nic, ryk potworów, jęki rannych, dziki wrzask tych, których pochłonęło pohe.
Bo niektórym vaihirom, zwłaszcza wojownikom zmęczonym długą walką, zdarzało się wpaść w szał. Reszta armii obserwowała takich szaleńców w napięciu: jeśli rzucali się na potwory z Doliny, cieszono się, że przed śmiercią zabiorą w niebyt jeszcze kilka z nich, jeśli jednak atakowali własnych pobratymców, zabijano ich szybko i bezlitośnie.
Key’la nie miała nawet siły płakać nad ich losem.
Lecz ponieważ nie była głupia, zaczęła się zastanawiać, co ona właściwie tu robi i dlaczego Trzydzieści Dłoni strzegło jej i pilnowało tak zawzięcie. Gdy na stalowoszarym niebie pojawiły się latające bestie, Usta Ziemi przydzieliła jej kilku łuczników do ochrony, a Dwa Palce, Czarny Biały i Kubek Wody, a nawet Kawałek Żelaza, bez przerwy kręcili się wokół. Wiedząc, jak vaihirowie podchodzą do śmierci i zabijania, wysiłek, jaki wkładali w to, by utrzymać ją przy życiu, zdawał się co najmniej niezwykły.
Przemknęło jej nawet przez głowę podejrzenie, że ciągną ją i Kocyka ze sobą, by złożyć ich w ofierze swojemu krwawemu bogu. Lecz odrzuciła tę myśl, przypominając sobie, jak niewiele brakowało, by zabito i ją jej kanaloo, gdy odważyła się przemówić w kręgu. Gdyby mieli zostać złożeni w ofierze, plemię nie igrałoby tak z nimi, po prostu związano by ich i przywleczono na miejsce.
Zresztą cóż to by była za ofiara, dwójka dzieci, wobec morza krwi, którą czwororęcy przelewali po drodze.
Nie miała jednak odwagi zapytać o to Ust Ziemi.
I wreszcie, po wielu godzinach przedzierania się przez hordy potworów, gdy ich armia stopniała o ponad dwa tysiące wojowników, a reszta w większości była ranna, wyszli na grzbiet kolejnego wzgórza i ujrzeli go.
Uwięzionego boga.
To znaczy zobaczyła go Key’la, na pewno też Usta Ziemi, oraz garść tych, którzy w taki czy inny sposób mieli większą wrażliwość na sekrety świata.
Bo przecież gdyby wszyscy vaihirowie dostrzegli Thowetha, cała ich armia padłaby na kolana, zdjęta uwielbieniem i grozą.
Key’la sama miała na to ochotę, choć przecież nie był to jej bóg. Ani bóg żadnego innego człowieka. Lecz promieniująca od czerwonej, czwororękiej postaci bezosobowa Potęga zdawała się prawie zaginać wokół siebie światło.
Widziała go od tyłu. Thoweth stał półnagi, z czterema rękoma uniesionymi w górę. W trzech trzymał broń, miecz, topór i chyba krótką włócznię, czwarta, lewa dolna, była zaciśnięta w pięść. To była poza walki, poza gniewu i ruchu, który najpewniej miał na celu zdruzgotanie firmamentu. Bo bóg vaihirów objawił się tu jako kolos, gigant sięgający głową powały nieba. Jakim cudem nie dostrzegli go z daleka? Dlaczego musieli podejść na zaledwie kilka mil, nim z przestrzeni wyłonił się zarys jego sylwetki?
— Powinniśmy dostrzec go wcześniej… — szepnęła dziewczynka.
Usta Ziemi pokręciła głową.
— To jest i nie jest prawdziwy Thoweth. Nasz bóg, tak jak twoi, nie jest gigantem wielkości góry. To tylko emanacja Potęgi, którą dysponuje. Twoje i moje zmysły, wrażliwe na Moc, usiłują nadać właściwe proporcja temu, co czują. Tak jak małe dziecko, patrząc na ojca, widzi olbrzyma, tak my, spoglądając na boga w pełnym majestacie, dostrzegamy postać, która nas przytłacza.
— Jest cały czerwony…
— Dla ciebie. Dla twojej rasy czerwień to symbol przemocy i krwi. Ja go widzę jako złotego giganta.
— Złotego?
— To kolor nadziei, dziewczynko. Nigdy jeszcze nikt z naszych nie dotarł tak blisko. Widzisz łańcuchy?
Widziała. Ogniwa wyglądające jak zrobione z przydymionego szkła, które pełzły wokół korpusu Thowetha, owijały się wokół jego szyi i – Key’la zmrużyła oczy – poruszały się, lekko drżały.
Końce łańcucha tkwiły w dwóch skalnych kolumnach u stóp giganta.
— Musimy zerwać choć jeden z nich — powiedziała Usta Ziemi takim tonem, jakby chodziło o zmianę ubrania.
Zerwać? Key’la nie wybuchnęła śmiechem tylko dlatego, że była zbyt zmęczona. Łańcuchy, które więżą boga?