17

Krwawy księżyc

Po powrocie do domu Jenica opatrzyła nas. Poobklejała głowę Gila plastrami, udało jej się nawet nylonową nitką przyszyć mu oderwany kawałeczek prawego ucha. W czasie tej operacji siedział na krześle i gwizdał niemelodyjnie przez zęby, tylko kiedy zawiązywała nitkę na supełek, pozwolił sobie na krótkie: „Cholera jasna…”.

Ja i Gil byliśmy jedynie podrapani, posiniaczeni i pokąsani przez szczury, natomiast znacznie gorzej było z Frankiem. Poszedł do jednej z gościnnych sypialni Dragomirów i położył się w ciemności, dygocząc i pojękując z bólu. Miał wysoką gorączkę, gałki oczne wywracały mu się do góry i zaczynaliśmy się obawiać, że nie dociągnie do rana.

Prąd całkowicie wyłączono, nie mogliśmy więc zrobić sobie niczego ciepłego do jedzenia. Otworzyłem puszkę parówek i podałem je z krakersami, serem oraz przejrzałymi bananami. Woda z kranów jeszcze płynęła i wyglądała na czystą, ale na wypadek gdyby krany wyschły, napełniłem wannę.

Kiedy zjedliśmy, usadowiliśmy się w zbyt głębokich fotelach w przeładowanym meblami i bibelotami salonie i Jenica nalała nam po kieliszku owego dającego śmiercionośny oddech rumuńskiego wina. Słońce zaczynało zachodzić nad wybrzeżem Jersey i oblewało jej twarz jasnopomarańczowym światłem, upodabniając ją do średniowiecznego portretu. Święta Jenica od Wampirów.

– Niechętnie o tym mówię – zaczął Gil – ale co będzie, jeżeli Frank walnie w kalendarz?

Moje myśli krążyły wokół tego samego tematu.

Jenica osłoniła oczy przed słońcem.

– Jeżeli umrze od tego zakażenia, stanie się oczywiście strigoi. Będziemy musieli rozczłonkować jego ciało i spalić je, a serce włożyć do słoja ze święconą wodą.

– Będziemy musieli go pociąć na kawałki? – Wzdrygnąłem się. – Boże, nie potrafię ściągnąć skóry z kurczaka, nie wymiotując.

– Nie będziemy mieli wyboru. Harry – nie tylko dla naszej ochrony, ale także dla jego dobra. Zostać żywym trupem to… największe przekleństwo, jakie może kogoś spotkać. To, co Frank mówił o „pustce”… wszyscy żywi martwi to czują, bo nie mają już nikogo, kogo kochali, domu, do którego mogliby powrócić, i z każdym przemijającym wiekiem coraz bardziej tęsknią za życiem, które utracili.

Gil łyknął wina i pociągnął nosem.

– Kiedy tak mówisz, prawie robi mi się ich żal…

– Nie ma powodu. Wydaje ci się, że zmarli nas nienawidzą? Żywi zmarli nienawidzą nas jeszcze bardziej. Czują do nas urazę tak wielką, że trudno to sobie wyobrazić, i nigdy nie mają wyrzutów, że piją naszą krew.

Kość piszczelowa, którą Jenica znalazła w trumnie Zbieracza Wampirów, leżała na stoliku przede mną. Wziąłem ją do ręki i zacząłem machać nią na boki.

– A co to, waszym zdaniem, jest… oprócz tego oczywiście, że okazało się najlepszym środkiem do usuwania szczurów, jaki zna ludzkość? Jeżeli przeżyjemy całą tę historię, opatentuję ten wynalazek. Niewiarygodny Likwidator Szczurów Erskine’a, dwa za czternaście dolarów i dziewięćdziesiąt centów i będę go sprzedawał za pośrednictwem telewizji. Ciekawe, czy działa na myszy i robactwo.

– To nie jest pochodzenia rumuńskiego – zauważyła Jenica. – Nigdy przedtem nie widziałam czegoś podobnego.

– Ale co robiło w trumnie Wilka? Wygląda dość rytualnie, nie? Może to było użyte podczas ceremonii, która go ożywiła?

– Nie sądzę. W książce o svarcolaci jest napisane, że ducha martwego wampira ożywia się za pomocą soli, srebra i kropel krwi oraz wypowiadania Siedmiu Czerwonych Modlitw. Nie ma żadnej wzmianki o kościach ani piórach.

Dokończyłem wino i poszedłem rzucić okiem na Franka. Starliśmy mu z twarzy krem do opalania, ale miał tak bladą twarz, że przez chwilę sądziłem, iż umarł. Kiedy usiadłem obok niego, otworzył oczy i spróbował skoncentrować na mnie wzrok.

– Chyba się kończę, Harry.

– Mowy nie ma. Zostajesz z nami.

Poruszył leciutko głową na boki. Dałbym głowę, że spod kołnierzyka wyleciało mu nieco dymu.

– Płonę, Harry. Spalam się żywcem. Teraz rozumiem, dlaczego ci ludzie skakali.

– Jacy ludzie?

– Jedenastego września. Ludzie, którzy wyskakiwali z okien palących się gabinetów. To nie do wytrzymania, Harry. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że istnieje taki ból.

Chciałem dotknąć jego dłoni, ale odsunął ją.

– Przejdziesz przez to, Frank – powiedziałem. – Musisz tylko zacisnąć zęby i wytrzymać.

– Nie sądzę. Może dostaję to, na co zawsze zasługiwałem.

– O czym ty mówisz? Nikt na coś takiego nie zasługuje.

– Nie wiem. Zawsze byłem taki arogancki… uważałem, że moja opinia jest najważniejsza… Zawsze się zachowywałem, jakbym był Bogiem…

– Cóż, Frank, jesteś lekarzem. Dla niektórych ludzi jesteś Bogiem.

Oblizał wargi i odkaszlnął nieco krwi.

– Chciałbym ci coś obiecać – wychrypiał. – Nieważne, co się ze mną stanie, przysięgałem chronić ludzkie życie. Jeżeli kiedykolwiek będziesz mnie potrzebował i potrafię ci jakoś pomóc, to na pewno pomogę.

– Doceniam to, Frank, ale jestem pewien, że wyzdrowiejesz. Ani się obejrzysz, jak staniesz na nogach.

Niemal udało mu się uśmiechnąć.

– Nie próbuj oszukiwać oszusta. Wypowiadałem takie same słowa częściej, niż mógłbyś sobie wyobrazić. Gdy lekarz mówi, że twój stan się poprawi… zapamiętaj sobie moje słowa… wtedy najwyższy czas zacząć panikować.


Kiedy zasnął, zaczęliśmy z Jenicą przeszukiwać regały z książkami Razvana Dragomira, próbując znaleźć coś związanego z wampirami i lustrami. Słońce zachodziło i wkrótce w salonie zrobiło się tak mroczno, że ledwo się widzieliśmy. Jenica pozapalała ciemnoczerwone świece, które paląc się, wydzielały mocny korzenny zapach.

Strigoi może i porzuciły swoje trumny w Świętym Stefanie, ale w książkach ojca Jenicy nie było nic, co by wskazywało na to, że Frank miał rację i że zamiast w trumnach, wampiry ukrywają się w lustrach.

Jeśli chodzi o zjawiska nadprzyrodzone, kiedyś byłem dość sceptyczny. W końcu z nich żyłem. Gdy jednak dotarło do mnie, że świat duchowy to fakt, a takie rzeczy jak demony rzeczywiście istnieją, przyjąłem do wiadomości wszelkie dziwne zjawiska bez większego krytycyzmu. Jenica wierzyła w wampiry tylko dlatego, że ojciec przedstawił jej wystarczająco mocne dowody na ich istnienie, ale generalnie biorąc, była znacznie bardziej sceptyczna ode mnie – i bardziej analityczna. Uważała, że wampiry mogą się ukrywać w piwnicach albo tunelach metra – wszędzie tam, gdzie nie dociera światło dzienne. Zasugerowała nawet, że mogą przedostawać się do domów pogrzebowych i zamykać w ciągu dnia w przygotowanych do sprzedaży trumnach.

Ale lustra?

– W rumuńskich legendach nie ma nic o ukrywaniu się strigoi w lustrach – oświadczyła.

Skończyłem przeglądać Legendy Mołdawii i zacząłem kartkować starą zakurzoną książkę z tysiąc osiemset osiemdziesiątego szóstego roku, zatytułowaną Rumuńskie wierzenia ludowe Zamieszczono w nim dziesiątki rycin, przedstawiających nagie kobiety, co sugerowało, że jest to jakaś praca antropologiczna. Rzeczywiście była to akademicka cegła, ale mniej więcej w połowie natknąłem się na rysunek łoża śmierci z leżącą na nim koszulą nocną. Była pięknie ułożona, jakby kobiecie, do której należała, udało się wyjść z niej w taki sposób, że koszula zachowała kształt jej ciała. Wyszywane rękawy były skrzyżowane na „tułowiu”, a na nich położono białe lilie.

Najbardziej zaskakujący był rysunek przedstawiający samą kobietę – była całkowicie naga i wchodziła w wielkie lustro, wiszące nad kominkiem. Jedna ręka już schowała się w szkle i widać było jej niewyraźne odbicie w głębi. Kobieta patrzyła za siebie z żalem i mówiła: „Żegnaj, moja śmiertelna postaci”.

Umieszczony na kartce obok tekst informował: „W wiejskich okolicach Rumunii, kiedy członek rodziny umierał w wyniku pewnych określonych dolegliwości, odwracano wszystkie lustra do ściany, aby po śmierci duch nie próbował osiągnąć nieśmiertelności cielesnej poprzez wkroczenie do świata zwierciadlanych odbić, ale natychmiast skierował się do nieba. Uważano, że w świecie zwierciadlanych odbić człowiek może żyć wiecznie, ceną tego jest jednak wieczne cierpienie, ponieważ przebywający tam duch nie może wychodzić na światło dzienne i nie może odnaleźć doskonałego spokoju oraz duchowego zadowolenia, jakie może dać jedynie Pan”.

Kiedy skończyłem czytać ten fragment, Jenica wzruszyła ramionami.

– To o niczym nie świadczy.

– Może i nie, ale sugeruje, że zmarli mogą przejść przez lusstro. A przynajmniej niektórzy… w zależności od tego, z jakiego powodu zmarli.

– Może, nie ma tu jednak żadnej wzmianki o strigoi.

– Nie ma, ale użyto określenia „w wyniku pewnych określonych dolegliwości”. Może jedną z nich jest zakażenie przez wampira? – Harry, może i tak, ale na tym właśnie polega problem z mitami i legendami. Bardzo łatwo użyć ich do poparcia dowolnej teorii.

– Ale Frank widział, jak ta Susan Fireman wychodzi z lustra, a co mamy tutaj? Kobietę wchodzącą w lustro.

– Nie twierdzę, że się mylisz, Harry. Może kobieta na rycinie to strigoica, ale to tylko domysł. Poza tym nic się tu nie mówi na temat tego, w jaki sposób można stwierdzić, czy strigoi ukrywa się w lustrze ani jak je powstrzymać przed wyjściem z niego, ani czy możliwe jest wejście za nim w świat lustrzanych odbić, ściganie go tam i zniszczenie.

– To książka o ludowych wierzeniach, nic więcej, wskazuje jednak wyraźnie, że istnieje legenda o wchodzących do lustra ludziach. A ty mówisz o podręczniku technik zwalczania wampirów, czegoś w rodzaju instrukcji do egzorcyzmów, jaką mają katolicy.

Pokręciła głową.

– Wątpię, czy coś takiego kiedykolwiek napisano. Większość kleru rumuńskiego neguje istnienie strigoi… mimo wielu dowodów. Duchowni wolą pomijać tę sprawę milczeniem. Przy podtrzymywaniu legend o wampirach obstaje jedynie Rada Turystyki Rumunii, ale ich działania są absurdalne, bo polegają głównie na organizowaniu lotów balonem nad górami Transylwanii i śniadań z szampanem w miejscu, gdzie urodził się Dracula.

– Mimo wszystko uważam, że Frank mówił prawdę, a Susan Fireman rzeczywiście wyszła z lustra.

– Nie byłbym tego taki pewien – wtrącił Gil. – Nie chce twierdzić, że z rozmysłem kłamał, ale sam musisz przyznać, że mógł majaczyć. Widywałem coś takiego w Bośni. Ludzie gadali o najdziwniejszych rzeczach.

– Jest chory, zgoda, ale…

– Jest znacznie więcej niż chory – przerwała mi Jenica. – Jest jednym z bladych ludzi… jeszcze nie umarł, ale już jest półstrigoi.

– I dlatego mu wierzę. W każdej chwili mógł nas zaatakować, prawda? Płonie cały i zrobiłby wszystko, aby napić się naszej krwi, walczy z tym jednak. Może i jest półstrigoi, ale w połowie nadal pozostaje człowiekiem i bardzo się stara. Dlaczego ostrzegł nas przez chowającymi się w lustrach wampirach? Nie chce, aby nas zaskoczyły. Próbuje nas chronić. Uważa, że to ostatni ludzki gest, na jaki powinien się zdobyć, zanim przejdzie na drugą stronę i zostanie jednym z nich.

Za oknami ostatnie błyski szkarłatu połknęła ciemność, jakby przykryła je peleryna Beli Lugosiego. Gil popatrzył na złocony zegar.

– Wpół do dziesiątej – mruknął. – Chyba już wkrótce dowiemy się, co jest naprawdę prawdziwe, a co nie.

Jenica otworzyła torbę i wyjęła swój zestaw do walki z wampirami: krucyfiks, święconą wodę i pastę czosnkową.

– Możemy się teraz tylko modlić o to, aby legenda się myliła i żeby svarcolaci nie słyszeli, jak wypowiada się ich imię.

– A może zabawimy się w „załatwmy ich”? – spytał Gil.


Nie pamiętam, kiedy usnąłem, nagle jednak coś mnie wyrwało ze snu. Wszystkie świece poza jedną już się wypaliły, ale ta także już filowała i zamierzała zgasnąć. Popatrzyłem na złocony zegar – za pięć wpół do drugiej.

Byłem przekonany, że nie obudziłem się przypadkiem, kiedy jednak zacząłem się wsłuchiwać w ciemność, stwierdziłem, że jest całkowicie cicho.

– Gil? – szepnąłem.

Spał w fotelu i chrapał jak mors. Jenica leżała na kanapie. Sukienka podciągnęła jej się tak wysoko, że w świetle świecy widać było nagie biodro.

Wstałem z fotela i poszedłem do salonu po latarkę. Zapaliłem ją i skierowałem światło na dywan. Dopóki nie było to konieczne nie chciałem budzić Jenicy i Gila.

Miasto na zewnątrz również było pogrążone w ciemnościach. Budynki sprawiały wrażenie nagrobków na gigantycznym cmentarzu. Wilgotność powietrza była tak wysoka, że z trudem oddychałem, a z końca nosa kapał mi pot. Po raz pierwszy od chwili wybuchu tej wampirzej epidemii zaczęło mnie ogarniać przeczucie, że – prędzej czy później – wszyscy zginiemy.

Poszedłem na palcach do pokoju Franka. Leżał na plecach i wpatrywał się w sufit. Poświeciłem mu w twarz latarką.

– Frank? Jesteś jeszcze z nami?

Nie odpowiedział i nie poruszył się. Podszedłem bliżej i stwierdziłem, że nie żyje. Nie patrzył w sufit – patrzył w nieskończoność.

– Bezpiecznej podróży, Frank – powiedziałem. – Mam nadzieję, iż Bóg ci wybaczy, że bawiłeś się w Niego. To lepsze od bawienia się w diabła.

– Słodkie słowa – odezwał się za moimi plecami kobiecy głos.

Serce skoczyło mi w piersi tak gwałtownie, że miałem wrażenie, jakby uderzyło mnie w podbródek, i wypuściłem latarkę z ręki.

– Jenica! Przestraszyłaś mnie na śmierć!

Natychmiast jednak uświadomiłem sobie, że to nie Jenica. Głos brzmiał inaczej, Jenica nie była ubrana na biało i miała ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Złapałem latarkę i poświeciłem kobiecie prosto w twarz.

Nawet nie spróbowała zasłonić oczu. Była drobnokoścista, bardzo blada, a jej ciemne włosy były potargane i poplątane. Miała na sobie prostą białą sukienkę, bardzo podobną do całunu.

Z przodu materiał był pokryty brązowymi i żółtymi plamami poprzyczepiały się do niego rzepy i osty – jakby przeciskała się przez jakieś krzaki.

– Co pani tu robi? – wybełkotałem. – Jak się pani tu dostała?

– Proszę się nie bać – odpowiedziała i uśmiechnęła się. -. Przyszłam po Franka, to wszystko.

– Po kogo? Frank nie żyje.

– Nie, nie… po prostu przeszedł na drugą stronę.

– Niech pani posłucha: nie wiem, kim pani jest, ale musi pani stąd natychmiast wyjść.

– Chyba nie chcesz powiedzieć, że Frank o mnie nie wspomniał? Jestem Susan Fireman. Byliśmy z Frankiem zaprzyjaźnieni.

Obszedłem ostrożnie łóżko, cały czas świecąc kobiecie latarką w oczy. Susan Fireman… cholera! Nawet nie zamrugała.

– Jenica! – krzyknąłem.

– O co chodzi? – spytała Susan Fireman. -Nie powinieneś się bać. Nic złego ci nie zrobię.

– Tak jak nie zrobiła pani nic złego Frankowi?

– Frank był uparty. Gdyby nie był tak bardzo nieposłuszny, wcale by nie cierpiał.

– Jenica!

Susan Fireman dotknęła opuszkiem palca warg i w ułamku sekundy – BLINK – przeniosła się spod drzwi i stanęła przede mną. Nie zauważyłem, żeby się poruszyła.

– Nie ma sensu wzywać pomocy – oświadczyła. – Jest nas zbyt wiele i z każdą chwilą robi się coraz więcej.

– Co pani zamierza, panno Fireman? Wypić moją krew?

– Oczywiście, że nie! – Zamilkła na chwilę, po czym dodała niemal uwodzicielsko: – Chyba że chcesz…

– Jenica! Potrzebuję cię tu natychmiast! Jenica!

Susan Fireman odwróciła się i znów – BLINK – stała po drugiej stronie łóżka, pochylała się nad Frankiem i głaskała go po czole.

– Frank… – szepnęła. – Frank, to ja, Susan… przyszliśmy, aby zabrać cię do domu…

W tym momencie w drzwiach pojawiła się Jenica. Była niemal tak samo blada jak Susan Fireman. Gil szedł tuż za nią z kijem baseballowym w dłoniach.

– Kto to jest? – spytała Jenica.

Susan Fireman nawet na nią nie spojrzała. W dalszym ciągu głaskała Franka po czole i dmuchała mu na twarz.

– Obudź się, Frank… cały twój ból minął… właśnie zaczęła się długa noc…

Jenica zrobiła dwa kroki i znów stanęła.

– Harry, kto to jest? Co ona tu robi? Jak się tu dostała?

– To Susan Fireman – wyjaśniłem. – Frank nie żyje, a ona twierdzi, że przyszła zabrać go do domu.

Strigoica… – szepnęła Jenica, po czym głośno krzyknęła: – Strigoica! Wynoś się z mojego domu!

Susan Fireman popatrzyła na nią.

– Cicho! Nie musisz histeryzować. Tylko pogarszasz swoją sytuację.

– Zaczekajcie chwilę – powiedział Gil.

Kiedy zniknął, słychać było, jak chodzi z pokoju do pokoju i zatrzaskuje drzwi.

– Nie chcę wam zrobić nic złego – oświadczyła Susan. – Chcę tylko wyjść stąd z Frankiem, to wszystko. Czeka na niego nowe życie… nie odbierajcie mu go.

Wrócił Gil.

– Okno w kuchni. Tamtędy weszła, choć Bóg wie, jak się tam wspięła. Do ziemi jest przynajmniej dwadzieścia pięć metrów i nie ma nawet rynny, której można by się przytrzymać.

Powoli podszedłem do łóżka.

– Proszę posłuchać, panno Fireman. Frank tego nie chciał. Ciężko walczył, aby do końca pozostać człowiekiem, a kiedy jest się człowiekiem, martwy to znaczy martwy. Jedyne miejsce, dokąd się uda, to krematorium.

– Nie masz o niczym pojęcia, prawda? – syknęła Susan Fireman.

– Wiem jedno: nie pozwolę pani zabrać Franka.

Z kuchni doleciał głośny hałas – jakby ktoś zrzucił garnek. Gil odwrócił się.

– Jezu! Jest ich więcej!

W korytarzu za jego plecami pojawił się wysoki blady mężczyzna w bardzo zakrwawionym T-shircie. Tuż za nim szła młoda kobieta z dziko potarganymi rudymi włosami i kolejny mężczyzna – ogolony na łyso, w brudnym kombinezonie mechanika. W ich dłoniach błysnęły noże.

Gil bez chwili wahania oparł się o ścianę i uderzył bladego mężczyznę kijem baseballowym. Mężczyznę odrzuciło do tyłu i zderzył się z idącą za nim dziewczyną, a kiedy spróbował odzyskać równowagę, Gil uderzył ponownie, potem jeszcze raz i jeszcze raz. Rozległ się głośny trzask i czaszka mężczyzny pękła. Na tapetę trysnęła krew.

Złapałem rękaw Jenicy i pociągnąłem ją tak, aby schowała się za mnie, po czym gorączkowo zacząłem rozglądać się za czymś, czego by można użyć jako broni. Jedyną rzeczą, jaka się nadawała, był trzynożny stołek, więc go złapałem i uniosłem nad głowę, aby się zamachnąć. Jedna z nóg uderzyła mnie w czoło i niewiele brakowało, bym sam się znokautował.

Susan Fireman – BLINK – znów znalazła się po przeciwległej stronie łóżka. Klęczała na podłodze i obejmowała głowę Franka. Nie było jednak czasu na zajmowanie się Frankiem. Bladolicy mężczyzna przewrócił się na dywan, ale ruda dziewczyna podskakiwała do Gila z wielkim kuchennym nożem w ręku, a mechanik „przeblinkował się” do sypialni i zamierzał się na mnie. W naszą stronę szedł kolejny mężczyzna i dwie kobiety-jedna siwa, o wściekłym spojrzeniu, niczym oszalała Gloria Steinem *, a druga tak pokryta zaschniętą krwią, że jej włosy sterczały w górę jak u punka.

Wszyscy wydawali z siebie basowe, pożądliwe pomruki – URRRHHHHH… URRRHHHHH… URRRHHHHH… – jakby nie mogli się doczekać chwili, kiedy poderżną nam gardła i będą mogli wypić naszą krew.

Po części ze złości, ale głównie z przerażenia, zacząłem tracić panowanie nad sobą. Bez trudu uniosłem stołek nad głowę i huknąłem mężczyznę w kombinezonie roboczym w ramię. Wypuścił z ręki nóż i wtedy walnąłem go ponowne – prosto w nasadę nosa. Waliłem i waliłem, aż opadł na kolana. Na koniec przyłożyłem mu z całej siły w skroń, a on – BLINK – wyleciał z sypialni i zaczął pełznąć korytarzem do kuchni.

Wrzeszcząc z wściekłości i przerażenia, zaczęliśmy razem z Gilem spychać strigoi w kierunku kuchni. Wampiry dyszały, ogarnięte obłąkańczym pragnieniem naszej krwi, ale nas też ogarnęło coś w rodzaju szału i wątpię, aby w tym momencie cokolwiek mogło nas zatrzymać – zwykłego czy nadprzyrodzonego. Huknąłem „Glorię Steinem” prosto w twarz, a gdy zatoczyła się do tyłu, pociągając za sobą swoją zakrwawioną towarzyszkę, rzuciłem się na obie i biłem je po rękach i nogach, aż zaczęły wrzeszczeć z bólu.

Kiedy dotarliśmy do kuchni, okazało się, że wypełnia ją dwadzieścia, może trzydzieści strigoi, a kolejne włażą przez okno. Było uchylone nie więcej niż na kilka centymetrów, ale jakimś sposobem się prześlizgiwały.

– Drzwi! – wrzasnął Gil. Kopniakami odrzuciliśmy od nich dwoje strigoi, zatrzasnęliśmy je i Gil przekręcił klucz. Wampiry natychmiast rzuciły się na drzwi – z taką siłą, że chrupnęły wypełniające je płyty. Było jasne, że nie zatrzymamy ich zbyt długo, ale dwie minuty pozwoliłyby nam uciec.

Jenica była tuż za nami.

– Co się stało z Frankiem? – spytałem.

– Nie wiem! Nie widziałam! Musimy uciekać i znaleźć jakąś kryjówkę! Ściga nas Zbieracz Wampirów.

– Nie wyjdę bez Franka!

– On nie żyje, człowieku! – krzyknął Gil. – Nie możesz już nic dla niego zrobić!

Z drugiej strony z takim impetem uderzano w kuchenne drzwi, że całe się trzęsły, a ościeżnica zaczęła oddzielać się od muru. Nagle usłyszałem nowy dźwięk. Ten sam „katedralny” szept, który dolatywał z mojej sypialni, kiedy Śpiewająca Skała przywołał dla mnie Zbieracza Wampirów. Mnóstwo głosów – setki – i wszystkie żądne krwi.

– Wiejmy stąd! – wrzasnął Gil.

– Nie, na zewnątrz będzie ich znacznie więcej! – zaoponowała Jenica. – Nie będziemy mieli szansy!

– Więc co?

– Potrzebuję mojego krucyfiksu, świec i książki o svarcolaci! Te strigoi to jedynie dzieci Vasile Lupa, ale on sam zaraz też się zjawi i naszą jedyną szansą jest odesłanie go do trumny!

TRZASK! Kuchenne drzwi pękły, a z sufitu opadł tynk. TRZASK! Jedna z płyt drzwiowych wypadła i natychmiast w pozostałe elementy wbiły się kolejne noże.

Kiedy odwróciliśmy się w kierunku sypialni, pojawiła się przed nami Susan Fireman. Stała w korytarzu i było w niej coś, co przeszyło mnie przerażeniem jak prąd. Wpatrywała się w nas szeroko otwartymi oczami, których tęczówki były tak blade, jakby jej oczy składały się z samych białek. Triumfowała.

– Chodź! – powiedziała i zrobiła dłonią przyzywający gest. Nie do nas – w kierunku sypialni.

– Jezu… – jęknął Gil. – Powiedzcie mi, że to nieprawda. Musieliśmy jednak uwierzyć.

Z sypialni szedł ku nam Frank – taki sam jak za życia. Jego policzki były pozbawione wszelkiej barwy, podobnie jak u Susan Fireman, spojrzenie błędne, ale szedł i był najwyraźniej przytomny.

– Frank… – wymamrotałem. – Frank, słyszysz mnie?

Odwrócił ku mnie głowę. W tym samym momencie – TRZASK! – kuchenne drzwi znów zadygotały i wyrwano z nich kolejną płytę. W otworze pojawiło się kilka rąk, które zaczęły macać w poszukiwaniu klucza.

– Słyszę cię, Harry. Może i umarłem, ale nie ogłuchłem. – Jego głos brzmiał podobnie jak za życia, tyle że było w nim coś pustego, jakby czytał wypowiadane słowa z kartki i nie do końca rozumiał ich znaczenie.

– Frank, powinieneś tu zostać. Strigoi chcą cię zabrać, ale uwierz mi, lepiej dla ciebie będzie, jeżeli pozostaniesz martwy.

– Muszę iść, Harry. Nie mam wyboru.

– Moja książka… – wyszeptała Jenica. – Moja książka, mój krucyfiks i woda święcona…

Pobiegła do salonu. Wampiry wykopały kolejną płytę z drzwi. Gil zaczął walić w pchające się przez dziurę stopy kijem, ale było jasne, że strigoi zaraz pokonają ostatnią przeszkodę i wtedy będzie po nas. Było ich zbyt wiele i za bardzo pragnęły naszej krwi.

– Chodź ze mną – powiedziała Susan Fireman do Franka, biorąc go za ramię. – Vasile czeka na nas. Chodź.

Zrobili krok w naszą stronę i w tym momencie cały korytarz został zalany oślepiającym dziennym światłem. Rozjarzyło wszystko – zasłony, obrazy, zakurzone kandelabry. Odwróciłem się i stwierdziłem, że wielkie lustro, wiszące naprzeciwko drzwi wejściowych, nie ukazuje niczyjego odbicia, ale słoneczną plażę z jasnym piaskiem, smaganą wiatrem trawę, białe letnie domki i chmury.

– Cholera, to jednak lustro… – mruknął Gil. – Frank mówił prawdę.

Susan Fireman prowadziła Franka obok siebie. Zagrodziłem im drogę.

– Stać! – rzuciłem groźnie.

Susan Fireman się uśmiechnęła.

– Nie możesz nas zatrzymać. Nie teraz. Powinieneś o tym wiedzieć. Zwłaszcza ty.

– Ja? Dlaczego ja?

– Ponieważ to ty dałeś Vasile moc, aby mógł powrócić.

– Ja mu dałem moc? W jaki sposób? Co chcesz przez to powiedzieć?

Nie odpowiedziała. Spoglądała za mnie, w kierunku lustra i brzegu morza. Popatrzyłem na obraz w lustrze i ujrzałem w dali ciemną postać, idącą w naszym kierunku długim zdecydowanym krokiem. Była to ta sama postać, którą Śpiewająca Skała pokazał mi w mojej sypialni. Pochylona i rozmazana, zdawała się odchylać od słońca, jakby była tylko zbiorem cieni.

Widziałem jej twarz – czy może raczej twarze, które zmieniały się z każdym krokiem postaci. W jednej chwili był to wąski wilczy pysk, w drugiej biały owal ze szparkami zamiast oczu. Zbliżała się coraz szybciej i szybciej, a ja jeszcze nigdy w życiu nie widziałem czegoś tak przerażającego.

Odwróciłem się do Franka, ale nagle zarówno on, jak i Susan Fireman znaleźli się przed lustrem. Piasek wewnątrz niego zwiewał wiatr, trawy śpiewały, a morze było wzburzone, w mieszkaniu jednak nie czuło się najmniejszego podmuchu, nie było też słychać odgłosu przyboju. W korytarzu było duszno i gorąco, a wszystko zagłuszał łoskot kija baseballowego Gila, trzask łamiącej się ościeżnicy i gorączkowe szepty spragnionych krwi strigoi.

– Frank! – zawołałem, po czym dodałem nieco ciszej: – Frank, nie rób tego…

Rozejrzał się. Nie potrafiłem ocenić, czy odczuwał żal, czy rezygnację. Zrobił krok w kierunku lustra i wszedł w szkło, jakby w jego miejscu było powietrze. Jego sylwetka zafalowała, jakby zasłoniła go woda, i zaraz potem stanął na piasku, jakiś metr w głębi lustra, z rozwianymi wiatrem włosami. Ciemna, pochyła istota była oddalona od niego nie więcej niż trzydzieści metrów i cały czas się zbliżała.

Susan Fireman przez chwilę się wahała.

– Sprowadź go z powrotem – poprosiłem.

– Nie mogę. Jest teraz jednym z nas i zawsze będzie. Jest mój.

– Lubisz go, prawda?

Nie odpowiedziała. Odwróciła się do mnie plecami i weszła w lustro. Obraz zafalował i znalazła się obok Franka. Przez chwilę wydawało mi się, że lustro zaraz pociemnieje i z powrotem zamieni się w zwykłe lustro, ale wciąż pozostawało rozświetlone. Susan i Frank zaczęli szybko odchodzić w kierunku wydm i letnich domów, a Vasile Lup, Zbieracz Wampirów, był coraz bliżej nas.

Nagle przypomniałem sobie, co mówił nam Frank: że Susan Fireman wyszła z lustra i poderżnęła gardła policjantom. A więc wampiry mogły przechodzić przez lustra w obie strony, jakby to były drzwi – a ten arcywampir, svarcolaci, szedł prosto po nas. Zostało mu jeszcze jakieś dziewięć metrów i wyraźnie przyspieszył. Prawie biegł. Zaraz nas dorwie.

– Jenica! – Skoczyłem do sypialni i niemal się z nią zderzyłem. Szła z krucyfiksem, butelką święconej wody i książką, otwartą na stronie z Vasile Lupem.

– Harry, pomóż mi! – zaczął wrzeszczeć Gil. – Przebijają się!

Strigoi wyrwały z drzwi wszystkie płyty i cała konstrukcja trzymała się tylko na środkowych poprzeczkach. Gil rozpaczliwie walił po wyciągających się ramionach, ale nie zostało mu już wiele czasu.

Złapałem najbliższą broń, jaka mi się nawinęła pod rękę – kość piszczelową z trumny Zbieracza Wampirów. Wróciłem do korytarza, w momencie gdy Zbieracz Wampirów materializował się w pokoju. Wielki, ciemny i pochyły, miał setki twarzy i był tak zimny, że mimowolnie jęknąłem. W ciągu kilku sekund temperatura w korytarzu musiała spaść o dwadzieścia stopni.

Jenica uniosła krucyfiks. Domyślałem się, że jest nie mniej przerażona ode mnie, ale na jej twarzy widać było euforię, jakby urodziła się właśnie po to, by rozprawić się z tym svarcolaci.

– Zwalniam cię, Vasile Lup! Odsyłam cię z powrotem do sarkofagu! Niech ziemia weźmie z powrotem ciało, które ci dała, niech wiatr weźmie z powrotem oddech, który ci dał a rzeki zabiorą twoją krew! Niech popioły twojej duszy zostaną rozrzucone jak popioły twojego ciała!

Stwór otworzył jedne usta, potem drugie i trzecie. Ujrzałem czarne żebrowane podniebienia i szeregi ostrych jak brzytwa zębów. Rozległ się przerażający odgłos, jakby całe życie na świecie zostało zmiażdżone, jęk, który sprawił, że poczułem się, jakby każdy mój narząd wewnętrzny został przemieszczony i jakbym zaczynał dostawać obłędu.

Загрузка...